Wyniki wyszukiwania : skłodowsk

mar 062017
 

Złodziejstwo w świecie filmowców jest rzeczą powszechną. Do wczoraj jednak łudziłem się, że są jakieś granice, za którymi oni się zmieniają i nie łupią już tych budżetów tak bezczelnie. Wczoraj jednak musiałem zmienić zdanie. Nie ma żadnych granic….

Poszedłem ci ja, uważacie, do kina w niedzielny wieczór, żeby tam obejrzeć film o znanej badaczce natury wszechświata Kurii Skłodowskiej. Nie liczyłem na wiele, naprawdę…nie spodziewałem się niczego właściwie, powiem wprost, bo po co kłamać, ale to co zobaczyłem zdruzgotało nawet te moje nędzniutkie marzenia. Oto za pomocą szalika, oszklonej komórki, jednej jasnej sukienki, dwóch kapeluszy, w tym jednego z szerokim rondem, a także kilku fraków wypożyczonych od kelnerów z restauracji Belevedere wyprodukowano film kostiumowy. O przepraszam….były jeszcze wnętrza. Dwa niewielkie wybite boazerią pomieszczenia, które imitowały szwedzką i francuską akademię nauk. To wszystko. Nazwanie tego nędzą to jest duża ekstrawagancja. Nie lepiej było w tak zwanej warstwie fabularnej. Reżyser bowiem postawił na emocje. – Na na co miał postawić reżyser – zdenerwuje się zaraz czytelnik – tak przecież uczą we wszystkich szkołach, tych gdzie pisze się scenariusze i tych gdzie się kręci filmy – muszą być emocje i trzeba pokazać żywego człowieka. To są bardzo chwalebne zamierzenia, ale jeśli w każdym filmie widzimy te same emocje i tego samego „żywego człowieka” zaczynamy mieć trochę dosyć i zastanawiamy się czy nie można by tego zrobić inaczej. Może kiedyś będę miał tyle pieniędzy, żeby zrobić taki film. Całkiem inaczej – nie przez emocje i nie przez człowieka.

Kuria Skłodowska miota się po ekranie, bo albo umiera jej mąż, albo nie chcą jej dać katedry na Sorbonie, albo ma kłopoty z kochankiem. Pani Gruszka, którą ją gra, jest oczywiście bardzo przekonująca i zachowuje się tak, jak to się zwykle dziewczyny zachowują w określonych sytuacjach. Jak im się chce coś odebrać wybiegają z pokoju tłumiąc łzy, z zaciętym wyrazem twarzy, jak się do nich przystawia jakiś pryk, któremu śmierdzi z gęby, zwieszają głowę i udają, że nie do nich jest ta mowa. I to wszystko się Karolinie Gruszce udaje znakomicie. No, ale to nie jest film o Kurii i o tamtych czasach. To jest film o tym, jak powinna wyglądać terapia po rodzinnej traumie. Ponieważ my tutaj mamy specjalny wytrych do rozwiązywania różnych zagadek, możemy jednak coś z tego wycisnąć. Pani Marysia, po śmierci męża znajduje sobie pocieszyciela w osobie Paula Langevina i wokół tego wątku kręci się cała fabuła. Jego żona dostaje histerii, on sam zachowuje się jak gnojek, w serii całkiem nieprawdopodobnych i wydumanych scen. Oto wyzywa, na przykład, na pojedynek wydawcę, który opublikował listy, które wymieniał z Marią. I już, już mają się strzelać, ale wydawca mówi, że nie może pozbawić Francji tak wybitnego umysłu jak Langevine. Strzela więc w powietrze. Langevine czuje się upokorzony i ucieka w krzaki. Za nim biednie pani Marysia, która znalazła się w tym lasku nie wiadomo skąd. No, a potem, pod jakimś drzewem w przytomności tych wszystkich sekundantów oboje zaczynają się miziać i tulić. Takich scen jest mnóstwo. Wracajmy jednak do naszego wytrychu. Olbrychski, który gra tam starego, wpływowego pyrka, co mu śmierdzi z tej gęby, nie chce dać Kurii katedry i mówi, żeby szukała szczęścia w Londynie. I tu się zapala pierwsza czerwona lampka. Zaraz potem okazuje się, że przygotowano kampanię prasową przeciwko niej na bazie tych listów, co je żona Langevina wykradła. A jakby tego było mało w domu pani Marysi zjawia się ambasador Szwecji i oznajmia, że dostała ona drugiego Nobla. I jest świetnie, ale do czasu. Po opublikowaniu kompromitujących listów, pan ambasador chce skłonić Kurię, żeby nie jechała do Sztokholmu, podsuwa jej nawet oświadczenie, w którym ona sama rezygnuje z nagrody. Ta jednak się upiera i jedzie, no a oni widząc tę kobiecą determinację, nie mają wyjścia i dają jej te pieniądze.

Jak było naprawdę? Widząc głupi upór Francuzów, Brytyjczycy postanowili wykorzystać tego samego wydawcę, który rozdmuchał sprawę Dreyfusa, do przejęcia Kurii i jej wynalazków. Nakręcili kampanię prasową, żeby pomóc jej w podjęciu decyzji, a jednocześnie wpłynęli na szwedzką akademię w sprawie tego Nobla. Nikt przenigdy nie dałby pani Marysi nagrody, jeśli rzeczywiście chodziłoby o jakiś skandal obyczajowy. No, ale szło o coś innego zgoła. O jej przenosiny za kanał, które nie doszły do skutku, bo ona się rzeczywiście uparła. Przy okazji dowiedzieliśmy się czym jest ta cała nagroda. To jest jałmużna, garść drobniaków, które się wręcza oszukanym frajerom przejmując wyniki ich badań i stworzone przez nich technologię „dla dobra ludzkości”. O tym dobru ludzkości toczą się różne rozmowy na początku filmu. One są zaaranżowane tylko po to, by pokazać jak poświęcenie szlachetnych badaczy jest marnowane przez złych karierowiczów z akademii oraz podłych finansistów. Że też nikt jeszcze nie zrobił filmu o tym, jak podli karierowicze z akademii wraz ze złymi finansistami do spółki robią w trąbę szlachetnych badaczy wmawiając im, że wyniki ich badań posłużą leczeniu raka, zamiast przygotowaniom do kolejnej wojny. Czekam na taki film z utęsknieniem. Wiem, że on nigdy nie powstanie, bo po to właśnie robi się filmy o miłości Kurii do Langevina, żeby zasłonić istotę sprawy. I płacą za to drobniakami ci sami finansiści, co wcześniej „dali szansę” Kurii Skłodowskiej. Chodzi też o to, by widz, ciemna masa, ekscytował się tymi osiągnięciami i im kibicował w nadziei, że one kiedyś tam, wyzwolą ludzkość od strachu przed chorobami nowotworowymi. Nie wyzwolą. To wiadomo już dziś i nie ma się co łudzić. Posłużą do czegoś zgoła innego.

W filmie o pani Marysi wyraźnie widać jak to wszystko działa, bo przecież nie można ukryć poświęcenia tej dzielnej kobiety. A więc w czasie kiedy akademicy, wydawcy i finansiści bawią się wesoło w kabaretach, palą cygara i piją koniak, pani Marysia miesza coś bez przerwy w wielkim kotle, marznie, albo wraz z asystentami łata dach. Czy nie można by jej dać lepszych warunków zapyta ktoś? Oczywiście, że można, ale po co? I tak sobie poradzi przecież, a pieniędzy szkoda. Potem wszystko się jej zabierze i zmusi do kupowania grama radu, który sama uzyskała, za ciężkie tysiące dolarów zebrane od Polonii w USA. I nikt nie zapyta – jak to? Dlaczego? Przecież jej się ten gram radu należał jak psu buda? No widzicie, tego w filmie nie pokazali i nigdy nie pokażą, ale trzeba by obejrzeć umowę jaką państwo Curie zawarli z akademią i tym swoim sponsorem, którego gra Olbrychski.

Ktoś może powiedzieć, że moje tutaj zgłaszane pretensje są nieuzasadnione, wręcz głupie, bo gdyby nie poświęcenie naukowców nie byłoby postępu i nadal tkwilibyśmy na drzewach. Obawiam się, że jednak nie. Poświęcenie naukowców, biednych frajerów z Europy środkowej wykorzystanych przez zachodnie koncerny, zostało spożytkowane na wywołanie dwóch wojen światowych i degradację terenów z których ci ludzie wyjechali. Degradację tak głęboką, że dziś nie poszukuje się tutaj już dzielnych pionierek feminizmu i badań nad materią, ale po prostu roboli. A będzie gorzej, niech się tylko ten postęp jeszcze bardziej rozhuśta. Tego się jednak ludziom nie da wytłumaczyć, bo wiara w rychłe zwycięstwo nad śmiercią jest powszechna. Niczym nie uzasadniona, ale powszechna. Podobnie jak wiara w to, że wszyscy dziś, nawet najbiedniejsi mają dostęp do opieki medycznej. Film o Marii Curie opowiada właśnie o tych czasach kiedy rodziły się takie złudzenia. I mimo wielokrotnej ich demaskacji, ludzie nie chcą, z niezrozumiałych powodów porzucić tego kłamstwa i stanąć w prawdzie. Ciekawe dlaczego.

Na koniec wróćmy jeszcze do przesłania filmu. Ono jest wyraźne i jasne. Kiedy wybucha afera obyczajowa wokół Marii, gazety piszą, że jest ona żydówką. Są to te same sponsorowane przez Londyn gazety, które rozdmuchały sprawę Dreyfusa. Nikt jednak nie pokaże mechanizmu tych działań, chodzi o to, by kilka razy w filmie powiedzieć, że Maria Skłodowska z Polski była żydówką. No i kilka razy temu zaprzeczyć. Wszyscy wiemy co w praktyce oznacza zaprzeczanie takim posądzeniom. I tym razem nie będzie inaczej. Maria Curie, wybitna naukowczyni, jakby to powiedziała Olga Tokarczuk, awansowała właśnie na żydówkę. Dzięki temu filmowi. Postępowi i nauce cześć….

Przypominam też, że zakończyliśmy już zbiórkę na nasz komiks o Sacco di Roma. Nasze książki są od dziś dostępne w Bielsku Białej, w podcieniach pod zamkiem, w punkcie usługowym Gufuś, ul. Podcienie 13.

Chwilowo, do 8 marca będzie zamknięty sklep FOTO MAG. Pan Michał się przenosi, zmienia lokal i będzie od 8 marca rezydował przy al. Komisji Edukacji Narodowej 85 lok 5A . To jest prawie w tym samym miejscu, ale nie trzeba schodzić po schodkach. Ta sama stacja metra, wszystko takie samo, tylko, że sklep jest na poziomie ulicy.

Przypominam też, że od dziś rozpoczyna się promocja memiksów, oraz Najlepszych kawałków, które dodawane będą za darmo do zamówień powyżej 150 zł – I tom i do zamówień powyżej 250 zł obydwa tomy.

maj 102021
 

Pamiętam czasy, kiedy ludzie odkrywali ze zdumieniem, że taki Pol Pot, zanim został politycznym zbrodniarzem, studiował na Sorbonie. Tą samą ścieżką kariery przeszli niektórzy afrykańscy kacykowie, zwani dla niepoznaki przywódcami niepodległych i demokratycznych państw. Informacja ta, poza tym, że wywoływała zdziwienie, traktowana była jako pewien folklor. Nikt nie rozumiał wówczas, a pewnie i dziś nie rozumie, że nie można kolportować i utrwalać w praktyce zbrodniczych idei, bez pośrednictwa uniwersytetu. Mam na myśli uniwersytet państwowy. To jest niemożliwe, albowiem zbrodniarz, by móc popełniać zbrodnie, musi mieć do tego zagwarantowaną bezkarność. Musi być stworzona sytuacja, w której ludzie, nie wiedząc co ich czeka, dobrowolnie, na podstawie gwarancji, jakie dają demokratyczne państwa i czynne tam uniwersytety, poddają się władzy zbrodniarza.

Ktoś powie, że Pol Pot to przeszłość. No cóż…można w to oczywiście wierzyć, ale ja mam pewne obawy i serce moje drąży niepokój. Wszystko przecież może się zdarzyć, tym bardziej, że struktura karier akademickich zbudowana jest w taki sposób, by implantować na terenach peryferyjnych różne idee, które krzewić mają tam właśnie ludzie mający największy autorytet. Chodzi oczywiście o autorytet wiedzy i moralności. Któż to może być, jeśli nie uniwersyteckie sławy?

Mechanizm ten został skompromitowany już dawno, ale utrzymuje się go nadal, albowiem jego skuteczność została wielokrotnie potwierdzona i w zasadzie jest on niezbędny do tego by prowadzić politykę imperialną, czyli działania zmierzające do podporządkowywania krajów polityce globalnej. To na uniwersytecie, a w dodatku nie tylko na wydziałach takich jak politologia, ale także tam, gdzie istotną rolę odgrywają pomiary i dane liczbowe, wymyśla się uzasadnienia, które służą dystrybucji idei, zachowań i produktów. Upraszczając rzecz do końca można powiedzieć, że tam wymyśla się uzasadnienia dla dystrybucji przemocy i przymusu. To zaś jest po prostu pośmiertnym triumfem marksizmu, heglizmu czy jak się tam ten syfilis nazywał… Chodzi o to, że po ogłoszeniu ostatecznego końca zbrodniczych, lewicowych idei, nie złożono ich do grobu, ale upudrowano trupa i podłączono do akumulatora, żeby udawał żywego. Nie da się bowiem, w świecie świeckich i zmierzających do odebrania ludziom indywidualnej swobody, idei, rządzić bez marksizmu.

Na razie nie można go jednak implantować na tak zwanego chama. To już było i się nie powiodło. Ostatnim zaś, „wielkim” przedstawicielem tego trendu był, martwy już Zygmunt Bauman. Niech mu ziemia lekką będzie.

Dziś sprawy wyglądają inaczej. Żeby w ogóle coś sprzedać, a mówimy jak zwykle o handlu treścią, to coś musi mieć pewien charyzmat. Nie chodzi bowiem o sprzedaż w tradycyjnym rozumieniu, że ktoś za coś płaci i ta rzecz jest jego, ale o wyniesienie produktu zawierającego treść do rangi relikwii, a owej treści do rangi dogmatu. Tych relikwii i dogmatów produkuje się teraz całą masę, bo one się zużywają błyskawicznie i uniwersytet nie nadąża z ich emisją. Jest z tym naprawdę poważny kłopot, bo żeby dogmat i relikwia zaistniały, nie wystarczy sam uniwersytet, potrzebne są jeszcze stosowne media. Dziś zaś mamy tę szczęśliwą sytuację, że każdy w zasadzie spór medialny ma charakter dogmatyczny i wszystkie organizacje, które podpisały umowy na okoliczność sprzedaży w Polsce jakichś idei poprzez uniwersytet ze wspomaganiem mediów okładają się tym po łbach. I bardzo dobrze. To powoduje gwałtowną dewaluację dogmatów i treści, a także wywołuje tak potrzebną dla psychicznej higieny wesołość. Sytuacja jednak może się zmienić, a ja wręcz przypuszczam, że mechanizm karier akademickich, jest przez jakieś ciemne siły stymulowany, w taki sposób, by dogmaty i zbrodnicze idee, były za parę lat promowane przez ludzi, którym w zasadzie nie będzie można niczego zarzucić. Jak to – zapyta ktoś – skoro nie będzie można niczego zarzucić, to może i te idee nie będą zbrodnicze? Tak się zawsze wszystkim zdawało. Wracamy bowiem do korzeni, to zaś oznacza, że, pardon, wszystkie stare kurwy zaczną udawać dziewice.

