Wyniki wyszukiwania : conrad

cze 302023
 

Na początek ogłoszenie – jeszcze tylko 62 osoby mogą się zapisać na najbliższą konferencję, która odbędzie się w pałacu w Ojrzanowie, 14 października

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-8-konferencji-lul/

Sala jest niewielka i nie będę mógł nic zrobić dla spóźnialskich.

 

Teraz do rzeczy. Czego oczekują od autorów czytelnicy? Doświadczenie uczy, że pewnej egzotyki, takiej marzycielskiej postawy i zaśpiewu, który gwarantuje, że czytelnik zostanie przeniesiony w innej jakieś, niezwykłe okoliczności. To jest coś, dla mnie akurat, nie do zaakceptowania. Czytelnicy zaś, którzy takich rzeczy oczekują, są po pierwsze emocjonalnymi terrorystami, po drugie – łatwym łupem naciągaczy. Oczywiście mówię o autorach, którzy są naciągaczami z mojego punktu widzenia. Oni sami mogą postrzegać się, jako wrażliwcy poszukujący piękna i ekspresji w słowie i postaciach. Gdybym był złośliwy naprawdę, a nie na niby, jak jestem, ułożyłbym całe katalogi schematów, które gwarantują, że czytelnik poczuje się tak, jak mu się wydaje, że powinien się poczuć człowiek wrażliwy wobec przedstawianego mu przez autora czystego piękna, niezwykłości, chwały, czy czego tam jeszcze ludzie nie rozumiejący spraw prostych albo na takowych się kreujący, pożądają.

Teraz lecimy po przykładach. Oto pod wczorajszą reklamą książki o kapitanie Magonie https://www.youtube.com/watch?v=-pc8biyFOfk jeden z komentatorów zapytał, wzruszony prozą Ferdynanda Ossendowskiego, dlaczego ja nie wydaję jego książek. Konkretniej zaś zapytał – dlaczego pan Gabriel nie wydaje książek naszego rodaka? Kluczowe jest tu słowo „rodaka”, które już zawiera w sobie zarzut, bo przecież ten pan rozumie, że to jest reklama innej książki, a ja mam tysiąc dobrych powodów, by wydawać Leona Cahun, a nie Ossendowskiego. Odpowiedziałem ze stosowną w takich razach arogancją, albowiem w świecie ludzi, którzy mają się za nie do końca skołowanych postawa spolegliwego opiekuna pragnących się kształcić, wiejskich dzieci, po prostu nie przystoi. Ten pan, świadom przecież tego, że Ossendowski jest na rynku od dawna i każdy, kto usiłuje wydobyć jakieś dotacje, łapie się za jego książki, bo to pewniak, jakoś mnie tam przezwał. Nieważne jak, ale dyskusja nie potoczyła się dalej. Co to było? Próba wskazania, że nie realizuję misji. Mogę to czynić, albowiem nie biorę dotacji, to chyba jasne. I wobec tego mogę robić co chcę. Nie muszę też przytulać się do ludzi, którzy z wazeliniarską nieszczerością próbują przekonać czytelników do tego, że oni akurat najpełniej realizują misję podtrzymywania polskości. Ja napisałem kiedyś taką książkę, która była i jest nadal wzorem tego, jak należy przedstawiać w formach krótkich emocje związane z patriotyzmem. Efekt był taki, że po krótkich spięciach związanych z moją niechęcią do podporządkowania się ludziom nie potrafiącym takich emocji przekazać, a mającym wielki apetyt na rządzenie mną, książka ta poszła w zapomnienie. Mówię o I tomie Baśni. Był to czas, kiedy ujawnienie się z takimi treściami nie było oczywistością, a kto tego spróbował uznawany był za frajera. I teraz – po 15 latach – ktoś na YT czyni mi wyrzuty, że nie wydaję „naszego rodaka”. Ja po pierwsze nigdy bym nie użył takiego zwrotu, bo on jest demaskujący, jak kilka innych zwrotów, o których napiszę poniżej. Poza tym nie ma to sensu z przyczyn, które wyjaśniłem, a także z innych kompletnie niezrozumiałych dla większości. Dobrze opowiedziana historia musi człowieka zaskoczyć i to nie musi być zaskoczenie przyjemne. Większość zaś czytelników zachowuje się jak dzieci, oczekuje, że ktoś im wręczy cukierka, albo powie, że są grzeczni i ładnie rysują. Dotyczy to także mężczyzn w sile wieku, którzy sporo w życiu nagrzeszyli, ale z dziwnych powodów uważają, że w obcowaniu z literaturą i autorem, sprawy te nie mają znaczenia.  Oni sami zaś, pod działaniem tajemniczego zaklęcia, zamieniają się małych chłopców wyruszających po przygodę. Nie jesteśmy małymi chłopcami i już nigdy nie będziemy. Dobrze to sobie uświadomić, zabierając się za czytanie. I nie oczekiwać, że cokolwiek będzie takie samo, jak kiedyś.

Wczoraj też wdałem się w głupią dyskusję o Zawiszy Czarnym, który dla wielu ludzi, jest postacią tego samego gatunku co kaczor Donald i Myszka Mickey. Tyle, że biorącą udział w „dorosłych” przygodach. Ktoś może w tym miejscu powiedzieć – weź się chłopie opanuj, nie możesz przejmować się każdą bzdurą napisaną na twitterze. Otóż mogę, a powód jest bardzo prosty – ludzie podnoszący znaczenie takich postaci, oczekują, że ktoś wejdzie na ten sam diapazon emocji i będzie basował w tym samym co oni rejestrze. Dla autora z prawdziwego zdarzenia zachowanie takie jest po prostu niegodne i głupkowate. Oznacza też tyle, że ludzie ci nie zainteresowali się tym nieszczęsnym Zawiszą nigdy i nie przeczytali o nim ani jednego słowa. Muszą jednak wyciągać ze starego kapcia jakieś historie i opowiadać je tak, jakby wespół z nim brali udział w różnych misjach. Najważniejsze zaś są te misje z udziałem dziewczyn rozbierających się w łaźni. Ja wiem, że nikomu nie wyjaśnię, że to jest coś absolutnie degradującego, ale postawa taka wśród czytelników dominuje. Jest też wielu autorów gotowych pisać różne na poły pornograficzne historie z udziałem Zawiszy, bo to ma usatysfakcjonować czytelnika. Sapkowski na przykład napisał w swojej Trylogii husyckiej, że podczas przekraczania Przełęczy Jugowskie, Zawisza pierdział głośno. I to jest takie super i takie zabawne, że normalnie nie można ustać ze śmiechu.

Ja w tym miejscu przypomnę tylko, że w krajach, których literaturę wielbiciele pierdzenia Zawiszy na Przełęczy Jugowskiej, pochłaniają, taka postać byłaby centralnym punktem ze 20 biografii i z 10 filmów. W Polsce poza tym pierdzeniem i zwyczajowym przypominaniem wystąpienia w czasie soboru w Konstancji nie ma nic. I nikogo to nie zastanawia. Jest oczywiście biografia Jędrusiaka, pomyślana wręcz jako rzucenie rękawicy, ale autor się przeliczył, bo czytelnik w ogóle nie zrozumiał o co mu chodzi. – Ale że co? Jaka Saragossa? Jacy Żydzi? Panie, o co panu chodzi?

Taka postawa czytelników, kompletnie ogłupiałych, a do tego agresywnych, wyzwala w autorach różne chętki. Takie na przykład, jak te zaprezentowane w tekście Elżbiety Cherezińskiej https://cherezinska.pl/ksiazki/turniej-cieni/?fbclid=IwAR0IQL4r8Pv9AEBAVhu4ODcOgLuluO9ude6C8wMTToBQv_vZSLsJ-mcxQXM To stary tekst, ale zawiera on wszystkie uwodzicielskie histerie, którymi autor próbuje zachęcić aspirującego czytelnika do lektury. Mnie to zniechęca, od razu powiem. A wręcz odrzuca. Jak ktoś mi tłumaczy, że zakochał się w jakiejś postaci, która w dodatku była niepozorna i nie nadawała się na bohatera, kieruję kroki me w stronę przeciwną. Poza tym stosowane dalej środki zachęty są jeszcze gorsze z mojego punktu widzenia. No, ale wywołują w czytelnikach i czytelniczkach to przemożne pragnienie bycia bohaterem powieści. Być może jest to najlepszy sposób na sprzedaż książek, ale szczerze wątpię. Ma on po prostu ukryć istotny mechanizm promocji autora, o którym tu pisał nie będę. Mogę tylko podeprzeć się przykładem – Ziemkiewicz z charakterystyczną dla siebie dyskrecją powiesił za swoimi plecami portret Josepha Conrada, żeby wszyscy oglądający go wiedzieli z czym ma się im kojarzyć.

Nie promujemy takich zachowań. I nie chadzamy tropami wskazanymi przez Cherezińską. Nie kokietujemy czytelników, bo to już było i sprowadziło mi na łeb całą gromadę ludzi, którym się zdawało, że ja teraz będę coś pisał dla nich, bo przecież tak składnie mi idzie. Nasze książki będą inne, zaskakujące, nieprzyjemne i trudne do przełknięcia, czasem wymagające komentarza. Nie można jednak inaczej, albowiem nie jest tak, że żyjemy w świecie realnym, a literatura przenosi nas w świat magiczny, na poły groźny, na poły uwodzicielski. Jest dokładnie na odwrót. To co mamy wokół siebie jest ciężkim złudzeniem, a prawdy musimy szukać w książkach. No i teraz pointa. Zajrzałem wczoraj do książki z najnudniejszego i najbardziej nie nadającego się do czytania segmentu – do pracy naukowej z zakresu historii sztuki. Mówię Wam, nie ma nic gorszego. Tytuł tej mojej książki to „Rzeźna średniowieczna”, rzecz jest stara i albo zdezaktualizowana, albo w ogóle cały obszar którym autor próbuje nas zainteresować został ukryty. Nie ma nawet porządnej bibliografii w tej książce, a była to moja lektura na studiach, której słusznie nie przeczytałem. Otworzyłem sobie wczoraj tę książkę na stronach opisujących „szkołę” rzeźby czynną rzekomo w XII i XIII wieku w Tuluzie. I przeczytałem tak takie oto zdanie:

Treści o charakterze wizjonerskim i demonicznym były ogólnie w romańskiej sztuce przedstawiającej preferowane i genialnie interpretowane zwłaszcza przez rzeźbiarzy z południowo zachodniej Francji…

Myślę, że było kilka dobrych powodów do realizacji takich przedstawień, ale poza sugestią, że artyści i zleceniodawcy tak właśnie chcieli pracować, autor nie wyjaśnia nam ani jednego. A wszyscy przecież wiemy, że autor nie działa w próżni i rzadko, poza takimi egzemplarzami jak ja, podejmuje samodzielne decyzje.

Przypominam, że już jutro zaczynają się Targi Książki i Sztuki w Grodzisku Mazowieckim. Miejsce – Mediteka, początek o 11.00, koniec o 19.00

paź 302022
 

Objechałem wczoraj groby, nie wszystkie, ale te, na które nikt prócz mnie nie zajrzy. Musiałem szybko wracać, bo jest mnóstwo pracy przed zakończeniem roku. W tak zwanym międzyczasie dostałem link do podcastu Rafała Aleksandra Ziemkiewicza, o którym dawno tu nie pisałem. Dzięki likwidacji blogów w salonie24 i rozproszeniu krytycznych wobec pana Rafała autorów, może on bez spokojnie kontynuować karierę najwybitniejszego autora i najbardziej przenikliwego profety po prawej stronie dyskusji publicznej. Nie dość, że jest fetowany, to jeszcze do tego zwalczany w sposób, który niczym mu nie zagraża, a przynosi jedynie splendor i chwałę wśród czytelników. Czy ja bym tak chciał? Może i tak, bo ja mam na odwrót, jak mnie zwalczają to całkiem serio i swego czasu nie było człowieka, który by mi nie zadał pytania o Ebenezera Rojta, choć przecież ten cały Ebenezer opisywał szyderczo także Rafała Aleksandra Ziemkiewicza. Jemu jednak nikt z tego tytułu zarzutów nie czynił. Pan Rafał bowiem ma wszystkie potrzebne uwierzytelnienia, które są niczym proszki uspokajające dla ćwierćinteligentów – dają im pewność, że dobrze wybrali i nie wydali swoich pieniędzy na darmo kupując jego książkę. Ze mną jest inaczej i ja nawet nie próbuję zbliżać się do strategii stosowanych przez Rafała Ziemkiewicza, bo by mnie one zabiły. To znaczy, nie wynajmę sobie kluby Hybrydy, żeby zrobić tam wieczór autorski, albo premierę nowego tytułu, bo połowa publiczności, która się tam zjawi to będą prowokatorzy. Nie pojadę na żadne targi, albowiem za pobyt tam muszę zapłacić z własnej kieszeni, podczas gdy Rafał Ziemkiewicz jest tam gwiazdą, dla którego tacy jak ja mogą co najwyżej zrobić tło. No więc dziękuję, bo wyłożenie czterech patyków, po to tylko, żeby być czyimś tłem, to trochę za dużo. Myślę, że organizatorzy targów powinni się trochę zastanowić co robią, ale nie widzę na to szans. Wróćmy jednak do nagrania, które Rafał Ziemkiewicz umieścił w sieci wczoraj. Zawiera ono bardzo powierzchowne treści i jest jednym z wielu kokieteryjnych wystąpień tego autora, który już tylko przekonuje swoich czytelników, że dobrze wybrali. Dotyczy ono targów książki w Krakowie, które są najgorszą chyba targową imprezą w kraju. Ziemkiewicz bywa tam, ale nie podoba mu się, że targi noszą imię Józefa Conrada. I temu poświęca swój podcast zatytułowany Złodzieje literatury. Chodzi mu o to, że lewica – nie ważne co pod tym pojęciem rozumiemy – albo precyzyjniej – michnikowszczyzna – ukradła literaturę. To jest spostrzeżenie naiwne i poczciwe, albowiem pan Rafał chce przekonać wszystkich swoich czytelników, że on robi literaturę, a tamci nie. I ta jego literatura jest dobra, godna uwagi i inspirująca. Mam inne zdanie na ten temat, ale rozumiem wybory czytelników. Uważam jednak, że lewica niczego dziś nie ukradła, a już na pewno nie ukradła Józefa Conrada. Ziemkiewicz powiedział – od tego zacznę – że nie miał on nic wspólnego z Krakowem. Otóż miał i to wiele, a wspólność ta ma z odbywającymi się tam targami związek silny i symboliczny. Conrad w Krakowie przecież, wraz z Retingerem napisał sztukę o przewrocie w jednym z krajów Ameryki Łacińskiej. Sztuka ta zdeponowana w ambasadzie Szwajcarii, przepadła, a była – jak należy przypuszczać – wprost scenariuszem masońskiego przewrotu w Meksyku. Jeśli więc już Rafał Ziemkiewicz chce na coś zwrócić uwagę przy okazji tych targów, powinien tę okoliczność zauważyć najpierw. Określa się on jednak jako wielbiciel Conrada i ma jego portret na ścianie, przez co czuje, że organizatorzy targów sprofanowali pamięć człowieka, który jest dla niego istotny. Ja myślałem, przyznam, że już wyrośliśmy z takich metod promocji, ale widać nie. Oczywiście, że autorzy lubią wskazywać na swoich ulubionych „wielkich” autorów z przeszłości, ale to jest dziecinada. Wynikająca wprost z faktu, że nie rozumieją oni czym jest literatura. Albo może inaczej – właśnie zrozumieli i za wszelką cenę próbują to ukryć przed sobą przede wszystkim. Czytelnicy bowiem i tak niczego nie zauważą.

