Wyniki wyszukiwania : Film dokumentalny

cze 132023
 

Wyemitowano wczoraj pierwszy odcinek serialu „Reset”, którego istotną funkcją jest, w mojej ocenie, umocnienie i zaklepanie kilku dziennikarskich karier. Dlaczego ja rzucam takie odium na ten, od strony technicznej, dobrze zrobiony film? Ponieważ technika robienia filmów dokumentalnych zawierających ważne informacje jest taka, że unika się w nich formalnych fajerwerków. One bowiem odwracają uwagę od tego co istotne, a skupiają ją na prowadzących. Tak, jak przypuszczałem wcześniej głównymi bohaterami tego filmu są panowie Rachoń i Cenckiewicz, którzy z trudem jedynie ukrywają, że chcą być jak Bogusław Wołoszański. Ten efekt oczywiście osiągają, bo można go osiągnąć znacznie taniej niż to widać w filmie „Reset”, wystarczy skórzana kurtka i ustawiony głos. Czego dowiódł sam Wołoszański. Prócz efektu samotnego mściciela przemierzającego ciemne zaułki wrogiego miasta Rachoń nie uzyskał w tym filmie nic. No, może prawie nic. Zanim jednak przejdę do tego prawie, poznęcam się jeszcze trochę nad formą, bo ona obnaża intencję. Tą zaś jest próba uwiedzenia widza. Są różne techniki tego uwodzenia, a ja nie będą specjalistą w tej dziedzinie, nie mogę się za bardzo wiążąco wypowiadać. Mogę jednak powiedzieć, co to jest dobry film dokumentalny robiony z właściwą intencją i co to jest film dokumentalny aspirujący i naśladujący. Dobre filmy dokumentalne robił David Attenborough, facet w prostej koszuli zapinanej z przodu i spodniach przytrzymanych zwykłym paskiem. W dodatku jego bohaterami nie byli szpiedzy i dyplomaci, ale zwierzęta, które nie słuchały poleceń zza kamery. A jednak się udało.

Film Rachonia zaczyna się od sceny w pokoju gdzie agenci KGB przygotowali truciznę dla Litwinienki, której nadwyżkę wlali do zlewu. Oglądamy ten pokój, tak jakby to było nie wiadomo co, jakby był od dwudziestu lat wyłączony z użytkowania, a Rachoń wszedł tam za specjalną zgodą MI6. No, ale nie będę omawiał po kolei poszczególnych scen. Jedno w tym filmie jest wstrząsające – rozmowa z Anną Fotygą. Mówi ona mianowicie, że kiedy przygotowywano weto dla projektu umowy handlowej UE-Rosja, ktoś jej – kiedy wchodziła na mównicę – podmieniał dokumenty. Co innego było ustalone, a co innego było w tekście. Jeśli myślicie, że redaktor Rachoń zapytał Annę Fotygę, kto to mógł być, albo, że poszedł tym tropem, to jesteście niestety w „mylnym błędzie”. Film ten bowiem będzie w każdym kolejnym odcinku przekonywał nas, że Tusk to ruski i niemiecki agent, który jest odpowiedzialny za Smoleńsk. Dokumentów na to nie będzie, ale dzięki temu filmowi nieprzekonani pójdą na wybory i zagłosują na PiS. Oby tak było. Czy to jednak wystarczy? Tusk już dziś robi kampanię wskazującą, że wybory będą sfałszowane, a dla jego zwolenników jest to kwestia nie podlegająca dyskusji. Podobnie jak dla wszystkich wrogich Polsce europosłów i członków KE. Za cztery miesiące, kiedy PiS wygra wybory, okaże się, co oni tam szykują, w tym PE, a że coś szykują dowiadujemy się wprost z tego filmu, z rozmowy z Anną Fotygą, ale także z bieżących doniesień. Wszyscy ci ludzie już zrzucili maski, nie musimy się nawet domyślać, kim oni są i jakie mają zamiary. Poseł Saryusz-Wolski ogłosił wręcz, że szykują rozbiór. Widzimy, że gotowi są na fałszowanie wszystkich dokumentów i oskarżanie PiS o te fałszerstwa. Groza narasta na naszych oczach i coś się szykuje. My nie wiemy, co, albowiem jesteśmy przekonani i codziennie poprzez media przekonywani, że to tylko takie zagrywki, z których nic nie wyniknie. Jeśli jednak obejrzymy film o złym Tusku, co nie kochał Polski jak należy, to wygramy wybory i wszystko będzie dobrze. Oby tak było. Kiedy jednak widzę redaktora Rachonia, jak chodzi z poważną miną po Londynie, albo profesora Cenckiewicza, jak opowiada o trudach kwerend, w dyskusji po filmie, podczas gdy w samym filmie pokazane były dwa dokumenty z MSZ, to zaczynam mieć wątpliwości. Widzę, bowiem, że – rozumiem iż mimowolnie, niezależnie od twórców – film ten przesuwa się do dobrze opisanego segmentu dzieł znanych jako – znów nas wykorzystali i okradli, ale za to możemy popatrzeć, jak to zrobili.

Dlaczego ja się czepiam tak okropnie? Bo prowadzący nie panuje nad materiałem i jeszcze się tym szczyci. Pointę tej historii dopisze życie – tu i teraz, na jesieni tego roku. I nie jestem wcale pewien czy będzie to dobra pointa, a widząc zadowolone miny osób zgromadzonych po emisji filmu w studio, wręcz skłaniam się do przekonania, że nie będzie taka dobra.

Cały bowiem Parlament Europejski działa przeciwko Polsce, jawnie i tajnie. Anna Fotyga powiedziała wprost, że fałszowali dokumenty, a jedyną reakcją redaktora Rachonia było – łał, naprawdę!? To zaś oznacza, że „Reset” nie jest filmem dokumentalnym. Jest filmem propagandowym, którego zadaniem jest integracja środowisk patriotycznych przed wyborami i przekonanie nieprzekonanych. Czy to się uda? Większość wierzy, że tak, a im bardziej zaklina się rzeczywistość, tym wiara ta jest głębsza. Ja mam wątpliwości i mam także prawo do nich. Poza tym, jak wszyscy odwiedzający ten blog wiedzą mało co mnie tak irytuje, jak demonstracyjny i nieszczery entuzjazm. Tego zaś było w prezentacji i promocji serialu aż nadto.

Mamy przeciwko sobie cały, zakłamany, sprzedany Rosji Parlament Europejski, w którym na chama fałszuje się dokumenty. Anna Moskwa zaś ogłosiła wczoraj, że z jakąś kolejną decyzją pójdziemy do TSUE? Po co, że spytam? Żeby nam co innego napisali na wyroku, niż to, co wcześniej sami ogłosili? Przy założeniu, że w ogóle coś uzyskamy. Codziennie czytam, że UE tuszuje skandal korupcyjny na niewyobrażalną skalę. To jest skandal polityczny w istocie, wymierzony w Polskę, w jej obywateli i ziemię, a na początku filmu Rachonia i Cenckiewicza pojawia się wskazanie, że rosyjska patologia wynika z chciwości. I leci opowieść o aresztowaniu Chodorowskiego oraz innych biznesmenach, którzy wystraszeni tym poszli do Putina zapytać co mają robić. On zaś im powiedział, że mają mu oddać 50 procent? Ta figura jest bardzo malownicza, ale nie informuje nas o jakie 50 procent chodzi. Zysku en masse? Obrotu? Czego? To jest żart moim zdaniem, albowiem polityka Rosji nawet jeśli jest oparta o samą chciwość, w co nie wierzę, nie może być przez Polaków tak opisywana. To jest bowiem polityka zbrodnicza, a wskazywanie jej merkantylnego charakteru w istocie łagodzi jej wymiary. Podobnie jest z aferami w PE, za którymi stoi Rosja. Myślimy – i wtedy i dziś – o tych ludziach, jak o nędznych złodziejach, którzy chcą się nachapać. To jest metodologiczny błąd i błąd propagandowy. Paunisi nie chcą naszych koni i naszych kobiet – jak powiedział wojownik Kamienna Łydka – w filmie „Tańczący z wilkami”. Paunisi chcą naszej krwi. I z tego założenia powinniśmy wychodzić prowadząc rozmowy z członkami Parlamentu Europejskiego oraz niemieckiej dyplomacji. My zaś zachowujemy się, jakbyśmy o tym wiedzieli, ale nie wierzyli w to do końca, bo może się uda. A tłem tych nieadekwatnych przecież zachowań jest Smoleńsk. I to mnie irytuje najbardziej.

Na wyżej opisanych przykładach widzimy wyraźnie czym jest tak zwana polityka Europejska? Jest ona próbą podporządkowania Europy Rosji, przy założeniu, że to Rosja podporządkuje się Europie. Fałsz jest więc już na samym początku. I widać, że jeden nie wierzy drugiemu. Największym atraktorem tej polityki jest wizja fantastycznie rozwiniętej Euroazji, gdzie żyją szczęśliwe ludy, mające do dyspozycji nieprawdopodobne przestrzenie. Można tam żyć, pracować i uprawiać jakąś rekreację. Wizja ta nie może się ziścić, albowiem nie ziściła się nigdy wcześniej. Główni zaś uczestnicy promocji tej propagandy – Rosja i Niemcy – odpowiedzialni są za dwa największe w historii ludzkości ludobójstwa. Nie ma więc ani jednego powodu, by wierzyć, że jakaś szczęśliwa Euroazja powstanie. To jest oszustwo. I tego oszustwa nie da się wyjaśnić chciwością. Tam jest coś o wiele gorszego, co zaowocuje nowym ludobójstwem na nieopisaną skalę i dobrze jest wyrazić to przypuszczenie już dziś, żeby potem nie mieć pretensji do samego siebie. Jeśli bowiem Niemcom najbardziej przeszkadzają inwestycje w Polsce, to jasne jest, że oni serio o żadnej Euroazji nie myślą. Myślą o wyniesieniu siebie i nadaniu sobie cech boskich. Czyli jak zwykle. O tym samym myślą Rosjanie, ale oni nie chcą być bogami, albowiem zostali wychowani w innej tradycji. Oni chcą być krzewicielami kultury. To ich kręci najbardziej.

Wróćmy do zagospodarowywania przestrzeni. Czy gdzieś na świecie mamy może jakiś przykład sensownego zagospodarowania wielkiej przestrzeni, która stała się obszarem swobodnej wymiany? Tak, nastąpiło to w USA. Czy wobec tego możemy założyć, że obecność Amerykanów w Europie zakończy się podobnym sukcesem? Jest to o wiele bardziej prawdopodobne niż w przypadku Niemców i Rosjan. Mnie dodatkowo przekonuje do tej koncepcji obecność w Polsce przedstawicieli takich nacji jak Koreańczycy i Japończycy. Mówi się bowiem o Euroazji od Lizbony do Władywostoku. Nie zaś o Euroazji od Lizbony do Seulu, czy od Lizbony do Tokio? To zaś oznacza, w połączeniu z wizytami przedstawicieli Korei i Japonii w Polsce, że kraje te zostały wyłączone z projektu Euroazjatyckiego.  Fakt ten z kolei oznacza, że w planach było poświęcenie ich na jakimś ołtarzu. Jakim? No chińskim zapewne. Bez zgody Chin bowiem żadna Euroazja – która i tak z istoty jest fałszem – się nie uda.

Czy kiedykolwiek zobaczymy jakiś film dokumentalny na ten temat? Dokumentalny to nie, ale propagandowy możemy zobaczyć za jakieś dwadzieścia lat. O ile fałszywy projekt Euroazji się nie powiedzie, bo jak się powiedzie u ujawni w całej swojej upiornej krasie, nasze wnuki będą oglądały w łagrach horrory  o złym Kaczyńskim, co wysysał krew małym dzieciom podczas snu. Dlaczego nikt nie komentuje filmem dokumentalnym bieżących wydarzeń? Dlaczego w mediach powtarzane są tylko jakieś zaklęcia? Bo wyprodukowanie filmu drogo kosztuje i ma on zawsze – prócz swojej funkcji deklaratywnej – także inną funkcję. Ma być trampoliną kariery dla twórców. No, ale w tym problem, że woda z basenu pod tą trampoliną jest sukcesywnie wypompowywana i zostało jej już bardzo niewiele. Salto więc może się nie udać, a brawa zamienią się w okrzyki grozy. Oby tak się nie stało. Radziłbym jednak uważać.

Podsumowując – od początku XX wieku nie można mówić o żadnej europejskiej tradycji politycznej i o żadnych europejskich wartościach. Być może nie można było o czymś takim mówić nigdy, a złudzenie polegające na kreowaniu tych wartości miało być przynętą na kraje Europy wschodniej, które nie dość chętnie podporządkowywały się Niemcom. Polityka europejska jest zawsze skierowana na wschód. Kwestia istotna brzmi – jak daleko na wschód? I czy wskazanie punktu granicznego wyznacza kres aspiracji i gwarantuje sukces? O tym się przekonamy naocznie niebawem. Niemcy wskazały ten punkt – jest nim Władywostok. Polska niczego nie wskazała, ale zagrała praktycznie i wiemy, że chodzi nam o dwa punkty – Seul i Tokio. Wszystko zależy teraz od tego, gdzie kres swoich aspiracji na wschodzie umieszczą Amerykanie i czym będą się przy tym kierować. Chodzi o to czy będzie to Berlin czy Warszawa i czy istotną rolę odegrają względy militarne czy interesy gangów urzędniczych. O tym trzeba by zrobić dokument, ale na to nie ma pieniędzy.

Już mniej niż miesiąc pozostał do Targów Książki i Sztuki w Grodzisku Mazowieckim, edycja II. Odbędą się one w grodziskiej Mediatece w dniach 1-2 lipca. Zapraszam wszystkich, którzy się ze mną zgadzaj oraz tych, którzy się nie zgadzają, ale gotowi są milczeć przez całą imprezę dla dobra sprawy.

Wszystkim, którzy dorzucili się do naszej zrzutki na mieszkanie dla Saszy i Ani bardzo serdecznie dziękuję. Jeśli ktoś jeszcze zechce nam pomóc, będę wdzięczny.

https://zrzutka.pl/shxp6c?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_confirmation

 

paź 112016
 

Na naszych oczach oto zrodziła się nowa metoda badań historycznych. Wzorem twórców filmu Smoleńsk, którzy wykryli, że za zamachem 10 kwietnia stoi Międzynarodowy nr 1 w tekstach znakomitych, prawicowych publicystów zaczęły pojawić się informacje o innych numerach jeden, które mają coś do powiedzenia w sprawach dużo mniejszego kalibru niż Smoleńsk. Piotr Zychowicz na przykład wziął na warsztat zbrodnię jakiej polskie podziemie dopuściło się na Żydach w lasach pod Suchedniowem, wziął i kilkoma pociągnięciami swojego niezrównanego pióra nakreślił przed naszymi oczami straszliwy obraz tych wypadków. Żeby uwiarygodnić swój opis powołał się na historyka nr 1 z IPN. To jest coś niesamowitego – historyk nr 1 z IPN, który nie chce ujawnić w tekście swojego nazwiska. Z jakiego powodu? Ze strachu przed polskim podziemiem antysemickim czy może ze strachu przed dyrektorem Jarosławem Szarkiem? Trudno tego dociec w tym momencie, ale sprawa jest rozwojowa. Ja się wprost domagam dziś ujawnienia nazwiska tego badacza, albowiem opis zbrodni dokonanej przez żołnierzy AK na niewinnych Żydach wstrząsnął mną do głębi. Szczególnie zaś dwa jego fragmenty. I nie chodzi mi wcale o te roje much siadające na kałużach zakrzepłej krwi. To nie jest najgorsze. Oto fragmenty, które uważam za całkowicie demaskatorskie:

Pierwszy

Po wykonaniu egzekucji ”Grzegorz” rozkazał przeszukać i rozebrać zwłoki do naga. Znalezione pieniądze, w tym dolary, zostały skonfiskowane. Lepsze buty i ubrania partyzanci zapakowali na zabraną z pobliskiej wsi furmankę i wysłali do oddziału. Jak bowiem stwierdził ”Grzegorz”, część żołnierzy nie miała obuwia. Odzież, którą uznano za nieprzydatną, spalono.

I drugi

Z relacji świadków wiadomo, że obóz w Skarżysku-Kamiennej był prawdziwym piekłem. Niemcy stworzyli w nim nieludzkie warunki. Więźniowie Skarżyska w 1944 r. przypominali żywe, obwieszone łachmanami szkielety. Może więc zamordowani Żydzi uciekli z innego obozu, np. ze Starachowic? 

Nie wiemy też, czy między Żydami a okoliczną ludnością cywilną był jakiś konflikt. Nie wiemy wreszcie nawet, ile było ofiar. Niemal na pewno nie uda się już przeprowadzić ekshumacji. Ofiary zostały zakopane w nieoznakowanym miejscu, które dzisiaj pokryły bagna. Okoliczni mieszkańcy nie potrafią już wskazać, gdzie znajduje się mogiła. 

Ten pierwszy fragment Zychowicz podsumowuje zdaniem – takie są fakty. Nie wiem skąd Zychowicz wie jakie są fakty, skoro nie można nawet ustalić z jakiego obozu uciekli ci żydzi. Mieli dobre ubrania, dobre buty i sporo pieniędzy przy sobie, w tym dolary. Rozumiem, że badacz Zychowicz, razem z międzynarodowym nr 1 i historykami z IPN nr 1 i 2 uważa, że skoro w obozie w Skarżysku było źle, to już w Starachowicach było prawdziwe Eldorado i żydzi mogli mieć przy sobie dolary. Po co? Żeby się rozerwać przy ruletce, w kasynie mieszczącym się w pobliskim Wąchocku? Sprawcy mordu w lesie pod Suchedniowem, zostali skazani na niskie kary, jedynie dwóch dostało czapę, zamienioną potem na karę 8 i 10 lat więzienia. Dowódca, który wydał rozkaz uciekł sobie do Anglii, stamtąd do Australii gdzie zmarł w roku 1979. I co? Szymon Wiesenthal nie wysłał za nim listu gończego? W końcu facet kazał zamordować w lesie 60 osób. To nie jest byle co. Z tych dwóch skazanych na duże wyroki w procesie powojennym, jeden był już członkiem PZPR. Takie są fakty. Może więc badacz Zychowicz zajmie się dziś ustaleniem dodatkowych faktów, może się dowie skąd w istocie wzięli się ci żydzi w lesie, kim był naprawdę dowódca oddziału i jego żołnierze, z których jeden przynajmniej już w 1949 roku należał do PZPR.

Aktywność pana Zychowicza i jego kolegów z IPN przedstawiających się jako historyk nr 1 i nr 2 podparta jakimiś archiwalnymi materiałami zmontowanymi na podstawie zeznań oskarżonego o zbrodnię członka PZPR, które zostały Zychowiczowi podsunięte, nie jest moim zdaniem przypadkowa. Ona się zbiega z premierą filmu Wołyń, w którym widzimy do czego może doprowadzić rozpasany nacjonalizm. Jak sądzę w filmie tym nacjonaliści czyli ukraińscy chłopi niczym się nie różnią od swoich ofiar czyli chłopów polskich. Nie ma tam ani jednego munduru UPA, są tylko mundury polskie i niemieckie? Nie ma też żadnego nazwiska spośród dowódców ukraińskiej partyzantki czynnych na Wołyniu, wszystko zostało sprowadzone do emocji i instynktów? Nie muszę iść na ten film, żeby to wiedzieć, bo to są numery stare jak świat. Film zaś zostanie obudowany narracjami o tym, jak to partyzanci związani z ruchem narodowym, z oddziału „Barwy białe” zamordowali na rozkaz swojego dowódcy, bez porozumienia z komendą główną AK grupę żydów siedzących w lesie, którzy jak raz mieli w kieszeniach pełno dolarów. Nie ma na to żadnych dowodów poza zeznaniami spisanymi przez UB, ale to nie przeszkadza Zychowiczowi pisać – takie są fakty. Nie można nawet znaleźć mogiły tych osób, tak pisze Zychowicz. No weźcie chłopcy mnie nie osłabiajcie. Jest w tych zeznaniach napisane którędy i jak szli chłopi, którzy ich zakopywali. Idziecie na tę polanę z pożyczonym od archeologów sprzętem elektronicznym, najlepiej do dnia, a wieczorem macie już odkrytą mogiłę i można zaczynać ekshumację. O co chodzi? Ja tu nie widzę żadnego problemu. Jedynym problemem jest sam Zychowicz, mianowany przez Międzynarodowego nr 1 badacz pism nieświętych.

Jeśli jeszcze ktoś ma wątpliwości do czego posłuży film Wołyń, powinien stanąć pod studnią i wylać sobie na łeb kubeł zimnej wody, nie zważając na temperaturę otoczenia. Dobrze mu to zrobi. Fakt, że jacyś historycy z IPN udzielają informacji, pod którymi nie chcą się podpisać, jest po prostu skandalem. Oczekuję, że głos w tej sprawie zabierze Sławomir Cenckiewicz i oceni to w stosowny sposób.

Ludziom zaś, którzy ustawiają się w kolejce po podpis pana Zychowicza na targach i spotkaniach autorskich życzę szczęścia oraz zdrowia.

Teraz słów kilka o przyrodzie. Pojawiła się wczoraj informacja o tym, że fundacja pana Sakiewicza ubiega się o dotację ministerstwa środowiska w wysokości 6 milionów złotych. Pieniądze te mają być przeznaczone na budowę telewizji i portalu internetowego poświęconego Puszczy Białowieskiej. To jest wiadomość z gatunku wstrząsających i ja oczekuję, że rzecznik prasowy tej fundacji wyda w związku z tym jakieś oświadczenie, liczę, że usłyszymy jakieś dementi.

Kiedy już rozmawialiśmy o tym jaka jest istotna funkcja filmów popularyzujących przyrodę. One zdają swój propagandowy egzamin wyłącznie w brytyjskiej rzeczywistości imperialnej. Poza tym służą tylko jako zabawka dla dzieci, co ładnie swego czasu wykorzystał Michał Sumiński. Jeśli zaś nie służą dzieciom są po prostu pretekstem do jumania kasy. Mogą być jeszcze, jak popularny swego czasu film „Tętno pierwotnej puszczy”, efektem kultu cargo, czyli niezrozumienia przez autorów do czego w istocie służą filmy przyrodnicze. Film „Tętno pierwotnej puszczy” był, jak na czas, w którym powstał bardzo dobry, ale dziś nie jest to już żadne halo. Ekologia zaś i las to po staremu teren aktywności wielkich sił, które wydzierają sobie z rąk i gardeł wielkie pieniądze. Tomasz Sakiewicz, jeśli chce startować w tej konkurencji, musi być przygotowany na najgorsze. Leśnicy zaś, którzy zechcą z nim współpracować, muszą być przygotowani na to, że zostaną tu opisani. Jak wiecie lubię leśników, znam wielu i wiem dużo o ich motywacjach. Tak więc takie gawędy o przyrodzie nie będą przedstawiać dla mnie większego problemu. Leśnicy jak wiecie to kasta, zawód ten ma dziś wysokie notowania i jest bardzo atrakcyjny pod względem estetycznym. Koledzy inaczej wyglądają, jest więcej dziewczyn w branży, mają inne stroje i głowy pełne wiedzy naprawdę specjalistycznej, która dla kogoś takiego jak Tomasz Sakiewicz wydać się może po prostu szamańska. Czekam więc albo na dementi, albo na pierwsze efekty przewalania tych 6 baniek. Kiedy bowiem patrzę na leśników współczesnych i na Sakiewicza przypomina mi się sztuka Moliera „Mieszczanin szlachcicem”. To jest dokładnie ten rodzaj relacji, nie inny. Myślę, że będziemy mieli kupę zabawy. I bez znaczenia przy tym będzie, w którym kierunku rozwiną się sprawy.