Jak działa mechanizm windowania karier akademickich i co jest jego paliwem? Przede wszystkim ambicja. Stąd właśnie, swego czasu, na komunistycznym jeszcze uniwersytecie wymyślono punkty za pochodzenie. Chodziło o to, by z najgłębiej w lesie położonych wioch przychodzili na studia ludzie, którzy później, będą żyć ze świadomością, że wszystko zawdzięczają systemowi. Dziś to nie jest potrzebne wcale, albowiem dostęp do informacji sprawił, że każdy może się we własnym zakresie przygotować do egzaminów maturalnych, które dadzą mu wstęp na wybrane kierunki. I nie ma znaczenia gdzie mieszka. Ważne żeby miał ambicję. Prócz ambicji potrzeba jest jeszcze wiara. Nie w Boga bynajmniej, ale w system, który promuje ludzi nauki, a także w to, że ta nauka służy czemuś dobremu. Od czasów Pol Pota, wiadomo, że nie służy, a sama idea uniwersytetu, rozumiana jako mgławica o ujemnym ładunku elektrycznym służy temu jedynie, by w masie robiących kariery ambicjonerów ukryć tych właściwych, przeznaczonych do zadań poważnych.

System karier i powiązań akademickich to dystrybucja i biada temu, kto takich spraw nie rozumie. Nie można wymyślić czegoś w Polsce, i nie mówię tu teraz o wynalazkach, ale o ideach i koncepcjach, a także o interpretacjach, a następnie sprzedać tego za granicą. To jest śmieszne złudzenie. Można zrobić tylko na odwrót. To znaczy, wszystkie powstałe w zachodnich akademiach brednie muszą być natychmiast kolportowane na peryferiach, bo to jest element działania systemu. I one nie mają charakteru ciekawostek, z którymi się dyskutuje na seminariach, ale jest to przymus. Na razie egzekwowany łagodnie, bo promocja „na Baumana” okazała się dystrybucyjną porażką odbierającą wiarygodność dogmatom. Jeśli cokolwiek napisanego po polsku przekłada się na języki obce, nie czyni się tego po to, by ktoś to czytał za granicą, ale po to, by treść tę w oczach lokalnej ludożerki podnieść do rangi dogmatu, a produkt ją zawierający do rangi relikwii. Proces ten będzie postępował, a jego celem jest stworzenie nowej grupy nieskompromitowanych jeszcze osób, które z głupoty, albo złe woli napędzanej wiarą w system i ambicją, będą dystrybuować zbrodnicze idee. To się odbędzie na naszych oczach. Jestem tego pewien. Nie wiem czy mamy możliwość zastopować ten proces, ale wierzę, że tak.

Czy Polska i kraje jej podobne mogą coś dystrybuować za granicą? Mam na myśli produkty akademickie. Oczywiście, przede wszystkim ludzi, co się odbywa od wielu już dekad, a w zasadzie od ponad stu lat. Od czasów Marii Skłodowskiej, metropolia przerzuca koszt wykształcenia kadr rozwijających przemysł zbrojeniowy na peryferia. Inaczej nie można tego interpretować. Trzeba się zastanowić, czy nie jest to jedyny sens istnienia niezależnych peryferiów, których elity muszą ogrzewać się w blasku ambicji i wiary w lepsze jutro, a także ekscytować się tym, że „nasi” robią karierę za granicą. Jestem w tej kwestii pesymistą i sądzę, że drenaż ludzi zdolnych i pracowitych to jedyne uzasadnienie naszej niezależności. Gdybyśmy znaleźli się pod okupacją, po dekadzie, dwóch, zaczęlibyśmy dostarczać kadr okupantowi. Nie niemieckiemu bynajmniej, bo ten liczy na własne kadry, a przez to stwarza sytuację upiorną, która ułatwia owo wyławianie talentów i czyni same Niemcy przedmiotem drenażu.

Prócz ludzi, na zachód sprzedaje się także elementy technologii lub jakieś spójne nowinki techniczne. I to w zasadzie tyle. Oczywiście ludzi to cieszy, bo choć zabierają nam te cuda, to jednak „nasi” to wymyślili. Nie ma końca temu obłąkaniu. Podobnie jak nie ma końca opowieściom o tym ile to bogactw kryje polska ziemia. Nikt nie chce zrozumieć, że dopóki nie zmieni się system dystrybucji, te bogactwa oznaczają wyłącznie cholerne kłopoty. Żeby ta zmiana nastąpiła, przede wszystkim należy pomyśleć o tym, by sprzedawać poza Polską idee i interpretacje, konkurencyjne dla tych wciskanych nam przez uczniów Baumana. No, ale to jest prawdziwe ryzyko i prawdziwa trudność. I na taki zryw nikogo, póki co w Polsce nie stać. Pomijam już kwestię najważniejszą, czyli niezrozumienie tego, o czym tu napisałem. Bo tego akurat nikt nie rozumie. Sami możecie się o tym przekonać, próbując to wyjaśnić komuś naprawdę bystremu i, jak to się mówi, oblatanemu.

kw. 192021
 

Co jakiś czas, na targach książki, podchodził do mnie jakiś człowiek i robiąc zatroskaną minę pytał – ale pan przecież zna Krzysztofa Liedla, prawda? Ja za każdym razem odpowiadałem twierdząco, a człowiek ten popadał w teatralne bardzo zamyślenie i odchodził bez słowa. Oczywiście, że znałem Krzysztofa Liedla, albowiem siedziałem z nim przez cztery lata w jednej ławce, w szkole podstawowej nr 3 w Dęblinie. Patronką szkoły była, tak jak i dziś, Maria Curie Skłodowska, a ja i Krzysiek spotkaliśmy się w piątek klasie i kolegowaliśmy się do samego końca szkoły, czyli do momentu, kiedy on poszedł do miejscowego ogólniaka, a ja wyjechałem nie wiadomo po co, hen, hen daleko. Nie widzieliśmy się później przez bardzo wiele lat.

Przez cały wczorajszy wieczór czytałem wpisy kondolencyjne na fejsie, zastanawiając się czy sam powinienem coś napisać o swoim dawnym koledze. Wahałem się, albowiem nie byłem pewien czy Krzysztof by tego chciał i czy w ogóle przyznałbym się dziś do kogoś takiego, jak ja. Być może, gdyby tu zajrzał, uznałby to wszystko za działalność antypaństwową i trolling. Któż to może wiedzieć? W końcu był teraz innym człowiekiem niż w czasach kiedy się znaliśmy.

Pomyślałem jednak, że coś napiszę, albowiem informacja o jego śmierci ledwie przez moment zagościła na głównych serwisach, a komentarze, jakie się po tą informacją pojawiły, były po prostu straszne. Dłużej wiszą tam nekrologi „gwiazd” z programu Sanatorium miłości. Zdecydowałem się też napisać te słowa, albowiem jestem całkowicie pewien, że poza kilkoma zdawkowymi wspomnieniami, nic się w pamięci ludzkiej po naszym koledze nie zachowa. Jestem przekonany, że on, taki, jakim go znałem przed 40 laty, wcale by tego nie chciał. Chciałby, żeby go zapamiętano.

Zacznę może od tych kilku spotkań kiedy byliśmy już dorosłymi ludźmi. Było to jakieś dwanaście, trzynaście lat temu, kiedy jego córki były jeszcze małymi dziewczynkami. Nie rozmawialiśmy oczywiście o polityce, bo i po co. Raz pojawił się niespodziewanie na targach, a raz wyłonił się niczym okręt z chmury deszczu, kiedy siedziałem w kawiarni w Złotych Tarasach i snułem jakieś spiski z jednym z kolegów z redakcji Polonia Christiana. Poznał mnie oczywiście, przywitał się, a ja wręczyłem mu książkę, o naszym dzieciństwie, w której wymieniony jest raz jeden tylko. Nie chciałem się o nim rozpisywać z oczywistych względów. Pozycja, którą zajmował, była zbyt poważna, by ktokolwiek mógł zrozumieć moje intencje. Była tak poważna, jak wszystkie wczorajsze kondolencje ludzi, którzy napisali, że byli jego przyjaciółmi, kolegami, współpracownikami, mentorami, uczniami, czy kim tam jeszcze…Nawet Trzaskowski był jego przyjacielem…Komorowski pewnie też, ale on nic nie napisał.

No więc, Krzysztofie drogi, ja piszę tu o Tobie, w imieniu wszystkich koleżanek i kolegów z naszej dawnej klasy VIII B. Czynię to albowiem nikt poza mną nie może tego zrobić, w taki właśnie sposób. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone, a nawet jeśli nie, to trudno…

W podstawówce Krzysztof miał ksywę Sido, nie wiem czy ktokolwiek to jeszcze pamięta. Imię to, czy też pseudonim pochodziło z książki o młodym detektywie, który rozwiązywał jakieś szkolne zagadki. Nie pamiętam jej tytułu, ale może Paweł ( nie wiem czy żyje), sobie ją przypomni. Przez całą podstawówkę Krzysiek opowiadał, że będzie pracował w policji, a w zasadzie w milicji, bo wtedy była jeszcze milicja. Nie uznawałem tego za szczególnie głupi pomysł, ale nie potrafiłem też w żaden sensowny sposób się do tego odnieść. On traktował to bardzo serio i rzeczywiście przeprowadził w swoim życiu wszystko w ten sposób, żeby osiągnąć maksymalny sukces. Był sportowcem, nigdy nie chorował i nie mogę go sobie przypomnieć z papierosem w ustach. Wczoraj dowiedziałem się, że zmarł na covid, a także że był prezesem czy też prominentnym członkiem jakiegoś klubu miłośników fajek i cygar, czy innej mocno kompromitującej organizacji. On oczywiście uważał pewnie, że to jest wyznacznikiem prestiżu. Po co ci były te cygara Krzysztof? Może byś się z tego wytłumaczył? Przez cały sezon zimowo-wiosenny, każdego roku właściwie, ciężko chorowałem na anginę. Nie miałem żadnej odporności, a kiedy wracałem do szkoły Krzysiek nadrabiał ze mną matematykę, bo z resztą przedmiotów jakoś sobie radziłem. Był dzieckiem nad wiek poważnym i odpowiedzialnym. Mógłbym pewnie z dużą dozą prawdopodobieństwa, wskazać co było przyczyną tej postawy, ale tego nie zrobię. Nie miał łatwego życia, mieszkał z rodzicami i bratem w wynajętym drewnianym domu, przy ulicy Żeromskiego, na Michalinowie. Zawsze chodził w powyciąganym, jasnoniebieskim dresie. Siedział tak ubrany w ławce, a potem wybiegał na boisko i stawał na bramce. Od podstawówki był bramkarzem, potem grał w klubie Czarni Dęblin. I nie było takiego błota, w które by się nie rzucił nie zważając na nic. To się szalenie nie podobało naszemu panu od WF i miał on do Krzysztofa zawsze wiele uwag. Pamiętam, jak wyciągnął go kiedyś przed szereg – a Krzysiek w tym niebieskim dresie stoi i gapi się na nas – i zaczął taką przemowę – Liedel, mnie nie interesują twoje robinsonady, ani to czy zamierzasz cały umazać się w błocie, czy tylko trochę, masz chwytać piłkę pewnie. Kapujesz? Chwyt ma być pewny.

Krzysztof pokiwał głową, wrócił do szeregu, a potem i tak robił to co zwykle: rzucał się w błoto, udawał Dino Zoffa, przewracał się i tarzał po ziemi z piłką po całym polu karnym, choć wcale nie musiał tego robić. No, ale lubił zwracać na siebie uwagę. No i był skutecznym bramkarzem, bo jedno nie przeszkadzało drugiemu.

Miał bardzo dziwne pismo i zawsze pisał niezwykle jasnym długopisem, kreśląc lekko spłaszczone, szerokie litery. Pamiętam, bo siedziałem obok, pisałem ciemnym długopisem i w przeciwieństwie do niego miałem zawsze całe ręce upaćkane w tuszu. On, jak sądzę, specjalnie szukał długopisów z jasnymi wkładami, żeby nie brudziły mu rąk. Bardzo dbał o takie rzeczy. Nigdy nie mogłem się temu nadziwić, albowiem zawsze je lekceważyłem. Kolegowaliśmy się na zasadzie przyciągania przeciwieństw.

Potrafiliśmy się nieźle nawzajem wkurzać, tak wiecie, prawie do płaczu, jak to dzieci z przesadnymi ambicjami i autorskimi pomysłami na rządzenie. Raz czy dwa o mało mnie nie pobił, tak go rozjuszyłem jakimiś głupimi pytaniami.

Ciekawe co by było gdybyśmy dziś zaczęli rozmawiać o polityce? Już do tego nie dojdzie, może szkoda. Może bym go do czegoś przekonał. Choć raczej należy w to wątpić. Krzysztof Liedel zmarł wczoraj. Nie znam okoliczności, ponad te, które opisane zostały w sieci i te, które zrelacjonował mi przez telefon jeden z kolegów. Składam najszczersze kondolencję Jagodzie, jego żonie, córkom i jego bratu Mariuszowi, którego przecież też dobrze pamiętam. To ważne, żeby ludzie pamiętali o sobie i wspominali się mimo wszystkich różnic, tak przecież nieistotnych w obliczu śmierci, szczególnie tej przedwczesnej.

mar 212019
 

Dziś przyjeżdża tu nakład wyczekiwanego 22 numeru Szkoły Nawigatorów, poświęconego w całości relacjom rosyjsko-brytyjskim. To chyba najdroższy numer jaki wydaliśmy, głównie ze względu na tłumaczenia, jakie się tam znajdują. Od dawna miałem plan by taki numer wydać, a to ze względu na teksty rosyjskiej badaczki Inny Lubimenko nigdy nie tłumaczone na język polski. Artykuły te dotyczą wprost relacji pomiędzy Moskwą a kompanią, a także między królem Jakubem a prawosławiem. Napisane zostały w Londynie, jeszcze przed wojną i są rzadkim przykładem akademickiego obłąkania, oraz tej szczególnej metody myślenia, która każe ludziom oglądającym obóz koncentracyjny mówić, że to sanatorium. Inna Lubimenko ma jednak wielką przewagę nad badaczami zajmującymi się relacjami moskiewsko-brytyjskimi w XVI wieku, mieszkającymi w Polsce. Oni bowiem tych relacji po prostu nie widzą. Ona zaś opisuje je ze swadą, znawstwem i szczegółami, umieszczając w swoich artykułach obszerne fragmenty tekstów źródłowych. To wszystko, cały olbrzymi obszar rosyjskiej historii jest poza horyzontem zainteresowań naszych badaczy, którzy – jeśli już muszą – piszą o dymitriadach. A i to w kontekście romansu Maryny z Łże Dymitrem, czyli w sposób operetkowy. Czynią tak albowiem, o czym wspomniałem w przedwczorajszym nagraniu, rozpaczliwie poszukują czytelnika idioty. Inna Iwanowna Lubimenko idzie inną drogą, ona, jak wielu przed nią, usiłuje przekonać czytelnika, że w XVI wieku Moskwa miała niesamowitą szansę, by wstąpić na ścieżkę dynamicznego rozwoju gospodarczego, poprzez wpływy kompanii, a także poprzez ściślejszy związek z Anglią i Szkocją. Inna Iwanowna reprezentuje ten charakterystyczny dla badaczy XX wieku sznyt, w zasadzie ahistoryczny, który każe im wierzyć, że ludzie lubiący pieniądze i organizujący struktury w celu ich pozyskania są w zasadzie dobrzy i z czasem zamienią się w anioły, byle tylko im nie przeszkadzać. Powtórzę – Inna Iwanowna nie jest żadnym wyjątkiem jeśli idzie o metodę, jest jedynie wyjątkiem – i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu – jeśli idzie o zaangażowanie w temat. Prawdy nikt nam nie powie, to jasne. Możemy się jej tylko domyślać, ale mamy do tego cały stos potrzebnych i ważnych tekstów, które zmieniają – niczym czarodziejska różdżka – nasze spojrzenie na historię Europy wschodniej. Dlaczego nikt w Polsce nie może napisać wprost jak było? To nie tak. Prawie prawdę napisał dawno temu Wiesław Kot, ale musieliśmy jego tekst usunąć z numeru, aby zostawić miejsce na teksty autorskie, których jest dużo. Numer bowiem jest gruby, mniej więcej taki jak ten protestancki. Prócz tłumaczeń tekstów Inny Iwanowny, mamy tam także tłumaczenia, po raz pierwszy dostępne w języku polskim, fragmentów Hakluyta dotyczących obecności i polityki kompanii nad Morzem Białym. No i rzecz jasna naszych wszystkich ulubionych autorów.