W swoim wystąpieniu cytuje Rafał Ziemkiewicz słowa Michnika, które wygłosił on na zeszłorocznym rozdaniu nagród Nike. Była to – według Ziemkiewicza – demonstracja antypisowska i antykatolicka – Michnik zaś powiedział zgromadzonym tam autorom, że to co oni robią na tej gali, czyli cała ta hucpa, okrzyki, koszulki z ośmioma gwiazdkami i inne gadżety, są ważniejsze niż to, co oni piszą. Mogę się tylko zdziwić w tym miejscu, że dla Ziemkiewicza jest to jakimś zaskoczeniem. Jemu się zdawało, że po to utrzymuje się pisarzy na garnuszku jakichś tajemniczych organizacji, żeby szlifowali warsztat? Przecież autor, do jakiego przywykliśmy od roku 1989, jako figura, jest fałszywy od samego początku, a jego obecność w przestrzeni publicznej w zasadzie sama przez się jest demaskacją. Autor zaś firmowany przez władzę to katastrofa i w ciemno możemy obstawiać, że kłamie. Jego pisma zaś służą do propagowania systemu, który go wynajął. Poza tym mechanika ta jest dużo starsza niż się wielbicielom prozy Ziemkiewicza wydaje. Jak ktoś nie wierzy, niech poczyta sobie tylekroć tu przywoływane wspomnienia Vollarda, szczególnie te ich fragmenty, w których opisuje on zasłużonych dla III Republiki autorów. Zola – chodzące współczucie dla robotniczej nędzy – żyje w przepychu, karmi ciastkami swojego psiuńcia i mówi wyłącznie o wysokości nakładów i kupowaniu drogich obrazów. I na to wychodzi Ziemkiewicz, żeby obwieścić nam, że lewica ukradła literaturę. Oczywiście, że to zrobiła, w latach osiemdziesiątych XIX wieku, a może i wcześniej. Uwielbiany przezeń – dla pozorów jedynie, bo nie wierzę, żeby było inaczej – Conrad, jest częścią tej hucpy, a Michnik to jego wierny naśladowca i uczeń. Odrzucił on wszelkie wahania i mówi jak jest, a ludzie wyją z radości, bo wreszcie nie muszą się kryć. Mają gwarancję, która pozwoli im osiągnąć sukces – wystarczy, że będą pluli na Kaczora i Kościół, a media nazwą ich geniuszami. Nic więcej nie jest potrzebne. Potem zaś, dla podkreślenia wagi ich geniuszu, zorganizuje się im targi. Na które zaprosi się także innych autorów, żeby pokryli koszt imprezy. I teraz uwaga – co roku są na tych krakowskich targach wszystkie skrajnie prawicowe wydawnictwa, bo one też są w tym systemie honorowane. W zeszłym roku Ziemkiewicza, jako głównego faszystę IV RP witały w Krakowie pikiety. Trudno sobie wyobrazić lepszą promocję. Tyle, że to jest ciągle ten sam system. I żadne wyrazy oburzenia tego nie zmienią. Jeśli komuś się zdawało, że rynek książki dopuszcza jakieś pluralizmy, poza tym jednym najwyraźniej widocznym – faszyści vs nie-faszyści, ten musi się opamiętać. Chodzi wyłącznie o to, by utrzymać w blokach najlepiej rozpoznawanych propagandystów i wokół nich rozkręcać dyskusje. Te są z istoty płytkie i absurdalne, ale nikomu to nie przeszkadza – wszak obcują z wielką literaturą. Aha, ważne jest, żeby za ten cyrk płacili inni.

Czy to jest droga do sukcesu? Finansowego na pewno, ale czy to jest droga do sukcesu, który leży na sercu najbardziej wszystkim piszącym, do sukcesu jaki swego czasu osiągnął Henryk Sienkiewicz? Nie sądzę. Przede wszystkim dlatego, że nie ma już dziś publiczności, która by taki sukces gwarantowała, a pisarz jest zdany na łaskę i niełaskę sponsorów. Ziemkiewicz to wie, ale udaje poczciwego wujcia, który odkrywa przez czytelnikami niełatwe prawdy. Sukces taki, jest poza tym jedynie figurą opisanej wyżej propagandy. Mamy cały wysyp małych Sienkiewiczów, których rolą jest porządkowanie rynku tak, by czytelnik nie myślał o głupstwach, ale od razu rozpoznawał właściwą treść i za nią płacił. Czy taki system daje w ogóle nadzieję na sukces finansowy takim autorom i wydawcom jak ja? Oczywiście, że nie, nie po to go stworzono, żeby tacy wydawcy zarabiali, ale po to, by go utrzymywali.

Jak to już kiedyś ustaliliśmy – nieobecność jest wyższą formą obecności. Nie wybieram się więc w tym roku na żadne targi. Poświęcę się tworzeniu systemu, który zapewni mi finansowy sukces i zgromadzi wokół promowanych tutaj treści większą publiczność. Fajerwerków nie będzie, to mogę obiecać, ale też mogę zapewnić, że nikt tu nikogo nie będzie kantował. Jeśli zaś chodzi i imprezy masowe, postaram się, by miały one charakter bardziej prywatny i nie absorbowały uwagi konsumentów treści produkowanych przez Rafała Aleksandra Ziemkiewicza.

Wkrótce premiera nowych książek – Niebieski sztandar i Anglik tatarskiego chana, a także książki Pawła Zycha Dobre czasy czyli jak zarobić w średniowieczu.

sty 092021
 

Skoczogonki pojawiły się ponoć w Karkonoszach, a to może oznaczać tylko jedno. Zaraz zniknie coś ważnego, albo ktoś ważny, o wielkim znaczeniu dla historii Polski lub świata. Być może chodzi tu o Donalda Trumpa, któremu zablokowano konta na twitterze, a być może o coś lub kogoś innego. O proszę, tu jest informacja o pladze skoczogonków. To one, jak pamiętamy – według prof. Waltosia – zjadły akty erekcyjne Uniwersytetu Jagiellońskiego. https://www.onet.pl/turystyka/onetpodroze/skoczogonki-w-karkonoszach-co-to-takiego/m4pcw64,07640b54

Miejmy nadzieję, że nie znikną całe Karkonosze, albo że nie zmienią one gwałtownie właściciela w związku z pandemią, czy czym tam jeszcze. No, ale teraz do rzeczy. Skoczogonki siedzą chyba w każdej głowie, takie mam wrażenie, i niektórym wyżerają dziury w mózgu. No dobra, nie ma ich, kłopot polega na tym, że te dziury istnieją same z siebie albowiem zaległości w lekturze obowiązkowej nie pozwalają na ich załatanie. Dlaczego nie pozwalają? Albowiem całą historię przyswaja się w Polszcze według zasady – znacie? To posłuchajcie. Pewne kanony są nie do złamania, choćby wszystkie fakty i wszystkie źródła przemawiały przeciwko nim. Tak jest z zamachem na prezydenta Narutowicza i tak jest w kilkoma zjawiskami mniejszego kalibru. Do tego dołożyć musimy baśniowo nakreślone okoliczności wypadków historycznych, które powielają podręczniki i sprawa jest w zasadzie załatwiona. Conrad może być patronem AK, Niewiadomski bohaterem prawicy, a o tym by dyskutować nad postacią taką jak Feliks Młynarski nie może być nawet mowy. To są rzeczy za trudne, a do tego zbyt mało malownicze, żeby nasi rodzimi kacykowie od publicystyki politycznej mogli się tym zajmować, albowiem nie powoduję one, że ich odziane w przepocone koszule postaci zaczyna oświetlać aura. Taki Ziemkiewicz w życiu się nie zająknie o kwestiach, które tu zaraz opiszę.

Znany nam już Feliks Młynarski postanowił dnia pewnego założyć spółkę powierniczą. Była to pierwsza powiernicza spółka w Polsce międzywojennej i chyba ostatnia. Służyła ona, jak wyjaśnia sam założyciel, do tego, by pomagać wielkim, polskim przedsiębiorstwom w prowadzeniu rozliczeń. Tak to zrozumiałem, ale wydaje mi się, że spółka ta służyła w istocie do tego, by przedsiębiorstwa te kontrolować. I co dziwne, na takim Śląsku, na przykład, wiele spółek kopalnianych korzystało z usług powierniczych firm niemieckich. W interiorze zaś nikt w ogóle nie chciał o tym słyszeć, każdy miał zaufanego buchaltera, który sprawdzał rachunki i nikomu nie pozwalał do nich zajrzeć. Zarząd nowo powstałej spółki powierniczej postanowił więc, że w ramach reklamy uzdrowi finanse jednej z największych fabryk włókienniczych w Polsce – zakładów żyrardowskich. To jest fantastyczna formuła, bo tak to właśnie tłumaczy Młynarski – w ramach reklamy. To tak, jakby nowo utworzone oddziały prewencji, w ramach reklamy, spaliły bazę rosyjskich okrętów w Kaliningradzie.

O Żyrardowie i aferze z nim związanej pisała tu Ewa Rembikowska i pantera, nie sądzę, żebym zrobił to lepiej, a więc powtórzę wszystko w skrócie. Pan Marcel Boussac, właściciel większości akcji tej fabryki okradał ją regularnie i nie płacił dywidendy mniejszościowym, polskim akcjonariuszom. Nie pojawiał się na walnych zebraniach i nie robił nic w ogóle by fabryka działała w sposób pozwalający myśleć o ekspansji na jakieś inne rynki, pobierał za to sute dotacje od państwa. Jakby tego było mało, uważał, że do dobrego tonu należy wyszydzanie stosunków panujących w Polsce i demonstrowanie swoich przewag nad systemem odrodzonego państwa, gdzie tylko się da. Wszyscy to widzieli i nikt nie reagował. Widziały to także sfery rządzące, ale również nie reagowały, bo nie miały jak. Myślę jednak, że mogły coś zrobić, ale wszyscy od ministra Becka w dół, byli jakoś w ten Żyrardów wmanewrowani, i coś w związku z tym mieli za uszami. Trwało do dopóki masoni, zaprzyjaźnieni z Feliksem Młynarskim nie założyli spółki powierniczej. Ich pierwszym ruchem było opracowanie planu wysadzenia z siodła pana Marcela. Okazało się, że dokonuje on szeregu uchybień proceduralnych, z którymi nie było wiadomo co robić, do momentu – co za zbieg okoliczności – kiedy to weszła w życie nowelizacja ustawy, pozwalająca zakładać sekwestr na przedsiębiorstwa postępujące w ten sposób. No i to się zbiegło w czasie z utworzeniem spółki powierniczej. Wszystko szło dobrze, a pan Młynarski porozumiał się z ministrem przemysłu i handlu Henrykiem Floyar- Rajchanem. Pan ten według Młynarskiego, był koszarowym chamem, którego trudno było trzymać na dystans, miał jednak interes w tym, by wyautować pana Marcela, albowiem Piłsudski zarządził właśnie „kurs antyfrancuski”. Dla Młynarskiego, który opisywał te sprawy już po wojnie, w Polsce, było to jednoznaczne z tym, że sanacja zaczyna zbliżać się do Hitlera.

Na walnym zebraniu, na którym nie było pana Marcela, bo nie fatygował się on w takie miejsca, sprawa wyglądała na przegraną, albowiem stosunek udziałów w fabryce wynosił – 100 tysięcy akcji w rękach Boussaca i jego kreatur i 20 tysięcy w rękach drobnych, polskich właścicieli. Praktyką, której nikt nie kontrolował, a którą do tej pory Boussac stosował z powodzeniem, było podstawianie na walnym, swoich ludzi, rzekomych posiadaczy akcji. Rzeczywistym ich właścicielem był on sam. To było tolerowane, albowiem nie było żadnej siły, mogącej te machinacje ukrócić. Żadnej, dopóki nie pojawiła się spółka powiernicza i jej prawnicy, którzy nie zrobili niczego nadzwyczajnego przecież. Wskazali na nieprawidłowości i zadzwonili do ministra buraka, którego wiernym druhem był Ignacy Matuszewski, żeby założył sekwestr na Żyrardów bo jest okazja. Tamten się ucieszył i zajął fabrykę. No i teraz zaczęły się schody. Pan Marcel wreszcie zrozumiał co się dzieje i zaproponował członkom spółki powierniczej tajne spotkanie w jednej z ziemiańskich siedzib. Młynarski, który w moich oczach wyrasta na człowieka mogącego bezpiecznie chodzić po polu minowym i takiego, co to stojąc bez parasola w czasie ulewy będzie miał całkiem suchy garnitur, na to zebranie nie pojechał. Tam zaś ustalono, że pan Marcel będzie już grzeczny, wypłaci zaległe dywidendy małym akcjonariuszom, nie będzie kradł pieniędzy z fabryki i kupował za nie luksusowych dziwek w Monte Carlo. Spółka zaś, która umówiona była z ministrem Rajchmanem zobowiązała się zdjąć sekswestr z fabryki. Tak to wcześniej ustalono. Protokół z tego spotkania został ogłoszony i wtedy okazało się, że spółka powiernicza, która owo porozumienie po kryjomu wynegocjowała, to zdrajcy narodu i państwa. Tak właśnie. Minister Floyar- Rajchman naświetlił to w taki sposób i zaczęła się nagonka na spółkę. Przewodził jej Ignacy Matuszewski, późniejszy, wraz z Rajchmanem, bohater, który wywiózł polskie złoto na Bliski Wschód. Potem zaś uchodził za szczerego antykomunistę i przywódcę prawdziwych Polaków w Nowym Jorku. Nagonka ta, prowadzona jakby z wysokości Okopów św. Trójcy, doprowadziła do śmierci adwokata, który reprezentował w Polsce pana Boussac, czyli Aleksandra Lednickiego. Lednicki oskarżony o coś w rodzaju zdrady stanu, najpierw skoczył z mostu, ale go odratowano, a kilkanaście godzi później wyskoczył z okna i się zabił. Kłopot w tym, że mieszkał na pierwszym piętrze, a głowę miał rozbitą w taki sposób, jakby leciał z czwartego. Ponadto policja państwowa, w czasie kiedy on popełniał samobójstwo robiła rewizję w jego dworku na Grodzieńszczyźnie. Co, jak wskazuje Młynarski, z pewnością nie było bez znaczenia.

Pan Boussac najpierw zdziwił się takim rozwojem wypadków, a potem wybuchnął perlistym śmiechem. Pokazywał gdzie się da protokół tajnego zebrania i jego postanowienia, a potem wskazywał na wiarołomstwo polskiego ministerstwa. Żeby sytuację jakoś uspokoić państwo postanowiło przejąć Żyrardów i zapłaciło za to panu Marcelowi 20 milionów złotych. Ot tak, bez specjalnych wahań. Ten z miejsca stał się jeszcze większą gwiazdą, a sanacja, albo jak chce Młynarski – rząd pułkowników – miała do dyspozycji niezliczoną ilość etatów do rozdzielenia pomiędzy swoich ludzi. W Żyrardowie o mało nie doszło do powstania, ale tym razem Młynarski, człowiek, który nie zmókłby nawet w lesie namorzynowym, pojawił się na nim osobiście i sprawę osobiście ułagodził, tłumacząc robotnikom i groszorobom, że nie trzeba łamać krzeseł i wybijać szyb.

Ja może wskażę wprost co było grane. Otóż ministrowi Rajchmanowi i całemu rządowi w ogóle nie chodziło o jakieś głupstwa typu wypłacenie zaległej dywidendy dla akcjonariuszy. Tak jak spółce powierniczej nie chodziło o uczciwe prowadzenie księgowości w zakładach żyrardowskich. Sanacja chciała mieć kuferek z prezentami dla swoich, a masoni ze spółki powierniczej chcieli mieć legalne narzędzie kontroli wielkich zakładów i wpływania poprzez te zakłady na politykę krajową. Skąd to wiem? To proste. Bezpośrednią konsekwencją afery było powstanie Frontu Morges, a także utworzenie dziennika Rzeczpospolita, na który pieniądze wyłożyły prywatne banki. Na jego czele stał Sikorski, sympatyzował z nim Witos, a firmował generał Haller, wtajemniczony w sprawy, o których Młynarski nie miał pojęcia. Sam o tym pisze. Front Morges był zorganizowany tak, że od pewnego szczebla hierarchii sprawy omawiało się w zamkniętym gronie, na pół konspiracyjnym. Młynarski się do tego tajnego kółka nie zapisał, albowiem nie wierzył w jego skuteczność. No, a Haller się zapisał. I jeszcze przychodził na zebrania przepasany wstęgą orderu Orła Białego.

To są rzeczy nie do pomyślenia i nie do przełożenia na język zrozumiały przez analityków i publicystów polityczno-historycznych, albowiem oni wierzą, że Matuszewski był bohaterem, co uratował złoto. To samo Rajchman. Masoni zaś to wrogowie Polski, którym przeciwstawił się dobry prezydent Mościcki zakazujący działalności tajnych stowarzyszeń. Generał Haller nigdy by nie podał ręki żadnemu masonowi, bo ci chcieli go oskarżyć o moralne sprawstwo zamachu na Narutowicza. Ho, ho, tak, tak…Za parę dni, o ile Ewa albo pantera mnie nie uprzedzą, napiszę coś o pomysłach na dewaluację złotówki, którą chciano przeprowadzić przed wojną, ale się soldateska nie zgodziła. Być może to było przyczyną wpuszczenia Polski w ten cały kanał, zwany II wojną światową. Pewnie nie, ale jak się czyta tego Młynarskiego, to człowiekowi dziwne myśli zaczynają przychodzić do głowy.