Dla Tomasza Sakiewicza mam jedną dobrą radę. Niech pan wyda te pieniądze, jeśli oczywiście to prawda, że je pan dostanie, na dokumentalny film o handlu drewnem z lasów państwowych i prywatnych w II RP i o udziale żydów w tym handlu. Obiecuję, że będę go tu reklamował codziennie całkiem za darmo. Naprawdę, grosza od pana nie wezmę….

Na tym kończę na dziś. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk. Przypominam też, że w sklepie Bereźnicki w Krakowie przy ul. Przybyszewskiego 71 można kupić komiksy Tomka.

Zapraszam też na stronę www.rozetta.pl gdzie znajdują się nagrania z targów bytomskich.

Telefonów dalej nie odbieram

paź 122023
 

Włączyłem sobie wczoraj TVP Historia i oniemiałem. Leciał tam film dokumentalny, w którym czarno na białym udowadniano, że u zarania islamskiego terroryzmu państwowego stoi Werwolf i Otto Skorzeny. Nic nie zmyślam, tak było. Wszyscy oczywiście wiedzą, że Skorzeny był świadkiem na Procesie Norymberskim, że żył sobie w spokoju do roku 1975, a tego nie dało się osiągnąć bez współpracy z dwoma co najmniej wywiadami alianckimi. W wiki piszą też, że robił jakieś zlecenia dla Mosadu, polegające na wykrywaniu obecności niemieckich naukowców pracujących dla Nasera. W tym filmie jednak pokazali, że bojówki palestyńskie, które Naser instalował w Izraelu były dziełem Skorzenego. Wszyscy też wiemy, że sam Naser był dziełem KGB i mowy nawet nie było, żeby Skorzeny przeżył, nie współpracując z towarzyszami radzieckimi. Tak, jak powiedziałem – zamarłem. W filmie tym bowiem powiedzieli też, że wychowankiem Skorzenego był Jaser Arafat. Niezłe jaja, co? Szczególnie jak sobie człowiek przypomni wszystkich współczujących Palestyńczykom i chodzących na przekór zimnu w arafatkach, młodzieńców i dziewczęta. Nie wiem kiedy nakręcono ten film, na czyje polecenie, ale na pewno nie zrobiono tego wczoraj. To zaś oznacza, że wiedza o Werwolfie i Skorzenym oraz o islamistach i OWP była i jest powszechna. Czy na pewno? Jest i nie jest. W wiki bowiem, w biogramach Skorzenego, Nasera, Arafata, w notce poświęconej OWP nie występuje ani razu słowo „Werwolf”. Dlaczego? Zapewne przez to, że – jak podaje wiki – Mosad załatwiał jakieś interesy ze Skorzenym. No, a teraz już nie załatwia i żarty się skończyły.

Co nas to wszystko obchodzi? Otóż jest to sprawa dla zrozumienia naszej obecnej sytuacji kluczowa. Bo wskazuje ona na to, z czego zbudowany jest szkielet niemieckiej polityki powojennej. Skorzeny był żołnierzem Hitlera, który dostał od aliantów liczne propozycje, albowiem pokazał do jakich rzeczy jest zdolny. Porwał Mussoliniego, a także syna admirała Horty’ego i zrobił kilka jeszcze innych, spektakularnych akcji. Oznacza to, ni mniej ni więcej, że zakamuflowana struktura powojennych Niemiec, oparta na dowódcach hitlerowskich średniego i niższego szczebla, miała carte blanche od Amerykanów, Brytyjczyków i Izraelczyków. Podobnie było z NRD, tyle, że tam w strukturach państwa było więcej komunistów, ale wszystkie grzechy zostały Niemcom wschodnim zapomniane. I teraz ważna rzecz – Niemiec z Niemcem dogada się zawsze. Nie może być inaczej. Jeśli zaś tak jest, sami już wiecie czym było zjednoczenie Niemiec i dlaczego Małgośka Thatcher była temu przeciwna. Być może utrzymanie tych oficerów w strukturach tajnych Egiptu i Palestyny było ceną, jaką Izrael zapłacił za schwytanie tak zwanych grubych ryb, czyli Eichmanna i innych. Jak wszyscy wiemy Josefa Mengele nie schwytali i nie deportowali. I gdyby gruby Józio nie poszedł się kąpać i nie utonął, możliwe, że żyłby do dzisiaj.

Oczywiście, można powiedzieć, że to wszystko żydowska ustawka, a ten film jest nieprawdziwy, albowiem nie pokazywano tam żadnych dokumentów tylko zdjęcia. Super, a jakie dokumenty mieli pokazywać? Okólniki, które Skorzeny wydawał na Pomorzu, by dotrzeć do rozproszonych pod okupacją sowiecką swoich współpracowników? No chyba nie.

Powtarzam – ten film na pewno nie został wyprodukowany wczoraj, na pewno zrobiono go wcześniej i na pewno też wcześniej go wyemitowano. Nie wywołał jednak żadnej reakcji. Głównie dlatego, że wszyscy domorośli analitycy są tak przejęci analizowaniem suflowanych im informacji, że zawracanie sobie głowy jakimiś legendami typu Werwolf czy Skorzeny nie ma sensu i w ogóle nie jest zabawne. Wszak wszyscy wiedzą, że Hamas to wymysł Mosadu, służący do tego, by zmarginalizować OWP. Niemcy zaś były po wojnie okupacyjną zoną USA i ZSRR, bez armii właściwie, bez wywiadu, bez oczu i uszu. I nie było doprawdy sensu się nimi przejmować. Do momentu, kiedy nie okazało się, że realizują politykę znaną jako herzlich wilkommen. Po co to czynią? To chyba jasne, żeby przenieść te wyprodukowane przez Mosad struktury do Europy i tu zrobić nowy, multikulturowy porządek. Jak już ten arabski Mosad okrzepnie, całe struktury Izraela zostaną przeniesione do Polski i na Ukrainę, a wszystko po to by uratować Żydów…a nie, wróć…To jest oczywiście szyderstwo z mojej strony, ale po ostatnich wystąpienia ortodoksyjnych rabinów domagających się likwidacji państwa Izrael i po wcześniejszych wystąpieniach posła Brauna, który na jednym oddechu mówił o państwie położonym w Palestynie i likwidacji tegoż oraz przeniesieniu go do Polski, nie mogę przestać szydzić.

Jeśli w tym filmie, który puścili wczoraj w TVP Historia jest choć gram prawdy, to czarna dupa, w jakiej się znaleźliśmy, jest dupą Belzebuba. Było tam jeszcze o wielkim muftim Jerozolimy, który w czasie II wojny światowej, u początków żydowskiego osadnictwa, prowadził politykę eksterminacji Arabów o umiarkowanych poglądach. Bojówki ich zabijały po prostu, żeby nie próbowali oni dogadywać się z Żydami. Ten wątek wskazuje jasno, kto pójdzie do piachu jako pierwszy, kiedy Niemcy, powojenni Niemcy u podstawy swojej polityki mający struktury Werwolfu przeniesione dziś z krajów arabskich, zaczną robić nowe porządki w Europie. Będą to zwolennicy PO i Trzeciej Drogi. Nie chodzi bowiem o zgodę i wspólne budowanie, ale o tworzenie stref totalnej, pardon, rozpierduchy. I to jest niemiecki plan dla Polski, po ewentualnych wygranych wyborach przez partię proniemiecką.

Na czym polegał fenomen partyzantki stworzonej przez Skorzenego nie muszę chyba nikomu tłumaczyć. Choć chyba jednak muszę. Słowo o historii mojego życia. Tak się złożyło, że w szkole podstawowej siedziałem cztery lata w jednej ławce z późniejszym dowódcą antyterrorystów polskich, dziś już świętej pamięci Krzysztofem Liedlem. Byliśmy dobrymi kolegami. Jako dorosły człowiek spotkałem się z Krzyśkiem dwa czy trzy razy i pogadaliśmy o tych terrorystach. I on ani razu się nie zająknął na temat niemieckich źródeł arabskiego terroryzmu. Ja też nie miałem o nich pojęcia, bo i skąd? ale przecież musiała to być wiedza powszechna. I tak samo jest dzisiaj. Hamas zaś i Werwolf działają w sposób identyczny i podobieństwa są widoczne. Tyle, że nikt nie mówi głośno, że ludzi Nasera, popieranego przez ZSRR przecież szkolił Otto Skorzeny.

Warto by może, w świetle ostatnich wypadków, skończyć z bredniami dotyczącymi przenosin Izraela na ziemie Polski i Ukrainy i zająć się urealnieniem narracji dotyczących globalnej polityki. Szczególnie, że Niemcy nie zamierzają w swoich planach niczego zmieniać. Nadal chcą realizować politykę przyjmowania migrantów i nadal chcą budować europejskie superpaństwo. To, jak tu już wskazaliśmy, nigdy nie powstanie, chodzi jedynie o to, by powrócić do dawnych granic cesarstwa, z czasów panowania Fryderyka II Staufa, który także opierał się na bojówkach islamskich. O czasach tych, jakże przecież dawnych, tak jak  i o Skorzenym nikt nie pamięta. Po co? Są w końcu ważniejsze sprawy…

wrz 082023
 

Przenosiny biura i sprzątanie papierów trwają, a my się dziś wybieramy na targi książki pod Pałac Kultury. Namiot I, stoisko z napisem WYPOCZYNEK FUNDAMENTEM KULTURY. Tuż przy dworcu Śródmieście, ale plecami do dworca a twarzą do Kinoteki. Zaczynamy o 11.00. I tak do niedzieli.

Teraz zaś trochę plumkania na temat literackich karier. Dość wcześnie zorientowałem się, że nie są one dostępne dla osób przypadkowych, co oczywiście nie oznacza, że na książkach nie można zarobić. Można, albowiem musi być rynek i ma on być różnorodny, żeby na tle tegoż rynku wytypowani na mistrzów ludzie mogli się dobrze prezentować. To się nigdy nie udaje, ale w krainie pozorów, mając za sobą media, można ludziom wmówić wszystko. Nie jest to zresztą aż tak istotne, bo nie chodzi o tak zwanych smakoszy i znawców książek, ale o to by hurtownie i księgarnie były wypełnione produkcją określonych autorów i  żeby wybór był minimalny. To się sprawdzało za komuny, ale teraz się nie sprawdza, albowiem jest Internet, a sprzedaż nie zależy od promocji medialnej, ale przeważnie od samego wydawcy. Poza tym, jaki jest sens dawać książki pośrednikom, skoro zalegają oni z zapłatą przez rok, albo i dłużej? To absurd. Zapotrzebowanie na gwiazdy literatury jednak jest i ciągle próbuje się je kreować. Tyle, że teraz prócz samych gwiazd kreuje się także ich sukces. To znaczy mówi się głośno ile to egzemplarzy jednego tytułu sprzedały i w jak krótkim czasie się to dokonało. To oczywiście jest tak samo prawdziwe, jak bajania o talencie jednego czy drugiego gwiazdora literatury. Samo zjawisko zaś istnieje ze względów propagandowych, bo musi być ktoś kto karmi i pielęgnuje zafałszowane narracje, a także dlatego, że mnóstwo słabych na umyśle ludzi potrzebuje tak zwanych duchowych przewodników. I ktoś kiedyś wymyślił, że literaci będą w tej roli najlepsi. Powód wyjaśnialiśmy tu tysiące razy – książka, podobnie jak radio, jest medium intymnym i obcując z książką czytelnik myśli, że wchodzi w jakąś konfidencję z autorem. Tymczasem nie jest to prawda, a jedynie jedno z wielu złudzeń, które stwarza literatura. I dla tego złudzenia ludzie gotowi są poświęcić wiele.

Manipulacja odbywa się na poziomie bardzo prymitywnych emocji, autorzy zaś wytypowani na czołowych propagandystów zachowują się tak, jakby wrażliwość na świat odbierała im mowę za każdym razem, kiedy widzą pisklę, które wypadło z gniazda. Dziś zostało to trochę zmodyfikowane, albowiem popyt jest tylko na ekspertów. I ci mnożą się jak króliki. Ich misja nie jest do końca rozpoznana, a przez to trudno uwierzyć w to, że ludzie ci są samodzielni i poprzez samą tylko emisję swoich pogadanek w sieci stają się wykładowcami wyższych uczelni wojskowych. O dokładnym charakterze tej misji przekonamy się później. Jeśli nie okaże się on całkowicie zgodny z polityką i doktryną państwa, a będzie dotyczył spraw obronności, na przykład, trudniej będzie takiego mistrza przywołać do porządku, albowiem otoczony on będzie nimbem literackiej i eksperckiej sławy. No i tą charakterystyczną wrażliwością i przenikliwością. Ludzie zaś, jak to ludzie, nigdy nie przyznają się do tego, że ktoś wpływowy ich oszukał, stracą bowiem wtedy podwójnie.

Ta dziwaczna sytuacja nie zmieni się nigdy, ale jest szansa, że nieco się zmodyfikuje, albowiem oto na naszych oczach pękają różne bańki i eksperci dziedzin wszelakich, ze szczególnym wskazaniem na aktorów, okazują się być zwykłymi gnojkami. A i to w najlepszym razie, bo bywa gorzej.

Z pisarzami problem jest taki, że kiedy oni umierają na ich truchło rzuca się całe stado hien, które są przekonane, że zarobią parę złotych na opisywaniu dokonań swojego mistrza. To jest prawdziwa komedia, a najlepszym przykładem tej histerii były wyczyny różnych autorów po śmierci Kapuścińskiego.

Do tego wszystkiego, o czym już opowiedziałem, dochodzi jeszcze jeden aspekt – demonstracyjna pogarda dla edytorstwa. Książki autorów kreowanych na wybitnych są przeważnie robione po taniości. I to wynika wprost z ich rzeczywistego przeznaczenia – trzeba sprzedać coś, co nie istnieje i opakować to w szmatę, albowiem tylko tak uzyska się efekt autentyczności. Kiedyś zaś coś ma jakieś, pozory choćby, profesjonalizmu warsztatowego, konkretniej chodzi mi o warsztat grafika, autentyczne już nie jest. Jest skażone próbą zainteresowania czytelnika czymś innym niż rzecz najistotniejsza czyli opakowane w ścierkę kłamstwo.

Ujmując rzecz syntetycznie – zamiast profesjonalizmu warsztatowego mamy kokieterię i emocje, bo z nimi utożsami się grupa stanowiąca pudło rezonansowe dla propagandy. Profesjonalizm zaś budzi jedynie skrępowanie, niedowierzanie i uświadamia jednemu z drugim, że tak dobrze to on niczego nigdy nie narysuje. A skoro nie narysuje, to nie ma sensu się tym zajmować i trzeba zwrócić uwagę na tych, którzy pełnymi garściami czerpią ze skarbnicy człowieczej duszy. Tam bowiem każdy znajdzie coś dla siebie.

Jest jednak coś lepszego jeszcze niż człowiecza dusza. Tym czymś jest zjawisko zwane fantastyką. Oto wczoraj dowiedziałem się, że powstał, czy też powstanie dokumentalny film o jednym z najważniejszych twórców naukowej fantastyki, czyli o Macieju Parowskim. Dziś już nieco zapomnianym autorze, którzy swoją karierę zaczął na początku lat osiemdziesiątych od wydania książki „Twarzą ku ziemi”. Była ona zrobiona według wszelkich prawideł sztuki: miała nędzną okładkę, fatalny papier, mały, degradujący ją format i treść, której nie dało się przebrnąć. Aha i leżała w każdym kiosku, jak kraj długi i szeroki. Kupiłem ją sobie, ale byłem wtedy dzieckiem i ni cholery nie rozumiałem z tego co tam było napisane. Kiedy już byłem dorosły też próbowałem przez nią przebrnąć, ale się nie udało. No, a teraz robią ten film dokumentalny i puszczają do niego zajawkę. I tam na samym początku ktoś mówi: Maciej Parowski uratował polską fantastykę przed niezaistnieniem. To jest lepsze niż Pitagoras siedzący w ziemiance i nakazujący swojej matce spisywanie tego co się dziele w mieście, po to, by potem szpanować, że wrócił z Hadesu. Uratował polską fantastykę przed niezaistnieniem?!!!!! A jakież to straty byśmy ponieśli, gdyby ta fantastyka nie zaistniała? Nie byłoby Sapkowskiego, Ziemkiewicza i paru innych? Cudownie, byłby to wspaniały świat wolny od terroru nachałów i ich poronionych pomysłów.

Sami sobie zobaczcie, że tam tak mówią:

https://www.youtube.com/watch?v=RHGq7ulr8bw&t=3s

To jest naprawdę niezwykłe. Dzięki Parowskiemu mogliśmy się bowiem zapoznać z czymś, co nigdy nie istniało i nie miało prawa zaistnieć, ale ponieważ pojawił się Parowski, musimy o tym dyskutować. Wykreowane zostało bowiem zjawisko, na które nikt – z wyjątkiem pokazanych w filmie osób – nie miał wpływu. Osoby te zaś mogły owo nieistniejące zjawisko sprzedawać naiwnym korzystając z państwowej sieci dystrybucji.

I zwróćcie teraz uwagę, że to jest norma, schemat i trend. Ludzie gotowi są płacić wyłącznie za rzeczy nie istniejące. Na przykład za idee.

My jesteśmy w tej kłopotliwej sytuacji, że na naszym stoisku są wyłącznie opisy wypadków i osób, które zaistniały, choć wielu w ich istnienie nie wierzy. No, ale trudno, nic z tym nie zrobię. Najważniejsze, że udało się umieścić na fryzie stoiska napis WYPOCZNEK FUNDAMENTEM KULTURY.

 

Aha, jeszcze reklama nowości:

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sprawa-macocha-w-swietle-prasy-1909-1916/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/skarbowosc-rzeczypospolitej-w-latach-1587-1648/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/polskie-kresy-w-niebezpieczenstwie-pod-wozem-i-na-wozie/

cze 082023
 

Wszyscy pamiętamy nagranie, w którym Komorowski mówi – albo prezydent będzie gdzieś leciał i to się wszystko zmieni. Nie ma w Polsce człowieka, który by tego nie odsłuchał. No chyba, że mówimy o jakichś dzieciach. No i wszyscy, którzy słuchali tego nagrania mają dziś powtórkę związanych z nim, niesamowitych doznań. Ponoć Sikorski, tak przynajmniej twierdzi prof. Cenckiewicz, powiedział w programie Olejnik, że minister Błaszczak powinien popełnić harakiri. Nie wiem z jakiego powodu minister Błaszczak powinien cokolwiek popełniać, bo nie oglądałem programu, ale styl i charakter wypowiedzi sytuują ją na tym samym poziomie, na którym znalazła się wcześniejsza wypowiedź Komorowskiego, rzucona ot tak sobie, bez związku z czymkolwiek. Ponoć Olejnik w ogóle nie zareagowała na słowa Sikorskiego, co nie jest wcale dziwne. I w ogóle nic w tej historii nie jest, moim zdaniem, dziwne, bo wszyscy zachowują się tak, jakby czytali z kartki kwestie, które ktoś słabo władający polskim im tam zapisał. W mojej ocenie dziwne jest tylko to, że to my – wyborcy – mamy weryfikować Sikorskiego. I to na nas spoczywa obowiązek usunięcia go, poprzez głosowanie, z polskiego życia publicznego. Tak się oczywiście nie stanie, bo nawet jeśli PIS wygra wybory 60 procentową przewagą, Sikorski nie zniknie. On dalej będzie w polityce i dalej będzie partnerem do dyskusji, a także głosem, który za granicą będzie uchodził za głos opinii publicznej.

Z punktu widzenia wyborcy PiS, pan Sikorski to jest mocarz. Potrafi pozwać prezesa za coś, czego przeciętny zjadacz chleba w ogóle nie rozumie, a sąd skazuje Jarosława Kaczyńskiego na monstrualną grzywnę. Swobodnie bryluje w różnych telewizyjnych programach, a swego czasu posądził nawet prezydenta, że ten bierze jakieś proszki przed podjęciem ważnych państwowych decyzji. I nikt go za tę sugestię nie pozwał. Dlaczego tak się stało, tego nikt nie rozumie. Za to wielu wyborców uważa, że postawa polityków PiS wobec agresywnych ataków i pozwów ze strony opozycji wieszczy najgorsze. Kilka dni temu w sieci pojawiło się jeszcze jedno nagranie, które u jednych wzbudziło niesmak, a u innych wzruszenie ramion. Pokazali mianowicie, jak Nitras w najlepszej komitywie z Dworczykiem poklepują się po plecach. Przez tak zwanych świadomych, zostało to zinterpretowane na niekorzyść wyborców KO, którzy spodziewają się, że Tusk z Nitrasem ustawią na ulicy gilotynę, a wcale tak nie będzie. Ja bym tego taki pewny nie był. I lekko bym tego nagrania nie traktował. Szczególnie teraz, kiedy Sikorski powiedział o tym harakiri. Tamtym nie chodzi bowiem o życie jakiegoś Dworczyka i jego postawę, on się bowiem świetnie nadaje do zorganizowania jakiegoś wice-PiS, który będzie opozycją demokratyczną taką samą, jak SD i PSL były wobec PZPR. Im chodzi o prezesa, o ministra Błaszczaka, o Kamińskiego i o premiera Morawieckiego. To tych ludzi trzeba z polityki wyeliminować, żeby w rozumieniu polityków KO i ich wyborców nastąpił wreszcie długo wyczekiwany raj na ziemi. I swoje niepokoje dotyczące postawy wymienionych osób politycy KO wyrażają publicznie. Czyni to, na przykład, Sikorski. Dlaczego niby Błaszczak miałby popełniać jakieś rytualne samobójstwa? Może niech ktoś go dopyta?