Pozostańmy dziś jednak przy Innie Iwanownie, która żyła długo, przetrwała wszystkie burze dziejowe i zmarła w Leningradzie chyba, ale głowy nie dam, w roku 1959, jako zasłużona badaczka historii Rosji, wielka admiratorka cara Piotra I. Inna, o czym świadczą te nędzne fragmenty jej życiorysu dostępne w sieci, wykształciła w takich samych mniej więcej okolicznościach jak Maria Skłodowska. To znaczy globalna koniunktura, której celem było pozyskanie za psi grosz świeżych umysłów zdolnych do skrajnych poświęceń, dała tak zwaną szansę kobietom. One zaczęły się masowo zapisywać na uniwersytety i tam formatować różne dziedziny nauki w sposób nie dający się do dziś odkręcić. Ktoś powie, że dzięki Marii Skłodowskiej możemy leczyć raka. Ja się nie znam na medycynie, ale tak do końca nie jestem tego pewien. W każdym razie obecność dziewczyn na uniwersytetach na pewno pomogła rodzinie Rotschildów obniżyć koszta pracy badawczej. Tyrające za psi grosz kobiety uzyskiwały w krótkim czasie niezwykłe wyniki, która nagradzane były jakimiś ochłapami nazywanymi nagrodą Nobla. Potem owoce takiej pracy badawczej przechodziły „na własność ludzkości” czyli nie wiadomo kogo. Zapewne tego, kto dostarczył materiały do badań, a także lokal i narzędzia. Nikt mi do tej pory nie wyjaśnił skąd Maria Skłodowska brała duże ilości blendy uranowej. Kupowała ją u wędrownych Cyganów? Ktoś to musiał dostarczać przecież i to z konkretnego źródła, opisanego i znanego. Podobnie było z Inną Iwanowną, tyle, że ona miała robotę czystszą – grzebała w papierach. Skończyła Sorbonę i zajęła się niełatwą historią swojej ojczyzny. Ktoś udostępnił jej brytyjskie archiwa i ona niczym piękny motyl pośród wyschniętych ostów, spacerowała tam i odkrywała coraz to nowe skarby. A to korespondencję króla Jakuba z patriarchą Konstantynopola, a to relacje z wojny Anglików z Polakami na dalekiej północy i inne takie. Ktoś dał jej to do przeczytania, tak samo jak ktoś udostępnił Marii Skłodowskiej laboratorium i blendę uranową. Ona miała tylko mieszać wielką łyżką w kotle i czekać aż coś się pojawi na powierzchni. Inna Iwanowna miała przeczytać teksty źródłowe i naświetlić je tak, by nikt nie miał wątpliwości, że obecność kompanii w Rosji wiąże się li tylko z podniesieniem cywilizacyjnym kraju oraz z troską o życie jego mieszkańców, no i rzecz jasna ze zwiększeniem konkurencyjności gospodarczej wobec sąsiadów, czyli na przykład Polaków, którzy chcieli pogrążyć Moskwę w chaosie, proponując Rosjanom przejście na katolicyzm i inne, podobne niedorzeczności. To Inna Iwanowna z wdziękiem sformatowała tę historię, a inni już tylko po niej powtarzali. To ona utrwaliła obraz relacji moskiewsko-brytyjskich w taki sposób, w jaki jest nam on dziś podawany. To ona, nieświadoma niczego, młoda, zdolna badaczka historii, która chciała nieść kaganek oświaty po ruskie strzechy i dawać wszystkim dobry przykład i nadzieję, że można, że wystarczy tylko bardzo chcieć i można naprawdę zrobić wiele. I wszystko byłoby świetnie, gdyby Krystyna Murat nie napisała tekstu o relacjach bolszewicko-bryjskich po rewolucji. Relacjach, które są wprost odwzorowaniem tamtych, szesnastowiecznych. Nie można temu zaprzeczyć albowiem historia lubi się powtarzać. Motywacje zaś ludzi, którzy ją tworzą są zwykle powtarzalne i łatwe do odgadnięcia. Nie kierują się oni dobrem mas, ani pojedynczych ludzi, nie chcą ich szczęścia i nie zamieszają stawiać wygodnej toalety przy każdym chłopskim gospodarstwie na świętej Rusi. Ich celem jest co innego zgoła. A co takiego, o tym przekonacie się czytając naszego nowego nawigatora. Po południu umieszczę kwartalnik w sklepie. Teraz muszę go rozładować. Będzie też dziś nowa promocja.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl

lut 012018
 

Polska Fundacja Narodowa nie kojarzyła mi się do wczoraj z niczym. Coś tam kiedyś pisałem, w dawnych czasach o jakiejś kampanii, ale kto by o tym pamiętał. Wczoraj zaś przeczytałem, że premier Morawiecki zdenerwował się na fundację, bo ta nie realizuje celów statutowych. Zanim je omówię, wspomnę tylko, że fundację tworzy 17 spółek skarbu państwa, a na sam rozruch instytucja ta otrzymała 97 milionów złotych. 97 milionów złotych!!!!!! Ludzie, to można było przecież przez tę fundację sfinansować ratowanie Mackiewicza i zrobić taką promocję Polski na świecie, że ziemia by zadrżała. Przekupić 6 wiosek Szerpów i wysłać ich w góry, kupić, bo po jaką cholerę wynajmować, najlepszy sprzęt jaki istnieje i wlecieć tym na górę, nie czekać dwa dni na te cholerne helikoptery i nie znosić fochów pakistańskich trepów. Dlaczego nikt o tym nie pomyślał? Jak to dlaczego, zajrzyjcie na stronę fundacji, zobaczcie kto jest w zarządzie i sprawa będzie jasna. Ja oczywiście trochę żartuję, ale skoro są pieniądze na promocje Polski, to ja rozumiem, że one mogą być także wykorzystywane w takich sytuacjach. Dlaczego nikt o tym nie pomyślał, że spytam retorycznie raz jeszcze.

W zarządzie fundacji jest, co łatwo zauważyć, Maciej Świrski. Jak wiecie, ja nie powierzyłbym temu człowiekowi dziecięcego rowerka i nie oddałbym pod jego opiekę sparszywiałego kundla, a co dopiero mówić o 97 milionach na początek działalności i o promocji Polski. Myślę, że w tym akurat przypadku, Mateusz Morawiecki ma rację irytując się z powodu działań fundacji. Tam bowiem nie ma mowy o żadnych działaniach. To jest gromada pozorantów, którzy nie mając pojęcia ani o promocji, ani o sukcesie próbują jakoś zagospodarować publiczne pieniądze. Nie mówię, że kradną, oni je po prostu próbują zagospodarować tak, jak im podpowiada ich własny rozum. No to teraz popatrzmy na ten potencjał intelektualny, który ujawnia się na stronach fundacji.

W zakładce „O fundacji” czytamy:

Dla nas Polaków nie ma rzeczy niemożliwych – tak jest od zawsze. Chcemy pokazać naszą solidarność, wrażliwość, gościnność, przedsiębiorczość, kreatywność, pracowitość i determinację.

Ta…determinacji nam nie brakuje. Ja na przykład pamiętam, jak mnie Józef Orzeł chciał ubrać we wspólne występy ze Świrskim, byłem tak zdeterminowany, że wolałem w ogóle nie występować w telewizji niezależnej niż pokazywać się tam w towarzystwie tego pana. Z tym „nie ma rzeczy niemożliwych” bym jednak nie przesadzał. Przeglądając strony fundacji wyraźnie widać tam pewne przyrodzone ograniczenia, a i granice możliwości są dość wyraźnie zaznaczone.

Definicja misji jest tego najlepszym przykładem:

Pragniemy promować nasze sukcesy w nauce, bogatą kulturę, wspaniałą historię i niepowtarzalną przyrodę. Taką misję ma Polska Fundacja Narodowa.

Jeśli zastanawiacie się o jakich sukcesach w nauce mowa, wkrótce się przekonacie. Mnie zaś najbardziej ciekawi ta niepowtarzalna przyroda. Nigdy nie zapomnę jak Maciej Świrski, który w czasach rządów PO, nudził się wyraźnie i bez przerwy za kogoś się przebierał, a to za działacza Solidarności z magnetofonem i siwą brodą, a to za dyrektora radzieckiej psychuszki, wymyślił, że napisze książkę o Polakach biorących udział w wojnie zimowej po stronie ZSRR. Tak to chyba miało wyglądać. Miała to być książka o tych siłą wcielonych do armii czerwonej ludziach ze wschodnich ziem Rzeczpospolitej. Napisał wtedy na swoim blogu, że musi jechać do Finlandii, żeby poczuć atmosferę tej wojny, musi zobaczyć ten las, z którego snajperzy strzelali do radzieckich kolumn. Zasugerowałem wtedy, że może wejść do dowolnego lasu w Polsce i będzie miał ten sam klimat, a oszczędzi na biletach i nie zmarznie tak jak w Finlandii. I to tyle w kwestii niepowtarzalności polskiej przyrody.

Pora zdradzić jakie to sukcesy w nauce będzie promować fundacja. Oto stosowny cytat:

Polska to kraj ludzi o wielkiej wiedzy i umiejętnościach – słynnego astronoma Mikołaja Kopernika, inżyniera Ernesta Malinowskiego budującego koleje w Andach czy odkrywczyni nowych pierwiastków Marii Skłodowskiej-Curie. Ojczyzna wynalazców radiotelegrafu, kamer czy nawet wycieraczek do samochodu.

Nie przygotowany na te informacje świat może zastygnąć w stuporze. Nie dość, że mamy tu jakąś odkrywczynię pierwiastków, to jeszcze wystrugaliśmy kamery i sami zrobiliśmy wycieraczki do samochodu. Ciekawe co z wycieraczkami do autobusów….Może wynaleźli je Węgrzy? Oni też z pewnością mają jakieś osiągnięcia.

Teraz najlepsze:

Polska to kraj dzielnych ludzi, którzy jak król Jan III Sobieski, Tadeusz Kościuszko, Kazimierz Pułaski, Józef Bem czy lotnicy z Dywizjonu 303 walczyli w imię wolności innych narodów. W czasie II wojny światowej Polacy stworzyli największą podziemną armię walczącą z hitlerowskimi Niemcami. Podczas zimnej wojny odważnie rzucili wyzwanie komunizmowi, powołując niezależny związek zawodowy „Solidarność”.

Od tego nie uwolnimy się nigdy. Siódma dekada od wojny już mija, a ta śpiewka jest ciągle aktualna. Nie jest skuteczna, ale jest aktualna, bo za 97 baniek na rozruch nie można niestety wymyślić nic ciekawszego. I ta wolność innych narodów i to wyzwanie rzucone komunizmowi przez związek zawodowy.

Końcówka jest już raczej przewidywalna:

Polska to ojczyzna ludzi kultury – kompozytora Fryderyka Chopina, pianistów Artura Rubinsteina czy Ignacego Paderewskiego. To także kraj ojczysty wielkiego papieża, świętego Jana Pawła II.

No i Macieja Świrskiego, rzecz jasna, o którym tu najwyraźniej zapomniano. W zakładce „zarząd fundacji”, widzimy fotografie całego zarządu, która mnie kojarzy się ze strzelnicą w wesołym miasteczku. Jest tam także zdjęcie Macieja Świrskiego, które – sam nie wiem dlaczego – przypomina mi pewien fragment prozy Leopolda Tyrmanda, Polaka równie wybitnego jak Artur Rubinstein. Napisał on o pewnym swoim znajomym tak – stary ubek o wyglądzie dobrotliwego pediatry. Niech Maciej Świrski nie bierze jednak tych słów do siebie, bo są one jedynie luźnym skojarzeniem, wariacją na temat kreowania wizerunków. Nie będę cytował całej charakterystyki zamieszczonej pod zdjęciem. Wystarczy ten fragment:

Jest jednym z pomysłodawców odnowienia tradycji Misterium Męki Pańskiej w Górze Kalwarii

Strach pomyśleć kim są pozostali pomysłodawcy. Zastanawiam się też ile wezmą statyści za odegranie tego misterium męki. Rozumiem, że mniej niż 97 baniek.

Plany fundacji kreślone są na bogato. Ma powstać, między innymi film o rodzinie Ulmów a także film o rotmistrzu Pileckim. Nie wiem, który to już z kolei. A widzimy przecież, że każdy następny jest jeszcze gorszy niż ten poprzedni, albowiem kiedy przychodzi do dzielenia kasy, wszyscy orientują się, że Pilecki to tak znakomity pretekst do jumy, że nie ma sensu oszczędzać. Wystarczy pokazać jak cierpiał i załatwione. Cierpienia zaś maluję się na twarzy jakimiś kosmetykami, obrzęki się dokleja z plasteliny, a wycie symuluje sam aktor. No i sprawa załatwiona. Gorzej z tą rodziną Ulmów. Ja już któryś rok z rzędu słyszę, że ma powstać taki film, a Polska Fundacja Narodowa zadeklarowała, że zaangażuje do jego produkcji samego Mela Gibsona. No jasne, jak ktoś dostaje 97 baniek na rozruch to może snuć takie plany. Nic z nich jednak nie wyjdzie. Tego jestem pewien, bo Fundacja nie ma żadnych narzędzi, by w ogóle przeprowadzić jakąkolwiek rozmowę z Gibsonem. Bo niby co ma się stać? Świrski do niego zadzwoni i powie – hello Mel, how are you – a potem umówią się na omówienie szczegółów? Gdzie? W tym lesie w Finlandii. Przecież spotkanie z Gibsonem musiałby być filmowane, żeby cała Fundacja mogła otrąbić sukces. Na to zaś nie zgodzi się Gibson i właściwie jest po sprawie.