A teraz jeszcze jedno. Popatrzcie na to i sami powiedzcie czy Wam to czegoś nie przypomina.

https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/sluzby-i-prokuratura-zajmuja-sie-wojskowym-biurem-historycznym-slawomira-cenckiewicza/rewgnvr,79cfc278

No, a tu książka o Młynarskim

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/feliks-mlynarski-biografia/

lis 192020
 

Nazwisko naszego ulubionego pisarza wykorzystałem, jako wabik, który ma przyciągnąć ludzi zainteresowanych krytyką literacką. Zestawiłem zaś je z morzem celowo, bo był widoczny absurd. Nie tylko absurd tego zestawienia, ale absurd założeń promujących książki i autorów. To taki sam zabieg jak użycie wyrazu epifania obok nazwiska Trzaska, w tytule książki, która opowiada o kuszeniu. Nie wiem tylko, czy jest to zestawienie na tyle dobre jakościowo, by zainteresować prawdziwych wielbicieli literatury.

Nie wiem też, kto wpadł na pomysł, żeby nakazać Twardochowi wygłaszanie kwestii związanych z morzem. Sam przeczytałem je niedawno, przy okazji jakiegoś artykułu o operze zagranej do libretta Twardocha. Nie wiem co to za libretto i czego dotyczy historia. On tam jednak mówi wyraźnie, że odbył kilka rejsów i będzie wracał na morze, bo odnajduje tam sens życia. To jest właśnie dla mniej najbardziej zaskakujące. Że pisarze muszą odnajdywać sens życia akurat tam, gdzie już wcześniej odnaleźli go inni pisarze i wielokrotnie ten sens przeżuli. Widocznie osadzenie promocji takiego autora jak Twardoch na innych torach groziłoby wykolejeniem projektu.

Pewnie już o tym pisałem, bo po 11 latach zaczynam się trochę powtarzać, ale pewien mój kolega przepłynął Bałtyk w małej łódce; ze Szwecji, gdzie tę łódkę kupił, do Gdyni. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale on to zrobił w styczniu. Ja bym się bał wyjść w styczniu na nabrzeże, a co dopiero wsiadać do łódki. No, ale każdy ma swoje jakieś upodobania. Ten sam kolega przepłynął Atlantyk, ale już latem i nie sam. Mówi, że to są cholerne nudy, bo wszystko idzie według wskazówek GPS, nogi człowiekowi chudną i robią się jak patyki, bo nie porusza nimi wcale i wiele frajdy z tego nie ma. Ostatni zaś raz kiedy się widzieliśmy, a było to parę lat temu, wyznał, że żeglarstwo, które pochłonęło mu pewnie z dekadę życia, nie jest już przygodą. Jest kanałem sprzedaży sprzętu i gadżetów.

W rzeczywistości może, ale nie na rynku literackim. Tam bowiem żeglarstwo to sposób na przekonanie młodego czytelnika, że pisarz parający się żeglarstwem, nawet z amatorska to ktoś naprawdę wyjątkowy. Problem w tym, że co niektórzy mają jakąś tam pamięć, może nie za dobrą, ale jednak, i wiedzą że problem żeglarstwa w literaturze powraca i jest nieodmiennie związany z Josephem Conradem. To jak pamiętamy był i jest nadal autor, do którego można dokleić wyraz wytrych. Conradem bowiem otwiera się wszystkie drzwi. Nigdy nie zapomnę jak do Polski zjechał z Monachium Zdzisław Najder i zaczął swoje występy w telewizji, zmierzające do uwiarygodnienia go i uczynienia kimś ważnym w polskiej polityce, od wyznania iż jest conradystą. Potem tych conradystów zaczęło przybywać, a potem, przez jakiś czas, niezbyt długi, wszyscy oni mówili w telewizorze o problematyce moralnej w literaturze. Złudzeniami co do Conrada żyliśmy wszyscy, w tym ja, z tym że mi nie udało się nigdy w całym życiu przeczytać ani jednej jego książki. Czym, przyznam mogę się szczycić. Po omówieniu zaś sprawy związanej z jego ucieczką z Galicji i spotkaniem w Krakowie z Rettingerem, które zaowocowało napisaniem sztuki, dziś zaginionej, o rewolucji, mającej wybuchnąć w nie wymienionym z nazwy kraju Ameryki Łacińskiej, nie warto chyba już nawet o Conradzie wspominać. I jakby tych conradystów zrobiło się mniej. No, ale zostało morze, jako żywioł i inni pisarze z morzem kojarzeni. Na przykład Hemingway. A niech to! Znowu kulą w płot, już w 2014 napisałem tu przecież, że Hemingway był agentem KGB, a potem, w trzy lata później, ktoś zrobił z tego wielkie odkrycie i cały internet huczał. Myślę więc, że można w ciemno założyć, że każdy autor, który próbuje się lansować na morzu to agent lub propagandysta. Tyle, że ci, którzy próbują go w ten sposób uwiarygodnić, jak zwykle grzeszą pychą. To znaczy wpatrzeni w tej swoje instrukcje, zalatani za tymi pieniędzmi, zabiegani, nie rozumieją, że metody też mają swój termin przydatności do użycia. Metoda lansu morskiego zużyła się już dawno temu. No, ale to, co będzie rozwijać się przed naszymi oczami, czyli serie zdjęć, reportaży, filmów, na których widać będzie Twardocha, jak męskim głosem wydaje komendy i jak biega boso w płóciennych portkach po pokładzie, a wieczorem przy zachodzącym słońcu opowiada wprost do kamery o sensie życia, który właśnie odnalazł, to wszystko może przynieść nam trochę frajdy. A na pewno też może stać się pożywką dla dalszych rozważań na temat promocji autorów.

Jasno widać jakie świadectwo wystawiają sobie ci ludzie. Pozostaje wierzyć, że oni po prostu przeszli do reklamy i wysyłają Twardocha na morze, żeby potem sprzedawać w ten sposób wódkę i papierosy. To istotny moment, w którym dotykamy sfery pogańskiej sakralizacji. Jak wiadomo bowiem wódkę i papierosy można sprzedawać normalnie, spod palta, na każdym bazarku. I morze, a także unoszący się na jego falach Twardoch nie mają tu nic do rzeczy. Nie mają, jeśli sprzedajemy to klientowi zainteresowanemu konsumpcją, czyli piciem i paleniem. Tu jest inaczej. Albowiem cała zgrywa polega w tych transakcjach na tym, by markować swoje rzeczywiste potrzeby i wprowadzać czytelnika, odbiorcę w ogóle, w gąszcz znaczeń w zasadzie nieistniejących. Jeśli bowiem Twardoch jest pisarzem, a nie jest w stanie mówić o swoich książkach, one same zaś przez się nie wywołują w czytelniku żadnego entuzjazmu, to znaczy, że ktoś zaprasza nas do jakichś innych drzwi. Jak wiemy książka dziś to za mało. Każdy może napisać i wydać książkę, nawet Patlewicz. Żeby więc podkreślić jak wyśmienity warsztat ma nasz autor, trzeba zrobić na podstawie jego tekstu operę, a także serial. To jednak za mało. Na każdym płocie, na każdym skrawku papieru unoszącym się w przestrzeni, trzeba napisać Szczepan Twardoch król polskiej literatury. Po co? Bo zachodzi obawa, że sprzeda się za mało wódki i papierosów i sponsorzy będą stratni. Nie można więc zostawić klientowi wyboru. Na tym właśnie polega ta promocja. Klient nie może mieć żadnej możliwości wyboru, a wszystkie otwierające się przed nim drzwi prowadzą ku kolejnym niespodziankom. Czy to czasem nie jest cenzura – zapyta ktoś z głupia frant. A i owszem, ale na razie miękka. Myślę jednak, że dojdziemy ze Szczepanem i do takiej zwykłej cenzury. Niech no tylko sprzedaż zacznie spadać. Wracajmy jednak do tych drzwi. Za jednymi na przykład rozpościera się morze i kołyszą się na nim żaglówki. Z daleka już jednak widać burzową chmurę, której widok wyzwala niepokój w sercach czytelników. Zaraz się jednak okazuje, że to tylko pic na wodę, fotomontaż, bo gdzieś z boku otwierają się drzwi kolejne. A co jest za nimi? Tego jeszcze nie wiemy, ale przypuszczam, że może ta cała epifania wikarego Trzaski.

Nic nie jest tym czym się wydaje i na czytelnika czekają ciągle nowe niespodzianki. Po co je mnożyć spyta ktoś? Przecież to pisarz, człowiek z istoty obdarzony wyobraźnią, talentem do opowiadania, poczuciem humoru. Po co mu serial, morze i opera? Po to samo co wszystkim – żeby czytelnik nie daj Boże nie zwrócił uwagi na książkę i nie zaczął się w nią zagłębiać. Mógłby wtedy porównać ją z innymi książkami, ziewnąć, a może też – O Boże nie! – zasnąć smacznie. Jego odruchy zaś nerwowe wykształcone jak u psów Pawłowa, przez literaturę poruszającą problemy moralne i przez Conrada, mogłyby od tego czytania zamrzeć zupełnie.

sty 212019
 

Żeby zrozumieć co my tu robimy i o czym myślimy, trzeba przywołać komentarz Ojca Wincentego z niedalekiej przeszłości, kiedy to napisał, że Kościół skazany jest na próby porozumienia z przeciwnikami, albowiem otwarta walka generuje koszta ekstremalne. To jest chyba istota misji – przekonać ich, zanim odetną nam głowę. Tak myślą i tak powinni myśleć duchowni, na których spoczywa największa odpowiedzialność i ciężar. My świeccy mamy trochę więcej swobody i możemy pokombinować. Żeby podjąć skuteczną walkę z kolonizacją trzeba przede wszystkim zrezygnować z używania języka kolonizatorów. Ja na przykład nie znam angielskiego i się tym szczycę. Kiedyś się trochę wstydziłem tej ułomności, ale dziś widzę, że było to głupie i sądzę, że jest to okoliczność nader szczęśliwa. Omijają mnie wszystkie formaty produkowane przez koronę na użytek jej sług czynnych w różnych częściach globu, sług które mają macerować mózgi podbitych ludów i wywracać je na nice. Nie ze mną te brunnery…Okoliczność ta powoduje, że ja nie muszę aspirować do tego, by bardzo poprawnie mówić w języku obcym, żeby nie wprawiać mojego rozmówcy w ambaras. On rozmawiając ze mną nie musi się zastanawiać, przybierając przy tym różne pozy, dlaczego ja tak fatalnie kładę akcenty i źle wymawiam poszczególne wyrazy. Sytuacja jest dla mnie wręcz komfortowa, to znaczy jeśli ktoś mówiący po angielsku ma do mnie jakiś interes musi się nieźle wysilić, żeby go przedstawić. Ja zaś żadnego interesu do Anglików nie mam, a jeśli będę miał to sobie wynajmę tłumacza. No, ale my nie o języku w znaczeniu lingwistycznym tu mówimy, ale o zatrutej mowie, która kształtuje świadomość mas i czyni im z mózgu sieczkę. Przejdźmy więc do konkretów. Jak wiecie to co tu piszę, od dziesięciu już prawie lat, nie koresponduje w ani jednym punkcie z narracją mediów i z narracją akademii. Jedna bowiem stwarza złudzenie ostrości, a druga złudzenie głębi. Porzućmy więc wszystkie pochodzące z tych dwóch obszarów pojęcia ( a przynajmniej większość z nich) i zajmijmy się opisem rzeczywistości, tak jak ją postrzegamy, odczuwamy i jak ona się nam odwzajemnia, przynosząc zyski i różne frajdy. Na jednym krańcu widma umieśćmy wyraz „koncepcja”, a na drugim „monopol”. W środku niech znajdzie się słowo „dystrybucja”. Jeśli przesuwać będziemy wskaźnik ku koncepcji dystrybucja będzie tracić znaczenie, jeśli zaś będziemy przesuwać ten wskaźnik ku monopolowi dystrybucja będzie na znaczeniu zyskiwać. To jest najprostszy opis mechanizmu kolonizacji. To co nazwaliśmy koncepcją mieści w sobie formaty i propagandę i przeznaczone jest, jako pasza niezbyt treściwa, dla ludów podbitych, którym przede wszystkim wmawia się, że koncepcja jest najważniejsza, a dystrybucja nie ma znaczenia. To co nazywamy monopolem jest celem kolonizacji i ma pozostać w ukryciu przed oczami profanów. Stąd cywilizacja wolności, w której żyjemy, kładzie tak poważny nacisk na koncepcje. A te są różne – naukowe na przykład, propagandowe, medialne, płytkie, głębokie, żenujące i inspirujące. Kwestia najważniejsza jest taka, by koncepcje tworzyły się w oparciu o ściśle wyselekcjonowane informacje, takie, które nie zagrażają monopolowi. Bo ten musi pozostać w rękach określonej grupy ludzi, która tworzy globalne hierarchie i umieszcza siebie samą na ich szczycie. Tak z miejsca, bez żadnych wstępów. Ponieważ jednak jej celem nie jest eksterminacja ludów podbitych, a monopol dystrybucyjny, nigdy nie inwestuje ona w środki zagłady. Obarcza tymi kosztami różnych idiotów. Idioci, służący monopolowi i nie mający pojęcia, że mu służą, zajmują się eksterminacją. Idioci tacy jak Komitet Centralny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, albo ci drudzy – NSDAP. Narzędzia eksterminacji służą monopolowi, ale pośrednio. One mają za zadanie wywołać obniżenie kosztów produkcji lub kosztów pozyskania surowców. Innych funkcji terror nie ma, ale ponieważ należy on do sfery koncepcji, my głęboko wierzymy w to, że Stalin mordował Polaków, bo nienawidził ich z całej duszy. Koncepcja ta została nam narzucona, podobnie jak inne koncepcje, których jesteśmy niewolnikami. I teraz ze sfery rozważań ogólnych przechodzimy do rozważań szczegółowych. Dzisiaj przyjeżdża tu nakład kolejnego numeru Szkoły Nawigatorów, którzy przygotował dla nas niezrównany nasz rotmeister. Numer ten poświęcony jest relacjom polsko-brytyjskim, a okładkę zdobią głowy Josepha Conrada i Józia Rettingera. W środku zaś, pośród innych rewelacji znajduje się tekst, który ma już swoje lata, a który porusza sprawę wyprawy na Litwę hrabiego Derby, Henryka Lancaster. Porusza ją w taki sposób, że takiego Patlewicza mogłoby to zabić. Całe szczęście on tego nigdy nie przeczyta. Otóż wyprawa ta miała na celu wymuszenie na miastach pruskich monopolu dla kupców angielskich. Monopol ten zaczynał się w bardzo konkretnym miejscu – Anglicy domagali się, by pozwolono im w Prusiech prowadzić handel detaliczny, a nie tylko hurtowy. Kto kiedykolwiek cokolwiek sprzedawał ten wie, co znaczy jeśli gdzieś pojawia się dobrze zorganizowany gang, mający do dyspozycji środki transportu morskiego i poparcie własnego rządu, a do tego jeszcze posiada atrakcyjne towary, które może sprzedawać w detalu, co z kolei oznacza wprost narzucenie swoich cen. To oznacza koniec miejscowych gangów. Anglicy przyjeżdżają, opłacają tak zwane palowe miejscowemu kierownikowi i wyładowują swój towar. Jest to towar pierwszej potrzeby, czyli sukno. Ono ma dobrą jakość, bo w Anglii na tę okoliczność stworzono urząd probierczy. I sukno to nie jest sprzedawane miejscowym detalistom, którzy mogą się na tym bogacić, ale żenione na łokcie dystyngowanym, pruskim damom i ich rycerzom. Kiedy, jakiś niezorientowany głupek, podejmuje wojnę cenową z Anglikami, którzy mają od miejscowego kacyka pozwolenie na handel detaliczny, kiedy sprowadza sukno z innego źródła i sprzedaje je o dwa denary taniej na łokciu, Anglicy najpierw idą z tym do sądu. Tam domagają się sprawiedliwości. Sąd woła świadków, ci pokazują kwity, z których wynika, że przedstawiciele korony są uczciwi. Zapada wyrok na nieuczciwego handlowca, a jego własny książę wyrzeka się go i przepędza z kraju. Potem drugiego, trzeciego i piątego. Na koniec Anglicy zostają sam na sam z tym księciem i ziewnięciem dają mu znak, że jest już niepotrzebny, ziemia zaś, na której do tej pory sprawował władzę, należy od dziś do korony. Takie są mechanizmy handlu, a jak ktoś nie wierzy niech sobie uważnie raz jeszcze, a może nawet dwa razy, obejrzy film zatytułowany „Ojciec chrzestny II”. Tam jest pokazane, jak pewien sprytny Żyd, przekazał Kubę w zarząd komunistom, stwarzając wcześniej złudzenie, że zaprowadza na wyspie monopol amerykańskich gangów. Tym gangom zaś zdawało się, że mając władzę na Kubie będą mogły kreować prezydentów w USA. Jeśli nie wierzycie, że tak jest to pokazane w tym filmie, nic na to nie mogę poradzić, ale to prawda. Umowy monopolowe zostały zawarte gdzie indziej, a ci, których widzimy w filmie minus Michael Corleone pozostawali cały czas w sferze koncepcji. Przyznajmy, że bardzo atrakcyjnych, ale jednak tylko koncepcji. Te zaś, jak pamiętamy negują dystrybucję. No, ale wracajmy do naszych baranów, to jest, chciałem rzec Anglików. Dlaczego oni sobie tak dziarsko poczynali w XIV wieku w Prusiech i na Litwie? To jest ważny moment i właściwie powinny go poprzedzić fanfary. Czynili tak, albowiem Zakon Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego był od samego początku swojej obecności w Prusiech subwencjonowany corocznie dużą sumą pieniędzy przez koronę Anglii. Subwencja była wypłacana przez ponad 200 lat. Ta dam…..!!! Kurtyna w górę! Jeśli ktoś subwencjonuje organizację należącą do Hanzy, czyli Związku Kupców Cesarstwa, to znaczy, że połowa tej Hanzy jest sparaliżowana. No i prowadzi taką politykę, jaką chcę wypłacający subwencje suweren. To tak, jak w filmie „Psy” Władysława Pasikowskiego – towarzysze, nie po to tyle płacimy, żeby Jogaiła i Polacy zastawiali na nas pułapki. Musicie to jakoś rozwiązać. No i Krzyżacy próbowali rozwiązywać te sprawy tak, jak umieli. Teraz wystarczy jeszcze zadać pytanie, czy kiedy ci sami Krzyżacy próbowali zainstalować się w Siedmiogrodzie, też pobierali subwencje z Londynu? Ja tego nie wiem, ale jeśli tak było to mamy sprawę z grubsza wyklarowaną. Za pomocą narzędzia eksterminacyjnego Londyn najpierw próbował założyć monopol na surowce wydobywane w najbogatszej w rudy części Europy – w Siedmiogrodzie. Kiedy to się nie udało, próbował ten sam monopol założyć w ujściu wielkich rzek, którymi spławiano zboże z głębi lądu. Posłużył się w tym celu tą samą, eksterminacyjną organizacją. Ona zaś trwała i prosperowała w przywiązaniu do pewnej koncepcji, za nic mając dystrybucję, o czym wiemy na pewno śledząc spory miast pruskich z zakonem.