Widzimy, że retoryka, jak walka klas w rozumieniu towarzysza Stalina, zaostrza się w miarę jej stosowania. I lepiej nie będzie. Nie będzie lepiej także po wyborach. Bo oni nie odpuszczą. Właściwe bowiem pole bitwy, która się toczy przed naszymi oczami znajduje się w Niemczech. I tam należy zwyciężać, żeby uzyskać efekt trwały. U nas można jedynie działać doraźnie. To trwałego zwycięstwa potrzebna jest jednak koalicja. Czy stworzenie takiej koalicji, wymierzonej w politykę UE i Niemiec wobec PiS i Polski jaką znamy, jest w ogóle możliwe? Nie mam pojęcia, jakiś film dokumentalny ilustrujący te sprawy by się przydał. Na razie jednak mamy film dokumentalny „Reset”, w którym zobaczymy wszystkie ścinki z doniesień telewizyjnych dotyczące polityki Tuska, te same, które widzieliśmy setki razy plus jakieś sugestie panów uchodzących we własnym mniemaniu za kompetentnych. Ponoć tego filmu obawia się Sikorski, bo coś tam ma być ujawnione. Nie żartujcie ludzie. A co tam można ujawnić, czego nie widać gołym okiem? Czas ujawniania i oczekiwania na reakcje dawno minął. Wyborcy widzą co się dzieje i oczekują jakiegoś ruchu. Niech to będzie nawet oświadczenie, ale niech będzie wymierzone, w któregoś z tamtych. Jeśli już nie można ich pozwać do sądu.

Bo tego gościa, co latał samolotem nad Warszawą i ciągnął za sobą baner z napisem „Do Berlina” ponoć można, albowiem zagrażał bezpieczeństwu powietrznemu.

Wczoraj poinformowano mnie, że odbyła się promocja książki Marcina Roli. Książka nosi tytuł „Kulisy indoktrynacji”, a promocja odbyła się na Foksal w wiadomej siedzibie. Ja bym się tym może nie ekscytował, ale w zapowiedzi tego eventu prócz osób, które tam zwykle bywają, i które nakręcają koniunkturę komentatorom był tam jeszcze Dariusz Loranty. Może coś przeoczyłem, może źle oceniłem pana Lorantego, ale pamiętam, że swego czasu on wręcz mieszkał w redakcji przy Finlandzkiej, u Karnowskich. Co tam nie przyszedłem, to nie było gdzie torby położyć, bo na kanapie w garderobie siedział Loranty, popijał kawę i brylował towarzysko, opowiadając o swojej pracy wpatrzonym weź adeptom dziennikarstwa.

Na tym spotkaniu Braun z Rolą zapowiedzieli ponoć jakiś szturm na sąd w Piasecznie, bo sąd ten odebrał koleżance Roli dziecko i przyznał prawda ojcu tego dziecka. I to ponoć jest najbardziej oburzające w całym tym evencie, albowiem może być wykorzystane propagandowo. Jak? Bardzo prosto – oto prawicowy, niedemokratyczny rząd w Polsce, kwestionuje wyroki wolnych sądów, w tym wyroki TSUE, a tu na dodatek, jeszcze skrajniejsza prawica próbuje atakować sądy i organizuje pod ich siedzibami jakieś zebrania. Tak oczywiście będzie, ale ja mam inną kwestię do rozważenia – co tam robił Loranty? Osłonę kontrwywiadowczą? Rozumiem, że ktoś może być uzależniony od występów publicznych, ale to lekka przesada. Dariusz Loranty to jest człowiek uznawany za fachowca, dysponujący ponoć istotnymi informacjami i równie istotnymi kontaktami. Tak przypuszczam, bo przecież gdyby tak nie było, nikt by go tyle razy do studia nie zapraszał. Jeśli ktoś taki pojawia się w okolicznościach standardowej promocji książki, gdzie zbierają się ludzie, by snuć różne przypuszczenia, nie mające poparcia w żadnym istotnym fakcie, jest to co najmniej zastanawiające. Przynajmniej mnie to zastanawia. No, ale może niepotrzebnie, bo Loranty to wszak emeryt i może chodzić gdzie chce.

Konkluzja dzisiejszych rozważań będzie może trochę zaskakująca, ale inna być nie może. Po czym poznamy, że były minister Sikorski tylko tak sobie gada, a w rzeczywistości nic nie może? Po tym, że wyda on książkę, która w tytule będzie miała wyraz „kulisy” lub wyraz „prawda”, ewentualnie „demaskacje”. W maju swoją książkę na targach promował Aleksander Kwaśniewski, i to jest moim zdaniem znak, że przeszedł on ostatecznie na polityczną emeryturę. Co w takim razie znaczy książka Roli – „Kulisy indoktrynacji”? Jest zapowiedzią zmiany w politycznym teatrze lalek. I wskazuje, że na żadną samodzielność nie ma tam miejsca.

Już mniej niż miesiąc pozostał do Targów Książki i Sztuki w Grodzisku Mazowieckim, edycja II. Odbędą się one w grodziskiej Mediatece w dniach 1-2 lipca. Zapraszam wszystkich, którzy się ze mną zgadzaj oraz tych, którzy się nie zgadzają, ale gotowi są milczeć przez całą imprezę dla dobra sprawy.

Wszystkim, którzy dorzucili się do naszej zrzutki na mieszkanie dla Saszy i Ani bardzo serdecznie dziękuję. Jeśli ktoś jeszcze zechce nam pomóc, będę wdzięczny.

https://zrzutka.pl/shxp6c?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_confirmation

lut 252023
 

Wczoraj Wałęsa, który jak pamiętamy, jest przecież jednym z mędrców Europy, powiedział w wywiadzie dla Haarec, że na jesieni wybuchnie w Polsce wojna domowa. Jeśli ktoś myśli, że on żartował, albo, że dostał pieniądze za opowiadanie takich rzeczy, ma po części rację – pieniądze na pewno wziął. Musimy jednak zrozumieć, że mędrzec Europy Wałęsa powtarza po prostu pewien schemat polityczny, dobrze znany od czasów antycznych. To znaczy, wraz z jaczejką innych osób, o podobnym usposobieniu i kondycji, wykonuje zadania zlecone, które polegają na wieszczeniu. To znaczy nam się tak wydaje, a w rzeczywistości wskazuje on jakie scenariusze mogą być realizowane przez jego mocodawców i chce – przez wskazanie ich – skłonić ludzi żyjących resentymentem i nienawiścią, do wystąpień przeciwko bliźnim. To jest sprawa dla prokuratora, albowiem jest to mechanizm polityczny, który sprawdza się co jakiś czas, albowiem co jakiś czas na dużym i ważnym obszarze ścierają się interesy wrogich mocarstw. One nie mogą być ujawnione ze względu na ryzyko konfliktu światowego generującego koszty i niosącego zagładę. Dlatego są maskowane przez mniejsze konflikty, albo konflikty fikcyjne. Te z kolei mają prowadzić do rozwiązania spraw po myśli zainteresowanych stron, ale bez obarczania ich odpowiedzialnością. Można to oczywiście powierzyć agenturze i prowokatorom, ale w takim wypadku operacja będzie nieskuteczna, albowiem wszyscy dobrze wyczuwają co jest grane i zwykły prowokator, albo agent wpływu, zostanie rozpoznany i w najlepszym wypadku wyszydzony. W najgorszym zaś zabity na miejscu. Do takiej roboty potrzebni są mędrcy, których poważa każdy. I każdy ruch zmierzający do powołania jakiejś kapituły mędrców musimy w ten sposób interpretować. Nasi wrogowie wybrali na jednego z mędrców Wałęsę, albowiem oceniają innych po sobie, co niesie dla nas dobre rokowania. Wiadomo kim jest Wałęsa i co o nim mamy myśleć. Nie wiadomo jednak na ile tamci są zdeterminowani. Widzimy, że wściekłość wylewająca się opozycyjnych mediów i ich przewaga narracyjna są dość wyraźne. Odpowiedzi z naszej strony nie ma w zasadzie żadnej. Wczoraj w programie lansującym ten dziwaczny festiwal – Pamięć i tożsamość – Karnowski powiedział, że media publiczne stały się dla Polaków nową i prawdziwą agorą. Mamy więc znów odniesienie do antyku, czynione całkowicie bez zrozumienia tego czym była agora i kręcący się po niej mędrcy. Nie wiem ile można powtarzać, że fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki, ale widzimy, że nigdy dość. Każdy bowiem, kto ma jakieś zadanie do wykonania w przestrzeni publicznej, szuka przede wszystkim uwierzytelnienia i chce podkreślić swoją wiarygodność. W sytuacji, kiedy wszyscy kłamią i chcą przez swoje kłamstwa coś załatwić lub kogoś sprowokować, nie jest to łatwe. Całe szczęście mamy mędrców antycznych, filozofów i agorę! To nas uskrzydli i podniesie nasze znaczenie! Ludzie kochani, jeśli myślicie, że Szujski żartował pisząc o tej fałszywej historii i fałszywej polityce, to musicie ochłonąć. To tak, jest naprawdę – skuteczność, jeśli nie ma zamiaru prowokować rozruchów i kopać masowych i ukrytych w lesie mogił, nie może opierać się na kłamstwie. I legitymizować się występami jakichś pogańskich oszustów sprzed dwóch i pół tysiąca lat.

Tamci naprawdę spróbują sprowokować rozruchy, a pomogą im w tym Niemcy. I nie macie pewności ilu ludzi wyprowadzą na ulicę. Żeby zminimalizować to zagrożenie, trzeba zrobić coś naprawdę. Mam nadzieję, że ludzie w publicznych mediach wiedzą co, podobnie jak politycy i że do żadnych rozruchów nie dojdzie.

Wróćmy teraz do siedmiu mędrców, a także przypomnijmy, że w dobie nowożytnej także powstawały podobne organizacje. Bo to była organizacja nie ma się co łudzić, w dodatku finansowana z zewnątrz. May więc w XVI wieku tego Erazma i jego otoczenie. Mamy w XVII i XVIII wieku Republikę Listów, czyli wymianę informacji pomiędzy mędrcami, którzy unieważnili wspólnym wysiłkiem uniwersytet i z ośrodków władzy politycznej uczynili także źródła emitujące powszechnie ważne informacje, których byli autorami. Większość z nich była tajna. I w ten oto sposób, sprowadzili kulturę jaką stworzył człowiek średniowieczny do antykultury antyku, opartej na fikcji mądrości.

Diogenes Laertios pisze, że ostateczny skład siedmiu mędrców został ustalony w Atenach za panowania archonta Damazjasa. Czyli, że było wielu kandydatów na te stanowiska, a każdy z nich pozostawił jakieś pisma, nawet Tales, który pisał mało. Niektóre z tych pism weszły do obowiązującego do kanonu. Po co się tworzy kanon wiedzy politycznej i obyczajowej nie muszę nikomu tłumaczyć. Nie wiemy, kiedy żył archont Damazjas, bo Diogenes tego nie ujawnia. Wiemy, że w Atenach ustalono skład rady siedmiu mędrców, którzy stanowili podstawę dla dalszego rozwoju myśli i dla jej kolportażu, czyli dla filozofii. Ta zaś była znacznie bardziej subtelnym narzędziem sprawowania władzy niż pisma mędrców, które do naszych czasów nie przetrwały. Była przede wszystkim żywa, co pozwalało na organizację politycznych przekształceń w czasie rzeczywistym. Wróćmy jednak do mędrców. Oni się spotykali w różnych miejscach i tam nad czymś obradowali. Różnie datowane są ich życiorysy, co wnosimy z cytowanych przez Diogenesa, a nie zachowanych do naszych czasów, autorów. Sugestie jednak, że spotykali się i nad czym obradowali są wyraźne. Głównie zbierali się w Sardes u Krezusa. Tak więc, jak napisałem wcześniej, za organizacją polityczną znaną jako „Siedmiu mędrców” stał Krezus, wspomagany przez wyrocznię w Delfach, rzeczywiste źródło władzy w Helladzie. Czynni tam kapłani świadomi byli, że za pomocą Zeusa i jego bandy nie uda się dłużej utrzymywać wpływów w Grecji, albowiem wielkie, azjatyckie monarchie zaczną kolportaż swoich wierzeń, co musi się zakończyć likwidacją Delf. Kiedy zabrakło Krezusa, dziedzictwo mędrców przejęły Ateny, raczej bez zgody kapłanów Apollina i wbrew nim.

Do czego służyli mędrcy na początku? Do uzyskania innej niż dziedziczna, pochodząca z krwi, legitymacji władzy. Dobrze to widać na przykładzie Koryntu. Kluczowego dla funkcjonowania handlu w Helladzie miasta. Od samego w zasadzie początku wszyscy władcy są zainteresowani przekopaniem przesmyku ułatwiającego komunikację, ale kończy się – we wczesnym okresie – na budowie rampy dla statków.

Władza w Koryncie należała do Bakchiadów, którzy zawierali związki małżeńskie w obrębie własnej rodziny. To się zmieniło za sprawą Labdy, której z jakiegoś powodu (no ciekawe z jakiego?) pozwolono wybrać męża spoza gangu. I ona wybrała, a owocem tego związku był Kypselos. Kiedy był mały, posłano do wyroczni, a ta powiedziała, że będzie on władał Koryntem. Wtedy rodzina, w strachu, postanowiła go zabić. Matka jednak ukryła go w pojemniku na zboże – Kypsele – stąd jego imię. Ponoć był dobrym zarządcą miasta i chodził po Koryncie bez straży. To zaś oznacza, że Lidyjczycy wespół ze Scytami gwarantowali jego bezpieczeństwo – złotem i sprawnością łuczniczą. Jego synem był Periander zaliczony w poczet siedmiu mędrców. Jego życiorys, podany przez Diogenesa, zwala z nóg. Liczni zaś interpretatorzy piszą, że tylko przez znajomości i układy został tym mędrcem, bo wcale na to nie zasłużył. To zupełnie jak Wałęsa. On też został mędrcem Europy przez znajomości i układy, bo nie ze względu na przymioty umysłu i charakteru. Periander celnym kopnięciem zrzucił ze schodów swoją ciężarną żonę, która od tego umarła. Uwierzył plotkom jakichś ladacznic, które opowiadały o niej rzeczy wiadomo jakie. Później kazał spalić te ladacznice żywcem. Jego syn bardzo spazmował po śmierci matki, więc wysłał go na Korkyrę. Potem, kiedy był już stary przypomniał sobie o nim i wysłał po niego okręt. Korkyra była, jak pamiętamy kolonią Koryntu i powodem wybuchu Wojny Peloponeskiej, w czasach późniejszych. Mieszkańcy wyspy jednak zmordowali tego syna, a Periander postanowił wykastrować z kolei ich synów. Plan się jednak nie powiódł, albowiem na pomoc Korkyrejczykom ruszyli mieszkańcy wyspy Samos.

Periander zostawił po sobie ponad dwa tysiące wierszy dydaktycznych. Co wskazuje, że w Koryncie czynne było poważne biuro polityczne. Wśród jego mądrości są i takie – zysk jest szpetny, transakcje finansowe należy pozostawić tym, którzy się na tym znają. No to kto w świecie antycznym najbardziej znał się na finansach? Ci sami ludzie, którzy wystawili Periandra, zrobili zeń władcę w porozumieniu z kapłanami z Delf, a potem mędrca w porozumieniu z Ateńczykami – Fenicjanie.

Periander obiecał kiedyś Delfom bogate dary wotywne, jeśli bogowie pozwolą mu wygrać w wyścigu czterokonnych zaprzęgów. No i wygrał. Okazało się jednak, że nie ma pieniędzy, albowiem w Koryncie finansami zajmują się ci, którzy się na tym znają, on zaś jest od roboty administracyjnej i tłumienia ewentualnych buntów. Widząc więc jakieś wystrojone w złoto, bogate kobiety, zabrał im wszystkie ozdoby i wysłał do Delf.

Mistrzostwem świata w mądrości była jednak jego wskazówka dotycząca obowiązującego w Koryncie prawa. Diogenes pisze, że zalecał, alby karano nie tylko tych, co popełnili przestępstwo, ale także tych co dopiero mają zamiar je popełnić. Czyli w całym mieście utrzymywana była siatka donosicieli. Nie mogło być inaczej. Periander był przedstawicielem organizacji, która chciała przekopać kanał zwany dziś korynckim, ale skończyło się na budowie tej rampy. Dlatego był utrzymywany i tolerowany bez względu na swoje szaleństwa. Jego pisma zaś musiały być szeroko kolportowane i znane w Helladzie, skoro Ateńczycy umieścili go wśród siedmiu mędrców. Gdyby tak nie było, nie braliby sobie na głowę takiego ambarasu. Zdemaskowanie Periandra było bowiem dziecinnie łatwe. No chyba – i to jest także możliwość – że świat, w którym tworzono kanon pism siedmiu mędrców, był już tak zdegenerowany, że wyczyny Periandra były w porównaniu z nim krainą Minionków.

Ktoś powie, że to wybryk, wśród siedmiu zdarzył się zawsze jeden taki. Wśród dwunastu apostołów także trafił się wyrodek.

No, nie jeden, bo mówiliśmy już o Talesie, który wystawił Persom Krezusa, najwyraźniej znudzony jego głupotą. Solon zaś, prawodawca, egipski i lidyjski agent, dopisywał do poematów Homera kawałki o udziale Ateńczyków w wyprawie na Troję. Potem kazał to deklamować na agorze. Zupełnie jak w tym festiwalu Pamięć i tożsamość, w którym startuje film dokumentalny o Stanisławie Barei, wybitnym, polskim reżyserze, mędrcu i mistrzu wielu następnych pokoleń. Ktoś może rzec, że to świetnie, bo przed nami sława, podobna do tej, która stała się udziałem Aten. No nie wiem…Skupiłbym się raczej na groźbach Wałęsy i jego podróżach po całym cywilizowanym świecie, który jest współczesną, analogiczną wersją, starożytnej Hellady. Na dziś to tyle,

 

Jeszcze prośba od mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

gru 172022
 

Oglądałem wczoraj film dokumentalny zatytułowany „Jestem złym człowiekiem”. Jego bohaterem jest Jerzy Urban. Wszystko co się tam znajduje jest oczywiście prawdą, ale wszystko to także wiedzieliśmy już wcześniej. Dla mnie największym zaskoczeniem było, jak pewna pani – koleżanka Grzegorza Przemyka – powiedziała, że Grześ był bardzo wrażliwy i inteligentny i nosił plecak Stachury. Od tego momentu cały ten film nabrał dla mnie innej zupełnie wymowy. Głównie z tego powodu, że za najważniejszą wartość uważam ochronę życia i spokoju młodych pokoleń. I w żadnym razie nie zamierzam słuchać nikogo, kto podnosi kwestie poświęcania tego życia dla jakichś innych, rzekomych wartości. Nie zamierzam także traktować poważnie nikogo, kto buduje wokół siebie jakieś romantyczne legendy, a do tego próbuje zarażać nimi innych i czynić ich przez to lepszymi. Jest to bowiem sprawdzona taktyka policyjna, jeszcze z czasów ochrany. Oglądałem sobie spokojnie film o Urbanie i jego kabotyńskich wyskokach na starość oraz podłości, jakiej dopuszczał się będąc w tak zwanym średnim wieku i nagle ktoś mówi, że jedna z legend, które system Urbana wyprodukował, była pożywką dla emocji jego ofiary. I nie mówcie mi, że to jest nieważne, albowiem chodzi o życie, bardzo prawdziwe, a nie wymyślone. Chodzi też o to, że mechanizm ten – Urban jest zły, ale nie wszystko jest złe, bo mamy przecież tę szczególną wrażliwość, która czyni nas lepszymi ludźmi – działa w najlepsze dzisiaj. Jeszcze jeden moment w tym filmie obniża jego wartość. Pokazali tam fragmenty innego filmu – „Czarny czwartek” Antoniego Krauze. Ten film był szeroko dyskutowany parę lat temu, a Grzegorz Braun zarzucał mu, że jest zakłamany, albowiem nie ma w nim słowa o generale Jaruzelskim. I rzeczywiście nie ma. Wszyscy są winni tylko nie Jaruzelski. Widzimy jednak, jak się sprawy ułożyły i gdzie dziś jest największy krytyk tego obrazu, a gdzie jest reżyser. Dodam tylko jeszcze, że obaj się znali. Jeden nie umieścił w swoim filmie postaci tak oczywistej, na której sportretowanie wszyscy czekali, a drugi znalazł się na dywanie u Moniki Jaruzelskiej córki generała, gdzie się gęsto tłumaczył, z różnych swoich wypowiedzi. Wiele też stracił, ze swojej bezkompromisowości. Już na tych dwóch przykładach widać, że naszym problemem nie jest podłość propagandystów pokroju Urbana oraz zło, które oni wyrządzają, bo ono jest łatwe do wskazania. Kłopot w tym, że nie ma mechanizmów, które mogłyby raz na zawsze usunąć takiego osobnika z pola widzenia, a także skłonić go do zaprzestania emisji deprawujących komunikatów. Naszym problemem jest też to, że Ilość narzędzi służących do oprawiania wrażliwość młodych i starych, jakimi dysponowała PRL, a dziś dysponuje putinowska Rosja, jest bardzo duża. I nie wszystkie są rozpoznane, a jak podejrzewam też, nie wszystkie jeszcze znalazły zastosowanie. Ludzie zaś kręcący takie filmy, jak ten wczorajszy – na chybcika i po łebkach – starają się przede wszystkim pokazać, że oto dobro, piękno, wrażliwość i prawda, zostały zbrukane, zdegradowane i upodlone przez zinstytucjonalizowane zło. To jest przekaz dla kobiet, w dodatku bardzo prostych, choć wrażliwych, i młodzieńców, którym marzył się plecak Stachury. Pokażcie coś, co nie wleje w nasze serca goryczy i sprawi, że nie będziemy myśleć o bezradności i śmierci. Pokażcie, a najlepiej zróbcie coś, co jednoznacznie określi także was. Bo jakoś tego nie widać.

Oto dziś z samego rana portal Karnowskich opublikował artykuł Jakuba Maciejewskiego o tym, że prawica szuka jakiejś inspiracji w Moskwie, a jego głównym bohaterem negatywnym był Cejrowski, wygłaszający niedawno w rozmowie z Lisickim jakieś monologi, których nie powstydziłby się król Julian. Maciejewski traktuje Cejrowskiego bardzo serio i porównuje go do różnych intelektualistów, którzy dawniej uwierzyli w komunizm. O tu macie link

https://wpolityce.pl/polityka/626580-jesli-czesc-prawicy-pojdzie-ta-droga-koszta-beda-ogromne

Już sama sugestia, że Cejrowski może być intelektualistą jest nadużyciem, a gdzie tam jeszcze mówić o określaniu go tym wyrazem. No, ale Maciejewski się upiera. Zastanawiam się dlaczego? Może dlatego, że 20 grudnia ma wystartować w TVP specjalny kanał dla młodzieży, który będzie reklamowany przez dwóch młodzieżowych idoli – Cejrowskiego i Makłowicza? Tylko, żeby w tej reklamie Cejrowski nie za dużo mówił o Moskwie, bo może nam tę młodzież zdeprawować, prawda? A byłoby trochę szkoda. Jeszcze potem jeden z drugim zacznie chodzić po świecie boso, albo nie daj Bóg kupi gdzieś na aukcji plecak Stachury, co go wcześniej nosił biedny Grzesiu Przemyk.