Omówiliśmy plany, teraz kolej na realizację. Kochani, „pęc” można od śmiechu. Fundacja zrealizowała do tej pory cztery projekty. Zorganizowała piknik wojskowy z jakimiś patriotycznymi nudziarstwami, dla amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Polsce, uruchomiła jakiś program pilotażowy dla sportowców i wysłała, a może dopiero wyślę w rejs dookoła świata żaglówkę pomalowaną na biało czerwono z Kusznierewiczem na pokładzie. I to by było na tyle. Mam nadzieje, że Morawiecki to rozpędzi na cztery wiatry. Aha, byłbym zapomniał, wydali jeszcze śpiewnik z piosenkami patriotycznymi. To jest oferta dla idiotów, bardzo przepraszam, ale nie zamierzam nawet udawać, że sądzę inaczej. Oferta dla idiotów i uspokajanie sumienia, a także wyraźna niechęć do ryzyka, bo przecież wiadomo, że i tak nikt Polski nie lubi, a żadna promocja nie ma sensu. Za źle zaś zrobioną można oberwać po łbie, a po co? Śpiewnik patriotyczny….ja pierniczę….jedzie, jedzie na kaszance, siwy strzelca strój….

Patrzę na to wszystko i przypomina mi się scena z filmu „O jeden most za daleko”. Początek operacji Market Garden, setki samolotów startują z francuskich lotnisk i lecą nad Holandię. Na taras swojej willi wychodzi niemiecki generał i patrzy w niebo. Nie żeby się zaraz denerwował tymi setkami maszyn nad jego głową. Patrzy w niebo i mówi – żeby choć raz mieć takie możliwości. No więc ja to też powtórzę, żebyśmy tutaj, choć raz mieli takie możliwości jak ma Świrski. Nawet nie myślcie o tym co bym zrobił…

Nie mamy ich. Musimy więc radzić sobie inaczej. Dziś zacznie się nowa promocja. Musimy całkowicie przebudować ofertę naszej księgarni i zmienić drastycznie politykę wydawniczą. Rynek nie istnieje, trzeba to sobie powiedzieć jasno. Ktoś może na jego miejscu lekką ręką położyć 97 baniek, które pójdą na rozkurz, na śpiewniki i pikniki. My tak zrobić nie możemy. Mozolnie, raz za razem, musimy strzelać do tych ruskich, co jadą w kolumnie, po drodze wśród sosnowego lasu. Zaczynam promocje nowych tytułów. Obniżki będą drastyczne. Nie mam wyjścia. Ceny zmienią się w ciągu dnia. Muszę też skończyć swoje książki, więc praktycznie się wyłączam z życia blogowego. Nie dam rady inaczej. Muszę zrobić mnóstwo rzeczy, żeby to wszystko uratować. Żeby choć raz mieć takie możliwości…

Przypominam, że na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl trwa promocja książek i czasopism. Baśń czeska i amerykańska po 10 zł, Baśń III po 15, tak samo Łowcy księży oraz Straż przednia. Nawigatory także po 10, ale ubywa ich w zastraszającym tempie, więc trzeba się spieszyć. Na tej samej stronie dostępny już jest nowy komiks Tomka Bereźnickiego zatytułowany „Kościuszko. Cena wolności”.

wrz 012017
 

Wiem, że jest rocznica napaści Niemiec na Polskę, ale nie będzie dziś rocznicowego tekstu. Dziś będzie o pomnikach i o książkach. Byłem wczoraj w Puławach, miałem tam parę spraw do załatwienia. Zatrzymaliśmy auto przy parku, w którym dostrzegłem od razu monument wyobrażający szczupłego młodzieńca o uduchowionej twarzy. Młodzieniec trzymał dłonie złożone w małdrzyk, w tym miejscu, gdzie zwykle w spodniach znajduje się rozporek, a palec wskazujący i kciuk ułożone miał w kółko, tak jakby chciał powiedzieć – a wy chłopaki ile macie w obwodzie? Przez chwilę zastanawiałem się kto to może być, kogóż to sławne miasto Puławy wystawiło sobie w parku? Że nie jest to Zawisza Czarny, od którego ponoć pochodzi nazwa miasta, zauważyłem od razu, bo nie posiadał żadnych atrybutów rycerskości. Przeciwnie, składał się z elementów rycerstwu obcych, miał sztuczkowe spodnie, okulary i taki jakiś dziwny kabacik. Podszedłem bliżej i przeczytałem napis na tabliczce obok pomnika. Brzmiał on – Ludwik Waryński. Nie powiem zdziwiłem się, choć od razu przypomniało mi się, że pantera mówiła kiedyś o tym, iż w Puławach stoi ten Waryński. No, ale ludzie, żeby tak ostentacyjnie? Miasto mogłoby być nafaszerowane pomnikami takich bohaterów, że hej, ale nie, musi być Ludwik, bo on jest najważniejszy, choć ni cholery w tych Puławach nie zwojował.

Z Puław pojechaliśmy do Lasu Stockiego, gdzie Marian Bernaciak – Orlik stoczył sławną bitwę z siłami MO, UB i NKWD. Bitwę tę wygrał i okrył się sławą. Kiedy zrobiliśmy zdjęcia tablicy upamiętniającej starcie, wyjechaliśmy na szosę prowadzącą z Końskowoli do Nałęczowa, gdzie teraz jesteśmy. Z Lasu Stockiego na szosę wyjeżdża się z lewej strony, patrząc od Końskowoli, a dalej jest mały drogowskaz w prawo z napisem – Rąblów. Przez całą komunę tłoczono nam do głowy, że pod Rąblowem była wielka partyzancka bitwa, którą Gwardia Ludowa stoczyła z Niemcami. Są nawet obrazy batalistyczne przedstawiające to starcie, ale ja widząc jak blisko Lasu Stockiego jest ten Rąblów nabrałem wczoraj podejrzeń. Nie mam jeszcze pewności, ale coś mi mówi, że żadnej bitwy pod Rąblowem mogło nie być, a została ona wymyślona po wojnie, żeby w głowach i sercach miejscowej ludności zatrzeć pamięć o tym, że ludzie Bernaciaka rozwalili w wąwozach trzy wozy pancerne i wystrzelali dowództwo NKWD. Dwie partyzanckie bitwy w tej samej okolicy w odległości niespełna dziesięciu kilometrów to trochę za dużo, nawet jak na piękną ziemię lubelską i legendy z nią związane.

W telewizorze zaś, wieczorem, Krzysztof Ziemiec gadał coś o konieczności upamiętnienia polskich bohaterów i wymienił obok siebie Jana Pawła II i Kurię Skłodowską. Ja zaś zacząłem się zastanawiać na ile i w jakiś konfiguracjach potrzebne nam jest układanie zestawów postaci, które mają nas podnieść na duchu i wzmocnić nasze dobre samopoczucie. Wierzcie mi, że ja akurat mam mnóstwo powodów, żeby domagać się ułożenia jak najszerszego wachlarza takich bohaterów. Żeby nie tylko Kuria była obok św. Jana Pawła II, ale i inni, znacznie od niej poważniejsi zawodnicy. Coś jednak w środku silnie mi podpowiada, żeby się tym przetasowaniom przeciwstawiać, żeby nie iść na żadne kompromisy i nie mieszać pierników z innymi substancjami, które przypominają je kolorem i kształtem, ale jednak wyraźnie się od tych pierwszych różnią. Coś podpowiada mi, żeby nie poszukiwać zgody za wszelką cenę, a jasno i wyraźnie opowiedzieć się po tej stronie, którą uważam za słuszną. Jak wiecie podjęliśmy tutaj wszyscy trud wykreowania całego garnituru bohaterów, którzy swoją postawą i dorobkiem mogliby służyć za przykład innym. Wyciągnęliśmy z cienia Hipolita Milewskiego i Edwarda Woyniłłowicza, na którym różne akademickie sławy robiły kariery, pisząc przyczynki i zdobywając punkty umożliwiające im wspinanie się po szczeblach kariery jakże przecież nieważnej i śmiesznej. Czy ktoś to zauważył i się do tego odniósł? Oczywiście, że tak. Podobnie jak w przypadku II tomu Baśni, poświęconego w całości tak istotnemu dla naszej historii wydarzeniu jak upadek Wielkich Węgier, odezwali się ci, którzy powinni sami zająć się promocją istotnych wydarzeń i postaci, ale tego nie zrobili. Odezwała się pani Gizela Chmielewska, autorka biografii Woyniłłowicza, napisanej wiele lat temu, która przez te wszystkie lata nie wpadła na pomysł by wydać II tom jego wspomnień, ale za to z ochotą krytykuje naszą pracę. Jej tekst pochodzi sprzed roku, ale podniósł mi wczoraj ciśnienie mocno. Oto link http://plus.pomorska.pl/magazyn/a/znowu-biedny-pan-grzechy-oficyny-klinika-jezyka-zdjecia,10681054

Otóż chodzi tej pani o to, że drukując te wspomnienia, odcyfrowywane pracowicie przez Pana Marka i Panią Marię, nie ustrzegliśmy się kilku błędów. Pani Chmielewska nie zrobiła nic w sprawie wydania tych wspomnień, podobnie jak inni ludzie, którym leży rzekomo na sercu pamięć o Edwardzie Woyniłłowiczu. Kiedy jednak ktoś wykonał pracę za nich nie, są w stanie zdobyć się na nic innego jak niska bardzo i podława krytyka. Dlaczego państwo nie wydaliście tych wspomnień wcześniej? W tej doskonałej, postulowanej przez panią Gizelę formie? Powiem wam dlaczego – bo szkoda wam było pieniędzy, to po pierwsze, bo nie wierzyliście, że to się może sprzedać, a po drugie nie poradzilibyście sobie z manuskryptem. Jest to dla mnie oczywiste. Krytyka zaś pani Chmielewskiej demaskuje ją całkowicie. Jej, podobnie jak i innym wydawało się, że będą jedynymi dysponentami spuścizny Woyniłłowicza, bo tak zwany „zwykły czytelnik” na pewno się tym nie zainteresuje. Kogóż by bowiem obchodził taki Woyniłłowicz? A tu taka niespodzianka, nie dość, że nieznane wydawnictwo wydało II tom, to jeszcze go sprzedało w nakładzie, o jakim pani Chmielewska nie może nawet śnić. Czy to nie dziwne?

Nie ukrywam, że jestem rozgoryczony. Nie ukrywam, że mam trochę dosyć. Powiem wprost, jeśli jeszcze raz zadzwoni do mnie ktoś z prośbą o sprzedanie mu II tomu tych wspomnień, nieważne czy to będzie ksiądz czy nie ksiądz, czy będzie z Białorusi czy nie, niczego ode mnie nie dostanie. Niech dzwoni do Chmielewskiej, niech ona mu da dobrą, właściwie wydaną książkę. Nie będę też słuchał pytań w rodzaju – a czy pan jest historykiem? Idźcie wszyscy do Chmielewskiej i do tego drugiego mędrca z Olsztyna, niech wam opowiedzą o Woyniłłowiczu i niech wam sprzedadzą jego wspomnienia. Nienawidzę dziadostwa, a dziadostwa odzianego w płaszcz aspiracji nienawidzę szczególnie. Tak więc nie macie już tutaj po co dzwonić i prosić mnie o cokolwiek. A książki można normalnie kupić w sklepie po cenach jakie tam widać. Nie udzielam żadnych rabatów nawet na duże ilości egzemplarzy i nie wzrusza mnie gawęda o tym, że trzeba Woyniłłowicza przypomnieć na Białorusi. Macie budżety, macie możliwości, przypominajcie…nie ma co czekać, czas leci.

Gadałem ostatnio z Jackiem i trochę żeśmy sobie nawzajem kadzili. Starzy faceci czasem tak robią i nie ma w tym nic dziwnego. No i on mi w pewnym momencie powiedział, że sława przyjdzie do mnie dopiero po śmierci. Otóż nie przyjdzie i dobrze byłoby, żeby wszyscy zdali sobie z tego sprawę. Żadnej sławy nie będzie. Nasza przygoda zaś trwać będzie tyle tylko ile trwać będzie życie, moje i pozostałych autorów. Potem już wszyscy dobrze się postarają, żeby nasze imiona wyskrobać ze wszystkich twardych nośników jakie są na świecie. Możecie być pewni. Będą także tacy, którzy po poprawieniu naszych błędów przypiszą sobie wszystkie nawet te najmniejsze osiągnięcia, które po nas zostaną. Nie może być inaczej.

Czy ja w związku z tym zamierzam coś zmienić w metodzie jaką posługiwałem się do tej pory prowadząc działalność publicystyczną i wydawniczą? Absolutnie nic nie zmienię i będę to wszystko ciągnął dalej, dopóki nie padnę na pysk. Wszystkich czytelników proszę tylko o to, by czasem, kiedy jest trochę gorzej, brali poprawkę na to, że ja też mam jakieś deficyty, ambicyjki, słabości i nie jestem jednakowoż zrobiony z blachy ocynkowanej. Może na szczęście, ale z drugiej strony szkoda….

Teraz ogłoszenia.

Jak pewnie już wszyscy wiedzą okoliczności zmuszają mnie do ogłoszenia tutaj pokornej prośby o wsparcie tego bloga. Jeśli ktoś uzna, że moja ośmioletnia, jakże intensywna działalność, warta jest jakiegoś zaangażowania, ponad wpisanie komentarza pod tekstem, będę mu nieskończenie wdzięczny za pomoc.

Bank Polska Kasa Opieki S.A. O. w Grodzisku Mazowieckim, 

ul.Armii Krajowej 16 05-825 Grodzisk Mazowiecki

PL47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

PKOPPLPWXXX

Podaję też konto na pay palu:

gabrielmaciejewski@wp.pl

Teraz inne ogłoszenia.

Oto musimy stanąć w prawdzie i ponieść odpowiedzialność za nieprzemyślane decyzje jakie stały się moim udziałem w tym i pod koniec zeszłego roku. Po sześciu latach prowadzenia wydawnictwa wiem już mniej więcej w jakich cyklach koniunkturalnych się poruszamy. Oczywiście nie potrafię tego opisać, ale biorę rzecz na wyczucie. I to wyczucie mówi mi, że jeśli nie zaczniemy już teraz opróżniać magazynu z książek, które na pewno nie będą się dynamicznie sprzedawać, położymy się na pewno. Nic nas nie uratuje. Zanim przejdę do rzeczy, chciałem coś jeszcze zaznaczyć. To mianowicie, że od dziś nie słucham nikogo. Nie biorę pod uwagę żadnych opinii, rad, cudownych przepisów na biznes i zwiększenie sprzedaży, nie robię też nic, co nie jest bezpośrednio związane z moją pracą. Słucham tylko siebie. Howgh. Weźcie to pod uwagę. Teraz clou. Nie sprzedamy nakładu wspomnień księdza Wacława Blizińskiego. To jest dla mnie już dziś jasne. Zajmują one poważną powierzchnię w magazynie i ona musi się zwolnić. Nie sprzedamy tego, bez względu na deklaracje jakie padają na temat tej książki oraz jej autora. Nie sprzedamy jej nawet wtedy jeśli obniżę cenę bardzo drastycznie, bo doświadczenia z obniżaniem cen książek mamy już za sobą i one nas o mały włos nie doprowadziły do katastrofy. Pomysł jest więc taki – wszystko co uzyskamy ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego, pod odliczeniu podatków rzecz jasna, zostanie przekazane na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie proboszczem jest dziś nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek. To nie jest ekstrawagancja tak wielka jak „dżdżownica jest to:”, ale uważam, że trzyma jakiś standard. Nie mogę inaczej. Tak więc jeśli ktoś chce pomóc w remoncie kościoła i plebanii w Liskowie, niech kupi jeden egzemplarz książki księdza Blizińskiego i komuś go podaruje.