Ponieważ w polityce są pewne stałe, ale my o nich nie wiemy, bo koncepcje nam podsuwane negują ten moment, nie rozumiemy, że identyczna sytuacja miała miejsce w roku 1584 kiedy to Anglicy próbowali narzucić monopol Prusom i Polsce, której Prusy podlegały, monopolizując handel w Elblągu. Rozmowy w tej sprawie toczyć się miały w Lublinie, do którego przybył przedstawiciel polityczno-handlowy Prus i Hanzy nazwiskiem Jan Kochanowski. Nie znalazł w mieście dobrej atmosfery i zmarł nagle. Próbował porozumieć się z komisją, którą dla rozstrzygnięcia sprawy Elbląga powołał król Stefan Batory, komisją złożoną prawie w całości z rodziny Firlejów, której przekazywał wcześniej poważne sumy, ale nie zastał ich w mieście. Firlejowie bowiem przenieśli siedzibę komisji do Lubartowa i tam ustalali pomiędzy równymi sobie co i jak będzie grane. I tak Anglicy monopolu nie dostali, ale Hanza się wywróciła. Gdańsk za to zyskał na znaczeniu, a Kochanowski, jako niepotrzebny już pośrednik został zlikwidowany. Dwa lata później, król Stefan Batory, który za nic na świecie nie chciał zostać angielskim namiestnikiem w swoim własnym królestwie, zakończył życie w Grodnie, w okolicznościach zwanych potocznie tajemniczymi. To wszystko z kolei opisane jest w książce Adama Szelągowskiego zatytułowanej „Z dziejów współzawodnictwa Anglii i Niemiec, Rosji i Polski” oraz w książce Zdzisława Scheuringa „Czy królobójstwo”. Życzę Państwu miłego dnia i zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl. Na dziś to tyle.

 

sty 142017
 

Zacznę od tego, że nasza zbiórka na komiks o Sacco di Roma minęła półmetek. Mamy już połowę potrzebnej kwoty. Serdecznie dziękuję wszystkim darczyńcom.

Tekst ten w zasadzie poświęcony będzie Robertowi Górskiemu i jego najnowszej produkcji, ale także pewnej ważnej kwestii, charakterystycznej dla postaw pewnego środowiska. Nie wiem czy zauważyliście, ale wczorajszy dzień obfitował w awantury, do południa kłóciłem się na fejsie z niejakim Mazurem, a wieczorem z Łukaszem Michalskim. Poszło generalnie o to, że jestem głupim bucem, który co prawda dobrze się zapowiadał, ale jak zaczął pisać i wydawać te swoje książki to wyszła na jaw cała jego nędza.

Problem tego rodzaju reakcji opisywaliśmy tu wielokrotnie. Mechanizm, który uruchamia w ludziach takie pokłady agresji jest prosty. Im się zdaje, że hierarchie, którym oddają kult nie dość, że są powszechnie ważne, to jeszcze wieczne. W razie czego, w razie gdyby się okazało, że jednak nie, istnieją przeróżne zabezpieczenia środowiskowe, które je ochronią. W czasach kiedy nie było internetu, nie było też problemu. Kłopoty zaczęły się, gdy różne tępe buce, takie jak ja zaczęły dawać głos i nikt tego nie kontrolował, nikt nie zatwierdzał do druku, słowem kiedy każdy zaczął wyrażać własne zdanie, a do tego jeszcze okazywało się, że jest organizacyjnie lepszy niż faceci podpięci pod państwowe i fundacyjne budżety. A nie dość, że lepszy, to jeszcze całkowicie o tamtych niezależny, co skutkuje tym, że może napisać o nich co chce i to opublikować w sieci. I nie ma na to rady. I ja tak wczoraj właśnie zrobiłem, a tym samym naruszyłem najświętsze postanowienia tajnych koleżeńskich gremiów, które ustaliły, że pan Cichocki jest – cytuję – jednym z najciekawszych, współczesnych filozofów. Później było jeszcze gorzej i w końcu doszliśmy do całkowitego negowania moich możliwości, do tego, że jestem leśnikiem, a w końcu też tym bucem. Myślę, że najbardziej bolesne jest to, że ja nie dostrzegam emocjonalnej i intelektualnej dojrzałości w publikacjach Teologii politycznej, a także nie traktuję serio dyskusji, jakie organizuje redakcja. No, ale sami popatrzcie, jak można ich traktować serio. Oto kilka tekstów promujących te dojrzałe i poważne artykuły:

Głosy Polkowskiego mają w swym tle wyraźny społeczny opór przeciwko takiej polityce pamięci, której symbolem stała się u nas „gruba kreska”, postrzegana jako próba zacierania śladów zbrodni oraz ograniczania prawa obywateli do moralnej oceny przeszłości

Znowu rzeczywistość stawia przed nami potrzebę wierności pryncypiom, jakże często kwestionowanym dzisiaj – mówi prof. Krzysztof Koehler w odpowiedzi na pytanie Krzysztofa Masłonia o to czy dylematy bohaterów Conrada nie stają się ponownie dylematami Polaków, jak to miało miejsce w powojenne Polsce, gdy o wartościach conradowskich mówiono w kontekście stosunku do komunizmu i Armii Krajowej. 

Nie będę rozwijał tego tematu, ale mam nadzieję, że wszyscy widzą o co tu chodzi. O promocję dotowanych książek, z istoty niesprzedawalnych i o promocję słabych autorów, którzy podnoszą sobie samoocenę problematyką moralną Conrada. I tak w kółko. Kiedy poskrobiemy w tę politurę okazuje się za każdym razem, że pod spodem jest portret dziadka czekisty, albo dziadka włókniarza, działacza KPP, który walczył o lepsze jutro dla całej ludzkości.

Cały wysiłek tych ludzi i cała ich energia zużywane są na to, by przekonać nas o swojej autentyczności. Stąd właśnie bierze się ta niechęć do polemik prawdziwych i do wymiany myśli na innym niż wskazany w cytowanych fragmentach poziomie.

Naszym zaś zadaniem nie jest wpatrywanie się w tych kacyków jak sroka w gnat, ale określenie, w miarę precyzyjne, jak wyglądają realia i próba zbudowania, w oparciu o nie, czegoś trwalszego niż dotowane pismo. To co rysuje się za tym bełkotem, który wypełnia Teologię Polityczną i jej siostrzycę Krytykę nazywam ukrytym wymiarem. I on, zwróćcie uwagę zawsze jest maskowany tak samo, za pomocą pewnej czytelnej konwencji i zespołu gadżetów, które w opinii tych ściemniaczy doskonale pełnią swoją funkcję. Nie pełnią i już nie spełnią. To jest jasne.

Ten sposób komunikacji, dramatycznie nieszczery w jedynym ważnym sensie, czyli w sensie autentycznej popularności i pozyskiwania sympatii czytelnika, jest właściwy także innym produkcjom. Mamy tego Górskiego i jego serial, który został już na tyle mocno rozpropagowany, że nie ma sensu ukrywać jego istnienia. Serial ten został przychylnie oceniony przez blogerów takich jak elig i dzierzba. I to mnie trochę zdziwiło. Kochani, jak mogliście w ogóle to zauważyć? I jak mogliście przy tym nie spostrzec tego, co ten cały Górski chce rzeczywiście wyszydzić? Pan Górski traktuje swój zawód poważnie, to znaczy, że on się do tych wygłupów przygotowuje, on je ćwiczy i choć nie jest zawodowym aktorem, wie co trzeba robić, żeby wywołać właściwy efekt. To się oczywiście podoba. Ja mam jednak taką uwagę, moim zdaniem ważną, pan Górski dokładnie obejrzał jakie miny robi prezes i jak reaguje na różnych ludzi, on sobie te nagrania z sejmu puszczał nie raz i potem obserwował, jak Kaczyński marszczy brwi, jak składa okulary i jak porusza ustami. Gdybyśmy my mieli takie zadanie przed sobą – wyszydzić Kaczyńskiego, też zachowywalibyśmy się podobnie. Może tylko cofnęlibyśmy się w jednym momencie. Wiadomo, że człowiek robi najbardziej charakterystyczne i rozpoznawalne później grymasy, kiedy jest ciężko wzburzony, albo wzruszony, albo smutny. Górski też to zauważył i w sposób niezwykle przekonujący postanowił naśladować ten grymas prezesa, który widzieliśmy na jego twarzy kiedy wracał z pogrzebu brata. Przyjrzyjcie się początkowi serialu i zerknijcie na to zdjęcie. Nie może być mowy o przypadku, bo Górski to człowiek poważny, który za swoje obowiązki zabiera się serio.

Nie wiem jak Wy, ale ja bym się zawahał, przed takim potraktowaniem prezesa. Tym bardziej, że on ma mnóstwo innych grymasów wartych naśladowania, z których można się nieźle pośmiać. Tamto zdjęcie było pewnym symbolem i myśmy je tu omawiali i kiwali nad nim głowami bardzo długo. No i Górski uznał, że skoro ono jest aż tak symboliczne, to nie ma się co ochrzaniać, trzeba robić tę minę.

To jest jeden pominięty aspekt ukrytej estetyki tego serialu. Są inne. Górski może nie wiedzieć kim jest sekretarka Kaczyńskiego, ale mi się coś niecoś obiło o uszy i nie jest to pani stukająca jednym palcem w klawiaturę. Kurski zaś – prezes TVP – z całą pewnością nie użyłby sformułowania „pejsate budżety” czy też „pejsate pieniądze”, jak to słyszymy w tym filmie. Ta formuła przekonuje nas ostatecznie, że produkcja Górskiego nie ma nic wspólnego z Kaczyńskim, ma za to wiele wspólnego z wyobrażeniem na temat Kaczyńskiego, jakie hołubi w sercu target PO. I teraz najważniejszej – jeśli ktoś pamięta jak Donald Tusk potraktował swego czasu Andrzeja Wajdę, jak publicznie zrobił z niego szmatę, którą następnie wytarł sobie obuwie, jeśli ktoś pamięta inauguracyjne przemówienie Tuska, trzygodzinne ględzenie o wzajemnej miłości podpierane spojrzeniem chorego na Bassedowa oprycha, ten musi dojść do wniosku, że Górski dobrze trafia. Target bowiem PO nie ma pojęcia jak wygląda i jak zachowuje się otoczenie Kaczyńskiego. Dobrze jednak wie jak wyglądało i jak zachowywało się otoczenie Tuska. Wie, ale nie może powiedzieć, a tam powiedzieć, zipnąć nawet nie może, z obawy, że wszyscy tam, jak jeden zamienią się w wielką śmierdzącą kałużę. Stąd te wybuchy śmiechu w miejscach, które Górski zaznacza miną z cmentarza, stąd te cmokania i te kałduny całe w drgawkach. To jest film o nich, oni to dobrze wiedzą, ale nie mogą nic powiedzieć, bo znikną. Takie czary.

Przyznam, że mnie nigdy nie śmieszył ten kabaret co go dawno temu założył Górski, może z tego względu, że ja w czasie kiedy Górski zaczynał, byłem jeszcze blisko środowiska studentów i wiedziałem, jak to wszystko wygląda od drugiej strony. Nie brały mnie te witze, bo miały w sobie tyle samo autentyczności co teksty z Teologii politycznej. Słaba publicystyka, w dodatku mówiona, może tylko nużyć. Jestem także pewien, że intencją tego całego przedsięwzięcia było dokładne zamaskowanie prawdy, a nie jej przedstawienie. I to zostało z Górskim do dziś. Ktoś powie – okay, okay, chciał sobie chłopak zarobić, daj mu spokój. Chciał tylko zarobić, ale poszedł na służbę, czy to jest moja wina? I czy ja nie mogę o tym napisać wprost? Mamy przecież wolność słowa…chyba….

Teraz ogłoszenia

Wieczór autorski Krystiana Brodackiego, autora książki „Sebastian Polonus, mistrz z Abruzzo” odbędzie się w Krakowie w Śródmiejskim Ośrodku Kultury przy ul. Mikołajskiej 2      18 stycznia br. o godz. 18. Serdecznie zapraszam wszystkich mieszkańców Krakowa i okolic

Nasze książki, prócz Tarabuka, księgarni Przy Agorze i sklepu FOTO MAG dostępne będą w księgarni przy ul. Wiejskiej 14 w Warszawie, a także w antykwariacie Tradovium w Krakowie przy ul. Nuszkiewicza 3 lok.3/III. Komiksy zaś są cały czas do kupienia w sklepie przy ul przy ul. Przybyszewskiego 71 , także w Krakowie. Zostawiam Wam także link do elektronicznego indeksu naszych publikacji, który stworzył dla nas Pan Marek Natusiewicz. Prace są już ukończone i w indeksie są wszystkie nazwiska z naszych publikacji. Oto link:

http://www.natusiewicz.pl/coryllus/

W ciągu dnia umieszczę jeszcze w sklepie jedną książkę z rynku. Moim zdaniem ciekawą, specjalistyczną, ale ciekawą….

Wszystkim serdecznie dziękuję za wsparcie naszego projektu komiksowego, który mam nadzieję, zostanie wydany już jesienią przyszłego roku. Będzie to wielki album poświęcony spaleniu Rzymu w roku 1527. Do tej pory udało się nam zebrać ¼ środków potrzebnych na produkcję. To wielkie osiągnięcie, szczególnie, że czas mamy przedświąteczny i ludzie mają ważniejsze wydatki niż mój komiks. Dziękuję wszystkim jeszcze raz za poświęcenie i wsparcie naszej sprawy.