To niestety nie jest koniec. Ja wiem, że nie należy wierzyć TVN, ale może jednak spróbujmy odnieść się do takie informacji: aresztowany Tomasz L, o którym od dłuższego czasu opowiada na twitterze prof. Cenckiewicz, próbując wytłumaczyć ludziom, że jest on człowiekiem Sikorskiego, został do komisji likwidacyjnej WSI powołany przez Elżbietę Jakubiak z kancelarii prezydenta Kaczyńskiego. Jakby tego było mało, pani Jakubiak powołała też ponoć do komisji weryfikacyjnej Leszka Sykulskiego. Że też jego nie zaproszono jeszcze do reklamowania jakichś programów dla młodzieży.

Ja dość dobrze pamiętam Elżbietę Jakubiak, która została po przegranych wyborach roku 2010  „zniknięta”. Dziś gdzieś się tam pojawia i mówi takim głosem, jakby była strażniczką pamięci po Lechu Kaczyńskim. Kiedy była w jego kancelarii opisywano ją jako ciepłą, kochaną panią Elżunię, która każdemu przychyli nieba. Ja zaś zapamiętałem ją stąd, że kiedyś zostaliśmy z toyahem zaproszeni do tak zwanej debaty blogerów. Czyli ustawki, która miała uwiarygodnić wszystkich tych gamoni, przepraszam, członków sztabu wyborczego i pracowników kancelarii ś.p. prezydenta Kaczyńskiego. Poszliśmy tam dwa razy. Pierwszy raz po to, żeby nas zobaczyli i stwierdzili, że wyglądamy słabo, gadamy słabo i nie nadajemy się do niczego, ale też na pewno nie zrobimy konkurencji zawodowcom. Drugi raz zaś nie wiem po co, bo w całym wielkim hotelu byliśmy tylko my, Kluzikowa i Jakubiakowa, potem przyszedł Poncyliusz, który nie raczył powiedzieć dzień dobry. Wszystko wokół zwiastowało klęskę, choć Internet wył z wściekłości i szydził z Bronka ile się dało. Nic to nie pomogło. Obie wrażliwe pańcie, które wtedy zawiadywały kampanią bardzo szybko zmieniły barwy klubowe. Dziś zaś wychodzą na jaw te nominacje Jakubiakowej.

Na twitterze pojawiają się jeszcze takie oto informacje https://mobile.twitter.com/jarek_jakimczyk/status/1600848512907767809

A tu strona, którą obecnie prowadzi Małgorzata Bochenek

https://pedeka.pl/o-nas/

To jest jeszcze lepsze niż plecak Stachury. Nikt, póki co nie dementuje tych rewelacji i nie straszy ich kolporterów sądem. Ja zaś mam takie oto pytanie – na kogo rzeczywiście mógł liczyć Lech Kaczyński? Poza swoim bratem rzecz jasna. I na kogo dziś może liczyć ten brat? Kto dziś nosi plecak Stachury i opowiada o swoich fascynacjach pięknem krajobrazu, dobrem i uniwersalną prawdą o człowieku?

lis 212022
 

Oglądałem wczoraj ceremonię otwarcia mistrzostw świata w piłce nożnej, mecz Kataru z Ekwadorem, a potem jeszcze film dokumentalny o Paolo Rossim, którego śmierć przeszła tu całkiem nie zauważona. Paolo zmarł dwa lata temu, na raka płuc. Był jednym z najlepszych piłkarzy, jakich kiedykolwiek mogliśmy oglądać. W czasie pamiętnego mundialu w roku 1982 strzelił sześć goli. Dziś, kiedy Lewandowski strzela pięć goli w jednym meczu wydaje się to śmieszne, ale wtedy śmieszne nie było. Chyba już wszyscy pewnie zauważyli, że te mistrzostwa są nieco dziwne. Oto grupka bogatych snobów zorganizowała u siebie imprezę, która zdewastowałaby budżet nie jednego, większego niż Katar, państwa. Podstawą to tej organizacji było coś, co komentujący w studio, w Warszawie znawcy, nazwali laboratorium futbolu. Emir wyłożył ponoć 200 miliardów dolarów, żeby jego drużyna trenowała w możliwie najlepszych warunkach, z najlepszym zapleczem. W tajemnicy przed wszystkimi, bez publiczności. Kierownikiem tej hucpy został jakiś pan z Katalonii nazwiskiem Bas. Trzeba było widzieć wczoraj jego minę, jak Ekwador strzelał gole Katarowi. Był to widok bezcenny, człowiek ten rozmyślał zapewne o tym, jak tu oddać emirowi zainwestowane 200 miliardów dolarów. Bo, co do tego, że żadne laboratorium piłki nie działa, mogliśmy się przekonać na własne oczy. Dowiedzieliśmy się także, że piłka jest wtedy, kiedy wszyscy lub prawie wszyscy chłopcy w kraju spędzają swój czas na boisku, zaimprowizowanym boisku, ulicy, śmietniku, gdziekolwiek i tam biegają, boso lub w butach, za czymś co jest piłką lub tylko ją przypomina. Nie wiem jak te mistrzostwa toczyć się będą dalej, ale nie zdziwię się, jeśli emir się zdenerwuje, odwoła wszystko i każe jechać piłkarzom do domu. Stać go w końcu na to. Nie musi się niczym i nikim przejmować, albowiem handluje gazem. Na razie wszyscy udają, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Nie będzie.

W filmie o Paolo Rossim postawiono podobną tezę, jak ta, którą ja umieściłem wyżej – futbol był prawdziwy, kiedy chłopcy trenowali na ulicach, łąkach, za garażami. Teraz się skomercjalizował i jest już inny, nie tak fajny jak dawniej. Tezę tę próbowali udowodnić wszyscy z wyjątkiem Rossiego i Zoffa, czyli dwóch najważniejszych piłkarzy mistrzostw roku 1982. Rossi opowiadał o tym, jak grał w małych klubach, jak gangi przesunęły go do drugiej ligi, choć być świetny i jak nie mógł nic z tym zrobić. Oczywiście nie używał wyrazu gangi, był bardzo kulturalny i grzeczny, podobnie jak Zoff, który żyje jeszcze, jest w wieku mojej teściowej, a w filmie mówił, o tym jak grał samolocie w karty z prezydentem Włoch i jak puścił dwie bramki w meczu z Brazylią. Rossi mówił jeszcze o tym, jak utrącono mu karierę dwuletnią dyskwalifikacją, albowiem jakiś bandzior ogłosił, że wręczył mu łapówkę w wysokości dwóch miliardów lirów (albo milionów, już nie pamiętam). Nie było od tego odwołania. Mimo tych wszystkich złych przygód Paolo uważał swoje życie za sukces, a występ na mundialu w roku 1982 za ukoronowanie swojej kariery. I na to wszystko wychodzą Boniek z Platinim i mówią, że ho, ho, tak, tak, kiedyś to ten futbol był naprawdę wspaniały, nie to co teraz. Myślałem, że zlecę ze stołka. Ludzie, którzy przez całe lata dziewięćdziesiąte kojarzyli się z degradacją piłki, jej komercjalizacją, którzy wiedzieli i wiedzą nadal, że droga do reprezentacji wiedzie przez układy rodzinne albo gangsterskie, a w PRL dochodziły do tego jeszcze układy polityczno-wojskowe, pieprzą w filmie o wybitnym piłkarzu, jak to drzewiej bywało, kiedy byli młodzi. Boniek zaczynał w Zawiszy Bydgoszcz, wojskowym klubie, założonym w Koszalinie, jeszcze w roku 1946. Bez zgody trepów nie mógł, pardon, pierdnąć, a cała jego kariera rozwijała się w myśl jakichś dyrektyw panów w mundurach udających sportowych menedżerów. Przez całe lata dziewięćdziesiąte nasłuchałem się od różnych ludzi, jak strasznie jest w polskim sporcie, jak wredni są działacze, jak beznadziejne są obiekty sportowe, jakie chamstwo tam panuje. To było dziedzictwo, którego ojcem był Boniek. Rodzice skarżyli się, że muszą wozić dzieci na treningi i mecze własnymi samochodami, a był to czas, kiedy nie każdy miał samochód i nie było tak łatwo jak dziś. No i Platini z Bońkiem, a także kilku włoskich piłkarzy, snują w tym filmie opowieść, że komercja zabiła sport. Skłaniałbym się do twierdzenia, że było i jest odwrotnie. Komercja, czyli pieniądze na infrastrukturę pozwoliły młodym ludziom, różnie utalentowanym, przeżywać piękne chwile na porządnych boiskach, bez strachu, że jak wrócą do szatni, to okaże się, że jest zamknięta, bo stróż poszedł na wódkę i zabrał klucze. Tak naprawdę, dla polskiej piłki dopiero teraz otwierają się jakieś możliwości. Czy trenerzy i zawodnicy im sprostają? Nie wiem. Ważne jest, żeby do sportu garnęli się młodzi i żeby znajdowali tam spełnienie, a nie rozczarowania, takie jak Rossi, którego jakaś menda oskarżyła o wzięcia łapówki. Kariery uliczne są fikcją, zasłaniającą czyny ludzi, którzy na piłce chcą zarabiać krocie i uważają, że jakakolwiek zmiana na lepsze popsuje im interesy. Te wszystkie tęsknoty są fałszywe. Co nie znaczy, że nie należy promować piłki i zachęcać młodzieży do grania w nią gdzie się tylko da. Trzeba to robić, ale nie trzeba budować idiotycznych mitów. Kiedy kraj jest biedny dzieci grają na ulicach, kiedy jest bogaty, grają w klubach. Nie ma żadnej korelacji pomiędzy klasą mistrzowską a ulicą i nie ma żadnego przymusu, by dzieci zmuszać do gry pod śmietnikiem i za garażami.

Nie sądzę, żeby Polska cokolwiek zdziałała na tym mundialu. Jeśli mamy tylko Lewandowskiego, którego talent też o mało nie został zaprzepaszczony, to szkoda w ogóle gadać o sukcesach. Ilu było takich piłkarzy, którzy zmarnowali się w Polsce? Bardzo wielu, ale o nich nikt filmu nie nakręci. Bo ani Boniek, ani nikt z naszych działaczy nie zgodzi się w nim wystąpić.

Katar jest fatalnym miejsce na organizację mistrzostw i fatalnym przykładem dla zilustrowania sytuacji w światowym futbolu. Prezes FIFA pan Infantino to kolejna katastrofa, która jednak – jeśli już się dokona i wypełni – może coś w tych piłkarskich układach zmienić. Taką mam nadzieję, choć jest ona słaba.

Na koniec dnia dowiedziałem się, że w Rzeszowie, podobnie jak w innych polskich miastach, odbywają się targi książki. Zaproszono tam wielu znanych pisarzy, a wśród nich Grzegorza Lato. Nie powiem, zdziwiłem się, bo dobrze sobie zapamiętałem, co powiedział Gmoch, kiedy Lato został prezesem PZPN. Otóż rzekł wtedy pan Jacek, że chyba są jakieś granice – cytuję z pamięci – bo Grzesiek to wszak wtórny analfabeta. W pisarstwie, jak widzicie, zmieniło się równie dużo, jak w piłce. Może nawet więcej. Ja bowiem, mino tego, że mam dwie nogi i głowę, nie mógłbym być piłkarzem, a moje występy na boisku wywołałby jedynie szyderstwo. Analfabeci jednak mogą być pisarzami i gwiazdami literackich festiwali. I nikt nie zająknie się nawet, że to jest upadek literatury. Kolejną gwiazdą tych targów jest Marek Niedźwiecki. Też w zasadzie trudno się do tego ustosunkować. No i Stasiuk był tam jeszcze, a poza tym znana aktorka Joanna Brodzik i całe mnóstwo ludzi, o których słyszałem pierwszy raz w życiu. Uważam, że organizacja tych targów to dobry znak. Przybędzie nam pisarzy, krytyków, organizatorzy imprez będą się bronić przez nałożeniem na nich monopolu i podporządkowaniem całego rynku książki jednej fundacji. Na koniec zaś wyjdzie Stasiuk i powie, że dziś, to już nie to co dawniej. Kiedy on zaczynał pisanie, we więźniu, to byli czasy…A Lato Grzegorz ze zrozumieniem pokiwa głową. Życzę wszystkim miłego poniedziałku. I dziękuję tym, którzy kupują nasze książki, bo tylko dzięki ich aktywności to wydawnictwo jeszcze się trzyma. Nie dzięki działaczom, nie dzięki dotacjom, nie dzięki promotorom, ani fundacjom promujących wydawców i pisarzy takich jak Grzegorz Lato, ale dzięki czytelnikom. Jeszcze raz dziękuję.

wrz 292022
 

Wczoraj TVP1 wyemitowała film dokumentalny poświęcony dziełu Andrzeja Żuławskiego pod tytułem „Na srebrnym globie”. Kiedyś już coś pisaliśmy o tym filmie, ale przyznam, że nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy – mam na myśli tę emisję. Nie spodziewałem się, że Żuławski zostanie przez TVP zaliczony w poczet twórców, których należy lansować i jeszcze wzmacniać ich legendę. Choć może powinienem to przewidzieć, skoro na twitterze pojawiają się ostatnio wpisy Szczepana Twardocha, w których wyznaje on, jak bardzo nienawidzi Donalda Tuska.

No, ale wracajmy do dokumentu o Żuławskim. Składa się on z trywialnych wypowiedzi reżysera, który ze słabo maskowaną satysfakcją opowiada we francuskiej telewizji, jakim jest degeneratem. To się spotyka ze zrozumieniem i całkowitą akceptacją, albowiem Żuławski żył we Francji z legendy prześladowanego przez reżim reżysera-geniusza. Niestety nie widziałem całości, bo umknął mi początek, nie dowiedziałem się więc dlaczego „Na srebrnym globie” nie zostało dokończone, ale dowiedziałem się w jaki sposób SB prześladowała Żuławskiego. Oto przyszli do niego do domu pewnego dnia i wręczyli mu paszport oraz dali 24 godziny na opuszczenie kraju. Na szczęście nikt nie odważył się pokazać zdjęć, na których widać ryczącego z bólu i tęsknoty Żuławskiego, jak obgryza paznokcie w bezsilnej wściekłości i szarpie zębami tynk ze ścian. Idiota, który tę historię opowiadał, ograniczył się tylko do gry mimiką i za pomocą smutnych oczu oraz grymasu ust podkreślił, jak strasznym przeżyciem dla reżysera było odebranie paszportu z rąk milicjantów.

Wszyscy komunistyczni hunwejbini ze świata filmu opowiadali, jeden po drugim, jak okropne było to, że nie pozwolono Żuławskiemu dokończyć filmu, bo to jest dla artysty najgorsze. Nikt nie wspominał o tym, że prześladowany reżyser pojechał sobie normalnie do Francji, tam dostał robotę i pieniądze, ożenił się z młodą aktorką, która jeździła za nim wszędzie nie rozumiejąc w ogóle co się dookoła niego dzieje i generalnie bawił się wesoło. Jego ojciec zaś piastował różne funkcje w organizacjach międzynarodowych, reprezentując tam PRL. Najważniejsza była ta trauma z powodu niedokończonego filmu i relacje twórcy z innymi ludźmi, mniej odeń genialnymi. Poziom żenady i oszustwa został przekroczony w chwili kiedy pokazali niczego nie rozumiejącą Marceau, jak siedzi przy stoliku razem z mężem i Krzysztofem Teodorem Toeplitzem. Ten ostatni zaś peroruje, jakie to zło wyrządzono Żuławskiemu i kulturze polskiej, nie pozwalając na skończenie filmu. I ludzie, wydawać by się mogło przytomni, świadomi, kiwają głowami ze zrozumieniem widząc tę hucpę, a TVP ją uwiarygadnia. Niezwykłe, prawda? Krzysztof Teodor Toeplitz podobnie jak Zygmunt Kałużyński obecni są w decyzyjnych sferach świata kultury PRL od wczesnych czasów powojennych, opisani w „Dzienniku 1954” Tyrmanda, przestali emitować swoje zatrute treści stosunkowo niedawno. Kiedy żyli wszyscy traktowali ich jednoznacznie – jako apologetów komuny. Dziś, jeden z nich, po śmierci, staje się obrońcą sztuki i jej swobód. Dlaczego musimy na to patrzeć? Dlaczego nikt nie spróbuje wyjaśnić rzeczywistej przyczyny cofnięcia pieniędzy na ten film i wyjazdu Żuławskiego z kraju? Ta zaś wydaje się stosunkowo łatwa do odkrycia. Gang, którego członkiem był Żuławski przeholował z budżetem, film kręcono w ZSRR i Mongolii – i powiedzcie mi, że to się odbywało bez zgody władz sowieckich – pieniądze na to zostały, jak sądzę, przewalone i wiceminister Wilhelmi, którego wszyscy „twórcy” uważali za czerwonego pająka i wroga sztuki, postanowił ten cyrk zakończyć. Być może na polecenie władz sowieckich. Z prostego przekrętu – kostiumy do filmu zrobione były z jakichś śmieci, żenujące i ubogie, ale przestylizowane do niemożliwości – zrobiono zamach na wolność sztuki, w który wierzą do dziś ludzie w Polsce. Reżyserzy zaś i ludzie ze światem filmu związani – najbardziej zdegenerowana grupa osób jakie można sobie wyobrazić – wiarę tę podtrzymują. Podtrzymuje ją także telewizja państwowa, która – nie posiadając własnych pomysłów na twórczość inną niż disco polo – łapie się tego Żuławskiego, jak tonący brzytwy.

Mało kto wspomina, o czym jest ten film. Można to sobie przeczytać w Wikipedii, to jest demaskacja treści ewangelicznych, napisana w formie książki przez starego masona Jerzego Żuławskiego. Wyasygnowano naprawdę duże pieniądze, żeby zrobić z niej pierwszy, polski obraz na skalę Hollywood. No, ale film został zatrzymany w roku 1977. I teraz pomyślcie co by było, gdyby Żuławski to dokończył w roku następnym, a film wszedłby na ekrany jesienią, potem zaś ogłoszono by wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Tu papież Polak, a tu sukces polskiej kinematografii, w której wyraźnie jest pokazane, że Jezus to kosmita. Ja celowo uprawiam takie naciąganie, albowiem wczoraj tym samym popisywał się Żuławski. Pokazali go, jak przemawia we francuskiej telewizji, w jakimś programie dla idiotów, prowadzonym przez skupioną na jego ustach intelektualistkę. Opowiadał, że wybrał się do rezydencji swojego ojca, który był dyplomatą od roku 1945, tam spotkał dziwnego ochroniarza, pochodzącego z Mali. No i poprosił go o podarowanie mu jakiegoś przedmiotu wzmacniającego juju. Ochroniarz przywiózł mu specjalnie zrobioną przez szamana bluzę. Kiedyś Żuławski się napił i sobie to założył na łeb i dalej. No i następnego dnia wiceminister Wilhelmi zginął w katastrofie lotniczej. Niezwykłe, prawda? I wszyscy występujący w tym idiotycznym dokumencie ludzie, z Zaorskim na czele kiwali ze zrozumieniem głowami i mówili – ho, ho, tak, tak…Nie przeszkadzajcie lepiej prawdziwym artystom, bo owiną się jakąś szamańską szmatą i spadniecie w przepaść.

Zadziwiające jest to, że żaden ze współcześnie żyjących dziennikarzy, nie jest zainteresowany wyjaśnieniem opisanych tu kwestii. Nikt nie pisze o koteriach i walkach frakcyjnych, a także walkach o budżety w świecie polskiego filmu, w PRL. Wszyscy zgodnie podtrzymują stworzone wtedy mity i wierzą w to, że dobrzy artyści musieli się ukrywać ze swoimi pomysłami przed złymi politrukami. To jest widocznie schemat wygodny, a marzeniem dzisiejszych twórców jest wpisanie się weń i kultywowanie go w najlepsze. Nic się bowiem w świecie polskiego filmu od czasów Janusza Wilhelmiego i Andrzeja Żuławskiego nie zmieniło. Nawet uśmiechy na tych zadowolonych z siebie ryjach pozostały te same.

gru 272021
 

Powoli przestaję odbierać, czytać i rozumieć kody kulturowe, którymi posługują się media. Wczoraj zacząłem tęsknić za siermięgą lat osiemdziesiątych, za czarnobiałym telewizorem w drewnianej okładzinie, za meblościanką, za choinką z przedpotopowymi bombkami i za prezentami owiniętymi w szary papier. Wszystko przez telewizję Jacka Kurskiego, którą oglądałem przez pół dnia. Najpierw trafiłem na powtórkę filmu o Maryli Rodowicz i jej romansach. Myślę, że była to powtórka, albowiem o filmie tym trąbili przez cały dzień i bez przerwy mówili, że wyemitowano go 25 grudnia. To ciekawy pomysł, żeby w święto Narodzenia Pańskiego państwowa telewizja puszczała taki, pardon, dokument czy też może raczej reportaż, gdzie leciwa już mocno pani opowiada o swoich przygodach. Cała ramówka zdaje się miała otwarcie nawiązywać do epoki Gierka, ale o tym za chwilę. Prócz Maryli w TV królowała tak zwana magia świąt, czyli wszystkie kretyńskie filmy o tym, że miłość pokonuje wszelkie trudności. Te trudności zaś to za każdym razem był jakiś zestaw gagów, normalnie nie mający prawa się zdarzyć, ale umieszczony w scenariuszu, żeby podtrzymać ludzi na duchu. Nie wiem jak Was, ale mnie to zabija. Gorsze od magii świąt a la Hollywood, są tylko wynurzenia naszych rodzimych mędrców, także tych w sutannach, dotyczące sposobu przeżywania Bożego Narodzenia. Ja, na przykład, z masochistycznym upodobaniem oglądam czasem taki program, który na lokalnym kanale prowadzi Adam Strug. Znany wielu z płyty Monodia polska. Dyskusje tam prowadzone wywracają mi po prostu flaki, są gorsze niż program kulturalny Pegaz za schyłkowej komuny. No i zdaje się ma ów program, a także inne, podobne, służyć za przeciwwagę dla magii świąt. Żeby prócz rozrywki było także w tej telewizji coś poważniejszego i bardziej refleksyjnego. Wczoraj także była jakaś dyskusja, w dodatku z księdzem, ale nie mogłem się dopatrzeć tam żadnego sensu. Jest jednak jeszcze coś gorszego, ale o tym za chwilę. Na razie wracajmy do Maryli. Zacząłem oglądać od Olbrychskiego i chyba niewiele straciłem, bo mam wrażenie, że filmowi towarzyszy taka aura, która zapewni mu wielokrotne powtórki, nie tylko w święta kościelne, ale także w państwowe i w co bardziej popularne imieniny. Olbrychski wyznał, że w czasach kiedy ja gapiłem się w czarnobiały telewizor i czekałem na czarnobiałe kreskówki z lat czterdziestych, kupione dla polskich dzieci przez dobrą gierkowską telewizję, on rozstawał się z Marylą. Ta bowiem wybrała innego, a tym innym był syn Piotra Jaroszewicza, Andrzej, znany rajdowiec. Maryla, pardon, pani Maryla, powiedziała, że związała się z Jaroszewiczem krótkim romansem, albowiem imponował jej szybką jazdą samochodem i wyczynami na torze. Przypomnę, że Jaroszewicz jeździł Fiatem 125 p. Okay, okay, w latach siedemdziesiątych mogło to rzeczywiście wyglądać. No, ale nie bądźmy idiotami…przecież nie dlatego kopnęła w tyłek Olbrychskiego, że tamten był rajdowcem. Mówimy o PRL, państwie w którym rządziły służby, podporządkowanym ZSRR, co było podkreślone specjalną formułą wpisaną do konstytucji za Gierka właśnie. No, ale ciekawe jest to co zrobił Olbrychski, jak się od Maryli wyprowadził. Otóż poszedł mieszkać do hotelu. Łał! Ciekawe jakiego? Zapewne nieprzeciętnego, albowiem wyznał i miejscowe prostytutki, które go rozpoznały, przynosiły mu z rana śniadanie do pokoju i usiłowały go pocieszać po stracie.