Zapraszam na stronę www.basnjakniedzwiedz.pl Michał wrócił już z urlopu, więc FOTO MAG jest już czynny. Zapraszam także do Tarabuka, do księgarni Przy Agorze w Warszawie. Do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu Gufuś w Bielsku Białej, do sklepu Hydro Gaz w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim. Nasze książki są także dostępne w Prudniku w księgarni „Na zapleczu” przy ulicy Piastowskiej 33/2

mar 112017
 

Jadę dziś do Radia Wnet, żeby tam wygłosić pogadankę pod tytułem „Rewolucja jako laboratorium”. Tak mnie jakiś wzięło po tym filmie o Kurii Skłodowskiej. Zresztą nie tylko po nim. Dziś również bowiem uczestniczymy bowiem w eksperymencie, którego natury nie jesteśmy w stanie poznać ani dokładnie opisać. Znajdujemy się bowiem w próbówce z której oglądamy świat zewnętrzny i on się tak dziwnie wygina, jak to zwykle widoczki przez szkło. Nam zaś się zdaje, że to jest namacalna realność. Dziś od rana czytam, że członkowie tak zwanej Grupy Wyszechradzkiej tłumaczą się dlaczego głosowali na Tuska. Ja tego w ogóle nie słucham, albowiem posiadałem unikalną wiedzę na temat tego czym jest ta cała grupa. To jest niemiecka Mitteleuropa, która na chwilę wyszła z klasy, gdzie zajęcia prowadził surowy Herr Professor i zaczęła gwizdać i tupać na korytarzu. Herr Professor jednak wyjrzał za nimi, uśmiechnął się i powiedział, że pacierz mogą odmawiać w językach narodowych. No i oni grzecznie wrócili na miejsca. Myśmy nie wrócili, albowiem w Mitteleuropie w ogóle nie ma dla nas miejsca. To jest jasne, ale żeby to zrozumieć trzeba prześledzić wypadki na osi czasu od roku 1882 przynajmniej. Jest tam miejsce na Królestwo Polskie zwane czasem Priwislińskim Krajem, ale na ten kształt, który mamy teraz miejsca nie ma. Nasi przyjaciele z Grupy Wyszchradzkiej to wiedzą i dlatego zachowują się w sposób przewidywalny dla grubego Herr Professora. I całkowicie nieprzewidywalny dla nas. Nie chce mi się w tym miejscu nawet pisać o przenikliwości i planach rządu dobrej zmiany oraz o jego sile. Co prawda Jacek mnie pociesza, że gdyby Tusk nie został wybrany, mielibyśmy złudne poczucie mocy i dużych możliwości, które mogłoby nas wpędzić w jakąś poważną pułapkę, a tak wiemy na czym stoimy. No właśnie mam wrażenie, że nie wiemy. Gra się tak, jak przeciwnik pozwala – mawiał Kazimierz Górski – my zaś, nie mając zamiaru strzelać, nie mając w zanadrzu żadnych ekstrawaganckich pomysłów, których skuteczność odebrałaby naszym przeciwnikom nie tylko mowę, ale także możliwość ruchu, przez samo tylko zademonstrowanie ich działania, gramy po swojemu. A wszyscy patrzą i robią dziwne miny. Przypominają mi się czasy kiedy po kolejnych przegranych wyborach Cejrowski z miną wioskowego Katona zaczął wszystkich przekonywać w telewizorze, że te przegrane wybory, to taki plan. Teraz chyba nikt nie będzie tak opowiadał. Mam nadzieję. No, ale może rzeczywiście nic się nie stało i Tusk, jako król Europy nie wyrządzi nam więcej szkód niż to czynił do tej pory.

Obejrzałem dziś fragment nagrania z manifestacji ulicznej kobiet. Było to coś strasznego. Nie ma bowiem bardziej przykrego widoku niż okłamana kobieta. Nawet przejechany przez samochód mały kotek nie robi takiego wrażenia. Wariatki, które dobrowolnie szydzą z samych siebie drąc paszcze na ulicy i wykrzykując hasła niezrozumiałe w zadanych okolicznościach, to jest coś niezwykle zasmucającego. Sami zresztą zobaczycie na końcu. Ja nie mogłem tego obejrzeć do końca. Myślę jednak, że będzie gorzej. Wiem to nawet na pewno. Większość nauczycieli w Polsce to kobiety i wiecie co się teraz okazało? Że w całym Grodzisku jest tylko jedna szkoła, która nie strajkuje – ta, do której uczęszczają nasze dzieci. To jest coś niesamowitego. Wszystkie inne szkoły podjęły strajk. Nie można było tego strajku przeprowadzić kiedy kretynka Kluzik, dziennikarka z Bożej Łaski, kazała nauczycielom przychodzić na dyżury między świętami, ale teraz proszę bardzo…. Mimo, że rok temu jeszcze wszyscy ci strajkujący sami domagali się likwidacji gimnazjów i przywrócenia porządku sprzed reformy. Broniarza, tej łajzy, nie można było przekonać, żeby zrobił jakiś choćby symboliczny gest dla dobra nauczycieli, a teraz będzie się on fotografował z palcami wniesionymi w geście wiktorii. To są niesamowite rzeczy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że wszyscy strajkujący nauczyciele mają wyższe wykształcenie, a przeważnie pokończyli kilka fakultetów. Czekam na ten strajk z utęsknieniem, chcę zobaczyć jak ci ludzie idą, jak machają rękami, co mówią i jakie mają oczekiwania. Będzie to bowiem najprawdopodobniej ich ostatnie wystąpienie publiczne, albowiem w świecie, który zaplanował dla nas gruby Herr Professor razem z panem Tuskiem i panem Schetyną nie ma miejsca na tak liczną grupę zawodową, która mówi w języku polskim i w sporej części tego języka naucza. To się nie mieści w planach niemieckiej Mitteleuropy i trzeba to jasno wyłożyć. Dlaczego oni tego nie rozumieją? Bo nie widzą dalej własnego nosa i jedyne co ich interesuje to zachowanie status quo oraz uporczywe stanie po stronie silniejszego. No, a po ostatnich wypadkach wszyscy widzą, kto jest silniejszy. Dlatego dobrze byłoby gdyby władza co jakiś czas demonstrowała stanowczość nie tylko wobec obywateli wycinających drzewa na własnych posesjach. Ja wiem, że się tego nie doczekam, bo w rządzie zaraz zaczną się przepychanki i próby ustawienia się jakoś frontem do zaistniałej sytuacji, jakieś przymiarki do zgody narodowej i temu podobne głupstwa. To się źle skończy. I marna w tym pociecha, że obejmie ów koniec także strajkujące wariatki i nauczycieli słuchających Broniarza.

Na dziś to tyle, jadę do Warszawy.

Ogłoszenia: Michał nie zdąży uruchomić sklepu w tym tygodniu. Zapraszam więc do księgarni przy Agorze w Warszawie, do Tarabuka, a także do antykwariatu Tradovium w Krakowie i do sklepu Gufuś w Bielsku Białej.

Aha, jeszcze ten link https://www.youtube.com/watch?v=Lny0a8wi-Gw&feature=youtu.be

lip 242016
 

Rozmawialiśmy tu wielokrotnie o deficytach „naszych”. To jest coś absolutnie strasznego, coś co doprowadzi nas do katastrofy. Okazuje się, po raz kolejny, że jednymi marzeniem tych „naszych”, co właśnie obsiedli państwowe urzędy, telewizje i różne agencje, jest bratanie się z progeniturą starych komuchów. I nic więcej, na tym lista marzeń się wyczerpuje. Przywołano przykład Mateusza Wernera, który, jak się okazało jest/był uczestnikiem imprezy pod nazwą Polska wielki projekt. Wszyscy pamiętamy ten festiwal nieudacznictwa i beznadziei firmowany przez takie tuzy intelektu jak profesor Zybertowicz. Lepiej dla nas wszystkich byśmy już do tego nigdy nie wracali. Tenże Werner Mateusz, niegdyś gwiazda telewizji przedpołudniowej, powiedział na jakimś spotkaniu, że wielkość Polski uzyskać można także, prócz oczywiście organizowania różnych festiwali i pogadanek, przez aktywizowanie środowisk polonijnych. Popatrzyłem na tego Wernera i pomyślałem sobie, że dobrze byłoby go wypuścić na jakieś polonijne środowisko. Jest więcej niż pewne, że nie wyszedłby z tego żywy.

Tak się składa, że ja, z udziałem czynnych tutaj czytelników i komentatorów zajmujemy się między innymi tym właśnie – aktywizowaniem środowisk polinijnych. Najlepsze jest to, że ja, nie wiem jak Toyah, nie wybieram się za ocean, po pierwsze dlatego, że się boje lecieć tak daleko, po drugie mam inne wydatki. No, ale środowiska się aktywizują. Oto pani Małgosia, z wielkiego miasta na południu USA, kupiła ode mnie 200 komiksów. 200 komiksów nabyła jednym prostym gestem kochana Pani Małgosia z dalekiego Dixieland!!! A Werner w całych Chinach sprzedał raptem 3 tysiące swoich książek o kulturze Polski. To się nie mieści w pale. I ten gość będzie nas teraz pouczał na okoliczność aktywizacji środowisk polonijnych? Jak wiecie komiksy nasze nie opowiadają ani o tragicznej doli żołnierzy niezłomnych, ani o szarżach husarii, ani o żadnej z tych rzeczy, które były przedmiotem lansu w programie Polska wielki projekt. A mimo to ludzie gotowi są je kupować. Czynią to z dwóch powodów. Po pierwsze doskonale rozumieją intencję, a to zrozumienie podpowiada im ich wrodzona wrażliwość, a także tradycja w której się wychowali. Mam na myśli tradycję bliską, tradycję zmagania się z opresją komuny, z biedą i brutalnością państwa. Mam na myśli tradycję związaną z Kościołem. Ludzie doskonale rozumieją co my tu do nich mówimy. Nie rozumie tego tylko Werner z Zybertowiczem. Po drugie, wszyscy ci ludzie wiedzą, że ja nie kłamię. Robimy tu biznes wydawniczy i każdy jest tego świadom, a na czym jak na czym, ale na biznesie Ameryka zna się doskonale.

Trwa dyskusja o tym czy to Polacy czy Niemcy są odpowiedzialni za mord w Jedwabnem, Dyskusji tej towarzyszy blokada informacyjna, czyli niemożność dokonania ekshumacji ciał ofiar. Wśród argumentów przeciwko odpowiedzialności niemieckiej jest i taki, że zwolnienie Polaków z tej winy działa niejako wstecz i wtedy przyznać musimy, że ani Chopin, ani Skłodowska nie byli Polakami, bo Polski nie było na mapie. Uważam, że powinniśmy pociągnąć tę metaforę dalej. Einstein to po prostu ponury Szwab z miasta Ulm, który wykorzystał badania swojej żony do zrobienia kariery. Nie jest to bynajmniej żaden Żyd, który emanował typowym dla tej nacji geniuszem, bo przecież nie można mówić o żydach skoro nie ma państwa żydowskiego na mapie. Tym samym, żydzi są nacją, która ma najmniej noblistów w historii. Cholerne nieuki, nie dość, że nie chce im się pracować, to jeszcze przez swoje absurdalne, pasterskie wierzenia nie chcą pozowlić na eksumację ciał ofiar w Jedwabnem. Co za świat….

W telewizji wystąpił Bartłomiej Sienkiewicz, człowiek-klawesyn. Powiedział, z tym charakterystycznym dla siebie uśmiechem obnażającym zastarzałe zajady, że ci zamachowcy to są w zasadzie tacy zombie. Zjawiają się jak spod ziemi i zaczynają zabijać. No i nie ma na nich siły. Policja, tajne służby, wojsko, nikt im nie da rady. Sienkiewicz już dawno przekroczył granice bezczelności dozwolone dla ludzi pokazujących się w mediach. W zasadzie ktoś powinien już opublikować w sieci kompromitujące go fotografie, żebyśmy wreszcie mogli odetchnąć z ulgą i powiedzieć, że pana Bartka mamy już za sobą. No, ale na razie musimy czekać, bo nikt się nie odważył. Sienkiewicz więc wychodzi i kłamie w żywe oczy, a do tego się uśmiecha. Ja patrząc na niego dziś miałem wrażenie, że za chwilę zamieni się w nietoperza i odleci. No, ale został. Przed Sienkiewiczem pokazywali program, w którym dilerzy narkotykowi miasta Warszawy, zamaskowani oczywiście opowiadali o swoich klientach z najwyższej półki. Sienkiewicza nie wymienili, ale mam dziwne przeczucie, że był na liście.

Uważam, że wobec opinii głoszonych przez pana Bartka, on i wszyscy jego koledzy powinni być pozbawieni emerytur i świadczeń. Każdy bowiem kto oglądał film „Noc żywych trupów” wie, że żadna policja na te trupy nie pomaga. Przeciwnie, często jest z nimi w zmowie, a zawsze generuje koszta. Pomagają za to solidne widły, albo młot pięciokilowy na długim trzonku. Tak więc wzywam, do wydalenia Sienkiewicza i jego funfli z kraju, wzywam też do uzbrojenia ludzi w stare, wypróbowane i praktyczne narzędzia przeciwko zombie.

W Szkle kontaktowym ten cholerny stary dziad nazwiskiem Iwaszkiewicz, razem z synem gościa, co prowadził dawno temu Ekran z bratkiem. Zaczęło się od zamachowca samobójcy, a potem gładko zeszło na posłów PiS snujących się po pijanemu po sejmie. Telefon jakiegoś sku…na z Tolkmicka wyprowadził mnie z równowagi.

Na Onecie wywiad z Wolskim, obecnie dyrektorem II programu telewizji. Wolski rzekł co następuje:oglądalność jest absolutnie nieważna dla bytu, narodu, dla rozwoju. To jest rzecz niesamowita, to jest lepsze niż ten brak żydów przed powstaniem państwa Izrael. Oto człowiek powołany do tego by przyciągać przez telewizory Polaków i wabić ich tam atrakcyjną treścią, mówi wprost, że czynił tego nie będzie. I jeszcze dodaje, że prowadzi rozmowy z Rewińskim i kabaretem Mumio, bo chce, by jego program był taki nieco snoberski. Nie chcę tu po raz kolejny pisać o kryteriach oceny różnych produkcji, ale gołym okiem widać, że pan Wolski ni cholery z tego nie rozumie. Kabaret Mumio, który dawno temu wsławił się kilkoma absurdalnymi skeczami powatarzanymi tyle razy, że widząc je można już tylko rzygać, przez parę lat był eksploatowany w reklamie. To się skończyło, bo formuła proponowana przez tę formację nie nadąża za życiem. Z grubsza rzecz biorąc Mumio tworzyli ludzie nabijający się z Mateusza Wernera i jego środowiska. No, ale do tego właśnie środowiska aspiruje Wolski i jego młodsi koledzy. O co więc chodzi? O to, by wyjaśnić za wczasu klęskę. O nic więcej. Wolski, z tego co mi o nim opowiadano, jest człowiekiem nie rozumiejącym absolutnie niczego. I teraz ta pogubiona istota pozbawiona intuicji i wrażliwości będzie robić snoberską telewizję. Jak to dobrze, że nie mam telewizora. Rewiński i Mumio gwarancją wysokiego poziomu artystycznego….szkoda słów. Dodał jeszcze pan Wolski, wobec zwycięstwa PiS w wyborach wszyscy mają trzymać mordy w kubłach, bo teraz on będzie rządził. Nich ktoś ich zamknie. Jego, Makowskiego, Ziemkiewicza i całą resztę. Najlepiej w jednej celi z Sienkiewiczem. A dilerzy niech im dostarczają towar. Zapłąci się im z abonamentu. Na coś się w końcu przyda.