Mam nadzieję, że do marca uda nam się zebrać całość. Oto numer konta

41 1140 2004 0000 3202 7656 6218

i adres pay pala gabrielmaciejewski@wp.pl

Wszystkich tradycyjnie zapraszam na stronę www.coryllus.pl

lis 052016
 

Miałem ten tekst zatytułować – aspiracja jako narzędzie sprzedaży, ale pomyślałem, że jak będzie coś o wariatach to klikalność skoczy. Dawno, dawno temu, idąc Nowym Światem można było zobaczyć szyld z napisem – lecznica profesorsko-ordynatorska. Mnie ten szyld niezmiernie dziwił, bo jako przybysz z prowincji święcie wierzyłem, że Warszawa jest miastem ludzi inteligentnych ale także wielkich cwaniaków. W głowie mi się nie mieściło, że ktoś sprzedaje swoje usługi, lekarz w dodatku, lansując się na sloganie „profesorsko-orynatorska”. Takie rzeczy mogły być praktykowane w Garwolinie – tak sobie myślałem – albo w Rykach, ale nie przy Nowym Świecie. Kiedy trochę dojrzałem dotarło do mnie, że jest właśnie na odwrót. Gdyby w Rykach ktoś wywiesił taki transparent, ludzie zaczęliby go omijać jak śmierdzącą rybę, a on sam byłby przedmiotem niezliczonych drwin. W Warszawie to uchodziło i nikt się nawet nie uśmiechał, a jak kiedyś próbowałem zażartować z tej całej lecznicy rzucono w moją stronę kilka mrocznych spojrzeń i się zamknąłem. W tym samym czasie przy przejściu podziemnym koło rotundy jakiś człeczyna sprzedawał dziwne pudełeczka reklamowane jako „jugosłowiańska maść na grzybicę”. To także nikogo nie dziwiło. Czasy się zmieniły i dziś nikt nie usiłuje lansować się na profesorach i ordynatorach, bo wywołałoby to efekt odwrotny do zamierzonego. Każdy by sprawdzał w internecie co to za ordynatorzy tam przyjmują i ile biorą, a także kogo mają na sumieniu. Dziś wszystko jest inne i przez to właśnie koło szpitala w Grodzisku Mazowieckim wywieszono kiedyś tablicę z napisem „ajurwedyjski masaż olejem sezamowym”. Wkrótce jednak ktoś się połapał i usunął z tablicy słowo „ajurwerdyjski”. W Grodzisku słowo to nie skutkowało, ale w Warszawie na pewno by pozostało na swoim miejscu. W końcu w kamienicy przy Szpitalnej przyjmuje psycholog biżuterii i nic złego się nie dzieje.

Po co ja to wszystko piszę? Wczoraj wieczorem pojawił się w salonie tekst informacyjny dotyczący udziału Magdy Ogórek w programie w Tyle wizji. Moją opinię na temat pani Magdy i tego programu wszyscy znają i nie ma potrzeby jej tu powtarzać. Warto jednak zwrócić uwagę na to co się działo w komentarzach. Tam bowiem pojawili się wszyscy chyba pacjenci z psychiatrycznego oddziału lecznicy profesorsko- odrynatorskiej mieszczącej się dawniej przy Nowym Świecie, a jeden pan napisał nawet, że Magda występowała kiedyś w telewizji z profesorami od historii i trzymała profesorski poziom, tak napisał – poziom profesorski.

Ujmując rzecz prosto, na wieść, że do naszych przyłączyła się Magda Ogórek, tłum się rozkołysał najpierw, a potem eksplodował entuzjazmem. Nie dość bowiem, że pani Magda jest mądra, to jeszcze do tego ładna. Niektórzy mieli co prawda trochę kłopotu ze zrozumieniem, dlaczego sypia z Węglarczykiem – tak postawiono problem – dlaczego ona pozwala się pukać temu Węglarczykowi, ale – jak ujął to ktoś zręczny – widocznie ma oryginalny gust. Śmiechom i zabawom nie było końca, a mnie się od razu przypomniała, opisana przez Mackiewicza, rozmowa Mikołajczyka z Bierutem w Moskwie, w 1944. Mikołajczykowi się zdawało, że Bierut gotów jest zdradzić Stalina dla Polski. Dziś ponoć, nie oglądałem, ale tak piszą, Warzecha aż podskakiwał ze szczęścia, że pozwolono mu prowadzić program razem z panią Magdą. Nie wiem w zasadzie co powiedzieć. Może zacznę od kilku słów na temat książki, która jutro idzie do druku. Będzie to książka o Cristiadzie. Napisana przez naszego pierwszego zagranicznego autora – Javiera Barraycoa. Dziełko jest niewielkie, ale wprost paraliżujące. Pamiętacie tę historię o wizycie Josepha Conrada w Krakowie latem 1914, kiedy to razem z Retingerem napisali sztukę teatralną o antykatolickim przewrocie w fikcyjnym kraju Ameryki Południowej? Na pewno pamiętacie. Sztukę zdeponowano w ambasadzie Szwajcarii bo wybuchła wojna i słuch po niej zaginął. Retinger zaś, zanim na dobre z poddanego austriackiego zamienił się w Polaka, został doradcą prezydenta Callesa, a potem Obregona. W Meksyku rzecz jasna, pomagał im tam zwalczać księży katolickich. No więc rzecz ma się tak – musimy rzucić się do bibliotek i znaleźć koniecznie drugi i trzeci akt tej sztuki, bo pierwszy mamy już za sobą. Za chwilę ogłosimy królowanie Chrystusa, dokładnie tak samo jak to zostało zrobione przed Cristiadą. Marsz niepodległości już się wzbogacił o nowych 7 tysięcy sympatyków, gotowych wyjść na ulicę, a wszystko dzięki prostemu zabiegowi zastosowanemu przez pewnego brytyjskiego polityka, który ogłoszony został „cenzurą” i wzbudził święte oburzenie. Szykują się już rozmowy pomiędzy fejsbukiem a przywódcami środowisk narodowych. To będzie ciekawe i z całą pewnością przypominać będzie rozmowy pomiędzy Marsjanami a ludźmi w filmie „Marsjanie atakują”. Nasi zaś zyskali nowego sojusznika – Magdę Ogórek kandydatkę Milera na prezydenta. Aha, jeden pan napisał, że to był znakomity pomysł, to podsunięcie przez Kaczyńskiego Milerowi pani Magdy, po prostu znakomity.

Wszyscy do tej pory, tak mi się przynajmniej zdawało, zgadzali się, że siły ciemności szykują atak na Kościół Katolicki. Nie dostrzegłem jednak w swojej naiwności, że większość uważa iż te siły, to banda gamoni, których rozegrać można fejsbukiem, oskarżeniami o cenzurę i wystąpieniami ulicznymi. No, ale mamy tę książkę o Cristiadzie. Mówię więc wprost – jesteście w pułapce, z której nie wyjdziecie. I nikt wam nie pomoże, a najmniej Kościół, który dzięki działalności wspanialców takich jak Jacek Międlar nie ma żadnej możliwości ruchu. Środowiska prawicowe – i to z całą pewnością znajduje się w sztuce Retinegra – uaktywnia się w jednym tylko celu – żeby wyłonić naturalnych liderów. Oni się wyłaniają w tak zwanym ogniu walk. Kiedy już ich widać, wszystko zależy od tego jak sprawy się potoczą, jeśli siły są słabe wszyscy razem z liderami idą do dołu. Jeśli jednak zyskują przewagę, organizuje się negocjacje, których gwarantem jest Kościół. Musi być, bo nie ma innego wyjścia. Po zawarciu porozumienia liderów się morduje jednego po drugim, a na ich miejscu stawia się liderów fałszywych. I w ten sposób władza rewolucji zostaje utrwalona na wieki. Ćwiczyliśmy to wiele razy. Dlaczego tego nie widzicie? Dlaczego wszystkim się zdaje, że uleganie prowokacjom do czegoś prowadzi? Dlaczego niektórzy sądzą, że mają dla nich jakąś ofertę? Nie mają. Nie mają nawet języka, którego nie dałoby się ukraść i odwrócić tkwiących w nim znaczeń. Nie mają nic poza bezradnością i pychą. O tym zaś, by pojawił się jakiś generał Gorostieta, który wie jak walczyć, nie może być nawet mowy. Oto ludzie wyrzuceni z gazowni organizują „zjazdy redaktorów wyklętych”. I nawet im przez myśl nie przejdzie, by zdradzić Michnika, oni nadal są wierni rewolucji, bo czują, gdzie jest siła i kto jest bardziej bezwzględny. Stają się bardzo aktywni po opuszczeniu struktur Agory i nie mają do nikogo pretensji o wywalenie z roboty. Jak myślicie dlaczego? Bo plan sił reprezentowanych przez spółkę Agora jest poważny i realizowany serio. Plan zaś „naszych” to dogadać się z tamtymi i przeciągnąć jak najwięcej „tamtych” na „naszą” stronę. Proszę Państwa, to wszystko razem, te szpagaty, zawijasy i hołubce, te uśmiechy, dusery i mrugnięcia okiem, przy jednoczesnej publikacji demaskatorskich treści takich jak „Resortowe dzieci, nosi nazwę psychiatrycznej lecznicy profsorsko-ordynatorskiej. I nie chce być inaczej. Przed nami dwa kolejne akty sztuki napisanej dawno temu przez Józefa Retingera i Josepha Conrada, dwóch mężów stanu szczerze kochających Polskę.

Targi książki w Bytomiu odbędą się w przyszłym roku w hali na Skarpie, w pierwszy lub drugi weekend czerwca

Na tym kończę na dziś. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk. Przypominam też, że w sklepie Bereźnicki w Krakowie przy ul. Przybyszewskiego 71 można kupić komiksy Tomka.

Zapraszam też na stronę www.rozetta.pl gdzie znajdują się nagrania z targów bytomskich.

Telefonów dalej nie odbieram

kw. 222016
 

Pamiętam, jakim zdziwieniem zareagowałem na informację, że Adam Michnik był w młodości sekretarzem Antoniego Słonimskiego. Wydawało mi się wtedy, że to fantastycznie tak zostać sobie sekretarzem jakiejś znanej osoby i uważałem, że to są przypadki wynikające z osobistych zalet tych sekretarzy, a nie ustawki. Ho, ho, tak, tak…..Alfabet Wspomnień Słonimskiego należał zawsze do moich ulubionych lektur i zawsze chętnie do niego wracałem. Dawno mi się to nie zdarzyło. W zasadzie przez ostatnie lata, w czasie kiedy prowadziłem tego bloga nie zajrzałem tam ani razu. Wróciłem do tego w ostatnich dniach, w czasie tej nerwówki, która mi nie pozwalała pisać książki. I co myślicie pewnie, że się uspokoiłem? A gdzie tam.

Wiem, że nadużywam tego słowa, ale dziś, po latach Alfabet wspomnień Słonimskiego to książka pod wieloma względami wstrząsająca. Oczywiście dla tych, którzy wiedzą kim była Mura Budberg, kochanka Gorkiego i jakie funkcje pełniła w tak zwanym „świecie”. Słonimski opisuje ją ciepło, jako jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek. Szymon Askenazy, który jest głównym krawcem polskiej historii, urasta do roli demaskatora i bohatera, bez którego nie byłoby w ogóle nic, choć wprost jest powiedziane, że ukrywał źródła i informacje. Może nie tak demaskatorsko jak u Estreichera w „Miedzianej miednicy”, ale też i Słonimski nie jest tak głupi jak Estreicher i nie mówi wszystkiego. On jedynie sugeruje.

Na każdym kroku podkreśla, że wychowywał się w atmosferze dobrej, liberalnej, warszawskiej inteligencji. To znaczy kogo? No jak to? Świrów co łaziły na seanse Eusapii Palladino. Podnosi na piedestał biednego, oszukiwanego przez wszystkich Prusa i czyni z niego coś w rodzaju bożka.

Jerzy Borejsza to jest wręcz człowiek ratujący od zagłady polską książkę, która zginęłaby w zalewie obskurantyzmu. Borejsza spał w Czytelniku i tam mieszkał, a wszystko to z miłości do książek. No i najważniejsze zdanie w notce o nim, które cytuję w całości – Borejsza przypomniał mi, że kiedy wrócił z Hiszpanii „Wiadomości Literackie” dały mu 500 zł zaliczki na reportaż. To było wtedy bardzo dużo pieniędzy, a reportażu cenzura mogła nie puścić. Potem Borejsza opowiada Słonimskiemu, że jacyś prawicowi działacze nie chcą dopuścić do druku książek Żeromskiego, którego Borejsza uważał za równego Tołstojowi. To są naprawdę niesamowite rzeczy, te notki w Alfabecie wspomnień. Brat pułkownika Różańskiego dostaje 500 zł zaliczki od Grydzewskiego, na napisanie reportażu z wojny domowej w Hiszpanii, po wojnie zaś, w Polsce ludowej zmaga się z prawicą, która wbrew jemu i jego bratu, prawnikowi, nie chce pozwolić na druk Żeromskiego. A do tego – jak opowiadał Borejsza Słonimskiemu – Conrada już utrącili, ale nie żal go, bo wysługiwał się angielskim armatorom.

Z tym Conradem to ciekawa sprawa, Słonimski twierdzi, że swoją powieść „Zwycięstwo” Conrad zerżnął wprost z „Dziejów grzechu” Żeromskiego. Kiedy był tu w Krakowie i konferował z Rettingerem, a potem uciekał, bo wybuchła wojna, zabrał sobie egzemplarz tego gniota i przepisał pod zmienionym tytułem. Jak pamiętamy obaj – Conrad i Rettinger – napisali w Krakowie sztukę o zwycięstwie rewolucji w nierozpoznanym kraju południowoamerykańskim. Potem rękopis złożyli do depozytu w ambasadzie czy też konsulacie szwajcarskim. Zaginął on w czasie wojny. Rettinger zaś pojechał do Meksyku robić prawdziwą rewolucję. Rozumiem, że w myśl recept zawartych w tym zaginionym dramacie. Aha, Rettinger to dla Słonimskiego Recio. Tak więc Recio z Józiem wysmażyli przepis na rewolucję, ale im zginął.

Ma Słonimski dużo serca i zrozumienia dla komunistów, którzy przyjęli go łaskawie po wojnie, ponieważ ni cholery nie rozumiał z tego co się dzieje dookoła, ale nie ma on ani krzty zrozumienia dla obaw Polaków przedwojennych, tyczących się różnych zagrożeń. To znaczy widzi, że Niemiec trzeba się bać, ale jeśli idzie o takiego Karola Radka, który wizytował Polskę w czasie „odprężenia stosunków” to jedynym problemem Słonimskiego jest to, że były rewolucyjny bandyta Radek jest podejmowany przez państwowych oficjeli, a Żydki-gangstery z Gęsiej nie, bo siedzą w tym czasie na Pawiaku. Tak to jest opisane w wierszu Protokół

Pisze nam Słonimski, w właściwie rzuca w nas ot tak, mimochodem informacją, że Eleonora Roosvelt odwiedziła Polskę. To jest rzecz znana i nie ma się czym ekscytować, ale nie wiem czy wiecie kto ją podejmował obiadem? Pewnie byście nie zgadli. Był to Oskar Lange. Słonimski też był na tym obiedzie, bo z jego wspomnień wynika, że bywał właściwie wszędzie. Znał Wellsa i Bernarda Shawa i całą masę ludzi wynajętych przez różne agencje to udawania dobrych. On się z nimi kolegował i wierzył w to co ci mu gadali. Ślady tego znajdujemy właściwie wszędzie w tym jego Alfabecie Wspomnień. Tekst był jak sądzę ocenzurowany, o czym Słonimski dyskretnie nie wspomina, pewnie dlatego, żeby nie urazić Borejszy.

Gdzieś tam mówi, że interweniował u najwyższych władz w sprawie Jerzego Brauna, pewnie dzięki niemu Brauna nie zatłukli w celi, a jedynie wybili mu oko.