Jestem całkowicie odporny na piosenki Maryli Rodowicz, myślę, że ludzi o podobnych upodobaniach jest bardzo wielu i trudno mi zrozumieć dlaczego telewizja państwowa usiłuje jednoczyć naród akurat wokół takich jakości. Bo co? Bo szło to w zgodzie z władzą i po jej myśli? Innego wyjaśnienia chyba nie ma. Przecież nie chodzi tu o jakaś specyficzną estetykę, zwłaszcza, że przez cały film puszczano fragmenty występów Maryli i zaprzyjaźnionych z nią artystów, w tym Heleny Vondraczkowej. O żadnej estetyce nie mogło być mowy. To są jakieś żenujące popisy ludzi, którzy co prawda mają umiejętności wokalne, ale na tym ich możliwości się kończą. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek obejrzał jakiś festiwal w Opolu czy Sopocie w całości. Nawet połowy jednego koncertu nie widziałem. Nie rozumiem więc po co? Na jaką cholerę to lansować?

Ach, byłbym zapomniał. Było jeszcze o tym, że Olbrychski wpadł wściekły do domu Jaroszewicza i przyłożył mu z piąchy. Niesamowite. Synowi premiera, byłego oficera sowieckich służb, przyłożył z piąchy…A był rok 1977…

W czasie kiedy puszczali fragmenty z tournée Maryli po ZSRR wyłączyłem telewizor. Nie dałem rady.

Nie wzruszyły mnie też rzewne opowieści o Agnieszce Osieckiej, która stręczyła Maryli ostatniego męża. Pana, który się z Marylą rozwodził prze bite cztery lata, rozumiem, że w ostrych bardzo kłótniach o majątek, bo nie o dzieci przecież, całkiem już dorosłe.

Na koniec pani Maryla, stojąc na tarasie Grand Hotelu w Spocie śpiewała piosenkę, w której powtarzał się refren: wszyscy chcą kochać. To zapewne jest prawda, ale jak to się ma do istotnych treści pokazywanych w filmie, tego nie wiem.

Czy można sobie wyobrazić coś gorszego? Oczywiście, bardzo łatwo i owo coś zostało wyemitowane natychmiast, jeszcze tego samego dnia. Był to film dokumentalny o Tonym Haliku. Obejrzałem może ze dwa odcinki programu z Halikiem, a byłem przecież niewiele straszy niż w czasach kiedy do Olbrychskiego, zainstalowanego w hotelu przychodziły te peerelowskie kapłanki miłości. Nie dałem rady tego znieść. Kiedy byłem już starszy pomyślałem sobie, że pan Halik musiał w swoim życiu nawywijać takich numerów, że teraz ma przymus stałego zajmowania swoich czarnych myśli jakąś aktywnością, by wspomnienia nie powracały. To wbrew pozorom dobrze o nim świadczy, oznacza bowiem, że człowiek miał jakąś wrażliwość, ale nie sprostał różnym wyzwaniom. Niestety nie ma nic gorszego niż kabotyńskie popisy ludzi słabo wyrobionych aktorsko. No, a taki był Halik. On, takie mam wrażenie, musiał się bez przerwy popisywać, żeby nie myśleć o przeszłości. W pewnym momencie narratorka, czyli wdowa po nim – Elżbieta Dzikowska – powiedziała, że tę służbę w Wermachcie mogła mu darować, ale tego iż był TW już nie. Powiedziała też, że po śmierci znalazła jakieś koperty potwierdzające jedną i drugą aktywność z dopiskiem – zniszczyć po mojej śmierci. To się nie mieści w głowie. Jak ktoś chce ukryć swoją przeszłość to niszczy dokumenty za życia, a nie zostawia je w widocznym miejscu z różnymi dopiskami. Ja przynajmniej bym tak robił, ale co ja mogę wiedzieć o prawdziwym życiu? Poza tym, takie odniosłem wrażenie, po ostatnich demaskacjach Halika, tych sprzed paru lat, stanęło zdaje się na tym, że nie służył w RAF, jak opowiadał, ale w Luftwaffe. No, a teraz okazuje się, że nie w Luftwaffe, a w Wermachcie. Nie wiem czy to koniec demaskacji i obawiam się, że po śmierci Elżbiety Dzikowskiej, oby żyła jak najdłużej, mogą wypłynąć inne jakieś koperty z innymi jeszcze dopiskami. Oczywiście Halik donosił dlatego, że inaczej nie mógłby wrócić do Polski i nie dostałby tu mieszkania. A chciał wrócić dla Elżbiety właśnie. Dobrze, że nie obejrzałem tego filmu do końca, bo wtedy musiałbym zadać pytanie – a po co było wracać? Skoro człowiek pracował dla NBC i miał z czego żyć na Zachodzie? Halik wrócił do Polski w 1975 roku, miał wówczas obywatelstwo argentyńskie, podobnie jak inny podróżnik i żeglarz, znany z opłynięcia świata – Zenon Jaskóła. W wiki możemy przeczytać, że Halik, a po jego śmierci Elżbieta Dzikowska rozpowszechniali informację iż był on laureatem nagrody Pulitzera. Co oczywiście było kłamstwem.

W zasadzie te dwa filmy to do dwa zestawy memów, które położyły się cieniem na życiu kilku pokoleń. W zasadzie brakowało tylko tego jeszcze, żeby Kurski, zorganizował pokaz filmu dokumentalnego o Stanisławie Supłatowiczu. Wtedy mielibyśmy komplet. Podręczny zestaw miłośnika dobrobytu i gospodarczej stabilizacji, połączonej z rzetelną i pouczającą rozrywką. No, a 21 stycznia, w przeddzień rocznicy wybuchu powstania styczniowego premiera filmu Gierek, z Koterskim w roli głównej. Już nie mogę się doczekać. Święta, prawda, Święta i po świętach…

paź 022021
 

Z samego rana zauważyłem, że ktoś zalinkował pod tekstem o logikach i cynikach, materiał oskarżający Dariusza Rosiaka o to iż napisał zmanipulowaną i mocno nieprawdziwą książkę o ojcu Krąpcu http://www.ptta.pl/index.php?id=news5&lang=pl . Wielokrotnie tu atakowałem Dariusza Rosiaka, a także zeń drwiłem, ale przyznaję, że było to zachowanie głupie i dziecinne. Zanim wyjaśnię dlaczego, chciałbym opisać pewną, stosowaną w popkulturze metodę promocji treści. Oto w filmach na Netflixie, ale także w innych produkcjach, a często też w wystąpieniach pojedynczych osób pojawia się moment wskazania kogoś wybitnie inteligentnego. Patrzymy na to i za każdym razem nie możemy się nadziwić, dlaczego akurat ta osoba, a nie inna została wskazana. Ostatnio oglądałem dwie produkcje, w którym wskazany motyw wystąpił. Pierwszą był film dokumentalny o kradzieży 13 obrazów z bostońskiego muzeum, gdzie pokazano jakiegoś rudego kurdupla i powiedziano, że jest to wybitnie inteligentny złodziej obrazów. Na dowód tego facet wygłosił jakąś kwestię o wodzu Hunów, Attyli. Co należało przyjąć okrzykiem – ŁAŁ! Bo wiedział kto to był. Z innych opowieści tego pana wynikało wprost, że jest wynajętym przez bankierów łapsem, który kreuje różne koniunktury poprzez swoje widowiskowe włamy i napady, za które nie spotykają go żadne poważne konsekwencje. Bo cóż to jest odsiadka czteroletnia w pojedynczej celi z wygodami. Za – uwaga – napad z bronią w ręku na funkcjonariuszy, ostrzelanie ich i narażenie na śmierć. No, ale mamy wierzyć, że złodzieje obrazów są po prostu ludźmi wybitnymi, dlatego wszystko im się udaje.

Drugim materiałem, który obejrzałem był występ Pazury opowiadającego o Korwinie. Pazura najpierw zaczął z Korwina szydzić, a potem uderzył w inny ton i powiedział, że ma on rację, a ponadto jest wyjątkowo dobrze wykształcony i bardzo inteligentny. No i podnosi kwestie pracy, która jest konieczna, by człowiek mógł żyć na godnym poziomie. Nie wiem, czy chodzi po tej ziemi ktoś, kto pracuje mniej niż Korwin i jest przy tym bardziej powierzchowny w swoich ocenach, ale cóż…dla Pazury, a także dla innych, jest to postać godna podziwu. Piszę to po to, byśmy uświadomili sobie, że pokazuje nam się ludzi nie zasługujących na nasz szacunek i zainteresowanie, a czyni się to w jakimś celu. Ludzie zaś naprawdę inteligentni i pracowici są w cieniu, nie widzimy ich, a nawet jeśli widzimy, wzruszamy ramionami, albowiem nie wykonują oni żadnej ekwilibrystyki, która kojarzyłaby się słabo wykształconym aktorom z czymkolwiek. Nie mówią oni o Attyli, nie powołują się na sławnych filozofów i nie rzucają cytatami, z wdziękiem Kamili Skolimowskiej miotającej młotem. Coś jednak potrafią, ale ich osiągnięcia pomijane są milczeniem.

Mam tu na myśli, między innymi, Dariusza Rosiaka właśnie.

Autor niepochlebnego o nim artykułu wymienia różne książki przezeń napisane, ale pomija jedną, o której ja z kolei wspomnę. Napisał bowiem Dariusz Rosiak książkę o naszym ulubionym bohaterze Sat Okhu, czyli Stanisławie Supłatowiczu. Jak Wam opowiadałem parę lat temu zadzwonił tu do mnie kolega Sat Okha, nieżyjący już dziś Leszek Michalik ze Sztumu, naturalizowany Indianin Cree. Powiedział mi wprost, że Stanisław był człowiekiem chorym, miał urojenia, a do tego był uwikłany, jeszcze w ZSRR, skąd przyjechał, w różne niepiękne projekty wydawnicze. Tam bowiem zaczęły powstawać jego książki. Pogadaliśmy sobie z Leszkiem od serca, pośmialiśmy się, a kiedyś nawet go odwiedziłem, w Jantarze, gdzie miał takie małe indiańskie muzeum. Któregoś dnia zadzwonił do mnie niespodziewanie i z lekkim niepokojem powiedział – wiesz, jedzie tu do mnie jakiś Rosiak. Leszek, dodam dla wyjaśnienia, był wrogiem PiS, Kaczyński go denerwował i miał poglądy bardzo określone, ale nie przeszkadzało nam to wcale w rozmowie. Wyjaśniłem mu więc kim jest Dariusz Rosiak, a on się trochę uspokoił. A później, kiedy Rosiak już opuścił jego progi, zadzwonił tu raz jeszcze i głosem trochę innym niż zwykle rzekł coś w tym stylu – słuchaj, z tym Staszkiem, to wszystko nie jest takie oczywiste. Cytuję niedokładnie, ale oddaję sens. Leszek jest dziś w krainie wiecznych łowów i poluje na bizony razem z innymi Indianami Cree z kanadyjskich prerii. I ja nie mam do niego pretensji o te słowa, bo i o co niby miałbym mieć. Chciałbym tylko wskazać, że są ludzie, którzy potrafią wpływać samym tylko słowem nawet na bardzo twardych wojowników, takich którzy brali udział w bardzo brutalnych i krwawych obrzędach. Książka o Sat Okhu oczywiście powstała i jest to książka podtrzymująca mit Supłatowicza. Nie czytałem jej, wystarczyło mi, że wysłuchałem co ma o niej do powiedzenia sam autor. Myślę więc, że jeśli ktoś osiąga takie efekty w tak w sumie drobnych sprawach, jak ten cały Supłatowicz, zabierając się za postać ojca Krąpca, musi mieć całkowitą pewność, że wie co czyni. Do tego zaś musi towarzyszyć mu przy pracy wielki spokój, wynikający z tego właśnie iż jego potencjał intelektualny jest wielki jak ocean. I kiedy faluje, wszystkie myśli krytykujących go osób falują wraz z nim. Taki właśnie jest Dariusz Rosiak. Nie ma w nim lęku i wahania, jest pewność i spokój. To się od razu udziela innym i łatwo wskazać, jak głęboko geniusz Rosiaka jest przekonujący. Jak niewiele miejsca zostawia obserwującym go ludziom na wątpliwości. On ich po prostu zniewala. Tak właśnie działają i tak żyją ludzie naprawdę inteligentni, którzy mają autentycznie wielki potencjał, a nie jakieś szury, co się ekscytują własnymi nagraniami na YT. A Wy tu kleicie jakieś linki, że on oskarżył Krąpca o współpracę z SB? W dodatku umieszczone na jakimś niszowym portalu, gdzie pies z kulawą nogą nie zagląda? Dajcie spokój. Rosiak to geniusz i nie mamy z nim szans. Nie mamy do niego wstanu, jak mawiają młodzi około trzydziestki.

Podam przykład. Wraz z innymi dziennikarzami, Rosiak został przez reżim wyrzucony z Trójki. Tak, jak inni założył sobie konto na Patronite, a stało się to w roku zeszłym, dwa dni przed moimi urodzinami. Uczynił to po to, by godnie żyć i lansować w przestrzeni internetu bliskie swojemu sercu wartości. I proszę, w półtora roku uzbierał milion dwieście, zaś progi ustawił takie, że można wpłacać po 5 złotych. Czy to nie jest niezwykłe?

https://patronite.pl/DariuszRosiak

Dla przykładu, o wiele bardziej widoczny w mediach i znany w całym internecie, Igor Janke od miesiąca zebrał ledwie 450 zł. Niech ktoś biegły w matematyce policzy ile czasu pan Igor musiałby się produkować w sieci, żeby osiągnąć wynik Dariusza Rosiaka. Jak wiecie jestem słaby w liczeniu i nie mam najmniejszych szans, by to sprawdzić.

https://patronite.pl/igorjanke

Mając przed oczami ten wynik, który wprost wskazuje, jaką popularnością cieszy się Dariusz Rosiak w Polsce, chcecie krytykować go za to, że coś tam napisał o Krąpcu? No to załóżcie konto na Patronite i zbierzcie pieniądze na polemiczną książkę. Niech ona się ukaże, niech ludzie z KUL pamiętający Krąpca, włączą się w tą inicjatywę i niech zacznie się tu wreszcie jakiś intelektualny ferment. Oczywiście drwię. Nic takiego się nie stanie, a nie stanie się albowiem ludzie piszący polemiki i rzucający oskarżenia na Rosiaka, mogą manifestować jedynie swoją bezsilność. I wierzyć przy tym, że kogoś ta bezsilność zaciekawi, że ktoś zainteresowany tym tekstem podejmie – na własne ryzyko i odpowiedzialność – jakieś działania. Reszta zaś poruszona i oburzona wróci do swoich codziennych zajęć polegających na kontemplowaniu bezsilności. No i na rozglądaniu się za kimś, o kim można by powiedzieć, iż jest wybitnie inteligentny, a do tego skuteczny. Może to być na przykład Sumliński, który nie dość, że skarcił Komorowskiego, to jeszcze teraz szarżuje sam jeden na całą zgraję podstępnych Żydów, może to być Korwin, albo Karoń. Wielu jest inteligentnych ludzi w Polsce, na których można się wzorować i którym można palić kadzidełka. Sami widzicie jednak, że nie mają oni najmniejszych szans z człowiekiem tak mądrym, a jednocześnie tak dyskretnym i wycofanym, jak Dariusz Rosiak.

lip 032021
 

Na początek kilka słów niezobowiązującego wstępu. Oto wczoraj przed 22.00 odwiedziła nas policja kryminalna. Dwaj sympatyczni panowie pokazali w półmroku legitymację i zapytali czy adres coryllusavellana@wp.pl należy do któregoś z domowników. Nie powiem, wystraszyłem się. Po ostatnich przygodach z blokowaniem raportów sprzedaży i innych historiach, wszystko mogło się zdarzyć. Okazało się jednak, że policjanci mają teraz obowiązek informowania ludzi o zagrożeniach w cyberprzestrzeni. Nie wyjaśnili dlaczego, ale przypuszczam, że w związku z aferą Dworczyka. Poinstruowali mnie jak mam dbać o swoją skrzynkę pocztową, zostawili załącznik nr 1, poprosili od podpis i wyszli. Natychmiast zadzwoniłem do Wieśka, żeby mu o tym opowiedzieć i dowiedzieć się co on o tym myśli. On się zdrowo pośmiał, ale doradził, żebym zadzwonił na komendę i się upewnił kim byli ci panowie. Tak też zrobiłem. Nie wiem dlaczego policja postanowiła zadbać akurat o moje bezpieczeństwo w sieci, ale przypuszczam, że ilość zaglądających na nasze strony niejawnych funkcjonariuszy jest tak duża, że adres po prostu sam się wytypował.

No więc teraz jestem już pod ochroną. Kiedyś, nie wiem czy ktoś to jeszcze pamięta, byli tacy, co twierdzili, że Ebenezer Rojt sławny recenzent książek, który wie wszystko lepiej, to grupa niejawnych funkcjonariuszy. Tak z pewnością nie jest. Ja zaś wspominam o nim, albowiem okazało się, że bez wstydu zupełnie, usunął on ze swojej szyderczej recenzji II tomu Baśni, wyimki dotyczące samozapalających się pokładów węgla kamiennego. Był tam taki fragment zarzucający mi głęboką nieznajomość tematu, albowiem według Rojta podziemne złoża nie mogły płonąć same z siebie. No więc teraz już tego nie ma. Zostało to po cichutku usunięte. Interpretuję to, jako próbę skomunikowania się ze mną w sprawie jakiejś nowej recenzji, do którejś z książek Michała Radoryskiego. Widocznie Rojt znów nie ma czego włożyć do garnka. Niebawem Michał skończy II część przygód Zbigniewa Nienackiego, proszę o cierpliwość. Znów będzie pan mógł napisać recenzję.

Dla Was zaś mam całkiem świeży, bardzo ciekawy film dokumentalny z Wałbrzycha, który obrazuje z jaką łatwością może dojść do samozapłonu, nie tylko w złożach węgla, ale także na hałdach. Warto posłuchać i obejrzeć. https://www.youtube.com/watch?v=lY4E8MylWF0

Wczoraj udało mi się wreszcie skończyć ostatni rozdział II tomu Kredytu i wojny. Teraz najgorsze, czyli poprawianie i nanoszenie tych poprawek. Nie wiem kiedy będzie to gotowe, bo jest sezon urlopowy i trudno cokolwiek przewidzieć.

Dostaję coraz więcej maili z propozycjami współpracy recenzenckiej. Nie odpowiadam na nie, albowiem mam głęboką pewność, że żadne recenzje niczego nie sprzedadzą. No chyba, że będą to recenzje Ebenezera Rojta. Wtedy to co innego. Cała reszta nie nadaje się do niczego. Przy tak nieprawdopodobnej masie książek, jakie drukuje się codziennie, przy takim nieuporządkowaniu rynku, jakie mamy i tak roszczeniowych postawach autorów i recenzentów, którzy nie rozumieją, po co w ogóle piszą cokolwiek, można się jedynie od tego wszystkiego odsunąć. Dla własnego dobra i dla zabezpieczenia tej sprzedaży, która już jest.

Jak to już wielokrotnie pisałem, książkę może uratować tylko oryginalny, autorski format, ale tworzenie takiego formatu jest bardzo ryzykowne i wymaga dużej cierpliwości. Nikt bowiem nie rozumie po co to robić, skoro można, na przykład, napisać biografię Saladyna, albo jakiejś innej wybitnej postaci. Wtedy czytelnik zrozumie o co chodzi i nie będzie kłopotu ze sprzedażą. Otóż nie jest to prawda, albowiem czyniąc tak wkraczamy na obszar komunikacji obsługiwany przez kogoś innego, nad którym nie mamy kontroli. Książka taka zaś tonie w powodzi innych, identycznych prac, tak samo słabych i tak samo niczym się nie wyróżniających. Należy od tego uciekać i budować opartą na całkiem nowych paradygmatach komunikację z czytelnikiem. To się zawsze opłaca, a ja wiem o tym z całą pewnością. Przekonałem się po raz kolejny pisząc II tom Kredytu i wojny. Zdradziłem już sporo szczegółów z treści, ale dziś zdradzę jeszcze jeden. Zachęcam wszystkich gorąco do czytania książek Andrzeja Dziubińskiego, dotyczących handlu ze wschodem i historii państw arabskich. Ja czytałem historię Maroka, świetna książka. Kiedy doszedłem do momentu, w którym auto opisuje potęgę gospodarczą państwa Almohadów w XII wieku, szczególnie zaś urządzenia w kopalniach miedzi, zamarłem. Oto twierdzi Andrzej Dziubiński, że te arabskie sposoby na odwadnianie szybów i wydobywanie urobku zostały potem wprost skopiowane w znanej nam księdze Georga Agricoli De re metallica libri XII. A skoro tak, to wszyscy mędrcy, zajmujący się odwadnianiem kopalń w Europie, w tym Jan Turzo, musieli czerpać swoją wiedzę od mistrzów z północnej Afryki. Czy zdobyli te informacje za pośrednictwem Wenecji, czy bezpośrednio, to już jest do ustalenia. To jest naprawdę coś niesamowitego. A przy tym przekonuje mnie, że nie ma sensu oddawać moich książek w ręce jakichkolwiek recenzentów, bo oni nikogo do niczego nie przekonają. Treści te są bowiem całkowicie poza ich horyzontem. Nie istnieją żadne poważne portale recenzenckie, a są takie, gdzie recenzenci poprawiają swoje wpisy post factum, kiedy okaże się, że jednak się mylili. Co to ma wspólnego z polemiką i uczciwością? Wszystko to są próby wymuszenia, albo wymuszenia egzemplarza recenzenckiego, albo wymuszenia milczenia autora, który – przejęty bezkompromisowością recenzenta – powinien zamilknąć. Ewentualnie zatrudnić go przy jakichś swoich projektach.