Na koniec coś wesołego. Rozmowa mojej żony z moją teściową. O mężu sąsiadki.

Moja żona – Władek pił okropnie

Moja teściowa – Władek? Co ty gadasz, to złoty chłop był, gdzie on tam pił. Raz kiedyś…okazyjnie…

Moja żona – Sama widziałam go pijanego na klatce.

Moja teściowa – Spał?

Moja żona – No nie, szedł…ale się zataczał.

Moja teściowa – E, tam…mówiłam, gdzie on tam miał głowę do picia. Raz kiedyś….

Zostawiam Wam nowe nagrania z Bytomia i zapraszam na stronę www.coryllus.pl

wywiad z Ewa Staub

https://www.youtube.com/watch?v=bprGhm_N7MY

wywiad ze mną

https://www.youtube.com/watch?v=DKhmQtJrMQM

wywiad Michalkiewicz

https://www.youtube.com/watch?v=oIBZALUxTzI

wywiad Chodakiewicz

 

Antykwariat

lip 032016
 

Przerabianie tak zwanych poważnych zagadnień na strawną papkę to marzenie wielu publicystów, dziennikarzy i pisarzy. Rozmawialiśmy tu wczoraj o Rożku i jego programie, Rożku, który z tym swoim uśmiechem oszusta matrymonialnego udaje, że nie istnieje serwis YT i nie można zrobić zdjęć telefonem komórkowym w dowolnym miejscu na ziemi, a następnie przesłać ich w inne dowolne miejsce. Popularyzacja tak zwanej nauki to jest dziś sprawa przegrana z naszego punktu widzenia, bo nie ma człowieka wśród polityków, który podjąłby decyzję o wydaniu pieniędzy na taki projekt. Mam na myśli prawdziwą naukę, której osiągnięcia pokazuje się w TV. Możemy więc jedynie udawać, że nasza telewizja coś popularyzuje, czyli – jak w wielu innych wypadkach – eksploatować schemat, którego istoty nie rozumiemy. Nazywamy to na naszym blogu kultem cargo i ja już doprawdy nie mam siły tłumaczyć dlaczego.

U samego spodu idei popularyzacji leżą dwa oszustwa. Niezrozumiałe z polskiego punktu widzenia, bo ta cała popularyzacja nauki jest częścią jednego z ważnych rodzimych mitów, na który nie zamachnie się nikt, no chyba, że ja. Pierwsze oszustwo dotyczy popularyzowanych zagadnień i zakłada, że jest jakiś obszar wiedzy poważnej, który można za bezdurno odstąpić niczego póki co nie rozumiejącym gamoniom. To nie jest prawda, bo rzeczy istotne i ważne są poza zasięgiem percepcji ludzi garnących się do popularyzacji, a to co się im podsuwa jest po prosu wiedzą sformatowaną, której oni mają oddawać cześć, a jednocześnie się z nią utożsamiać, co wiąże się automatycznie z porzuceniem swoich dotychczasowych zajęć i nawyków. Popularyzacja nigdy nie jest zjawiskiem lokalnym, zawsze przychodzi z zewnątrz i sprzedawana jest jako szansa. Podobnie jak rzekomo niskooprocentowany kredyt bankowy. W Polsce ma to wymiar szczególny, jak nadmieniłem. Pokładamy bowiem szczerą wiarę w to, że widzę pozyskuje się w wyniku kolejnych wtajemniczeń, dokonywanych przez kapłanów nauki, w miejscach zwanych uniwersytetami. Wierzymy, niczym Rosjanie za Piotra I, że tylko najlepsi z nas zdolni są pojąć swoimi umysłami, poważne zagadnienia i ci robią kariery w świecie, słabsi zaś muszą kontentować się popularyzacją wiedzy wśród maluczkich. To ostatnie nazywane jest często pracą u podstaw i stanowi narodową świętość dla wszystkich opcji politycznych. To są oczywiście głupstwa. I teraz pora na drugie kłamstwo, które leży na samym dnie. Czy jest ta cała popularyzacja? To werbunek. Mogą go dokonywać siły poważne, te które dały szansę Marii Skłodowskiej na początku XX wieku, ale mogą go też dokonywać siły z istoty trywialne i niczego nie rozumiejące takie jak Jacek Kurski szef telewizji. Nie ma w Polsce człowieka, który poddałby krytycę oświatę szerzoną wśród kobiet na początku XX wieku, cały ten latający uniwersytet i jego konsekwencje. Ja tego też tutaj nie zrobię, umieszczę to w nowej Baśni jak niedźwiedź. Uważam, bowiem, że to konieczność, że trzeba się rozprawić z tymi socjalistycznymi bredniami, bo nie wyjdziemy z tego domu wariatów, do którego nas zapędzono.

Rekapitulujmy więc – popularyzacja wiedzy to kult formatu plus werbunek nowych sił. I to widzimy również dzisiaj, w postaci tych różnych programów Erasmus, Comenius itp…

Posłużę się teraz przykładem odległym od naszych tutaj spraw, ale bliskim innym rozważaniom snutym na tym blogu. Pamiętacie jak sobie tu gawędziliśmy o handlu antykwarycznym na Świętokrzyskiej w Warszawie, gdzie skupiały się żydowskie sklepiki, w których sprzedawcy nie dość, że czytać po polsku nie potrafili to i z mówieniem był kłopot. Okazało się, że do tych transakcji książkowych wymienione umiejętności nie są wcale potrzbne. Chodzi o to, by w miejscu obfitującym w rybę zamącić wodę kijem, a z dna leżącego tuż pod powierzchnią podniosą się wielkie białobrzuche sztuki, które można będzie wybrać rękami. To jest metoda połowu typowa dla naszych okolic i ciągle się stąd coś lub kogoś wywozi za jej zastosowaniem.

Przypomnijcie sobie teraz film pod tytułem „Goryle we mgle”. Film smutny, ale trochę zakłamany. Otóż jego bohaterka Diane Fossey, nie była ani biologiem, ani nawet pracownikiem ZOO, była terapeutką zajęciową, pracującą z dziećmi w przedszkolach. Jej wyjazd do Afryki zaś został zaaranżowany w wyniku pewnego programu, który firmował pan Leakey. On także selekcjonował dziewczyny, które miały być jego liderkami. Nie miały one wielkiego pojęcia o przedmiocie swojej przyszłej pracy, z wyjątkiem może jednej, ale nie miało to też wielkiego znaczenia. Liczyło się tylko to, kto kolnrtoluje wyniki badań i czy uda się udowodnić, że małpy człekokształtne też mają duszę.

Ja lubię film „Goryle we mgle” i lubię Diane Fossey, którą zamordowano w okolicznościach o wiele bardziej dramatycznych niż to pokazują w filmie. Uważam jednak, że jej przykład jest bardzo znamienny i demaskujący mechanizm popularyzacji. Oto ciekawa świata, samotna – co ważne – dziewczyna dostaje od życia szansę. Nie jest to w istocie żadna szansa, ale jedynie zaspokojenie jej deficytów, które zostały wcześniej przez prowadzących ten program badawczy dokladnie zanalizowane. Podobnie, a wręcz identycznie było z szansami, które otrzymały na początku XX wieku polskie dziewczyny bawiące się stowarzyszenia samokształceniowe o charakterze tajnym. Ponoć latający uniwersytet istniał dwadzieścia lat, a przeszło przezeń około 5000 studentek. Jak w tych warunkach zachować tajność? No, ale niech tam…

Jak w każdej poważnej herezji, w ten która rozpoczęła swój triumfalny pochód na przełomie stuleci XIX i XX ręce i umysły dziewcząt były jedną z poważniejszych jakości do pozyskania. W dodatku nie była to jakość kosztowna, bo za udział w tym przedsięwzięciu adeptki wiedzy tajemnej musiały płacić wykładowcom. System tych opłat omówię w książce, dziś dajmy temu spokój. Najlepsze z uczestniczek kursów zostały studentkami, a Maria Skłodowska ukończyła Sorbonę i dostała Nobla. Cóż za cudowne zrządzenie losu!!! Bez popularyzacji wiedzy na zajęciach latającego uniwersytetu nie mielibyśmy pierwiastków promieniotwórczych! Nie byłoby radu i polonu, a imię Polski nie byłoby tak sławne w świecie jak dziś….To jest szczytowy moment kultu cargo, który uprawiamy. Nie mamy bowiem nadal, żadnego radu i polonu, poza tym gramem co go tam kiedyś była miłośniczka wiedzy Skłodowska podarowała Polsce. Nie korzystamy jako grupa z żadnych dobrodziejstw wynikających z dokonań naszej rodaczki. Ona sama zaś jest w świecie uważana za Francuzkę. Nie ma to z mojego punktu widzenia żadnego znaczenia, może być nawet Chinką. Kwestie, którym oddaje się w Polsce hołd, a które tutaj wymieniłem, nie mają żadnego wpływu na poprawę jakości naszego życia i na nasze bezpieczeństwo. Popularyzacja zaś wiedzy jest jedynie sposobem na odsysanie stąd jednostek do czegoś się nadających i stwarzanie im tak zwanych warunków. Jak ktoś chce sobie poczytać o tych warunkach, niech sięgnie do wspomnieć Ewy Curie. Popularyzacja wiedzy to jeden ze sposobów pozyskiwania tanich wyrobników, bardzo podobny do chwytania niewolników przez czambuły tatarskie. Tamci też byli sprzedawani przez żydowskich pośredników, tyle, że ich rola była inna niż studentki Skłodowskiej.

Jeśli ktoś mi nie wierzy, niech prześledzi komentarze, które wpisywał tu czasem komentator o nicku Auu, on pracował w wielkich korporacjach na zachodzie i wie jak się tam traktuje fachowców – jak śmieci. Ktoś powie, że to świetnie, bo jeśli w tej Polsce ciągle nic nie udaje się zrobić to ludzie sobie przynajmniej zarobią za granicą. I tu dochodzimy do ważnego momentu czyli do wyjaśnienia kto był poddawany temu naukowemu szfindlowi. Otóż w XIX i XX wieku były to na początku same dziewczyny z domów o wysokiej kulturze. Nie tyle bogatych, choć takie dominowały, ale z domów, gdzie nie było patologii. I trudno uwierzyć w to, że ktoś tego nie zaplanował. Trudno też uwierzyć w to, że dziś, w Polsce zdewastowanej pod każdym względem jakieś potężne siły będą szukały wyrobników do swoich laboratoriów. Ten trend wygasa, pojawia się za to inny – pozyskiwanie taniego robotnika. Może się zdarzyć, że pojawi się kolejny – budowa tanich fabryk na miejscu, gdzie zatrudni się poganiają batem swołocz, kiedy już majstrowie od popularyzacji dojdą do wniosku, że nikogo poza swołoczą tutaj nie ma. Ja tylko przypomnę niedowiarkom czym się zakończył socjalistyczny projekt rozpoczęty tak inspirująco czyli kształceniem dziewcząt z dobrych domów w zakresie biologii, bo na początku chodziło wyłącznie o kursy biologii. Otóż on się zakończył budową Nowej Huty i zapędzeniem do tego zakładu tych fornali co ocaleli z pogromu majątków, gdzie wcześniej mieszkały, marzyły i kochały te właśnie adeptki wiedzy tajemnej. To jest ciągle ten sam projekt. My w niego wierzymy jak w Matkę Najświętszą i mowy nie, by ktoś weń rzucił kamieniem. No więc ja rzucę…niebawem. I to nie jednym. Nie ma bowiem mowy o żadnym sukcesie ani o żadnej niepodległości dopóki my sami traktujemy siebie jako żywy zasób. A do tego sprowadzają się wszystkie naukowe, popularyzatorskie kulty szerzone w naszym kraju. Wyjąwszy takiego bałwana jak doktor fizyki Rożek i jego pryncypał Chemiel, a także zwierzchnik ich obydwu Jacek Kurski bo oni akurat nic, a nic z tego wszystkiego nie rozumieją.

Na dziś to tyle. Zamieszczone tu wczoraj wystąpienie Grzegorza Brauna, które miało miejsce w Bytomiu, spotkało się z pewną krytyką. Ja ją rozumiem, ale nie możemy pominąć nagrania Grzegorza, choćby nie wiem jak było rozczarowujące i puszczać innych prelegentów. Tak więc jeszcze raz po kolei idą tu filmy z Bytomia, a ja zapraszam na stronę www.coryllus.pl i przypominam o promocji, która w naszej księgarni trwa do 27 lipca.

https://www.youtube.com/watch?v=UdHQyHvgFW4 

Oto Leszek Żebrowski

 

https://www.youtube.com/watch?v=dzfrfWakaNQ

 

I cała reszta

 

Grzegorz Braun

https://www.youtube.com/watch?v=9pGHsAG8iwc

I poprzednicy

Dziś jeszcze raz zamieszczę tu linki do wszystkich opublikowanych nagrań z Bytomia, a także do swoich dwóch pogadanek z Wrocławia.

 

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i do księgarni Tarabuk

I jeszcze nagrania

https://www.youtube.com/watch?v=ivZR3NYDdm8

https://www.youtube.com/watch?v=pnH4_CNnFHQ

 

https://www.youtube.com/watch?v=bz4wLIvJ5C8

 

 

Oto przed Państwem wykład który w czasie targów książki w Bytomiu wygłosił przeor klasztoru cystersów w Wąchocku Ojciec Wincenty Wiesław Polek. Dotyczy on kasaty zakonu cystersów na ziemiach Królestwa Polskiego, w początkach XIX wieku oraz dewastacji przemysłu stalowego zarządzanego przez ojców cystersów, co dokonało się rękami naszych narodowych bohaterów – Stanisława Staszica i Stanisława Kostki Potockiego. Miłego odbioru. Pod drugim linkiem są pytania z sali. 

 

https://www.youtube.com/watch?v=GLVOlqgspyg&feature=em-upload_owner

https://www.youtube.com/watch?v=UAUQxSEPJ_k&feature=em-upload_owner

 

Mam nadzieję, że wykład ten ukaże się w kolejnym, dodatkowym numerze Szkoły Nawigatorów. Niebawem przed nami pierwszy taki numer, dostępny poza prenumeratą, poświęcony Żydom i gospodarce. Kolejny zaś dotyczył będzie obecności Kościoła w przemyśle i finansach i tam znajdzie się, jak mniemam powyższy wykład. 

 

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl. gdzie można już kupić kolejny, polski numer Szkoły nawigatorów

 

Prócz tego zachęcam do obejrzenia wywiadów z laureatami nagród oraz transmisji z wręczenia bytomskich rozetek. 

 

https://www.youtube.com/watch?v=eQspcgDeRJI

https://www.youtube.com/watch?v=fmP_w6hZvQ4


Wystąpienie Leszka Żebrowskiego w Bytomiu. Nie ma co gadać, trzeba oglądać.