W postawie Antoniego Słonimskiego odbija się cały ten inteligencko-postępowy obłęd, o którym tu ciągle piszemy. Taki Iwaszkiewicz, kiedy się zorientował jak wygląda sytuacja, nie wahał się ani chwili i nawet się nie obejrzał na swoją przeszłość bujną. Został bardziej chamskim chamem niż najgorsze aparatczyki i uważał, że to jest dobry wybór. Słonimski zaś demokratyzował komunizm i uwiarygodniał go w oczach różnych dziwnych ludzi. A zresztą, to, co piszę to i tak garść banałów, cóż to jest bowiem za podsumowanie, jeśli sobie człowiek przypomni, że fabryka kosmetyków Miraculum była do lat pięćdziesiątych w rękach prywatnych, a kierowała nią rodzina Walterów. To jest nic. Słonimski o tym rzecz jasna nie pisze, tak jak nie pisze nic bliższego o karierze dyplomatycznej Iwaszkiewicza i Lechonia. Jakim sposobem ci ludzie dostali się do korpusu dyplomatycznego? I dlaczego akurat oni? Słonimski i Tuwim się nie dostali. Być może byli z innego rozdania po prostu. Za to później porobili kariery. No niby Iwaszkiewicz też, tylko ten biedny Lechoń, który wszystko traktował poważnie wypadł w końcu z okna, popełniając to swoje rzekome samobójstwo. Słonimski je uwiarygadnia, bo pisze, że już wcześniej raz targnął się na swoje życie. Nie wiem czy pamiętacie, ale w PRL wydano dzienniki Lechonia. Nie wiem na ile ocenzurowane, nie wiem czy dziś są do kupienia, ale wiem, że nie czytałem o tych pamiętnikach ani jednego dobrego słowa. Gombrowicz napisał, że są zakłamane, Słonimski, że nieprawdziwe, sądzę więc, że jest tam sporo rzeczy ważnych i ciekawych, których ani jeden, ani drugi woleliby nie odsłaniać.

Jak zdarzy się Wam okazja i traficie na tę niedużą książeczkę – Alfabet wspomnień Antoniego Słonimskiego – przeczytajcie.

Na koniec link do pogadanki w radio Wnet. Mamy małą kamerę, dlatego tak to wygląda. No, ale profesjonalizm jest bóstwem fałszywym jak to już ustaliliśmy, więc nie ma się co przejmować

http://www.radiownet.pl/#/publikacje/akademia-wnet-wyklad-coryllusa

Teraz ważne ogłoszenia:

Jutro jestem na jarmarku radia Wnet

Zbliżają się targi książki w Bytomiu, zapisywać się już nie można, lista jest zamknięta. Mam jednak coś do zakomunikowania. Oto w trakcie targów publiczność będzie wybierać najbardziej popularnego autora. Będą kupony rabatowe i będzie można głosować na tego autora. Otóż życzyłbym sobie, żeby tym autorem został Leszek Żebrowski. Nie żebym Was do czegoś namawiał, albo wręcz narzucał jakieś decyzje. To wykluczone. Nigdy w życiu bym się nie ośmielił.

Ja tylko delikatnie sugeruję jakie są moje preferencje. Nagrodą dla najpopularniejszego autora będzie emaliowana rozeta z brązu, z odpowiednią dedykacją. O wiele gustowniejsza niż ta cała Nike. Nie mówiąc już o złotej rybie z gipsu, co ją sobie „nasi” wręczają.

W czwartek – 28 kwietnia – wieczór autorski w Opolu, w bibliotece miejskiej, poświęcony rynkowi książki. Będę miał ze sobą nowości. Początek o 17.00.

Ja zaś zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Tarabuk i do księgarni Przy Agorze oraz do antykwariatu Gryf przy ul. Dąbrowskiego.

 

Na koniec jeszcze krótka pogadanka o targach książki w Bytomiu. Przepraszam wszystkich, za to machanie rękami, ale inaczej nie potrafię i do telewizji się jak widać nie nadaję.

 

http://rozetta.pl/slow-o-targach/

 

http://rozetta.pl/zaproszenie-na-targi/

mar 162014
 

Książka o przygodach sir Rogera Casament jeszcze się nie znalazła, ale on sam ciągle wychyla się z jakiegoś kąta i patrzy na mnie wzrokiem strwożonym. I tak samo było wczoraj. Ktoś tu wrzucił link do bardzo słabego i pretensjonalnego tekstu o Józefie Rettingerze. Ja tego tekstu nie chciałem czytać, ale zmusił mnie kolega, który znalazł tam informację dla wielu kwestii kluczową. Kiedy zaś ja tam zajrzałem znalazłem jeszcze jedną informację również kluczową. Żadna z nich nie została oczywiście potraktowana w sposób poważny przez samego autora tekstu, który skupiał się na predyspozycjach intelektualnych Rettingera i wyrażał miejscami żal, że tak zdolny człowiek nie oddał swoich sił sprawom szlachetnym i pięknym. Ja jestem całkowicie wolny od takich projekcji i przygody pana Józefa oceniam inaczej. Jego zdolności, charme i szyk nie ciekawią mnie wcale. Interesuje mnie jedynie towarzystwo, w którym Józef Rettinger się obracał i organizacje w imieniu których występował. No, ale zacznijmy od tych kluczowych informacji.
W zacytowanym fragmencie wspomnień Rettingera znajduje się informacja, że ożenił się on z córką Edmunda D. Morela, brytyjskiego polityka, działacza partii pracy. Któż to był ten Morel? Pisałem tu już o nim. Był to kolega Rogera Casamenta, irlandzkiego patrioty, brytyjskiego arystokraty, który spędził 20 lat w Kongo pisząc tam wstrząsający raport o morderstwach dokonywanych przez Belgów i miejscową policję na tubylcach i rabunkowej eksploatacji kraju. Raport powstał po 20 latach, opublikowano go zaś w roku 1904. Wszystko zaś zaczęło się od Morela i jego artykułów. Otóż dziennikarz Morel zauważył, że handel pomiędzy Kongo a Belgią, nie jest tym czym chce go widzieć król Leopold i spora część społeczeństwa belgijskiego. W czasie swojego pobytu w porcie w Antwerpii spostrzegł pan Morel, że z Kongo przybywają do metropolii same skarby, a w drugą stronę wysyła się wyłącznie kajdany i broń. Poruszony do głębi swoimi odkryciami zaczął Morel, w porozumieniu z belgijską partią pracy, czy jak się tam ten gang nazywał, publikować artykuły na temat podłej polityki króla i jego kliki. Teksty te stały się impulsem dla Rogera Casament, który spotkał się z Morelem, odkrył w nim bratnią duszę i opublikował wspomniany raport w porozumieniu z brytyjskim rządem, który składał się z polityków laburzystowskich. Idźmy dalej. Morel umarł w roku 1924 po dokonaniu innego ważnego wyczynu. Cóż takiego zrobił spytacie. Otóż doprowadził do uznania ZSRR przez Wielką Brytanię i do nawiązania pierwszych umów handlowych pomiędzy tymi krajami. Cóż to oznacza w praktyce, jeśli chcielibyśmy owe fakty opisać językiem ludzkim? Otóż Morel to jest ten człowiek, który wyjął istniejącą od roku 1553 Kompanię Moskiewską spod kurateli korony i podporządkował ją…no właśnie, komu? Kiedy już się ów fakt dokonał, interwenci walczący z bolszewikami zwinęli swoje obozy i wrócili do domu. Człowiekiem, który najbardziej wkurzył się na Morela za ten numer, by nasz stary znajomy Winston Churchill, człowiek reprezentujący wartości, które tu eufemistycznie nazwiemy tradycyjnymi. Tak się ten Churchill wkurzył, że Morel, niestary przecież jeszcze, dostał zawału i umarł. No, ale mleko się rozlało i coś trzeba było z tym zrobić. Trzeba było przestawić całą światową politykę na inne tory, a kiedy się już ów fakt dokonał, okazało się, że w lokomotywie dziejów, prócz różnych ważnych osób siedzi jeszcze jakiś facet w czarnym kapelutku. Siedzi i dziwnie się uśmiecha. Kiedy go pytają o nazwisko odpowiada, że nazywa się Józef Rettinger i że poślubił właśnie córkę Edmunda Morela. Po co on to zrobił? Po co pederasta, cynik i łgarz poślubia nikomu niepotrzebną, starzejącą się kobietę? Widocznie ma w tym jakiś interes, widocznie za ową kobietą stoi ktoś znacznie od niej poważniejszy. Popatrzmy teraz co działo się zanim Morel odłożył łyżkę i zanim ZSRR stał się państwem pełną gębą.
Brytyjczycy powiesili Casamenta, co miało wszelkie cechy wendetty. Premier laburzystów chciał go ocalić, opublikował w tym celu jego dziennik, gdzie Casament opisywał swoje przygody z młodymi Murzynami w Kongo. Myślał biedny premier, że sąd uzna sir Rogera za wariata i go wypuści. Sędziowie jednak znudzeni opisami dymania Murzynów, sami mając za sobą znacznie lepsze numery, stwierdzili, że nie, że jednak wieszamy. I powiesili. Jak pamiętamy Casament to był ten pan, który nie rozumiał nowych czasów. Chciał wolnej Irlandii, ale nie chciał powstania. Ono jednak w końcu wybuchło, zakończyło się klęską, ale ci co je wywołali i doprowadzili do tej klęski stoją dziś na pomnikach w mieście Dublinie. Mam na myśli bolszewika Larkina z wszechzwiązkowej partii komunistycznej USA. Casament nie mieścił się w jego i jego mocodawców planach i jednymi ludźmi, którzy chcieli go ocalić byli Brytyjczycy, konkretnie rząd laburzystów. Karty jakim dysponowała międzynarodowa bolszewia były jednak silniejsze i trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w tym szczególnym momencie, pod szubienicą sir Rogera zawarli oni sojusz ze starą wesołą Anglią reprezentowaną przez ludzi takich jak sir Winston.
Mamy więc zarysowane dwa obszary:obszar aktywności związków zawodowych i partii socjalistycznych, który jest obszarem niezbadanym i obszar zarządzany przez stare gangi zwane niekiedy arystokracją oraz politykami imperialnymi. Na styku tych dwóch obszarów stoi Rettinger. Mamy Morela i Casamenta, dwóch ludzi, którzy chcą położyć brytyjski przemysł gumowy, po to, by USA mogły przejąć technologię produkcji syntetycznej gumy od Niemiec i zarobić na tym miliardy. Ludzie ci reprezentują, świadomie – jak Morel, i nie świadomie – jak Casament światowy socjalizm. Ten zaś jest nie wiadomo czym. Nie wiemy bowiem jakie są relacje pomiędzy bolszewikami z USA, bolszewikami z Irlandii i bolszewikami z Belgii a takim towarzyszem Stalinem, czy wcześniej towarzyszem Leninem. Nas dziś kochani stać jedynie na to, by powtarzać bezmyślnie rewelacje o tym, jak to Niemcy sprytnie załatwili Rosję wysyłając do Moskwy Lenina w zaplombowanym wagonie. No więc ja się będę upierał, że w roku 1917 to z pewnością nie Niemcy go tam wysłali. To jest mem wyprodukowany na użytek durniów i frajerów. Ale jak ktoś lubi może go dalej memłać.
Wróćmy jednak do drugiej ważnej informacji z wczorajszego tekstu o Rettingerze. Oto tuż przed wybuchem I wojny światowej Rettinger przebywa w Krakowie wraz z Josephem Conradem i jego rodziną. Obaj panowie wybierali się włąśnie do majątku Goszcz leżącego już za granicą, a sławnego z tego, że coś tam ogłosił słynny dowódca powstańczy Langiewicz. (Symbol ten nie jest z pewnością bez znaczenia). Bohaterowie nasi do Goszczy nie dojechali, bo ogłoszono mobilizację, a Conrad jako obywatel wrogiego państwa, w dodatku agent tajnych służb musiał uciekać za granicę Austro- Węgier. Warto jednak wspomnieć czym zajmowali się obaj panowie, zanim ta cała wojna wybuchła. Otóż oni pisali wspólnie sztukę teatralną na temat przyszłej rewolucji w Meksyku. Sztuka ta powstawała na motywach powieści „Nostromo”, którą Conrad wydał w roku 1904. I już, już mieli ją skończyć, kiedy wybuchła ta cholerna wojna, co za pech. Rettinger przekazał rękopis do depozytu w ambasadzie Szwajcarii i rękopis ten przepadł potem w tak zwanej zawierusze dziejowej. Czy już widzicie drodzy czytelnicy do czego służy literatura? Czy jeszcze nie. Opowiem teraz o tym co robił Rettinger zanim wyjechał, będąc w skrajnej biedzie, do Meksyku, żeby robić tam prawdziwą rewolucję, której plan zarysowali wcześniej obaj z najwybitniejszym angielskim pisarzem polskiego pochodzenia. Otóż zajmował się on negocjacjami mającymi doprowadzić do wyłączenia z wojny Austro-Węgier i podpisania separatystycznego pokoju, którego efektem byłoby osamotnienie Niemiec. On sam – Józef Hieronim Rettinger – nie był pewien, czy miał w tym jakiś udział istotny, przypuszczał, że był tylko przykrywką dla działań innych graczy, a Korona, która go wynajęła do tej roboty, ma w rzeczywistości innych rozgrywających. Ten sposób myślenia dobrze świadczy o naszym bohaterze, bo tylko idiota mógł myśleć inaczej. Ostatni cesarz z dynastii habsbursko lotaryńskiej – Karol I, był do końca swych dni pod opieką brytyjskich oficerów, czyli pod opieką Churchilla. Rettinger zaś nie reprezentował w Wiedniu interesów Churchilla, tylko interesy Labour Party i socjalistów z USA, o tym jednak nie napisał w pamiętniku, skromnie przyznając się do tego, że został wykorzystany przez rząd brytyjski. Do żadnego porozumienia Wiednia z Anglikami i Francuzami nie doszło jak pamiętacie. Francuzi opublikowali całą korespondencje cesarza dotyczącą tych spraw, czym skompromitowali go na dobre. Cesarz, nie abdykując, wyjechał na Maderę, gdzie dopełnił się jego los. Pilnujący go oficer brytyjski musiał się gdzieś akurat zagapić, bo jego wysokość dostał nagle, w tych cholernie wilgotnym i ciepłym klimacie, zapalenia płuc i umarł w tempie ekspresowym. Prawie tak szybko, jak Morel.
Zobaczcie teraz gdzie dochodzi do styku interesów wymienionych przeze mnie obszarów zarządzanych przez socjalistów i imperia. Chodzi mi o Irlandię, Wiedeń, Meksyk i Rosję. W tych wszystkich miejscach dochodzi do mniej lub bardziej udanych prób przejęcia władzy przez międzynarodowe gangi, zarządzające z ukrycia wielkim przemysłem Ameryki. Po cóż im ta władza? Po to, by obniżyć koszta produkcji, by powiększyć obszary nędzy zaludnione przez robotników wykwalifikowanych i łatwych do przyuczenia, czyli po prostu białych oraz jako tako wykształconych. Nie czarnych, nie Indian, w obronie których występowali Morel i Casament, bo czarni i Indianie nie nadawali się zupełnie do tego, by żyć w nowym wspaniałym świecie, byli za mało wydajni. Zaczęło się od powstania w Irlandii, które skończyło się klęską. Kraj w końcu jednak uzyskał niepodległość, a wyglądała ona dokładnie tak, jak zaplanowali sobie to gangsterzy ze związków. Potem wybucha rewolucja w Rosji, którą próbuowali zatrzymać tak zwani interwenci. Ktoś im jednak w końcu wyjaśnia, że istnienie ZSRR może być bardziej korzystne niż powrót Rosji imperialnej. Więcej – istnienie ZSRR stałoię priorytetem dla wszystkich partii socjalistycznych jak świat długi i szeroki. I nic już ponadto się nie liczyło. Kiedy Piłsudski stanął w roku 1921 przed możliwością likwidacji ZSRR został powstrzymany, a powstrzymywano go ze wszystkich sił. Ja nie znam z nazwiska polityków, którzy do tego doprowadzili, ale obstawia, że nie byli to kumple sir Winstona, myślę, że byli to ludzie powiązani z laburzystami.
Nie wiemy jednak nadal i pewnie nigdy się nie dowiemy najważniejszego, nie wiemy jakie były relacje pomiędzy ludźmi z socjalistycznych gangów na zachodzie i towarzyszem Stalinem. Wszyscy bowiem wiedzą i wierzą w to święcie, że bolszewicy to wynalazek tych skurczybyków Niemców, co to chcieli koniecznie wojnę wygrać.
Rewolucja w Meksyku, którą opisali Rettinger i Conrad w swojej zaginione sztuce, przebiegała w sposób najbardziej dramatyczny. Ponieważ nie wywołała ona żadnej wojskowej reakcji USA uznać należy, że lobby, które rządziło wtedy tym krajem uznało, że mieści się ona w założeniach doktryny prezydenta Monroe. No i nikomu nie przeszkadzał obecny tam stale Rettinger. Nie zabito go, nie wydalono. Kiedy obłęd rewolucyjny się skończył i wyrzucono z Meksyku prowodyrów, czyli prezydenta, który był kolegą Rettingera i jego przydupasa, Meksyk pozostał tym czym miał być – miejscem gdzie rekrutuje się tanią siłę roboczą dla fabryk w USA. No i był znacznie mniej katolicki niż przed rewolucją.
Wróćmy jeszcze na chwilę do cesarza Karola. Skąd ten pomysł na separatystyczny pokój? Jeśli uznamy, że Irlandia miała być tym miejscem, gdzie dojdzie do porozumienia pomiędzy USA a Niemcami, przyjąć można śmiało, że Brytyjczycy chcieli mieć coś w zanadrzu, jakąś kartę, która zrównoważyłaby wyczyny komunistów w Irlandii. Mogę się mylić, ale sami się temu uważnie przyjrzyjcie. No i zwróćcie uwagę na tego Rettingera, oficerowie króla pilnują cesarza Karola i nagle zjawia się tam on – Józef Hieronim. Z czyjego polecenia? Może z polecenia Jima Larkina lub barona Rotszylda jego najlepszego przyjaciela? Ja nie wiem, tak sobie tylko myślę.
Pora na podsumowanie; oto nadchodzą nowe czasy, nowe wojny i rewolucje. Nie są one – jak myślą ludzie zdziecinniali myśliciele, efektem spontanicznego oburzenia mas, ale zostały dokładnie zaplanowane. Jedne opisano w sztukach teatralnych i książkach takich jak „Nostromo”, a inne na papierze kancelaryjnym, który przechowywany jest dziś w tajnych archiwach i nigdy nie ujrzy już światła dziennego. Przy planowaniu tych wszystkich wydarzeń zawsze odnajdujemy postać Józefa Hieronima Rettingera, człowieka, który ma najlepszy chyba PR na świecie, bo nawet jego zacięci wrogowie opisują go tak, jakby chcieli zamienić się z nim miejscami. Te nowe czasy należą do organizacji, których działania nie mieszczą się w żadnych produkowanych do tej pory opisach. Być może znał je Rettinger, który za każdym razem kiedy pojawia się na tak zwanej arenie dziejów ma w kieszeni pełnomocnictwo albo jakiegoś związku, albo partii socjalistycznej czynnej w jakimś kraju. Niezależni od swojej oficjalnej misji rzecz jasna. Niezależnie także od tego czy osiągał on sukces, czy spotykała go porażka, zawsze pozostawał w grze, zawsze był potrzebny.
Ja oczywiście wiem, że pod tym tekstem pojawi się zaraz mnóstwo linków demaskujących masonerię. Od razu powiem, że odradzam ich umieszczanie. Myślę bowiem, że z masonerią i jej znakami jest podobnie jak z tym Leninem w zaplombowanym wagonie. Nic nie jest tym czym się wydaje. Sztuki napisanej przez Rettingera i Conrada nie ma co prawda, ale są książki tego ostatniego. „Jądro ciemności”, „W oczach zachodu”, „Nostromo” i inne, i popatrzcie teraz jak dziwnie w tym wszystkim wyglądają ludzie, którzy chcąc podnieść sobie samoocenę nazywają się conradystami. To jest jeszcze gorsze niż Leszek Mazan i jego szwejkologia.