To jest gorzej niż żałosne, albowiem tworzy, w całym narodzie obszar, który dobrze znamy i każdy z nas penetrował go wielokrotnie, nie mając czasem świadomości, że to czyni. Jest to obszar komunikacji aspiracyjnej. Najlepiej widać jego funkcjonowanie w przypadku ludzi aspirujących do poprawnego mówienia po angielsku, którzy okazują prawdziwy wstręt i pogardę dla bliźnich niezbyt doskonale posługujących się tym językiem. Nie tylko w takich sytuacjach odkrywamy istnienie komunikacji aspiracyjnej, ona jest wszędzie i chodzi o to, byśmy się porozumiewali według narzuconych nam zasad. Te zaś są implantowane na naszym rynku treści przez osoby anonimowe. Tylko one bowiem mogą zrobić na odbiorcach odpowiednie wrażenie. To jest takie duchowe dziedzictwo komuny, jak lubią mawiać telewizyjni mędrcy. Jak nie wiadomo kto to jest, to z pewnością jest to tajniak i najlepiej go posłuchać, bo nie wiadomo co zrobi i gdzie doniesie. Ja też się wczoraj wystraszyłem tych, bardzo przecież grzecznych funkcjonariuszy, którzy mieli zapewne ochotę iść do domu i oglądać mecz, a musieli łazić po ludziach i wręczać im załącznik nr 1. A pokazali przecież legitymację.

Anonimowy autor jest w oczach ludzi obecnych stale w sieci, kimś o wiele ważniejszym niż autor z nazwiskiem. Oczekują oni bowiem od autora niezwykłości, ta zaś nie manifestuje się w produkowanych przez takiego treściach. Musi się manifestować w wizerunku. Ten bowiem chłoniętych jest wszystkimi zmysłami, a im bardziej jest tajemniczy tym lepiej. Komunikaty zaś, autora, który jest rozpoznawalny, trzeba przeczytać, odnieść się do nich, a to jest trudne i dla wielu po prostu niemożliwe. No, a jeśli autor nie ma żadnej legitymacji, to już katastrofa. – Kto pana popiera – jak zapytano kiedyś jednego kolegę, który chciał się zatrudnić w swoim wyuczonym, ale nie przesadnie wyszukanym i oryginalnym zawodzie. Tak to jest. Całe szczęście, za miesiąc minie już 12 lat od momentu kiedy napisałem pierwszy wpis na blogu w salonie24. To wystarczy za wszystkie legitymacje, tajemnicze wizerunki i uwierzytelnienia. A czuję się, jakbym dopiero wszystko zaczynał.

sie 312020
 

Film o pierwszym bohaterze już wszedł na ekrany, a film o drugim, wejdzie za chwilę. Nie widziałem jeszcze żadnego, ale pomyślałem, że warto o nich wspomnieć, choćby przez to, że wielu ludzie pamięta jeszcze księdza Zieję, a Tony’ego Halika pamiętają przecież wszyscy.

Od razu powiem, że mi ksiądz Zieja nie kojarzy się z niczym, kiedy jednak przeczytałem jego notkę w wiki, uderzyła mnie jedna rzecz. Oto ksiądz Zieja, współzałożyciel KOR, kapelan w Laskach, człowiek o życiorysie takim, że w zasadzie mógłby go zastąpić tylko Piotr Ściegienny, zapisuje się do ROPCiO, po czym natychmiast z tego ROPCiO występuje, kiedy Moczulski na konferencji prasowej, gdzie ogłoszono powstanie ruchu, wymienił jego nazwisko, które miało być utajnione. W życiu bym nie przypuścił, że Moczulski jakieś konferencje prasowe organizował na okoliczność powstania swojej organizacji. No, ale potem doczytałem, że była to organizacja jawna i mnie olśniło. Jawna, a nazwisko księdza Jana Ziei miało być tajne? Dlaczego? Nie mam zamiaru się w to wgłębiać, albowiem nie widzę sensu, by budować cokolwiek wokół mitów tworzonych przez tak zwane warszawskie elity. ROPCiO liczył w czasie największej prosperity około 200 członków, a deklarował chęć wpływania na władzę, by zechciała przestrzegać praw człowieka i obywatela. To jest oczywiście bardzo szlachetne i budujące, może nawet niektórym wydawać się, że to dobry przykład do naśladowania, ale ja nie jestem do tego przekonany.

No, ale mamy film biograficzny o księdzu Ziei, człowieku nieco już zapomnianym, ale świetnie nadającym się na symbol. Czego? Postaw nieoczywistych. To bowiem jest schemat operacyjny polskich twórców kina, książek, performance’ów i czego tam chcecie. Postawy nieoczywiste – ten towar sprzedaje polska kultura od momentu, kiedy upadł komunizm, a Wałęsa, długopisem wielkości wibratora dla kobiet z plemienia Bantu podpisał porozumienia sierpniowe. Dla niepoznaki ozdobił go wizerunkiem Jana Pawła II. I scena ta, a także mój komentarz, powinny być symbolicznym opisem ostatnich trzydziestu lat naszego życia w Polsce.

Księdza Zieję zagra Andrzej Seweryn, człowiek, który zagra wszystko i każdego, a do tego jeszcze na poczekaniu sprokuruje mądry komentarz do swoich występów. Nie wiem dlaczego, ale Andrzej Seweryn kojarzy mi się z głupotą i powierzchownością, a nie z głębią i mądrością. Może to dlatego, że kiedyś, przechodząc koło dworca Śródmieście, zauważyłem go tam z ekipą filmową, jak reżyserował jakąś scenę. Posłuchałem trochę o czym mówi i poszedłem w swoją stronę. Teraz zaś Andrzej Seweryn zagra człowieka, do którego nikt nie mógł mieć żadnych uwag. Tak bardzo nie mógł, że do dzisiaj nie bardzo wiadomo kim był i jakie funkcje pełnił ksiądz Zieja. Okazało się jednak, że na tyle znaczące, by w filmie Roberta Glińskiego, zagrał go Andrzej Seweryn. Oczywiście najważniejszą informacją w zapowiedzi tego filmu jest ta, która mówi, że ksiądz Jan Zieja nie był postacią oczywistą. Już się nie mogę doczekać, kiedy zobaczę, co to znaczy. Opcje są dwie – albo zawołał do Michnika „ty Żydu”, albo rozgrzeszał ubeków. I nie chodzi mi tu o opcje realne, ale te wypreparowane przez reżysera. Stawiałbym raczej na to drugie, bo ubeka zagrał Zamachowski, czyli człowiek zawodowo zajmujący się wywoływaniem sympatii do samego siebie.

Film o Tonym Haliku zapowiada się jeszcze ciekawiej, choć będzie to film dokumentalny. Oto bowiem czytamy w zapowiedzi zdanie takie:

Polak i Argentyńczyk, żołnierz Wermachtu i członek Maquis – francuskiego ruchu oporu, wielki patriota i tajny współpracownik, dokumentalista i konfabulant – „Tony Halik” Marcina Borchardta to film o płynnej granicy między prawdą a fałszem, wpisanej w niezwykłe losy człowieka, który na tej granicy uczynił swoje miejsce na ziemi

Zajrzałem do biografii Tony’ego Halika i trochę się zdziwiłem. Facet siedział w Ameryce Południowej, miał tam pozycję, pracował dla amerykańskich mediów, nie musiał niczego podpisywać i nagle spotkał Elżbietę Dzikowską. Pani ta jest dziś staruszką, ale kiedyś nie była. Ja zaś, jako młodzieniec nabuzowany hormonami, oglądając program „Pieprz i wanilia”, usiłowałem przede wszystkim rozkminić problem, jak to się stało, że ten światowiec i mistrz przygód wszelakich, który brylował na salonach, a przynajmniej na takiego się stroił, związał się węzłem silniejszym niż śmierć, z jakąś dziewczyniną, która przybyła z Polski, reprezentując media reżimowe środkowego Gierka? Żeby ona chociaż była jakoś szczególnie ładna. A tu wręcz przeciwnie. No, ale de gustibus…Książek pana Halika nie czytałem, albowiem przerażała mnie ich objętość i umieszczone w środku fotografie, szczególnie te, gdzie widać Halika przemierzającego zielone piekło Mato Grosso, z goluśkim dzieciakiem na plecach. Toż to musiało być ryzyko, że hej! A on je podjął i nie bał się wcale. Przeczytałem sporo literatury podróżniczej, która zalegała naszą wiejską bibliotekę, ale Halika akurat nie. Nie bardzo mi się to wszystko podobało i nigdy już potem do tych treści nie wracałem. No, ale pora na najważniejsze – jaki mechanizm musiał zadziałać, żeby gość z argentyńskim paszportem został TW komunistycznej bezpieki? Bo o to chodzi przecież w tej zajawce, tam jest wyraźnie napisane tajny współpracownik, prawda? Dobrze widzę? Czy zwerbowała go Dzikowska, czy może kto inny? Nie dojdziemy tego dzisiaj, ale musimy wpisać Halika na długą listę ludzi legend firmujących swoimi nazwiskami postawy nieoczywiste.

Oczywiście wszyscy pamiętają, jak pan Halik opowiadał w telewizji, że służył w RAF-ie, a potem okazało się, że nie w RAF -ie, ale w Luftwaffe. Pamiętam, że ta demaskacja wydała się wszystkim nawet zabawna, bo tłumaczenie było takie, że on mieszkał w Toruniu i został powołany do niemieckiego wojska w czasie okupacji. No, ale w wiki piszą, że był synem ziemian spod Torunia, którzy przeprowadzili się do Płocka. Jak to się więc stało, że syn polskich ziemian, zamiast na roboty do Niemiec, albo do konspiracji trafił do niemieckiego wojska? Miał już wtedy 22 lata, a to jak na warunki okupacyjne było całkiem sporo. Czekam kiedy ten film wejdzie na ekrany, choć nie spodziewam się, by nurtujące mnie kwestie zostały tam wyjaśnione. Tak generalizując już na koniec Tony Halik kojarzy mi się ze słowem pieprz. Tytuły jego programów to Tam gdzie pieprz rośnie, Tam gdzie rośnie wanilia, a także Pieprz i wanilia. Jak to pisał niegdyś Jan Sztaudynger ten „pieprz” na rączce twojej czerniejący / czy to jest tryb rozkazujący? Mnie fraszki Sztaudyngera nigdy jakoś nie śmieszyły, pewnie dlatego, że jestem za bardzo dosłowny, ale umieszczam tę jedną przy Tony’m Haliku, żeby przypomnieć iż słowo pieprz ma także inne niż spożywcze i moczopłciowe znaczenie. A jeśli zestawimy je z trybem rozkazującym, wyjdzie nam pieprzący na rozkaz staruszek. Wiem, że nie ma w tym finezji i że to jest zbyt dosłowne, ale te filmy też takie będą.

cze 182020
 

Polskie gazety z tego okresu publikowały teksty, które głęboko zadziwiłyby zachodnich czytelników, nawet tych zorientowanych szczególnie lewicowo i obywatelsko

 

Emanuel Małyński „Nowa Polska”

 

 

Nigdy nie byłem w beczce śmiechu. Mam na myśli taką prawdziwą beczkę, którą dawniej woziły ze sobą wesołe miasteczka i niektóre cyrki, beczkę gdzie były wypukłe lustra i gdzie wchodzili ludzie, żeby pośmiać się z samych siebie. Pewnie nie było mnie tam dlatego, że trzeba było za to dopłacić i rodzice nie chcieli mnie puścić do środka, bo oszczędzali.

Dziś dzieci ciągną mnie do cyrku, który będzie tu w niedzielę, a ja się zastanawiam czy będzie tam beczka śmiechu. Pewnie tak. Może nawet zajrzymy do środka. Jeśli idzie o cyrk, to miałem z tą instytucją krótkie, ale intensywne przeżycia. Po pierwsze dlatego, że cyrk był jedną z nielicznych rozrywek dostępnych w czasach kiedy byłem dzieckiem, a po drugie dlatego, że robiłem kiedyś wywiad z pewnym artystą cyrkowym, niesamowitym zupełnie facetem, który opowiadał tak inspirujące literacko historie, że gdyby nie nagonka na cyrkowców, całkowicie deprecjonująca ich sztukę, pisałbym wyłącznie o cyrku. To chyba zresztą widać, bo nie jest to mój pierwszy tekst, w którym cyrk wspominam. Czynię to oczywiście po to, by dojść do jakichś metafor politycznych. Nie będą one jednak oczywiste i prymitywne. Cyrk bowiem to sztuka, być może jedyna jaka się jeszcze uchowała. Pan Ryszard z którym rozmawiałem, miał teściów, a ci byli treserami szympansów. Na samą myśl o tym ekolodzy i działacze lewicowych organizacji albo by zemdleli, albo zacisnęli pięści i zmarszczyli brwi. Nie można bowiem inaczej jak z przerażeniem lub wściekłością myśleć o ludziach, którzy tresują zwierzęta. Tymczasem nikt nie ma pojęcia jak wygląda życie w cyrku, a tym bardziej jak wygląda w tym życiu egzystencja tresera szympansów, który musi – chce czy nie – zaakceptować fakt, że jego podopieczni, choć nie mówią, odznaczają się żywą inteligencją. Komunikacja zaś z nimi w niczym nie przypomina komunikacji z kotami, psami czy żółwiami. Niewiele też osób zdaje sobie sprawę, że szympans jest silniejszy od człowieka, zręczniejszy, szybszy, a od niektórych znanych mi osób pokazujących się publicznie, jest także inteligentniejszy. Nie da się niczego uzyskać od szympansa tłukąc go batem. Tak można postępować z ludźmi, ale nie z małpą, która zwieje przy pierwszej okazji olewając to, że jej treser odstawia właśnie popisowy numer przed publicznością. Małpy te sprawy nie obchodzą, albowiem ma ona silnie wyrobione poczucie osobistego szczęścia, które musi być stymulowane w odpowiedni sposób. I na tym z grubsza skupia się uwaga treserów małp człekokształtnych. Prowadzi to oczywiście do różnych patologii, wynikających stąd, że małpa człowieka lubi, a nie może być inaczej w przypadku opisywanej relacji, bo gdyby było, szympans nie wykonałby żadnego polecenia i najspokojniej w świecie udawałby, że nic nie kuma. I tak jeśli człowiek lubiany przez małpę opycha się lodami, małpa będzie robić to samo. Jeśli lubi cukierki miętowe małpa zażąda swojej prywatnej paczki. Jeśli człowiek pali, małpa też chce złapać parę sztachów. Próby odzwyczajenia małpy od palenia są identyczne z podejmowanymi w tym zakresie próbami wobec nastolatków. Nie skutkują. Małpa podkrada papierosy i kurzy za cyrkową budą. Nawet jeśli skłoni się małpę do wypalenia całej paczki ekstramocnych, co ponoć jest bardzo skuteczne w przypadku nastolatków, nic to nie da. Małpa będzie zadowolona z takiego obrotu spraw, albowiem zwielokrotnione doznania kojarzące się jej z frajdą są lepsze niż pojedyncze. Nawet jeśli potem kręci się jej trochę we łbie.

Do czego zmierzam? Do pewnej konstatacji, która w niektórych wywoła oburzenie. Oto zapomniany już reżyser niemiecki Werner Herzog, który w rzeczywistości nie był nawet Niemcem, a Serbem ponoć, nakręcił kiedyś film dokumentalny, którego tytułu nie pamiętam. Film miał wstrząsnąć widzami, albowiem opowiadał o jakiejś wojnie w Afryce i rozgrywających się tam bestialstwach. W finałowej scenie oglądamy szympansa, który siedzi w klatce i żebrze o papierosy. Jest to małpa, którą wcześniej przetrzymywali rebelianci czy siły rządowe, nie istotne. Ktoś z ekipy daje szympansowi camela i ten sobie pali. Zaciąga się i puszcza dym nosem. Herzog patrzy na to i płacze, bo uważa, że szympans z papierosem jest symbolem skrajnego okrucieństwa i deprawacji, której dopuszcza się człowiek wobec innych istot.

Powiem tak – jeśli wyjąć rzecz z kontekstu, pewnie można to tak ocenić, ale wszyscy wiemy jakie są media i jacy są reżyserzy. Nie mamy pojęcia kto był opiekunem małpy, zanim sfilmował ją Herzog. Może jakiś sympatyczny, nałogowy palacz, z którym łączyła szympansa głęboka więź? Wiemy natomiast, że sam Herzog był pod silnym wpływem Klausa Kinskiego, człowieka poważnie zaburzonego, który powinien być izolowany w miejscach, gdzie nie ma szympansów. Pomiędzy obydwoma panami istniała więź patologiczna i głęboka i choć Herzog nie palił, był całkowicie od Kinskiego uzależniony. Myślę, że żaden szympans nie zamieniłbym się z nim ani dobrowolnie, ani nawet za paczkę cameli. O czym tu więc gadać? Są sytuacje, które odpowiednio spreparowane mają odwrócić uwagę od patologii prawdziwej. Takiej, której nie da się opisać żadnym istniejącym językiem, ani literackim ani filmowym. I za taką uważam relację pomiędzy Kinskim a Herzogiem. Ten pierwszy nie doczekał się nawet uczciwej monografii, którą powinien napisać zespół psychiatrów. To co o nim piszą to jakieś popierdółki nimfomanek i gawędy oczadziałych fanów, którzy gotowi są płakać nad losem uzależnionych od papierosów człekokształtnych.

Sytuacja, którą tu opisuje żywo koresponduje z ocenami i wykładnią grzechów jakich dopuszcza się prezydent Duda wobec osób deklarujących przynależność do ruchu LGBT. To jest próba wywołania łez za pomocą widoku szympansa ćmiącego skręta. Bo to takie niezwykłe. Tak niezwykłe jak matka Biedronia przed sejmem. Nikt niestety nie czyta kontekstów i nie domyśla się nawet jak ponure histerie i jakie uzależnienia kryją się w głębi, za tymi wszystkimi wypielęgnowanymi buziami działaczy LGBT, którzy postanowili  skorzystać z okazji i pokazać się z jak najlepszej strony – bez papierosa w ustach i bez klatki, w której zamyka ich co wieczór opiekun, dbający o to, by przeżywane przez nich emocje miały zawsze właściwą temperaturę. Tego nie zobaczymy nigdy, albowiem nad preparowaniem normalności, którą wypełnione jest ponoć ich życie, pracuje codziennie trzech przynajmniej profesjonalnych stylistów.

lip 202019
 

Wszystkie wybory estetyczne dokonywane w Polsce przez ludzi rozpoznawalnych, a także za takowych pragnących uchodzić, są w istocie wyborami politycznymi i mają przesądzić o przynależności do grupy wybrańców rozumiejących więcej niż inni. Zaprezentuję działanie tego mechanizmu na starym i wszystkim znanym przykładzie. Jeśli jakiś twórca literatury popularnej, dajmy na to Manuela Gretkowska, chce zwrócić na siebie uwagę i wskazać swoją osobę, jako kandydatkę do przyjęcia w poczet osób wtajemniczonych i świadomych, umieszcza w treści swoich książek, przepisany wprost od kogoś, wątek procesu templariuszy, ten dotyczący sodomickich praktyk braci. Wszyscy wiemy, że kwestia ta została sprokurowana i była po prostu oskarżeniem fałszywym. Popatrzmy jednak jak działa ten mechanizm – Gretkowska, zawołana idiotka, ma przymus pisania o templariuszach, którzy inicjując udział w zgromadzeniu całowali w tyłek wielkiego mistrza, czy kogoś ważnego, kto akurat był pod ręką. Nie ma w istocie znaczenia kogo. Dziś ów fałszywy mechanizm mamy zastosowany w praktyce, na widoku, relacjonowany jest on do tego w mediach. Chodzi mi o pretekst dotyczący bananów. Pokazują w tym głupim muzeum coś, co nie powinno się tam znaleźć i nie ma już nawet wymowy prowokacyjnej. Nie ma żadnej wymowy. Służy jednak temu, by integrować grupę i przekonać wszystkich, którzy chcą być rozpoznawalni, albo przynależeć do wybranych, że aby to nastąpiło, trzeba się publicznie lizać po, pardon, dupach. To jest chciałem powiedzieć, trzeba publicznie jeść banany i robić przy tym miny. To jest w istocie to samo, bo chodzi przecież o uczestniczenie publiczne w intymnym i nacechowanym emocjami akcie. To jest po prostu wypełnienie pokusy, jeśli wziąć pod uwagę kryteria jakimi posługują się katolicy. Dla ludzi, którzy w tym uczestniczą, jest jednak inaczej, to jest wyczyn polityczny, bunt przeciwko skostniałemu systemowi, czy jakieś innej nieistniejącej bzdurze. Jest w tym także pycha, bo ludziom publicznie całującym się po, pardon, dupach, wydaje się, że ów akt daje im władzę. Nie daje. Otrzymują oni jedynie złudzenie, które za chwilę obraca się przeciwko nim. Władzę, póki co ma dyrektor muzeum, Jerzy Miziołek i z tego co słychać nie ma on zamiaru rezygnować z egzekwowania tej władzy. Durnie zaś, którzy obronili instalację z bananem, mają teraz poważny orzech do zgryzienia i nie mogą zrozumieć jak to się stało, że ów akt publicznego lizania się po, pardon, dupach, nie spowodował anihilacji Miziołka. I jeszcze się cieszyli wszyscy, że dyrektor, kazał powiesić tę instalację z powrotem. W zasadzie jest tylko jeden sposób, by ten mechanizm unieważnić. Trzeba zrobić film dokumentalny o tej pani co jadła banana i chichotała przy tym i pokazać ją jak wygląda teraz. A nuż okaże się, że siedzi przez cały czas w kościele, a wracając w dzień powszedni z porannego nabożeństwa, kupuje sobie po drodze banana w straganiku i zjada go tak po prostu? Któż to może wiedzieć, ludzie się z czasem zmieniają.

Nie o bananach miało być jednak dzisiaj, a o filmach. Oto syn reżysera Żuławskiego, który z wyborów emocjonalnych uczynił wybory polityczne i stworzył wręcz całe panoptikum emocjonalnych gadżetów, które powodują, że człowiek od razu przechodzi wszystkie siedem wtajemniczeń, zrobił film pod tytułem „Mowa ptaków”. Oto opis fabuły:

Licealny nauczyciel historii Ludwik zostaje upokorzony przez nacjonalistycznie i katolicko nastawionych uczniów. W jego obronie staje polonista i niespełniony pisarz Marian. Zostaje on jednak zwolniony, gdyż ratując historyka, użył w samoobronie noża. Brat Mariana, Józef to ambitny kompozytor, którego toczy… trąd. Obaj bracia próbują zarobić, napisawszy piosenkę-przebój. Żeby utrzymać Józefa, jego dziewczyna Ania zatrudnia się jako sprzątaczka u dyrektora banku Jakubca, choć musi znosić szykany ze strony jego ciężarnej żony .