 

https://www.youtube.com/watch?v=REUBriCylFY

 

I pytania publiczności

 

https://www.youtube.com/watch?v=_I9sLyPcIAM

 

sty 252016
 

To jakie pomniki się stawia w miastach świadczyć może o kierunku, w którym zmierza polityka. Nie tylko miast, ale także kraju. Jeśli zamiast pomników w powyższą formułę wstawimy filmy czy inne jakieś badziwie propagandowe, stanie nam przed oczami ta prawda całkiem wyraźnie. Ktoś wczoraj napisał w komentarzu, że w Radomiu ma stanąć ławeczka profesora Leszka Kołakowskiego. I to jest znak widomy, w jakim kierunku swoich i tak już udręczonych obywateli popychać zamierzają władza miasta Radomia – w kierunku realnego socjalizmu z naganem w łapie, uosabianego przez tego szacownego nieboszczyka, co go teraz z brązu uleją i na ławce posadzą. Ten sam ktoś zapytał przytomnie, dlaczego w tymże Radomiu nie ma pomnika Jacka Malczewskiego. Ja zaś myślę, że lepszy niż Kołakowski byłby nawet świętej pamięci Stanisław Supłatowicz, znany pod imieniem Sat -Okh, dyżurny Indianin kraju, który jak głosiła legenda zamieszczana na 4 stronie jego książek, pochodził z Radomia. A niechby pochodził nawet z Przysuchy, pomnik w Radomiu można mu postawić. Byłby to pierwszy w Polsce pomnik Indianina, w dodatku całkiem fałszywego. Jeśli do tego dokręcilibyśmy stojący po drugiej stronie Wisły – w Emilcinie – pomnik kosmitów wystawiony przez stowarzyszenie Nautilus, zrobiłby się z tego ciekawy szlak turystyczny dla znudzonych amerykańskich wycieczkowiczów w wieku wnukodajnym.
Jeszcze chwilę o tych ławeczkach. Jedna, dwie ławeczki w jakichś oddalonych od siebie miastach dadzą się jeszcze wytrzymać, ale dziś mamy plagę ławeczek. Mamy eksplozję tej pomnikowej dyskrecji, która ma uwodzić ludzi o wrażliwej duszy, a jest tak nachalna, że jeszcze trochę, a będziemy na widok tych ławeczek womitować nie gorzej niż po suszonych muchomorach czerwonych. Co prawda i tak nic nie przebije Rubinsteina siedzącego przy fortepianie na Piotrkowskiej, w Łodzi. Ten wygląda jakby się nażarł tych muchomorów na zapas i popił je nie piwem bynajmniej, ale czystym spirytusem. Do tego, jak ktoś ma drobne, może wrzucić do fortepianu pieniążek i oczadziały od grzybów, odlany z brązu Rubinstein zagra mu coś skocznego. Tak było do niedawna, nie wiem, może władze Łodzi poszły po rozum do głowy i ktoś to wyłączył, a pomnik gdzieś przestawił, w miejsce bardziej dyskretne.
Zacytowałem wczoraj notkę Roberta Tekieli z portalu niezależna, gdzie wymienia on cięgiem bohaterów narodowych, o których jeszcze w tym roku jacyś szaleńcy nakręcą seriale. Na pierwszy ogień pójdzie Wisłocka. Potem Kantor, a później Maria Skłodowska-Curie, którą już reklamują w WP hasłem „Tej rozpustnicy nie można było zaspokoić”. W zasadzie już teraz należałoby przeprowadzić ogólnopolską akcję wywalania telewizorów z okien wprost na jezdnię. Byłby to protest przeciwko polityce serialowej władz telewizji. No, ale ja wiem i wy wiecie, że nic takiego nie nastąpi. Wszyscy grzecznie zasiądą, każdy przed swoją plazmą i będą się gapić na te przygody Wisłockiej i Kantora w poradniach seksuologicznych. W zasadzie te dwie postaci dobrze byłoby połączyć w jednym dziele, nadałoby mu to o wiele większą dynamikę. Co się przydarzyło wybitnemu dramaturgowi w poradni seksuologicznej na Gocławiu, gdzie przyjmowała doktor Michalina. Skłodowskiej do tego nie podłączymy niestety, bo żyła zbyt wcześnie, ale jako znana rozpustnica nadawałaby się znakomicie jakie uzupełnienie tej oferty.
Robert Tekieli informuje nas na koniec, że rodzynkiem absolutnym w tym zestawie będzie wyemitowanie jeszcze w marcu filmu reżysera Zalewskiego zatytułowanego „Historia Roja czyli z ziemi lepiej słychać”. Co prawda Mieczysław Dziemieszkiewicz, to nie jest postać tej miary co Kantor i Wisłocka, ale skoro mamy o nim film, to dlaczego go nie pokazać.
Jak wiecie ja jestem przeciwny produkcjom takim jak ta wyżej wymieniona, bo one zwyczajnie nie mówią prawdy, ani o czasach, ani o ludziach. Jeszcze mniej mnie przekonuje zestawienie w jednym szeregu Skłodowskiej, Kantora i Wisłockiej, a do wyjścia zabieram się kiedy czytam słowa nowego szefa TVP Kultura, który jakiś czas temu debiutował w salonie jako bloger, a potem był lansowany przez gazownię, jako jeden z tak zwanych hipsterów prawicy, razem z Wildsteinem i Muchą. Oto próbka talentu literackiego pana Matyszkowicza, który od teraz dbał będzie o właściwy poziom cukru w cukrze, czyli o nasycenie kulturą, tego bajora, jakim była, jest i niestety będzie telewizja publiczna. Prawda, że ładny?

Czego od Was chcemy? Żebyście chodzili do kościoła, płodzili dzieci, ginęli w powstaniach i czytali dobrą literaturę. A przy tym pozostali tymi, których stworzył Bóg w nieogarnionej wyobraźni swojej, a matka wydała na świat i kogo żadna ciotka nie zdołała upupić. Tradsem, neonem lub żulem spod sklepu. Nie chcemy być Waszą ciotką, ale Waszą Frondą.
Jeśli już zginiecie w tym powstaniu, to pamiętajcie, idźcie w stronę światła, wtedy nic innego się nie liczy. Jest tylko Bóg i Wy, którzy do niego zmierzacie, nieśmiało i pamiętając o całym grzechu, w którym się taplaliście. Zostaniecie sam na sam, bez ciotek i wujków, bez tego wszystkiego, co tylko powierzchowne, naskórkowe i będziecie tak stali sobie z Bogiem naprzeciwko siebie, zupełnie nadzy. Opowiecie o sobie, jak nikt wcześniej Wam nie pozwolił, boście dranie okrutne i zwykłe głupki.
Wtedy zapalą się kolorowe światła, stroboskopy pójdą w ruch i zacznie się Wasze wieczne disco.

To jest tekst sprzeda paru lat, jest więc szansa, że pan Matyszkowicz trochę wydoroślał, a do tego ma przecież zastępcę – Piotra Zarembę. Nie ma więc może powodu, żeby się martwić. Ja się jednak martwię. Przypominam sobie bowiem, co niedawno w tym samym portalu, gdzie Tekieli reklamuje seriale, pisał niejaki Lisiewicz. Otóż wychwalał on formację duchową bojowców z PPS, którzy dzielnie walczyli za ojczyznę rzucając bomby na różnych złych urzędników i kolaborantów. Ja teraz czekam już tylko na listę tych kolaborantów ogłoszoną przez Zarembę w TVP Kultura. Wiem, że nie będzie tam ani Lisa, ani Kraśki, ani Wielowieyskiej. Nie mogę jednak ręczyć, że nie znajdę tam swojego nazwiska. Choć pewnie jednak nie, bo oni pilnie dbają o to, by nikomu, nawet mimochodem, nie zrobić promocji. No, ale kilka znanych osób może się tam odnaleźć. Na przykład publicyści z Warszawskiej Gazety.
My zaś, po staremu będziemy robić swoje. Już za tydzień w naszej księgarni premiera powojenna wspomnień księdza Mariana Tokarzewskiego, kapelana Józefa Piłsudskiego, zatytułowanych „Straż przednia”. Rzecz opowiada, o prześladowaniach Kościoła na Kresach w czasach przed I wojną oraz w czasie walk z bolszewikami. Od wyników sprzedaży tej książki zależy czy wydamy, następne reprinty, nie publikowanych przez nikogo do lat wspomnień, pamiętników i dzienników. To dużo ważniejsze niż serial o Wisłockiej i Kantorze, ale na to państwo nasze akurat pieniędzy nie da. A już z pewnością nie od razu. Ja zaś jak wiecie nie ma wahań i kłopotów z podejmowaniem decyzji. Tak więc do dzieła. Musicie nam w tym pomóc.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i do księgarni Tarabuk

sty 152016
 

Winę za większość tragedii zbiorowych i indywidualnych naszego narodu ponoszą powierzchowni i mało rozumiejący politycy z rozbudzonymi aspiracjami i głębokim przekonaniem, że dusza ich otarła się o prawdę. Oto ostatnio mój ulubiony minister w nowym rządzie powiedział, że przy polskich bohaterach James Bond to chłopczyk. To jest wypowiedź moim zdaniem niesłychana, która świadczy o tym, że to właśnie mój ulubiony minister jest dzieckiem. Dał on bowiem jasno do zrozumienia, że nie wie czym jest doktryna państwa i czym jest propaganda. On nawet nie wie czym jest seria o Bondzie. Jemu się zdaje, że to rozrywka służąca pokrzepianiu serc Brytyjczyków. Otóż nie, serca mieszkańców Wyspy nie potrzebują pokrzepienia, nasze tak, ale ich nie. Tamte serca potrzebują alibi i to właśnie zapewnia im James Bond. Mój ulubiony minister nie rozumie tego jednak i teraz, a także później, bazując na swoich niesłychanie płytkich emocjach, posługując się przy tym nieadekwatnie wielkimi budżetami, będzie formatował propagandę naszego państwa. To będzie dopiero dramat, przy którym pomnik Inki, ten co go wystawili w Gdański i statuetka Złotej Ryby mogą uchodzić za arcydzieła.
Wróćmy jednak do tego alibi. W filmie o Bondzie za każdym razem oglądać możemy jeden i ten sam postulat – każda podłość jest usprawiedliwiona o ile służy Koronie. Moralność = królowa. I tyle, to jest najważniejszy przekaz tego filmu, który właśnie dlatego, że niesie to przesłanie jest ciągle powtarzany, tylko że aktorzy się zmieniają. Pisałem tu kiedyś o sposobie prezentowania doktryny przez Brytyjczyków, jest on nie tylko skuteczny, ale też tani. Bond to najdroższy element tej prezentacji, a resztę załatwiają seriale kręcone po domach.
Co z tego rozumie mój ulubiony minister? No, tyle, że jak mamy bohatera brytyjskiego, który jedzie w siną dal stojąc w rozkroku na pędzących równolegle pociągach dalekobieżnych, to my powinniśmy zrobić serial o takim, co jeszcze gra przy tym w pokera z oficerem KGB o duszę i ciało Stefci Trędowatej. Żeby było widać, że przy polskich bohaterach tamten to chłopczyk.
To jest, ujmując rzecz oglądnie, zła droga. Ona jest w dodatku kosztowna i łatwa do wyszydzenia. W przeciwieństwie do Bonda, który sam w sobie jest pastiszem, ale niezwykle skutecznym, a to przez niepisaną, a zbiorowo akceptowaną umowę między ludźmi, w myśl, której pewnych rzeczy nie traktuje się całkiem serio. Traktuje się je jako emanacje. O czym – obstawiam w ciemno – mój ulubiony minister nie pomyślał nigdy ani razu.
Czy my wobec tego, po tym zwycięstwie obozu patriotycznego możemy zrobić coś na miarę naszego Misia, to jest chciałem rzec, naszego Bonda? Rzecz jasna nie powinniśmy, ale raczej się nie obronimy. Powód jest prosty – wszyscy chcą wreszcie zobaczyć jak Polacy zwyciężają. I chcą to zobaczyć serio, bez akcentów komediowych, chcą się wzruszać jak na Isaurze i zaciskać pięści z wściekłości, jak podczas oglądania radzieckiego filmu „Zapamiętaj imię swoje”. Jeśli ktoś ma ochotę zaspokajać te potrzeby proszę bardzo, niech wydaje swoje pieniądze – swoje podkreślam, nie nasze, czyli państwowe, bo efekt tej hurrapropagandy będzie odwrotny do zamierzonego.
Pozostaje jeszcze kwestia taka – jak nadać wychowawczy charakter produkcjom, w których główni bohaterowie giną, przeważnie w męczarniach. Nikt nie chce tak skończyć, a wmawianie dzieciom, że tak trzeba, bo jesteśmy lepsi od Bonda w jakichś tam zawodach ekstremalnych, to jest po prostu podłość. Bond zawsze wychodzi cało z największych opresji i nikt się temu nie dziwi. My możemy co najwyżej zrobić film o tym, że nasi bohaterowie, bo dokonaniu serii niezwykłych czynów zostali wykorzystani, kopnięci w tyłek i zatrudnieni jako magazynierzy lub barmani gdzieś na przedmieściach Londynu.
Wniosek płynie stąd prosty – emanacja siły państwa polskiego nie może realizować się w pomysłach, które proponują Brytyjczycy. Nie może korzystać z tych schematów. To są idiotyzmy, które zakończą się katastrofą. Ja wiem, że nikomu tego nie wytłumaczę, bo wreszcie przyszedł ten czas, kiedy wszyscy otłuszczeni, przyrośnięci palcem do myszy komputerowej patrioci będą mogli się poczuć, jakby szarżowali na bolszewika. No, ale mimo że mam świadomość klęski swojej misji będę kontynuował.
Propaganda państwowa to rzecz niezwykle poważna i delikatna. Powinna być ona dostosowana do realiów politycznych i obliczona w krótkiej i dłuższej perspektywie na bezwzględny, absolutny i niekwestionowany sukces. U nas za każdym razem próba stworzenia takiego narzędzia kończy się rozkradzeniem budżetu i wyprodukowaniem najtańszej taniochy w duchu „James Bond był chłopczykiem”. Im więcej szczegółowych i wzniosłych deklaracji pada w tej sprawie, tym jest potem gorzej.
Wróćmy na chwilę do tematu wczorajszej notki. Mamy z jednej strony tę przemożną chęć wykreowania polskiego bohatera, który poniża Bonda w oczach kobiet, a z drugiej wezwania do bicia się po klatce z piersiami, żeby ten kolonializm jakoś wymazać z pamięci bliźnich mieszkających za Bugiem. Mili państwo – albo jedno albo drugie. Nie możemy pokazywać bez przerwy jak zrywają Pileckiemu paznokcie i domagać się od młodzieży, by wpatrywała się w ten przykład orlim wzrokiem. Po krótkiej chwili fascynacji oni, te nasze dzieci, miast na Pileckiego zaczną patrzeć na swoje paznokcie. I dobrze rozważą w swoich sercach wybór właściwej, życiowej postawy. I nie ma znaczenia ile pieniędzy wyda na te patriotyczne projekty mój ulubiony minister, którego ja tu niesłychanie wręcz nobilituję, ani razu bowiem nie zakwestionowałem szczerości jego intencji. Próbuję tylko wyjaśnić, że droga jaką nam wskazuje jest niestety błędna.
Co w zamian? Ja już widzę co – promujmy osiągnięcia polskiej nauki – woła jeden z drugim. I kultury jeszcze dodaje ten trzeci, co ma krzywo zawiązany krawat i bez przerwy beka. No to już, lecimy z tą nauką i kulturą – wyprodukowali serial o Marii Curie Skłodowskiej. Reklamują go hasłem „Tej rozpustnicy nie można było zaspokoić”. Może i nie można było rzeczywiście, ale co to kogo obchodzi? Widzimy jak na naszych oczach deklaracje i intencje są nicowane, jak to wszystko fatalnie wygląda i widzimy też, że nie będzie lepiej.
Żeby było lepiej trzeba wszystko wymyślić od początku. Po pierwsze – nie wzorować się na Hollywood, ani na Bondzie. Po drugie – nie lansować człowieków z żelaza, czy czegoś równie nietrwałego, zostawić na bocznym torze Kazimierza Leskiego i jego wyczyny. Niech otłuszczeni, przyrośnięci palcem do myszy komputerowej patrioci płaczą i rwą włosy z głowy, nie ruszać tego. Co robić? Ja oczywiście wiem co i nawet powiem, ale już słyszę ten ryk śmiechu. No więc dobrze, niech będzie to moje osobiste pragnienie – trzeba nakręcić fabularyzowany dokument o polskich pejzażystach. To na początek. Porządny, długi dokument, z piętnaście odcinków. Potem zaś sprzedać go gdzie się da. Nie liczyć na szalone zyski, ale sprzedać. Odsunąć od tej produkcji historyków sztuki, a zatrudnić przy tym ludzi znających pamiętniki i dzienniki wymienionych. Musi powstać zespół, który opracuje specjalną strategię tego produktu, a potem do roboty. I to będzie sukces międzynarodowy. Prawdziwy sukces. No, a teraz wszyscy zwolennicy mojego ulubionego ministra i jego niedościgłych strategii mogą już rechotać.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do księgarni Tarabuk, do księgarni Przy Agorze i do sklepu FOTO MAG