Na naszej stronie www.coryllus.pl pojawił się już regulamin konkursu na komiks według „Baśni jak niedźwiedź”. No więc jest tak, mamy trzy kategorie: bitwy, kresy, święci. Do każdej kategorii przyporządkowane jest jedno opowiadanie i można sobie wybrać co się chce rysować. Czy bitwę pod Żyrzynem według opowiadania „Żyrzyn 1863”, czy historię księcia Romana Sanguszki według opowiadania „Baśń kresowa”, czy może historię św. Ignacego de Loyola według opowiadania „Trzydniowa spowiedź kochanka królowej”. Nagrody są niekiepskie, w każdej kategorii po trzy. Za pierwszą 5 tysięcy minus podatek, który w takich razach koniecznie trzeba odprowadzić, za drugą 3 tysiące minus tenże podatek, a za trzecią 2 tysiące minus wspomniany podatek. Myślę, że warto się pokusić, tym bardziej, że z autorami najlepszych prac chciałbym potem podpisać umowy na stworzenie całych albumów, według mojego scenariusza. Aha, jeszcze jedno: na konkurs nie rysujemy całej historii, ale jedynie od 4 do 6 plansz formatu A 4 w pionie. Szczegóły są już na stronie www.coryllus.pl w specjalnej zakładce „Konkurs”. Prace będzie można nadsyłać do 20 maja, a ogłoszenie wyników nastąpi 20 czerwca.
Ponieważ intensywnie zbieramy pieniądze na nagrody, które są dość poważne, umieściłem w sklepie kilka nowych tytułów, są to albumy z archiwalnymi zdjęciami, dość szczególne o tematyce raczej mało spopularyzowanej. Opisy znajdziecie przy zdjęciach okładek. Zysk z ich sprzedaży przeznaczamy w całości na nagrody konkursowe.

Na stronie www.coryllus.pl mamy nowe obrazy Agnieszki Słodkowskiej, ze słynnej już serii „japończyków” mamy też cztery portrety bohaterów naszego komiksu o bitwie pod Mohaczem. Można tam także kupić poradnik „100 smakołyków dla alergików” autorstwa Patrycji Wnorowskiej, żony naszego kolegi Juliusza. No i oczywiście inne książki i kwartalniki. Jeśli zaś ktoś nie lubi kupować przez internet może wybrać się do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, lub do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Nasze książki można także kupić w księgarni „Przy Agorze” mieszczącej się przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 11a. No i jeszcze jedna księgarnia ma nasze książki. Księgarnia Radia Wnet, która mieści się na parterze budynku, przy ulicy Koszykowej 8.

W sprzedaży mamy już nowy numer kwartalnika „Tatry” poświęcony pionierom zimowego taternictwa. Www.coryllus.pl

lut 022014
 

Powrócimy dziś do tematu, który był już tu eksploatowany, do twórczości Mario Vargasa Llosa. Zacząłem w końcu czytać zakupioną latem książkę „Marzenie celta”, która jest fabularyzowaną opowieścią o człowieku nazwiskiem Roger Casament, irlandzkim bohaterze, powieszonym przez Brytyjczyków za zdradę imperium. Zanim Casament skończył życie na szubienicy był konsulem brytyjskim w Kongo a także reprezentował koronę na kauczukowych terenach w Putumayo w Peru. W Kongo Casament pozał Conrada, który przybył tam jako młody kapitan rzecznej jednostki, a wyjechał jako zmęczony i złamany życiem pisarz, autor „Jądra ciemności”. No i w ogóle Roger Casament to postać barwna i ciekawa, w sam raz nadająca się do tego, by opisał ją ktoś taki jak Mario Vargas Llosa. Czytałem to wczoraj, bo akurat miałem gorączkę i nie mogłem pisać. I pomyślałem sobie, jak ważne dla piszącego człowieka jest by nie zadebiutował zbyt wcześnie i nie osiągnął zbyt wcześnie sukcesu, jak ważne jest by nie chodzić na żadne kompromisy i nie przyjmować od nikogo żadnych nagród Nobla, żadnych papierośnic złotych, ani jaworowych gęśli. Jeśli bowiem przypomnimy sobie Llosę z „Wojny końca świata” i porównamy go z tym Llosą, który napisał „Marzenie celta” nie uwierzymy, że to ten sam człowiek. Llosa zamienił po prostu dramaturgię w swoich powieściach na dramatykę (tak mawiała moja szefowa z jednego wydawnictwa: musi być dramatyka Gabriel, pamiętaj, dramatyka) i to jest po prostu nie do wytrzymania.
Tragizm losów pana Casament polega bowiem w książce Llosy na tym, że publiczną sprawą okazał się jego homoseksualizm. To jest punkt centralny książki, to oraz niedola Murzynów w Kongo i Indian w Putumayo. Kwestie takie jak przygotowanie powstania w Irlandii przy pomocy Niemców, dziwaczna wiara w to, że Wilhelm II każe wysadzić desant na Wyspie, żeby wesprzeć powstańców i całkowity brak połączenia tego wszystkiego z Kongo, które jest początkiem i końcem wszystkich tak dawniejszych jak i współczesnych rozważań na temat wybuchu I wojny światowej, jest co najmniej dziwne. Wygląda to tak, jakby Llosa pisał na zlecenie. Jakby sobie siedział w tej swojej willi nad oceanem i odbierał maile z wydawnictwa, a w nich polecenia. „Mario, kochany, mamy tu takiego faceta, nazywa się Roger Casament, był – to okropne wiem – pedałem, ale musimy mieć o nim powieść, taką, żeby ludzie płakali. Sam wiesz najlepiej o co chodzi. Twoja Megan.”
No więc sprawa Casamenta i publikacji jego dzienników jest wtórna nieco, bo wcześniej była równie głośna sprawa Oskara Wilde, także Irlandczyka. Skoro zaś, jak mawiają kryptolodzy, udało nam się znaleźć powtórzenie, to znaczy, że szyfr jest prawie rozwiązany, trzeba jeszcze tylko trochę popracować.
Mamy oto Irlandię i jej bogów, wygnanych do Anglii, bo tylko tam niestety istnieją jakieś przyzwoite warunki do życia, warunki, w których bogowie Irlandii, tacy jak Oskar Wilde, mogą się realizować i błyszczeć. Tam też najłatwiej ich kontrolować, a kiedy zrobią coś głupiego, wykoleić za pomocą prostej prowokacji. Homoseksualizm nie został wymyślony w Irlandii, wszyscy o tym wiemy, on się tam nawet nie za bardzo przyjął. Co innego na Wyspie, gdzie pedalskie numery, to jest chleb powszedni ludzi uczestniczących w życiu publicznym, od parlamentarzystów począwszy, na ostatnim kolonialnym oficerze kończąc. Ja nie chcę pisać za Llosę jego książki, chcę tylko powiedzieć, że sprawa Rogera Casament podobnie jak sprawa eksportu kauczuku i przemysłu chemicznego, którego rozwój był przyczyną wybuchu I wojny światowej, jest o wiele bardziej złożona. I szkoda, że pisarz tej klasy jak Llosa tego nie zauważył. Może po prostu zlecenie nie obejmowało tych obszarów i nie ma się czemu dziwić.
Jedno w tej książce jest warte uwagi, sposób w jaki kolonizatorzy, przedstawiciele prywatnych firm, które wykupiły koncesje od Leopolda II, zagospodarowywali obszary Wolnego Państwa Kongo. Jeśli odejmiemy elementy takie jak bat, gwałty i morderstwa, wszystko wygląda dokładnie tak samo jak dziś w Polsce. Najpierw przedstawiciele lokalnych władz podpisują, lub raczej stawiają jakieś znaczki na umowach, które podsuwa im urzędnik z korporacji, a potem wszyscy poddani tego kacyka już są niewolnikami, a ich aktywa, w postaci czasu i pracy należą do firmy. Jeśli dochodzi do buntu zabija się najpierw kacyka, a resztę przywodzi do przytomności za pomocą bata i rozstrzeliwań najbardziej aktywnych przywódców. Dziś będzie podobnie, rząd wdroży niebawem program dotyczący budowy mieszkań pod wynajem i tym samym wyda aktywa swoich obywateli w ręce niemieckich banków. Młodzi ludzie, o których pisał będzie laureat nagrody im Ryszarda Kapuścińskiego Filip Springer, uwierzą, że lepiej jest wynajmować niż mieć i zaczną wynajmować, żeby w ogóle móc żyć. A żyć, to znaczy spędzać długie godziny w pracy, której nienawidzą, bez możliwości realizacji osobistych planów. Być może uda się nawet stworzyć jakieś osiedla branżowe, korporacyjne szczury na prawo, pracownicy fabryki na lewo. Tu ulica Drukarek laserowych, a tam Wielkich Pieców. Ktoś może powiedzieć, że to nie jest jednak zbieranie kauczuku w dżungli. Rzeczywiście nie jest, a młodzi ludzie mogą przecież, w razie jak ich wyleją z pracy, wyjechać do rodziców. Fakt mogą, przynajmniej do chwili, kiedy ci rodzice nie będą musieli płacić podatku katastralnego. Potem może być różnie. I zwróćcie uwagę, że u nas nie ma raczej gdzie uciec, nie można schronić się w niedostępnej dżungli. Jesteśmy na widelcu, a i lasy zostaną wkrótce sprywatyzowane, tak więc o zwyczajnym schowaniu się także nie będzie mowy. O nazbieraniu sobie za darmo grzybów na kolację także nie.
Nagonka na tych młodych już się zaczęła, mówią o tym codziennie w radio, o tej wyjątkowej ofercie, jaką banki i rząd przygotowały dla nich, biednych zbieraczy kauczuku. I podobnie jak w Kongo za czasów Rogera Casament firmy nie ponoszą żadnego ryzyka, ograbiając nas z czasu i pieniędzy. Są po prostu bezkarne.
Ktoś może zapytać co to wszystko ma wspólnego z ikonoklazmem. Teoretycznie nic, ale ja od dłuższego czasu myślę o ruchach ikonoklastycznych, myślę po swojemu jak się domyślacie i widzę, choć na razie nie bardzo wyraźnie, bo nie mam czasu nic doczytać, rzeczy bardzo ciekawe. W zasadzie już o tym mówiliśmy, ale jakoś tak ogródkami, teraz jednak jest dobry powód, by do tematu wrócić, bo we Francji zaczęto wyprzedawać wyposażenie katedr, paramenty, ornaty, wszystko co tam w kościele do nabożeństwa jest potrzebne. Rodzi się pytanie kto to kupuje i po co? Skoro unieważniona zostaje podstawowa funkcja świątyni i przedmiotów, które się w niej znajdują, nie widzę możliwości, by ta nowa funkcja której się je próbuje nadać miała jakąś trwałość. Nie wierzę po prostu by kolekcjonerzy, którzy to kupują coś na tym zyskali. No chyba, że biorą to jacyś sataniści, którzy wieszają sobie te ornaty przed drzwiami swoich willi, tak jak Indianie wieszali skalpy swoich wrogów. Ok, póki co kupujący mogą żyć złudzeniem, że ta cała olbrzymia piramida, zbudowana na świętej wierze w Trójcę i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa nie runie, że te przedmioty wyniesione z katedry w Amiens, będą miały jakąś wartość nawet wtedy kiedy odejmie im się liturgiczny sens. Otóż według mnie nie będą miały żadnej wartości, będą warte tyle ile skóra ze starego, zdechłego psa. I to jest oczywiste dla każdego przytomnego człowieka. Likwidacja Kościoła i jego dóbr doczesnych oznacza likwidację całej kultury wizualnej i kultury związanej z pięknem oraz kunsztem. Ci zaś którzy świadomie do tego dążą są gorsi niż kacykowie z Kongo podpisujący krzyżykami i kółkami wyroki na swoich ludzi.
Czy ta likwidacja jest ostateczna? Mam nadzieję, że nie, ale wiele wskazuje na to, że to może być jednak koniec. Ikonoklazm jak widzimy zwyciężył już dawno, sztuka, prawdziwa i wartościowa została z przestrzeni sakralnej skutecznie usunięta, a hierarchowie zgodzili się na to bez szemrania. Co to oznacza w praktyce? Otóż to, że całe olbrzymie grupy ludzi, w dodatku wpływowe, grupy czynne zawodowo i świadome swojej wartości, zostały zlikwidowane. Pozostali producenci witraży, ale wśród nich pierwsze skrzypce gra jak wiecie Jerzy Owsiak, co jak sądzę nie jest bez znaczenia dla naszych rozważań.
O to bowiem chodziło w każdym ruchu ikonoklastycznym, o kontrolę nad pieniądzem, który płynął z diecezji, klasztorów i pałaców biskupich, ku artystom i cechom i dawał utrzymanie ludziom, którzy z istoty byli wolni i pozostawali poza kontrolą władzy świeckiej i banków. Nie pamiętam już, który cesarz bizantyjski zdjął ze ściany w sali audiencyjnej wizerunek Chrystusa i zawiesił na tym miejscu krzyż, ale od tego rozpoczął się wielki ruch ikonoklastyczny w cesarstwie. Ruch, który, jak wszystkie po nim odwoływał się do ewangelii i czystości przekazu, a w istocie miał za cel podporządkowanie władzy ludzi wolnych i potrafiących pracować rękami i głową. Dziś ludzi ci, również będą niepotrzebni, no chyba, że dostaną zlecenia z burdeli na ozdabianie ścian jakimiś scenami stosownymi dla tego miejsca. Do niczego więcej bowiem nie będą potrzebni. Wyobraźcie sobie te rynki, kamieniarski, wyrabiający dekoracje na fasady katedr, rynek przedmiotów i szat liturgicznych, no i obrazy, bez obrazów nie da się o tym nawet myśleć. No i zastanówcie się skąd Kościół miał na to wszystko pieniądze? Z datków i z dochodów ziemskich. Jak na widok całego tego potężnego obrotu gotówką, będącego poza jakąkolwiek kontrolą mogły reagować banki? Nerwowo to jasne. Zlikwidowanie sztuki w Kościele nie było zadaniem prostym, bo sztuka to także komunikacja, w dodatku jednowymiarowa, jasna i prosta: narodził się i zmartwychwstał. No, a teraz wyobraźcie sobie komunikację pomiędzy poganami co nie szanują sztuki i jej nie znają. Nie potraficie, to jasne, nic bowiem nie będzie tam zgodne z powierzchowną deklaracją i nic nie będzie tam proste. Wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno, jak pisał poeta, a władza jest tajna. Jawne pozostaje tylko kłamstwo…