Pomijając już idiotyzmy i polityczną propagandę, widoczne na pierwszy rzut oka, mamy tu jeszcze, tak charakterystyczną dla polskich filmowców i twórców w ogóle, sugestię, że rynek muzyczny to jest obszar nieskrępowanej wolności, gdzie można zarabiać pisząc przebojowe piosenki. I jeśli się tylko takową stworzy, wszyscy macherzy od rynku przylecą w te pędy z gotówką, żeby za przebój zapłacić. To jest złudzenie mające przekonać odbiorcę, że wszystko jest możliwe i wszystko zależy od niego, a jeśli mu się nie udaje, to jest to wyłącznie jego wina. Mógł się przecież głosić do „Mam talent”.

Bromski nie chciał wpuścić filmu na festiwal w Gdyni. To dobrze o nim świadczy, albowiem zorientował się, że nagromadzenie emocjonalnych i życiowych nieprawdopodobieństw spowoduje absmack publiczności. Sieć zaś zareaguje wesołym wyciem. Musiał jednak ustąpić, bo środowisko oskarżyło go o to, iż tłamsi wolność twórczą, powodowany politycznymi naciskami. Że niby młody Żuławski to buntownik wskazujący słuszne kierunki, a reżimowy urzędas Bromski, usiłuje złamać mu karierę, bo reprezentuje prawicowy i faszystowski rząd. Widzimy wyraźnie, że nie ma takiej bredni, przed obroną której cofnęłyby się środowiska określane czasem jako elity, a czasem jako ludzie kultury. Wliczam w to profesorów historii sztuki, a także doświadczonych filmowców, którzy przecież dobrze wiedzą, jak jest i dobrze wiedzą, że pani bawiąca się bananem, to w najlepszym razie żart, a w najgorszym milicyjny akt deprawacji wpisany w politykę wewnętrzną resortów siłowych. Dobrze wiedzą również, że filmy Żuławskiego, to jedynie pretekst mający usprawiedliwić jego obecność mediach i poza reżyserską działalność. Podobnie jak filmy Piwowskiego. Oni wszyscy dobrze o tym wiedzą, ale będą uczestniczyć w tym przedstawieniu, zaprzeczając głośno i jawnie swojej wierze. Będzie to czynił nawet dyrektor Miziołek, a potem będzie wywierał zemstę za zmuszanie go do różnych upokarzających aktów. O tym, by ktokolwiek wypuścił choć trochę pary z tego kotła nie może być mowy. Wszyscy ci ludzie bowiem, od Miziołka począwszy na Bromskim i młodym Żuławskim kończąc, zostali wynajęci do robienia polityki. Ta zaś, by być skuteczną, musi być przeniesiona na inne obszary. Musi, podkreślam, bo chodzi o sprawę dość istotną, czyli o zamaskowanie brutalności jaka towarzyszy politycznym działaniom i wskazanie, że są inne poza politycznymi wybory, w których może uczestniczyć każdy mający jakieś pretensje do ilorazu. Nie ma. Nie ma w realnym świecie innych wyborów niż polityczne, a każdy kto próbuje jednak wyciągać jakieś trwałe konsekwencje z jakości obrazów, filmów, każdy kto tworzy ich hierarchie rozpoznawalne przecież na podstawie dostępnych zmysłom cech, musi wylądować na śmietniku. Prędzej czy później bowiem poproszą go o to, by powiedział co myśli na temat pani, która w 1972 roku bawiła się bananem. I on musi wtedy, używając całkiem fałszywych pojęć i wyciągniętych, pardon, z dupy, kryteriów, powiedzieć, że to jest coś fantastycznego.

Polityka kulturalna państwa to jest coś niesłychanie istotnego, a przy tym coś niesłychanie łatwego do zepsucia. Ja powołam się teraz na przykład, który już wielokrotnie podawałem. Żeby prowadzić politykę kulturalną poprzez promocję obrazów, III Republika, musiała, etapami, unieważnić akademię. To było szalenie istotne, albowiem bez tego aktu wyszydzenia akademików i proponowanych przez nich kryteriów, nie można było promować francuskich malarzy na rynku amerykańskim. A to znaczy, że nie można było na gigantyczną skalę spekulować obrazami i zawyżać ich wartości, zaniżając jednocześnie i dewastując kryteria oceny. Pieniądze są ważne w życiu pojedynczych ludzi, a cóż dopiero mówić o życiu państw, które uczestniczą w aferach takich jak panamska. Nie sądzę więc, by ktokolwiek moim hipotezom zaprzeczał.

Żeby ową spekulację umożliwić trzeba było potrząsnąć trochę akademią. I to się udało, ale był pewien problem, który zaowocował tym wszystkim, co dziś nazywane jest rynkiem sztuki. Raz uruchomiony mechanizm spekulacji nie dał się zatrzymać. Kiedy zaś okazało się, że nadaje się on nie tylko do robienia wałków finansowych, ale także politycznych, a i przy szantażach emocjonalnych jest skuteczny, można go było już tylko rozwijać i doskonalić, poprzez tworzenie obszarów komunikacji, na których poruszają się pozostający na jawnych i tajnych pensjach znawcy. Ich zadaniem jest udowadnianie publiczności, że gówno to piernik. I nic poza tym. Ja nawet nie będzie próbował zgadywać, przez jakie wtajemniczenia trzeba przejść, kogo i w co całować, żeby się wśród tych wybrańców znaleźć.

I teraz konkluzja. Cały ten korowód, który widzimy dziś wokół filmu młodego Żuławskiego, ma stworzyć, bądź też odnowić, jak kto woli, obszar komunikacji, na którym po raz kolejny prawdziwa sztuka pokona sztukę reżimową i polityczną. Tak to zostanie przedstawione. W rzeczywistości Żuławski zrobił agresywny film propagandowy, degradujący w zasadzie nas wszystkich, podobnie jak wszystkich degradowały filmy jego ojca. Stworzył film ułatwiający młodzieży gimnazjalnej dokonywanie wyborów politycznych, podmieniając je na wybory emocjonalne. Ludzie zaś, którzy bronią tego filmu wmawiać nam będą, że tak naprawdę chodzi o wybory estetyczne – za prawdziwym pięknem i prawdziwą ekspresją albo przeciwko nim. Musicie się, prawda, na coś zdecydować. A tu macie zajawkę, tego, pardon gówna. https://www.filmweb.pl/film/Mowa+ptak%C3%B3w-2019-826832

Zapraszam do naszej księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl gdzie do końca wakacji Baśń socjalistyczna kosztuje tylko 35 zł za tom. Zapraszam też na portal www.prawygornyrog.pl i przypominam, że nasze książki można także kupić w księgarni Przy Agorze – ul. Przy Agorze 11 a, a także w sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy

gru 292018
 

Jestem w trasie i jutro napiszę coś o wrażeniach z Baranowa Sandomierskiego, na razie jednak chciałbym wrócić do tematu monet dokumentujących istnienie państwa polskiego. Do czego w ogóle takie blaszki są potrzebne? Przecież nie były one potrzebne ani Mieszkowi I, ani Bolesławowi Chrobremu? Jak można w ogóle myśleć, że wobec czynnych w obiegu znakomicie wykonanych monet rzymskich i arabskich, funkcję reprezentacyjną dla władcy mógł spełniać jakiś nadziubany niewiadomo czym kawałek srebra? Kiedy spotykamy się z Szymonem często rozmawiamy o zaawansowanych technologiach z dawnych czasów. No więc te monety nie są dowodem na istnienie zaawansowanych technologii, są dowodem na istnienie nędzy. I teraz ważne pytanie – czy nie była to czasem, tak jak dziś nędza zamierzona? To znaczy oni bili to srebro, żeby pokazać swoim, a reszta miała z tego bekę? Tak tylko pytam, bo przypomniał mi się Terlikowski jak promował swoją książkę o tarocie, gdzieś w jakiejś norze, a potem porąbał karty do tarota na przywleczonym tam pieńku. Może to jest tradycja właśnie, trwająca od tysiąca ponad lat, polska tradycja lansu i promocji. Trochę żartuję, a trochę nie. Jest tu telewizor i wczoraj leciał film dokumentalny o wikingach. Taki jaki potrafią zrobić Brytyjczycy. U nas to się nigdy nie uda, bo Terlikowski z Górnym pobiliby się o rolę prowadzącego, a w końcu i tak dostałaby ją Anna Popek. Różne rzeczy tam mówili, ale najważniejsze było to, że wikingowie kontrolowali obieg arabskich monet na północy. Nie to było jednak najlepsze. Pan prowadzący powiedział, że oni srebro na te momenty pozyskiwali rabując brytyjskie klasztory. Wtedy też pozyskiwali niewolników. To nam się układa w całość sensowną, to znaczy w obieg zamknięty, w którym kontrahenci mają do siebie bezgraniczne zaufanie, nawet jeśli coś się czasem sypnie. Zyski są ważniejsze. Poganie i muzułmanie współpracują ze sobą na gruncie ekonomii kosztem chrześcijan. To jest dokładnie tak jak dzisiaj z uchodźcami, tylko w drugą stronę. My zaś usiłujemy z nimi dyskutować jak mnisi z wyspy Iona, mówiąc i porządku, ładzie, cywilizacji i miłosierdziu. Oni mają w dupie miłosierdzie, bo nie na to opiewają kontrakty, bardzo przepraszam panie. Szlaki handlowe i drogi przerzutu pieniędzy i ludzi są identyczne jak w średniowieczu, ale zobaczymy to dokładnie dopiero jak sytuacja na Ukrainie się ustabilizuje. I teraz ważna rzecz – już w XI wieku Jarosław Mądry mógł myśleć swobodnie o zamążpójściu swojej córki w dalekie kraje – wydał ją za króla Francji Henryka I, który był w bardzo złej sytuacji politycznej. Ja nie badałem dokładnie tej sprawy, ale z wierzchu, interes ten wyglądał dla księżniczki Anny i dla samego Jarosława słabo. Zapewne było odwrotnie – Henryk wyłożył kasę na ten ślub, który gwarantował mu protekcję organizacji handlowej reprezentowanej przez Jarosława, czyli wikingów zakolegowanych biznesowo z Arabami. Jeśli zaś taką tezę postawimy łatwo przyjdzie nam uwierzyć, że wojny Włodzimierza i Jarosława z Bizancjum miały charakter wypłaty świadczeń dla ich arabskich sojuszników. W tym czasie w Polsce ludzie zastanawiali się nad problemem czy wydać córkę księcia do Czech czy na Węgry. To jest wrażna różnica w hierarchii bytów politycznych. Ruś robi politykę globalną, a Polska lokalną. Ruś, sprzymierzona z Wikingami, kontroluje obieg dobrego i rozpoznawalnego pieniądza na dużych obszarach, a Polska wybija swoje denary z kogutem, psem i Irokezem na koniu.

Powtórzę jeszcze raz – obieg dobrego pieniądze może kontrolować jedynie duża sprzęgnięta z różnych elementów organizacja, posiadająca technologiczną przewagę. Organizacja ta jest zwykle niejawna. I to ona decyduje do jest, a co nie jest ważne na danym obszarze – reszta aspiruje i czeka, aż sytuacja ustabilizuje się na tyle, żeby przewaga technologiczna – broń, okręty, stemple mennicze – straciła nieco na znaczeniu. Jeśli idzie o świat chrześcijański to niwelował on tę przewagę stale poprzez edukację, nie tylko ewangeliczną, ale także praktyczną. Jeśli ktoś potrafił wybudować nad brzegiem morza basztę i utrzymał ją mimo ataków brodatych facetów w dziwacznych łachach i hełmach, mógł spać spokojnie. W innych dziedzinach było podobnie.

Wróćmy jednak do denarów wczesnopiastowskich. Komu był potrzebny denar atrybuowany Mieszkowi I? Ten z wyraźnym obrysem cyrkla. Moim zdaniem przede wszystkim towarzyszowi Gomułce. A potrzebny był on na uroczystości milenijne. Podobnie jak inne artefakty zalegające muzea i magazyny archeologiczne. Poza tym moneta to najłatwiejszy do usprawiedliwienia dowód. Szedł chłop z pługiem i wyorał – o co chodzi? A gdzie ten chłop? Umarł. A dzieci? Do Ameryki wyjechały. I szlus. Inaczej jest z dokumentami. Tych nie można znaleźć przypadkiem i trudniej dokręcić do nich idiotyczną i nieprawdziwą interpretację. Dziś już żaden chłop niczego nie wyorze, a i na wszelki wypadek zabroniono chodzić z wykrywką po polu, żeby się nie okazało, że coś tam jednak leży, łatwiejszego do określenia niż ten denar Mieszka I. I nie mówcie mi, że to zarządzenie nie jest wymierzone w poszukiwaczy prawdy, a celem jego jest ochrona dóbr kultury zalegających pola. Jest dokładnie odwrotnie. Na dziś to tyle, bo muszę wracać do domu. Jutro opowiem o sytuacji w Baranowie.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl

gru 282017
 

Obejrzałem wczoraj film dokumentalny zatytułowany „Szwedzka teoria miłości”. Projekt ten jest prosty jak przecinak i nie umywa się nawet do tak finezyjnych numerów z cyrku Astleya jak „Wojskowy krawiec” czy „Metamorfozy wieśniaka”. Postanowiłem jednak napisać o nim kilka słów. Z grubsza chodzi o ukazanie tego straszliwego mechanizmu, który doprowadził do dezintegracji rodziny w Szwecji. Mamy więc na samym początku zdjęcia, gdzie widać tradycyjną rodzinę z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, potem przemawiają politycy i Olof Palme maszeruje na czele swoich zwolenników ulicami Sztokholmu. Później zaś jest już tylko gorzej, aż wreszcie dochodzimy do konkluzji i wniosków. Te zaś są całkowicie zaskakujące. Przynajmniej dla mnie. Zwykle jest tak, że w każdym filmie mamy tak zwany przekaz podprogowy, w tym jednak, o szwedzkiej teorii miłości, komunikaty podprogowy wydostaje się gdzieś w połowie filmu spod progu i staje się komunikatem głównym. Ponieważ spece od propagandy, którzy się za ten film zabrali są mimo wszystko patentowanymi durniami, nie ustrzegli się kilku mimowolnych demaskacji. Zanim przejdę do omówienia wszystkiego, dodam jeszcze tylko, że film ma już swoje lata, dokładnie chyba aż dwa lata, więc się trochę zdezaktualizował.

No to lecimy. Ze względu na upiorną politykę socjalistów, Szwedzi zostali doprowadzeni do ekstremum, w którym pozostawiono ich samych sobie, nazywając to samorealizacją i opieką państwa. Film nasz ma za zadanie zdemaskować ten mechanizm i powiedzieć biednym Szwedom, że nie tędy droga. Czyni to w sposób wywołujący w Polakach, przynajmniej takich jak my, lekki uśmiech zażenowania. Zacznę od potworności. Ta samotność jest tak zabójcza, że jak Szwed umiera, to nikogo to nie obchodzi. Rachunki są płacone automatycznie przez komputer, a on sobie leży w mieszkaniu i gnije. Pieniędzy na koncie ma masę, ale to nie ma już przecież znaczenia. Był sam i sam umarł. A przez tą cholerną politykę rządu socjalistów, nie tylko się nie zrealizował duchowo i emocjonalnie, ale jeszcze do tego zerwał kontakty z najbliższą rodziną. Potem zjadły go robaki, jak tak leżał na wykładzinie. Całe szczęście rząd ma specjalną komórkę interwencyjną, która może wejść do mieszkania, zaalarmowana przez sąsiadów zaniepokojonych trupim odorem. Dwie osoby, starsza kobieta i młodszy mężczyzna sprawdzają co po sobie nieboszczyk zostawił i ile z tego może przejąć państwo, a ile można wywalić na śmietnik. I wyobraźcie sobie, że przez cały film, ani razu nie zasugerowano, że cała ta polityka uniezależnienia jednostek od siebie nawzajem oraz całkowitego uzależnienia ich od państwa wprowadzona została po to, by kontrolować mienie Szwedów. Ani razu o tym nie wspomniano. Cały czas ględzą o tych więziach, o tej samorealizacji i o tym współuzależnieniu jednostek. I do tego pokazują różne subtelne przykłady współuzależnień, z seksualnymi na czele. Pokazują też jak powinny wyglądać właściwe relacje, a jak te złe, których trzeba unikać. Na początku mamy więc niezależną kobietę, grubą, brzydką, z krzywymi nogami, która jest tak pewna siebie, że jakby zdecydowała się wejść na nasze podwórko, to trzeba by ją wypędzać kijem, bez nadziei na sukces. Ona sobie szuka partnera, z którym mogłaby mieć dziecko. Poprzez bank spermy oczywiście, gdzie nagrane są głosy dawców. Dawca może się zareklamować w sieci, co ma jeszcze mniej sensu niż reklamy w biurze matrymonialnym, albo na portalu randkowym. Służy jedynie promocji firmy. Do zapłodnienia, ku mojemu zdziwieniu, dochodzi w domu, gdzie kurier przynosi pudełko wypełnione ciekłym azotem, z zanurzoną w nim strzykawką. No dobrze, ale ja tu nie będę streszczał tego filmu. Powiem tylko, że przez dłuższy czas pokazują tych dawców. To są sami Szwedzi, jeden w drugiego. Sami zdegradowani do poziomu tych dziwnych czynności nordyccy chłopcy, którzy nie dość, że robią „to”, mają jeszcze na tyle zlasowane mózgi, że o tym opowiadają. I żaden się nie uśmiecha. Są jednak w tym filmie ludzie, którzy się śmieją. To są przede wszystkim emigranci z Syrii przygotowywani do życia wśród Szwedów. Oni się śmieją ze szwedzkich zwyczajów, z tego dziwnego sposobu życia i kontaktów międzyludzkich. I wszyscy są serdeczni i ciepli. Nawet te grube dziewuchy poowijane szmatami. Wszyscy są też zadowoleni, albowiem oni reprezentują właściwy typ relacji międzyludzkich, empatyczny i serdeczny. Nie uciekają jeden od drugiego, interesują się sobą i swoimi sprawami. Jak któryś umrze reszta na pewno go pochowa….Na pewno? Czy aby na pewno? Ja miałbym co do tego poważne wątpliwości. Podobnie jak do zbawiennej roli bliskich relacji międzyludzkich w wydaniu syryjskim czy arabskim w ogóle. Co jakiś czas narracja przerywana jest dziwnymi obrazkami. Kilku ubranych w koszule i swetry czarnych, lata po jakichś krzakach z przedpotopowymi dzidami w rękach. Tak jak to bywało dawnymi laty, kiedy nie mieli jeszcze swetrów i koszul. Kim są i o co chodzi dowiadujemy się prawie na sam koniec filmu.

Przez dłuższy czas narratorką jest Syryjka, która mieszka w Szwecji od dawna i ponoć nie jest sama, ale ani razu nie pokazują jej w okolicznościach domowych, nie wiemy więc kto jej towarzyszy w życiu i czy nie jest to jakiś zdegradowany do poziomu dawcy nasienia odbiorca socjalu. Pani owa mówi, że nie wierzy w rasizm Szwedów, ale film przekonuje nas, że ona się myli. Ta cholerna polityka doprowadziła do tego, że Szwedzi są odizolowani od imigrantów i powoli zaczynają ich nienawidzić. A tak nie wolno, bo tracimy w ten sposób empatię. Nigdy byście nie zgadli co robią ci odizolowani Szwedzi w ramach samorealizacji. Ja sam bym na to nie wpadł. Otóż starsze panie, które wychowały się w tym upiornym systemie zapisują się na kurs obsługi tradycyjnych krosien, takich drewnianych, średniowiecznych. Mamy więc kontrolę mienia pod przykrywką samorealizacji i samą samorealizację, która wygląda jak wstęp do instalowania tkackich komun pod nadzorem uśmiechniętych i empatycznych imigrantów. I wszyscy udają, że tego nie widzą, bo najważniejszy jest bank spermy, wynaleziony przez jakiegoś ogłupiałego Duńczyka. Prócz tego banku ważne są także emocje. Te zaś można poznać dopiero na łonie natury. W filmie pokazują bowiem buntowników, którzy wyrwali się z tego szalonego kołowrotu i żyją gdzieś w lesie, w namiotach odkrywając swoje prawdziwe ja. Ten fragment filmu jest najbardziej dęty i zalatuje oszustwem, na odległość. Poznać to mogą jedynie ci, którzy odróżniają mniej więcej typy siedliskowe lasu. Na podmokłym i grząskim terenie, wśród zwalonych pni, gdzie nie ma żadnej możliwości ustawienia namiotu ze względu na półmetrową warstwę mchu pokrywającą wszystko, stoi jednak jeden mały namiot, a wokół niego kręcą się freaki. Jakaś dziewucha podobna do Stevena Bochko, jakiś Kolumbijczyk z brodą i oczami spaniela, jakiś łysy Szwed także z brodą o oczach tak pełnych współczucia, że na jego widok Josef Mengele rzuciłby czapkę na apelowy dziedziniec i zaczął po niej skakać płacząc jednocześnie z wściekłości. Wszyscy ci ludzie mają nam pokazać, że inne życie jest możliwe. Jakie? No w dziczy, bez pieniędzy, dostaw jedzenia i środków sanitarnych, w namiocie, życie pełne miłości i współczucia. Co robią ci ludzie na tej podmokłej, pełnej dojrzewającej żurawiny i innych zimozielonych krzewinek, ziemi? Otóż oni oddają się jakimś pierwotnym rytuałom. Głównie chodzi o to, żeby głaskać jeden drugiego i mruczeć. Nie ma w tym jednak intymności, bo głaskanie jest zbiorowe, w kręgu i do tego na wilgotnej ziemi, a więc wszyscy mają dobrze przemoknięte tyłki już w połowie tego seansu. To kolejna grupa, która żyje z sensem, w przeciwieństwie do przeciętnego Szweda. Nie jest to jednak koniec atrakcji. Najlepsze życie wiedzie szwedzki chirurg, który wyjechał do Etiopii. Tam jest prawdziwe piekło, ale on uważa, że jest świetnie. Ludzie są sobie bliscy, głaszczą się, przytulają i mają dla siebie czas. Operacje co prawda trzeba wykonywać w warunkach urągających wszystkiemu, ale za to człowiek doświadcza prawdziwych emocji. Pewnego dnia na stół operacyjny trafia jeden z tych facetów co biegali z dzidami po krzakach. Flaki ma na wierzchu, a dzida z jednej strony wchodzi mu w brzuch, a z drugiej wychodzi. Wszyscy przyglądają mu się z zainteresowaniem, całkowicie szczerym, nikt nie ucieka, a on sam jest przytomny i patrzy w oko kamery smutnym wzrokiem. Uśmiechnięty pan doktor, przynosi z zaplecza piłkę do metalu, bo tylko taka jest, ucina drzewce dzidy i wyciąga mu ostrze z drugiej strony. Nie pokazują tego, mniemam więc, że cała scena jest ustawką. Mówią, że to był wypadek, na polowaniu jeden drugiego pchnął tą dzidą. Ja pierniczę, prawdziwe życie, empatia, emocje ludzie się kochają i głaszczą i chcą ze sobą przebywać w dużych grupach rodzinnych, nie unikają pogrzebów, nie zostawiają chorych na pastwę sąsiadów czy dzikich zwierząt, a tu taki wypadek. Przebili chłopaka na wylot dzidą, jak to się mogło stać? I na co oni polowali w tych krzakach wokół slumsów? Może na jakiegoś wspólnego wroga? Może pomylili tego biedaka z tym wrogiem? Sam nie wiem co o tym myśleć….Dobry doktor jednak cały czas się uśmiecha i mówi, że jego życie wśród tych ludzi jest cudowne. Nie zdradza jakie są jego relacje z miejscową policją, ani kto tak naprawdę rządzi w slumsach, po których spaceruje wraz z żoną. Mamy uwierzyć, że to co dzieje się w Etiopii jest dobre, choć może trochę nieprzewidywalne.