cze 252015
 

Staje nam przed oczami wagon pełen biednych i niczego nie rozumiejących dzieci, które jadą na śmierć. Towarzyszy im starszy pan w kapeluszu i drucianych okularach. Ja przynajmniej zawsze mam taką wizję, a utwierdzają mnie w niej wszystkie opisy, zdjęcia i pomniki, poświęcone Korczakowi i jego dzieciom.
Wczoraj jednak coś się w tych moich projekcjach zmieniło. W dodatku zmieniło się nagle i chyba nieodwołalnie. Oto przeczytałem recenzję książki wydanej przez „Czarne”, książki opowiadającej o życiu Stefanii Wilczyńskiej, najbliższej współpracownicy Korczaka. Pani ta została opisana jakby była aniołem, który zstąpił na ziemię, by czynić dobro, może tak rzeczywiście było, a może nie, ja nie jestem badaczem korczakianów, jak to się pięknie niekiedy określa. Ja tylko przeczytałem recenzję i ma w związku z nią kilka pytań. Dotyczą one także samej książki, bo jak to zwykle bywa u nieudolnych autorów, recenzja ta nie jest w istocie recenzją, ale po prostu streszczeniem dzieła, zdradzającym mnóstwo szczegółów. Idźmy więc po kolei.
Nie miałem pojęcia, że plac pod sierociniec Korczaka kupiono za 24 tysiące rubli. To jest kwota astronomiczna, która w żaden sposób nie koreluje z przeznaczeniem inwestycji. Miał to być wszak plac pod budowę domu dla żydowskich sierot. Biednych, zawszonych Mośków i Sruli z Nalewek. W dodatku dom, który na tym placu postawiono był czymś w owym czasie niespotykanym. Kafelki na podłodze, obrotowe drzwi, łazienki, czysta pościel, sale sypialne co prawda zbiorowe, ale za to czyste. Do tego szkoła, biblioteka i inne atrakcje. Kiedy wszystko było gotowe, sprowadzono tam te nieszczęśliwe dzieci, które żyły w suterenach, w piwnicach i na poddaszach. No, ale pisze nam autorka biografii Wilczyńskiej, że na sobotę szły te dzieci do swoich rodzin, a potem – o zgrozo – nie miały zamiaru wracać do Korczaka i były o to jakieś awantury. No więc nie były sierotami, prawda? A przynajmniej nie wszystkie nimi były. Prócz żydowskiej ochronki istniały w Warszawie również inne, w tym chrześcijańskie oraz – jak sądzę państwowe, czyli carskie. Jak więc to się stało, że do domu dla sierot trafiały „niesieroty” i w jaki sposób były one selekcjonowane? Kto decydował, że te dzieci akurat mogą przez cały tydzień siedzieć u Korczaka, a na sobotę wracać do nor, gdzie mieszkali ich rodzice? No i wreszcie kto wyłożył te monstrualne pieniądze na ochronkę, która była olbrzymim budynkiem w środku wielkiego miasta, a nie nędzną budą na przedmieściu. Tego nie wyjaśnia nam autorka biografii Stefanii Wilczyńskiej. Ona się skupia na relacji pomiędzy Korczakiem a Wilczyńską i zastanawia się czy oni się kochali potajemnie, czy może nienawidzili, czy ich relacja wzajemna była głęboka czy płytka.
Pierwsza odpowiedź jaka się nam nasuwa, jest prosta. Ochronę Korczaka zbudowano z funduszy syjonistycznych i była ona przeznaczona dla dzieci, które po wstępnym okresie edukacji miałby wyjechać do Palestyny i tam rozpocząć kolonizację terenów przyszłego państwa żydowskiego. To jest oczywistość z gatunku najbardziej oczywistych oczywistości, ale ja – z racji słabego zainteresowania Korczakiem – do wczoraj nie zdawałem sobie z tego sprawy. Z czasem instytucja prowadzona przez Korczaka została rozbudowana, powstała bursa, gdzie mieszkali starsi wychowankowie i szkoła, gdzie kształcono przyszłych wychowawców dzieci. Jak pamiętacie metody Korczaka wzbudzały wielkie emocje i wiele osób się z nimi nie zgadzało. Należała do nich na przykład żona Józefa Piłsudskiego. W swoich pamiętnikach pisze ona wprost, że Korczak namawiał dzieci, by donosiły na nauczycieli. Ja nie wiem czy można w ten sposób opisać tę metodę, ale zajrzyjcie do wspomnień Aleksandry Piłsudskiej, bo tam to jest tak przedstawione. We wczorajszej recenzji zaś stało jak byk, że w tej ochronce była specjalna skrzynka życzeń i zażaleń i dzieci wrzucały do tej skrzynki karteczki z prośbami, żalami i skargami. Pani Stefania Wilczyńska zaś czytała je wszystkie.
Przejdźmy teraz do samej Wilczyńskiej. Kończyła ona tę samą pensję co Maria Skłodowska i studiowała nauki przyrodnicze w Szwajcarii oraz Belgii. W ochronce Korczaka była osobą najważniejszą, która potrafiła żelazną ręką narzucić dyscyplinę. Była przy tym jeszcze aniołem dobroci i dzieci biegły do niej, kiedy było im smutno i źle. Myślę, że było trochę inaczej, bo sam mieszkałem w internacie i wiem jak to jest, ale niech im tam będzie….
Stefania Wilczyńska poświęciła całe życie dla tych dzieci. Wspomina jednak autorka biografii, że jej bohaterka miała chwile zwątpienia i chciała odejść. Przez cały czas pracy w ochronce miała wychodne tylko w jeden dzień w tygodniu – w środę. Chodziła wtedy do matki. Z opisu wynika, że Korczak się jej bał i musiał się z nią liczyć. Być może Stefania Wilczyńska była dla sponsorów ochronki zaworem bezpieczeństwa, na wypadek, gdyby dobremu doktorowi coś odbiło i zaczął realizować inny program niż to zaplanowano w preliminarzach. Nie wiem tego z całą pewnością, tak tylko głośno myślę….Nie ma oczywiście nigdzie słowa na temat wynagrodzenia Korczaka i Wilczyńskiej, a przecież nie pracowali za darmo. Ja rozumiem, że legenda wymaga, by nie wymieniać sum, ale rzetelność badacza z kolei wymaga czegoś innego. Jeśli ktoś poświęca całe życie dla dzieci, musi dostawać wynagrodzenie. Jeśli nie będzie wynagradzany, ucieknie i nie ma znaczenia czy jest żydem, katolikiem czy buddystą. Praca z dziećmi jest najbardziej upiornym zajęciem na świecie. Wilczyńska chciała uciec raz, ale wróciła.
I teraz najważniejsze. Korczak odwiedził brytyjski Mandat Palestyny dwa razy, w 1934 i w 1936 roku. Był wtedy w kibucu En Charod na północy kraju. Kibuc ten został założony przez emigrantów z Europy Wschodniej w roku 1921. Zanim tam przybyli w miejscu tym istniała arabska wioska, z którą nie wiadomo co się stało. Potem emigranci rozpoczęli osuszanie bagien, pracowali i żyli w strasznych warunkach, umierając na malarię i inne choroby. Było im bardzo ciężko. Nie wiemy jak było potem, kiedy w kibucu był Korczak, ale skoro tam był przypuszczać chyba możemy, że dzieci z jego ochronki przeznaczono właśnie dla tego miejsca. Możemy, czy nie? No chyba tak, po cóż inaczej by tam jeździł? Dzieciaki zabrane rodzinom, bo nie sieroty przecież, jak nam oznajmia autorka biografii Wilczyńskiej, po edukacji w sierocińcu Korczaka miałby być wywiezione do Palestyny i tam budować zręby państwa Izrael. I teraz kolejne ważne pytanie: czy Korczakowi się to podobało? Nie znam odpowiedzi. Nie wiem czy był zadowolony czy smutny po wizycie w Kibucu En Charod.
Wilczyńska, o czym przeczytałem wczoraj, była w tym samym kibucu w roku 1939, może coś pokręciłem, ale autorka wyraźnie pisze, że trwała już wojna kiedy Wilczyńska wyjechała z kibucu En Charod i wróciła do Warszawy. To jest ważna informacja, która burzy całkowicie nasze myślenie o wojnie i Żydach. Jeśli dodamy do tej informacji inną, dotyczącą wywozu dzieci zabranych rodzinom, z Czechosłowacji, tuż po aneksji, to musimy się poczuć dziwnie. Pamiętacie tę sprawę, prawda? Brytyjski urzędnik pilotuje program swojego rządu, który przeznaczył na każde żydowskie dziecko w Czechosłowacji 50 funtów. Dzieci są wywożone żeby uniknęły holocaustu, tak to jest opisywane. No, ale wywożone są dzieci kilkunastoletnie, a ich rodzice zostają, rozdziela się rodziny i nie ma sposobu by to zmienić, bo Korona wyłożyła pieniądze tylko na dzieci, nie na dorosłych. Rodzice zostają w Dystrykcie Czech i Moraw w oczekiwaniu na przeznaczenie. Nie żal ich syjonistom? Nie żal tych ludzi brytyjskim urzędnikom? Zresztą w roku 1938 nie ma jeszcze mowy o żadnym holokauście. Nie ma mowy o obozach zagłady. Gdzieś tam są jakieś obozy pracy i zamknięci w nich komuniści przemierzając z łopatami olbrzymie połacie torfowisk śpiewając pieśń Wir sind die Moor Soldaten. To wszystko. O cyklonie B jeszcze nikt nie słyszał. No, ale te dzieci z Czechosłowacji jednak są wywożone. Nawet mamy pomniki upamiętniające te wydarzenia, jeden na dworcu w Pradze, a drugi bodajże w Gdańsku, przez który dokonywano przerzutów. I teraz ta Wilczyńska – wraca jak gdyby nigdy nic w 1939 do Warszawy. Po co? Nikt jej nie powiedział, że będzie wojna? Od wiosny 1939 wszystko jest jasne. Od 1938 dzieci są wywożone z Czechosłowacji. Ona, jako działaczka żydowska musiała o tym wiedzieć. Po co wróciła? Nie bała się holocaustu? Być może nie, być może chciała się poświęcić dla tych dzieci, ale przecież w to nie wierzymy. W 1939 roku nikt nie myśli o zagładzie. Organizuje się getto, a sierociniec Korczaka znajduje się poza jego murami. Budynek jest ewakuowany i ochronka dostaje nowy lokal w getcie. Dzieci nadal są karmione, uczy się je i wychowuje. I tak aż do ostatecznego rozwiązania, które – jak sądzę – było wielkim zaskoczeniem tak dla Korczaka, jak i dla Wilczyńskiej. Przecież oni musieli wiedzieć jak to wszystko jeździ i musieli się czuć w miarę bezpiecznie. Byli odważnymi ludźmi, mieli swoją misję do zrealizowania i nie zrezygnowali z niej do końca. Dzieci zamiast do kibucu En Charod pojechały do obozu w Treblince i tam zostały zagazowane. Wiecie ile było tych dzieci? Dwadzieścia wagonów! Tak, tak, dwadzieścia wagonów dzieci zostało wywiezionych z getta prost do gazu. No, ale przecież Niemcy nie mówili Żydom, że jadą do gazu. To się okazywało nagle i niespodziewanie. Dokąd więc jechali Korczak, Wilczyńska i te dzieci? O czym myśleli w czasie podróży?
I teraz rzecz najistotniejsza. W roku 1927 kibuc En Charod wizytowany był przez bardzo dostojnego gościa, był nim sam prezydent republiki Czechosłowackiej Tomasz Masaryk. Ciekawe czy jemu się tam podobało? Bo ja obstawiam, że Korczakowi nie podobało się wcale. No, ale może Masaryk przykładał do tego inne kryteria. Ja może napiszę to wprost, żebyśmy nie mieli złudzeń. Masaryk to jest amerykański i brytyjski agent pilnujący w Europie Środkowej różnych interesów przez całe dwudziestolecie. Jest to także znany antysemita, który uważa, że Żydzi powinni opuścić Europę i zamieszkać gdzie indziej. I jego właśnie organizacje syjonistyczne sprowadzają do kibucu En Charod. No, a dopiero potem Korczaka i Wilczyńską.
Jakie konkluzje przyjdzie nam wycisnąć z tych rozważań? Niewesołe. Ja na przykład chciałbym poznać nazwiska i zobaczyć twarze tych ludzi, którzy zdecydowali, że jednak nie, że dzieci Korczaka, zostają, bo nie ma pieniędzy na to, by wywieźć je do Palestyny. Kim byli ci faceci? I dlaczego z takim poświęceniem wywozili dzieci z Pragi, a tych warszawskich nie chcieli. One przecież nie były zawszonymi sierotami, a przynajmniej nie wszystkie. Można je było umyć, ładnie ubrać i uratować. Zostawiono je jednak w gettcie. Okay, być może Hans Frank położył cenę zaporową i sprawa się rozmyła właśnie przez to. Miałbym jednak prośbę do badaczy życia i twórczości Janusza Korczaka, by nam te kwestie naświetlili wprost, a nie zajmowali się miłością Wilczyńskiej i Korczaka. Ten sposób narracji ubliża bowiem inteligencji. Nie naszej bynajmniej, ale ich inteligencji. Widzimy to, prawda?

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie można już kupić nowy tom Baśni jak niedźwiedź, zatytułowany „Kredyt i wojna”, zapraszam też do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie. Informuję również, że 16 lipca odbędzie się mój wieczór autorski w Bielsku Białej, początek o godzinie 18.00 w lokalu przy ul. Wzgórze 14. Wieczór organizowany jest przez miejscowy Klub Najwyższego Czasu, a tytuł spotkania brzmi „Moja Rzeczpospolita”.