Na naszej stronie www.coryllus.pl pojawił się już regulamin konkursu na komiks według „Baśni jak niedźwiedź”. No więc jest tak, mamy trzy kategorie: bitwy, kresy, święci. Do każdej kategorii przyporządkowane jest jedno opowiadanie i można sobie wybrać co się chce rysować. Czy bitwę pod Żyrzynem według opowiadania „Żyrzyn 1863”, czy historię księcia Romana Sanguszki według opowiadania „Baśń kresowa”, czy może historię św. Ignacego de Loyola według opowiadania „Trzydniowa spowiedź kochanka królowej”. Nagrody są niekiepskie, w każdej kategorii po trzy. Za pierwszą 5 tysięcy minus podatek, który w takich razach koniecznie trzeba odprowadzić, za drugą 3 tysiące minus tenże podatek, a za trzecią 2 tysiące minus wspomniany podatek. Myślę, że warto się pokusić, tym bardziej, że z autorami najlepszych prac chciałbym potem podpisać umowy na stworzenie całych albumów, według mojego scenariusza. Aha, jeszcze jedno: na konkurs nie rysujemy całej historii, ale jedynie od 4 do 6 plansz formatu A 4 w pionie. Szczegóły pojawią się niedługo na stroniewww.coryllus.pl w specjalnej zakładce „Konkurs”. Prace będzie można nadsyłać do 20 maja, a ogłoszenie wyników nastąpi 20 czerwca. Póki co czekajcie cierpliwie.
 
Mam też inne ogłoszenie. Jeden z naszych przyszłych autorów, Robert Gawkowski, którego tekst będzie można przeczytać w najnowszym numerze „Szkoły nawigatorów” zaprasza wszystkich czytelników tego bloga na spotkanie autorskie i promocje książki FUTBOL dawnej Warszawy. Spotkanie organizuje Towarzystwo Miłośników Historii
oraz Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego
Prezentacja książki odbędzie się we wtorek, 4 lutego 2014 r.
o godzinie 17.00 w siedzibie Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk
(Rynek Starego Miasta 29/31) w Sali Kościuszkowskiej.
W trakcie prezentacji przewidywany pokaz fragmentów filmów
archiwalnych sprzed 75 lat.
 
Mnie tam niestety nie będzie, bo akurat mam swój wieczór autorski w Gdańsku, w Manhattanie. Ten sam dzień i ta sama godzina.
 
Na stronie www.coryllus.pl mamy nowe obrazy Agnieszki Słodkowskiej, ze słynnej już serii „japończyków” mamy też cztery portrety bohaterów naszego komiksu o bitwie pod Mohaczem. Można tam także kupić poradnik „100 smakołyków dla alergików” autorstwa Patrycji Wnorowskiej, żony naszego kolegi Juliusza. No i oczywiście inne książki i kwartalniki. Jeśli zaś ktoś nie lubi kupować przez internet może wybrać się do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, lub do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Nasze książki można także kupić w księgarni „Przy Agorze” mieszczącej się przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 11a.

sty 292014
 

Z punktu widzenia warsztatowego najbardziej interesuje mnie sposób w jaki pisarze zabierają się za relacjonowanie wypadków na polach wielkich bitew. Ja wiem, że tym się nie specjalnie interesują kobiety, a ponoć cała literatura jest dla kobiet. Tyle, że to jest pewien wyznacznik umiejętności. O stanach duszy, bądź fizjologii potrafi bredzić każdy, nawet poeta Wencel, z bitwami jest gorzej. Teoretycznie najlepszym autorem takiego opisu powinien być ktoś, kto w jakiejś bitwie brał udział, ale to się sprawdza właściwie w dwóch tylko przypadkach. No chyba, że znacie więcej takich autorów. Ja mam na myśli Stendhala i Babla. U jednego i drugiego wojna jest opisana tak, jak pewnie naprawdę wygląda. No więc mamy bohatera, który nie rozumie połowy faktów rozgrywających się przed jego oczami. Mamy także problemy, które rozwiązać powinni, najlepiej jak potrafią, wszyscy, liczni uczestnicy zdarzenia. Oni jednak swoje zadania, i to jest właśnie w tych opisach najlepsze, sprowadzają do jednej właściwie kwestii: co tu ukraść i gdzie zwiać. Chaos jaki panuje na polach bitew jest mało heroiczny, śmierć nosi wszelkie cechy banalności i irytuje jedynie tych, którym udało się przeżyć, a czasem cieszy, jeśli nieboszczyk miał przy sobie coś cennego. Kradną wszyscy, od szeregowych, po wyższych oficerów. W najwyższej cenie są oczywiście konie, których, w przeciwieństwie do porzuconej broni zawsze na polu bitwy brakuje. Konie kradną więc wszyscy i w pomysłowości swojej, w czasie tych czynności, posuwają się do ostatnich granic. Tak więc szczerze polecam wszystkim ponową lekturę „Pustelni parmeńskiej” i „ Dziennika roku 1920”. Dobry opis bitwy znajduje się także w książce Stanisława Rembeka zatytułowanej „W polu”. Już o tym pisałem, ale jeszcze raz powtórzę. Frontalny atak bolszewików na pozycje polskie kończy się tak, że czerwoni zatrzymują się o kilkadziesiąt metrów przed linią nieprzyjaciela i nerwowo rozglądają się dookoła, patrzą czy nie można gdzieś uciec. Dopiero czekiści z naganami przywracają ich do przytomności. Nasi, kiedy uciekają przed bolszewikami, uciekają do ostatniego tchu, nikt nie myśli, żeby się poddawać, bo wie, że zamordują go w sposób okropny. No więc do Stendhala i Babla dołóżmy jeszcze Rembeka.
Czasy jednak, kiedy opisywanie starć i wielkich bitew było modne i właściwe, minęły bezpowrotnie. Dziś pisarze zajmują się czym innym. Właściwie czynne są dziś trzy nurty w literaturze, no może cztery: conradyzowanie, estetyzowanie, podróże i pornografia. Są to wszystko rzeczy wtórne w stosunku do literatury dawniejszej lub do tego co wydaje się i pisze w języku angielskim. Pornografia zaś jest po prostu pornografią i już.
Z conradyzowaniem jest moim zdaniem najgorzej. Im więcej bowiem pisarz miał za uszami, im głębiej musiał skrywać jakieś popełnione przez siebie świństwa tym zapalczywiej conradyzował. To się datuje od czasów powojennych. Nie pamiętam czy conradyzował już Pruszyński, czy dopiero Bobkowski, w każdym razie conradyzowanie było w modzie i dziś powraca do nas w wielkim stylu. Wydali właśnie dziennik Jana Józefa Szczepańskiego, który także ponoć conradyzował. Ja czytałem jedną tylko, cienką książeczkę Szczepańskiego, która się nazywała „Przed nieznanym trybunałem”. Poziom rozważań nie odbiegał wiele od tego co można znaleźć na blogu Ribitzkiego. No, ale w czasach kiedy Szczepański pisał, nie było internetu, tak więc wszystko co się ukazywało stanowiło jakieś odkrycie. A ja pamiętam jeszcze takie czasy, kiedy w telewizji pokazywali Zdzisława Najdera i przedstawiali go jako conradystę.
Do tego conradyzowania przyłożył także rękę Giedroyć, on się w tych conradystach zdaje się kochał i ich lansował z niezrozumiałym zacięciem. Ja sam nie przeczytałem nigdy ani kawałka z prozy Conrada, choć próbowałem. Tyle, że tam nie ma moim zdaniem ani łuta prawdy. To są konstrukcje myślowe człowieka, usiłującego opisać swoje przygody tak jak one nie wyglądały. Być może Conrad miał dobre powody, by zajmować się takim lansem, ale to wiecie Wy, którzy zapewne czytaliście jego książki. Ja wolę się od tego trzymać z daleka, choć sam napisałem dobre, moim zdaniem opowiadanie o Conradzie.
Z estetyzowaniem rozprawialiśmy się tutaj wczoraj przy okazji omawiania prozy pisarza młodego pokolenia nazwiskiem Springer. To jest jakiś taki niemiecki propagandysta, a jego proza, jak ktoś słusznie stwierdził, to kolejny odcinek serialu zatytułowanego „Utracona szansa na modernizacje”. I to jest coś co nas już dawno nie powinno dziwić, ale jednakowoż dziwi. Przychodzą oto w pewnym momencie do ludzi jakieś budżety, które przeznaczone zostały na budowlankę, na huty, na kopalnie albo na coś. Budżety te omawiać należy w skali globalnej, lub przynajmniej kontynentalnej, bo taki jest ich sens. Efektem ich zastosowania jest prosperity pewnych regionów i nędza innych. Tak było z katedrami gotyckimi w Ille de France, tak było z Florencją i tak było z niemieckimi miasteczkami na Śląsku. I na to wszystko przychodzi pisarz Springer, przykłada do oka swoją lupę zegarmistrzowską i mówi: przez tych nędznych Polaczków kraj utracił szansę na modernizację. No miły, panie Springer, ale za to jak się w tym czasie Magnitogorsk rozwijał, albo zagłębie Donieckie! Coś za coś, miły autorze, nie można mieć wszystkiego. Jeśli ktoś nie rozumie mojego szyderstwa, chciałbym przypomnieć tu jeden z najciekawszych opisów mechanizmu gospodarczej prosperity wybranych regionów jaki znam. Pamiętacie wszyscy powieść autora nazwiskiem Mikka Waltari zatytułowaną „Egipcjanin Sinuhe”. To jest wstrząsająca i pod wieloma względami wybitna powieść o starożytnym Egipcie za rządów faraona Echnatona. Władca ten cieszy się zrozumiałą estymą wśród conradystów i estetów, ale my wiemy, że był to świr i szaleniec pokroju towarzysza Stalina, tylko, że inne kwestie zaprzątały mu głowę. No i budżety miał z innych źródeł. Wpadł ów pan pewnego dnia na pomysł, że trzeba nieco potrząsnąć kastą kapłańską i wydrzeć im parę groszy. Za wykonawstwo tego dzieła zabrał się bez wahań i zaczął z bardzo dobrego punktu, z punktu centralnego. Unieważnił główne bóstwa Egiptu, czyniąc od jednego zamachu z wszystkich kapłanów bandę niepotrzebnych i komicznych głupków. I niech mi nikt nie mówi, że to jest złe zagranie. Ono było tak dobre, że faceta nie zabili od razu, ale parę lat się na tym całym tronie utrzymał. Nie mogli się otrząsnąć po prostu, w piach pustyni libijskiej ich wbiło. To było zagranie tak świetne, że powtórzyli je z sukcesem dopiero bolszewicy unieważniając po rewolucji en masse całe prawo obowiązujące w cesarstwie.
Jak to możliwe ktoś spyta, że Echnatonowi się udało? Waltari tłumaczy to w ten sposób, że pan Echnaton miał dobrą ochronę i wydał rozkaz by cały aparat urzędniczy i dworski zmienił otoczenie. Po prostu przeniósł się ze stolicy na pustynię i tam zbudował nowe miasto – Achetaton. Niestety nie tłumaczy nam Waltari, skąd się wzięły pieniądze na budowę nowego miasta, skoro Echnaton był – jak twierdzą conradyści i esteci – marzycielem i romantykiem, co ludzkości nieba chciał przychylić. No właśnie tego nie wiemy, książka jednak Mikki Waltari kończy się konkluzjami podobnymi do tych co je umieszcza w swoich pracach pisarz Springer – przez tych cholernych kapłanów Egipt utracił szansę na modernizację. To tam wyraźnie pobrzmiewa, choć Waltari jako człowiek przytomny i obdarzony talentem, zauważa także różne inne, towarzyszące panowaniu Echnatona okoliczności. Takie na przykład, jak niezrozumiałą i nabierającą tempa dynamikę plemienia Hetytów, którzy rozpychają się po okolicy, ludzi gubią, haracze ściągają i generalnie czynią zło. Za czyje, że spytam kredyty? Tego nie wiemy i pewnie się nie dowiemy, bo my w ogóle nie myślimy takimi kategoriami w odniesieniu do czasów nam współczesnych, a co dopiero do starożytności, która – jak nas swego czasu pouczył profesor Zieliński – była bajeczna.
Mamy więc za czasów tego Echnatona pustynię i na tej pustyni wskutek decyzji jednego człowieka – tak nam to tłumaczy Waltari – wyrasta miasto i rozpoczyna się gospodarczy boom. Ludzie, którzy miasto to tworzą znaleźliby pewnie uznanie w oczach pisarza Springera uznanie, jako że stworzyli nową przestrzeń urbanistyczną i ją zagospodarowywali. No, ale kiedy Echnaton umarł szansa na modernizację znów została stracona, wszyscy wrócili do Teb i sprawy potoczyły się znanym już trybem.
Do czego zmierzam? Do konkluzji następującej: warunki lokalne, a mam na myśli warunki gospodarcze, kształtują się w myśl decyzji zapadających, poza zasięgiem wzroku lokalsów. Oni mogą te decyzje bojktować, ale wtedy zamyka się ich w rezerwatach lub przyjmować je ze spokojem, wtedy chcąc nie chcąc biorą udział w budowie, bądź dewastacji infrastruktury, zależy co zostało zaplanowane dla danego obszaru. I to jest zrozumiałe dla większości ludzi, no chyba, że uprawiają oni propagandę za obce pieniądze i muszą jednych opisać jako ćwoków, a innych jako dzielnych rycerzy bez skazy. I tak właśnie jest w przypadku Springera. Polacy przed wojną zbudowali Gdynię i COP, a budżety mieli takie, że pożal się Boże. Nikt im nie chciał pieniędzy na te inwestycje pożyczyć. Co innego Niemcy, oni mieli na wszystko, nawet temu antysemicie Hitlerowi pożyczano pieniądze. Zupełnie jak tym wstrętnym Hetytom, co to ich Mikka Waltari swego czasu opisywał. Tak, tak, tym samym co to chcieli okoliczności produkcji zboża nad Nilem zmienić na swoją korzyść i nieco na cenach żywności pospekulować, wykończywszy wcześniej oczywiście kastę kapłanów egipskich, która tych spraw jak raz pilnowała. I tak to się panie dzieju plecie, modernizacje, szansy, albo leworęczność…właśnie…Pilch napisał taką książę „Bezpowrotnie utracona leworęczność”. A wszystko przez to, że jeszcze Sprinegra nie znał i o tej całej modernizacji nie słyszał. Gdyby wiedział to co my napisał by powieść pod tytułem „Bezpowrotnie utracona szansa na modernizację”.

Na stronie www.coryllus.pl mamy nowe obrazy Agnieszki Słodkowskiej, ze słynnej już serii „japończyków” mamy też cztery portrety bohaterów naszego komiksu o bitwie pod Mohaczem. Można tam także kupić poradnik „100 smakołyków dla alergików” autorstwa Patrycji Wnorowskiej, żony naszego kolegi Juliusza. No i oczywiście inne książki i kwartalniki. Jeśli zaś ktoś nie lubi kupować przez internet może wybrać się do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, lub do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Od jutra zaś nasze książki będzie można kupić w księgarni „Przy Agorze” mieszczącej się przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 11a.
4 lutego zaś, w Gdańsku, w Manhattanie odbędzie się mój wieczór autorski. Początek o godzinie 17.00.