Mamy więc ekstrema oparte o prezentowany kilka razy schemat aspiracji i tradycji poszczególnych krajów. Jedno ekstremum to Szwecja, a drugie Etiopia. Kamera parę razy prześlizguje się po tym schemacie, na tyle wolno, że łatwo zauważyć można co jest w środku. Wiecie co? My. Polska jest w środku, ale to nie obchodzi ani twórców filmu, widzów, ani Syryjczyków, ani Etiopczyków, ani Szwedów. Przed nami bowiem schemat kolejnego eksperymentu, którego Szwedzi nie przetrwają. To jest dla każdego uważnego widza jasne. Oni są skazani na zagładę, a przed zagładą na totalne wyeksploatowanie sił. Nie będzie od tego ucieczki, bo projekt ten zaciśnie im się na szyi jak żelazna obręcz. Josef Mengele tak naprawdę nie zrzuci czapki na widok tego płaczliwego gamonia z brodą, walnie go kolbą Lugera w łeb i każe dotkliwie pobić swoim kapo rekrutowanym spośród tych Etiopczyków co biegali z dzidami po krzakach, a następnie przykuć łańcuchem do krosien. Dowiedziałem się o tym na koniec filmu. Na sam koniec, albowiem wtedy pokazali atrakcję ostateczną – Zygmunta Baumana, który swoim spokojnym głosem oficera śledczego tłumaczył, że samotność i samorealizacja nie oznaczają szczęścia, że szczęście to jednak relacje międzyludzkie, które mogą być co prawda nieco kłopotliwe, ale warto się chyba do cholery trochę pomęczyć, żeby zobaczyć jako to jest żyć we wspólnocie z drugim człowiekiem. Szwedzi już niebawem się przekonają.

Po co ja mieszam do tego wszystkiego św. Pawła, zapytacie? To proste. Św. Paweł zleciał z konia i doznał wstrząsu, o jakim żaden przeciętny Szwed nie może nawet marzyć. Potem zaś, sam jeden w zasadzie, stworzył organizację, z którą do dziś nie mogą uporać się ani Etiopczycy z dzidami, ani Syryjczycy, ani szwedzcy naukowcy od socjologii, ani politycy unijni, ani w ogóle nikt. Św. Paweł stworzył organizację, która ma tyle opcji, dających ludziom możliwość spełnienia tu na ziemi, że nie wymyśli tego żaden uniwersytet, ani nawet żaden szwedzki chirurg, choćby nie wiem jak pomysłowy. Św. Paweł zobaczył sprawy w świetle jaskrawym i właściwym, czego ja dziś z tego miejsca życzę wszystkim Szwedom, a także nam tutaj licznie zgromadzonym.

Zbliża się koniec roku, a ja muszę opróżnić magazyn. Postanowiłem więc, że zrobimy późną, grudniową promocję i przecenimy stare numery nawigatorów do 10 zł za egzemplarz. Do tego poziomu obniżmy też cenę „Straży przedniej” księdza Mariana Tokarzewskiego. Uwaga, numer 3 nawigatora nie jest już dostępny. Trzeba było się spieszyć.

gru 132017
 

Wczoraj był w Warszawie pogrzeb. Chowano zasłużonego działacza Solidarności Walczącej Włodzimierza Strzemińskiego, człowieka, o którym mawiano, że był prawą ręką Kornela. Ja – o czym uprzedzam – nie wiem czy tak było, powtarzam tylko zasłyszane plotki. Powtórzę je w dodatku niedokładnie, żeby nie wyszło na jaw skąd ja to wszystko wiem. Pan Strzemiński, człowiek w kręgach opozycji znany i szanowany, nie miał ostatnimi laty łatwego życia. Pracował gdzieś ponoć na jakimś podrzędnym stanowisku w telewizji, które to stanowisko otrzymał za wstawiennictwem Kornela Morawieckiego. Było mu ciężko. Kiedy umarł, niespodziewanie dla wszystkich, w kilka dni po śmierci swojej żony, okazało się, że pogrzeb będzie miał wspaniały, a nie dość tego jeszcze nakręcą o nim film dokumentalny. Na pogrzebie ś.p Włodzimierza Strzemińskiego była i kompania honorowa i poduszka z orderem Polonia Restituta. Nie udało mi się ustalić czy wręczonym mu przez prezydenta za życia czy też przyznanym pośmiertnie. Czy ja może sugeruję, że to się nieboszczykowi Strzemińskiemu nie należało? Oczywiście, że nie, chcę tylko powiedzieć, że pewne zasługi warto by jednak docenić przed śmiercią zasłużonego, a nie po. W tym drugim bowiem przypadku zachodzi podejrzenie, że cała uroczystość służy li tylko przypudrowaniu zaniechań środowiska. Te zaś, sami przyznacie, muszą wyglądać nieco dziwnie w chwili kiedy tabloidy od rana samego podnoszą bohaterstwo i poświęcenie dla ojczyzny, jakie było udziałem młodocianego premiera Mateusza. – Znowu się czepiasz – powie ktoś – a sam napisałeś, że Kornel załatwił mu pracę. Czepiam się, to prawda, ale chodzi o coś innego, tym razem nie o Kornela i jego syna, ale o styropian. Zadzwoniłem przedwczoraj do kolegi, który wie prawie wszystko. I on mi powiedział tak – żadne zasługi w opozycji nie mają już znaczenia od dawna. – Dlaczego – zapytałem. – Przez Frasyniuka – on na to. Potem zaś opowiadał mi długo i kwieciście o panu Władeczku i jego wyczynach, a przed oczyma duszy mojej, niczym w cudownym programie komputerowym malował się taki oto obraz – altana zalana słońcem, w niej stół z białą zastawą, a na nim różne przysmaki. Klimat taki bardziej tropikalno-morski niczym na wyspie Reunion z której pochodził nasz znajomy Vollard. I nagle w poprzek tego stołu pełznie wielki, tłusty, oślizły tropikalny ślimak wydzielający trujący śluz. Pełznie, a za nim zamiast obrusa, porcelanowej zastawy i przysmaków, zostaje pokruszony, stary styropian ze śladami wilgoci. Na samym zaś ślimaku, tak zupełnie z wierzchu, napisane jest wielkimi literami – FRASYNIUK WŁADYSŁAW. Przy stole nie ma gości, ale wiadomo, że jak przyjdą to się zdziwią i będą się zastanawiać kto zrobił im tę brzydką niespodziankę. I tylko niektórzy domyślą się, że chodzi o Frasyniuka.

Wobec powszechnej wśród działaczy dawnej opozycji wiedzy na temat wagi ich własnych dokonań oraz konsekwencji tychże, trudno traktować serio to, co piszą o Mateuszu Morawieckim. To jest mowa do chińskiego ludu przez zamknięty lufcik.

Napiszę teraz kilka słów o istocie zasług kombatanckich. Mają one wymiar dwojaki. W imperiach dążących do dominacji, kombatanci to nie jest powód do dumy. Fryderyk Wielki honorował ich pozwoleniem na żebranie w Berlinie. W innych ekspansywnych organizacjach nie było lepiej. Oficerowie dawnych wojen służyli do zabawiania dam na rautach, a szeregowi żołnierze bez nóg i rąk, byli oczywiście doceniani i honorowani, ale nie wyciągano ich z zaplecza za każdym razem, kiedy potrzeba było zachęcać nowych bohaterów do poświęceń. Czyniono tak z obawy, by nie uzyskać efektu odwrotnego.

Kombatantów, co ważne, honoruje się i docenia zwykle tam, gdzie władza ma coś do ukrycia przed ludem, a biedni inwalidzi wojenni, ci wszyscy zasłużeni staruszkowie, służą za parawan. Ci z nich, którzy są najmniej zasłużeni, ale za to najbardziej cyniczni, stanowią podporę tej chwiejnej i szukającej gwałtownie uwiarygodnienia władzy. To jest motyw stały w historii państw i narodów i tylko tacy idioci jak my, możemy się łudzić, że jest inaczej. Napisano o tym już tomy całe, a za przykład niech posłuży sławna powieść „Piąta brygada”.

Podsumujmy, obecność w życiu publicznym nachalnie domagających się szacunku i uwagi kombatantów źle wróży krajowi. Oznacza bowiem, że jest coś do ukrycia, oznacza także, że poparcie dla władzy nie jest takie, jakie sobie władza wymarzyła. A skoro nie jest takie jak trzeba to trzeba szukać jakiś dodatkowych wspomagaczy. W sferach władzy, połączonych nieszczerymi bardzo więzami osobistymi i różnymi dziwnymi zaszłościami, kombatanctwo uchodzi za jedyny możliwy do przyjęcia sposób budzenia zaufania ludu. To jest oczywiście nieprawda, ale oni nie mogą tego po prostu stwierdzić, bo nic im nie zostanie. Lansują więc te zasługi, te szlaki borsuka, prześladowania wybrańców i ich cudowne ocalenia. I nikt nie protestuje, bo nikogo to nie obchodzi. Władza zaś uważa, że nie protestuje, bo się zgadza. To nie jest prawda. Kombatanci w Polsce zawsze mieli do spełnienia rolę szczególną i była to rola ponura oraz niewdzięczna. Była ona także nasączona fałszem. Doskonale to wszystko zrozumiał i wykorzystał w stosownym czasie ślimak Frasyniuk, stając się czołowym, najmężniej walczącym z systemem polskim opozycjonistą. Wszystko to będzie się w Polszcze naszej toczyć dalej tym samym trybem, co jakiś czas tylko zdarzy się taka oto demaskacja jak ten wczorajszy pogrzeb. Że też nie mogłem znaleźć informacji czy on tę Polonię restitutę dostał pośmiertnie czy wcześniej….

Inny mój kolega, do którego zadzwoniłem, żeby pogadać, mimo duszącego mnie kaszlu, który ni cholery nie chce minąć, posłuchał tego wszystkiego co mu mówiłem i rzekł – to teraz ci coś zaśpiewam…Zdziwiłem się, a on nie zrażony niczym zaśpiewał piosenkę o nierozpoznanej melodii, bo śpiew nie jest jego najmocniejszą stroną, ale zdaje się, że była to jakaś poleczka. Słowa zaś brzmiały tak:

Wsadzili mu do buta, Polonia restituta

pośmiertnie mu przyznali Virtuti militari…

Myślę, że z tym Was zostawię. Idę chorować, nie wiem dlaczego, ale mimo antybiotyku nic mi nie lepiej. A miałem jutro jechać do Dęblina…co za pech.

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy przez ostatnie miesiące wspierali ten blog dobrym słowem i nie tylko dobrym słowem. Nie będę wymieniał nikogo z imienia, musicie mi to wybaczyć. Składam po prostu ogólne podziękowania wszystkim. Nie mogę zatrzymać tej zbiórki niestety, bo sytuacja jest trudna, a w przyszłym roku będzie jeszcze trudniejsza. Nie mam też specjalnych oporów, wybaczcie mi to, widząc jak dziennikarskie i publicystyczne sławy, ratują się prosząc o wsparcie czytelników. Jeśli więc ktoś uważa, że można i trzeba wesprzeć moją działalność publicystyczną, będę mu nieskończenie wdzięczny.

Bank Polska Kasa Opieki S.A. O. w Grodzisku Mazowieckim,

ul.Armii Krajowej 16 05-825 Grodzisk Mazowiecki

PL47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

PKOPPLPWXXX

Podaję też konto na pay palu:

gabrielmaciejewski@wp.pl

Przypominam też, że pieniądze pochodzące ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego przeznaczamy na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie ksiądz prałat dokonał swojego dzieła, a gdzie obecnie pełni posługę nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek.

Zapraszam też do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze, do Tarabuka, do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu GUFUŚ w Bielsku Białej i do sklepu HYDRO GAZ w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim.

wrz 132017
 

Zanim przejdę do rzeczy, mam ważne ogłoszenie. Podjąłem decyzję, że nie pojadę tej jesieni na żadne targi. Zrezygnuję nawet z tych, które już opłaciłem. Nie dam rady. Musicie mi to wybaczyć. Ci, którzy chcieliby coś kupić bezpośrednio ode mnie muszą zaczekać do wiosny. Przepraszam.

Teraz do rzeczy. Oto na festiwalu w Wenecji polski film dokumentalny otrzymał ważną nagrodę, jakiegoś lwa, czy coś tam innego. To jest ważne wyróżnienie dla ludzi z branży i tych, co się ekscytują tak zwaną kulturą. Internet huczy od doniesień na temat tej nagrody, a na umieszczanych w portalach fotografiach widać uśmiechniętych laureatów, którzy wyglądają jakby wydostali się wprost z kibucu. Taka stylizacja, bo też i temat filmu jest szczególny. Opowiada ów film o księciu Michale Waszyńskim, który był potentatem we włoskiej branży filmowej. Był także księciem fałszywym, bo suspens filmu i oszukana demaskacja polega na tym, by ukazać go jako aspirującego do sławy, samotnego i wrażliwego, żydowskiego chłopca z Kowla. Dlaczego ja piszę, że jest to demaskacja fałszywa? Bo żaden żydowski chłopiec nie podejmował żadnej poważnej decyzji życiowej samodzielnie. Szczególnie mam tu na myśli chłopców chederowych, wychowanych w izolacji od świata zewnętrznego, a takim właśnie człowiekiem był Mosze Waks, alias Michał Waszyński. Decyzję za zdolnych, młodych i rokujących na przyszłość żydowskich chłopców podejmują ludzie od nich bardziej doświadczeni i poważniejsi. Rozmawialiśmy tu kiedyś o niesamowitej karierze żydowskich chłopców z Węgier, którzy porobili kariery w filmie tak wielkie, że jeden nawet reżyserował Casablancę. Zaczęło się zaś od filmowania rewolucji komunistycznej na Węgrzech, potem był film niemiecki, a potem Hollywood. Jeśli idzie o Waszyńskiego to ciotka wiki mówi, że nie wiadomo, co ów jegomość robił pomiędzy rokiem 1919 a 1922. Jak pamiętamy ze starego rosyjskiego dowcipu za to co się robiło w dziewiętnastym można było dostać dziesięć lat odsiadki w łagrze. On jednak nie poszedł siedzieć, ale wrócił do Polski i rozpoczął tak zwaną zawrotną karierę w filmie. Ja, widząc tę jego lukę w życiorysie, jestem prawie pewien, że rzekomy książę Waszyński, podobnie jak wszyscy inni, którzy mieli kiedykolwiek jakieś luki w życiorysie, zajmował się tym samym, czym na Węgrzech zajmował się reżyser filmu Casablanca – robił filmową oprawę rewolucji. Jakim sposobem – zdziwi się ktoś – odnalazł się więc potem w odrodzonej ojczyźnie? A jakim sposobem odnalazł się tam Wincenty Jastrzębski, minister w rządzie Mołotowa, a następnie Bartla, później zaś Bieruta i Cyrankiewicza? Myślę, że rzekomy książę musiał przebyć podobną drogę, tyle, że on nie ministrował w transporcie i finansach, a jedynie kręcił filmy.

Kino jest najważniejszą ze sztuk, wszyscy o tym wiemy. Pozostało nią do dzisiaj, o czym świadczy nagroda wręczona polskim filmowcom za obraz o życiu Waszyńskiego. Nie spodziewam się, by widz dowiedział się z tego filmu jakim sposobem Waszyński, zdeklarowany gej zrobił karierę we Włoszech, gdzie rządzi machismo i królują cycate gwiazdy. Pewnie zrobił ją bo był wybitnie zdolny i potrafił olśnić swoimi wizjami producentów. Wiemy natomiast dlaczego udawało mu się kręcić filmy w Polsce, otóż – jak poucza nas ciotka wiki – był on reżyserem który pracował nad filmem ledwie kilka tygodni i osiągał rekordy jeśli idzie o skromność budżetu. Był tani po prostu, ale jak mu się to udawało, tego się nie dowiemy.

We Włoszech zasłyną jako reżyser monstrualnej i nie dającej się oglądać kobyły pod tytułem „Upadek imperium rzymskiego”. Próbowałem ten film oglądać, ale jakoś mi nie szło. Najważniejszym jednak jego filmem był „Dybuk”. To jest coś, czego ja, przyznam szczerze zrozumieć nie potrafię. Dybuk w kulturze jidisz jest tym samym czym był film o wilku i zającu w kulturze radzieckiej – wizytówką i pokazówką. Jeśli chcemy kogoś wzruszyć i uwieść głębią kultury i tradycji żydowskiej pokazujemy mu Dybuka. Dętą gawędę o tym, że się nieboszczyk przyczepił do żywego i nie chciał puścić. Jeśli ktoś się na tym obrazie nie zechce wzruszyć, ten jest cham i prostak bez wrażliwości. Nie wiem ilu reżyserów podejmowało temat Dybuka, ale z całą pewnością wielu. Być może historia ta i jej realizacja filmowe oraz teatralne mają jeszcze, prócz tej prostackiej opisanej przeze mnie jeszcze jakieś inne, znacznie bardziej subtelne funkcje. Ja ich nie rozpoznaję. Może Wam się uda.

Najciekawsze z naszego tutaj punktu widzenia jest to, że Waszyński funkcjonował na zachodzie jako polski książę. My tymczasem wiemy, że w dwudziestoleciu międzywojennym i po wojnie, żaden polski książę, ani polski arystokrata z prawdziwego zdarzenia, nie chodziłby po świecie i nie chwaliłby się swoją błękitną krwią. Tak czynili jedynie oszuści oraz osobnicy aspirujący, tacy jak Gombrowicz. Film jednak nie mówi o losie polskiej arystokracji, tak samo jak żaden dokumentalny film węgierski, nagrodzony prestiżową statuetką, nie poruszy nigdy losów arystokracji węgierskiej. To są obszary, na które jest zapis. Przypomniała mi się w tym momencie książka Jerzego Ficowskiego zatytułowana „Regiony wielkiej herezji”. Jest to rzecz poświęcona twórczości Brunona Schulza, który, o czym niewielu pamięta, o mały włos nie został pisarzem niemieckojęzycznym. Wysyłał bowiem próbki swoich dzieł do Tomasza Manna, z prośbą o ocenę, ale Mann nigdy mu nie odpowiedział. Został więc Bruno pisarzem polskim, a Niemcy go potem zabili. Ktoś może powiedzieć – jak wiele zależy od przypadku….Pewnie tak, ale nie o to w tej historii chodzi. Chodzi o to, że dzieła takie jak „Sklepy cynamonowe” czy „Dybuk” nie są potrzebne narodom takim jak Niemcy. One mogą się zagnieździć tylko w kulturze i języku polskim, a to z tego względu, że w lokalnej naszej kakofonii stylów, dźwięków i narracji nie liczy się żadna hierarchia. Liczy się tylko i wyłącznie kokieteria. To jest także odpowiedź na pytanie dlaczego nie wydawano wspomnień Hipolita Milewskiego – bo tam jest mało kokieterii i nikomu, ale to nikomu książka ta nie była potrzebna. Nawet wtedy, kiedy pochwalił ją Wańkowicz.

Teraz pora na pytanie najważniejsze – komu jest potrzebny film o Waszyńskim? Ja uważam, że on jest potrzebny nam wszystkim, mam jednak pewne zastrzeżenie, trzeba go koniecznie wzbogacić o dokumentację dotyczącą tego co książę Michał Waszyński robił w dziewiętnastym.

Teraz ogłoszenia.

Jak pewnie już wszyscy wiedzą okoliczności zmuszają mnie do ogłoszenia tutaj pokornej prośby o wsparcie tego bloga. Jeśli ktoś uzna, że moja ośmioletnia, jakże intensywna działalność, warta jest jakiegoś zaangażowania, ponad wpisanie komentarza pod tekstem, będę mu nieskończenie wdzięczny za pomoc.

Bank Polska Kasa Opieki S.A. O. w Grodzisku Mazowieckim, 

ul.Armii Krajowej 16 05-825 Grodzisk Mazowiecki

PL47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

PKOPPLPWXXX

Podaję też konto na pay palu:

gabrielmaciejewski@wp.pl

Teraz inne ogłoszenia.

Oto musimy stanąć w prawdzie i ponieść odpowiedzialność za nieprzemyślane decyzje jakie stały się moim udziałem w tym i pod koniec zeszłego roku. Po sześciu latach prowadzenia wydawnictwa wiem już mniej więcej w jakich cyklach koniunkturalnych się poruszamy. Oczywiście nie potrafię tego opisać, ale biorę rzecz na wyczucie. I to wyczucie mówi mi, że jeśli nie zaczniemy już teraz opróżniać magazynu z książek, które na pewno nie będą się dynamicznie sprzedawać, położymy się na pewno. Nic nas nie uratuje. Zanim przejdę do rzeczy, chciałem coś jeszcze zaznaczyć. To mianowicie, że od dziś nie słucham nikogo. Nie biorę pod uwagę żadnych opinii, rad, cudownych przepisów na biznes i zwiększenie sprzedaży, nie robię też nic, co nie jest bezpośrednio związane z moją pracą. Słucham tylko siebie. Howgh. Weźcie to pod uwagę. Teraz clou. Nie sprzedamy nakładu wspomnień księdza Wacława Blizińskiego. To jest dla mnie już dziś jasne. Zajmują one poważną powierzchnię w magazynie i ona musi się zwolnić. Nie sprzedamy tego, bez względu na deklaracje jakie padają na temat tej książki oraz jej autora. Nie sprzedamy jej nawet wtedy jeśli obniżę cenę bardzo drastycznie, bo doświadczenia z obniżaniem cen książek mamy już za sobą i one nas o mały włos nie doprowadziły do katastrofy. Pomysł jest więc taki – wszystko co uzyskamy ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego, pod odliczeniu podatków rzecz jasna, zostanie przekazane na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie proboszczem jest dziś nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek. To nie jest ekstrawagancja tak wielka jak „dżdżownica jest to:”, ale uważam, że trzyma jakiś standard. Nie mogę inaczej. Tak więc jeśli ktoś chce pomóc w remoncie kościoła i plebanii w Liskowie, niech kupi jeden egzemplarz książki księdza Blizińskiego i komuś go podaruje.

Zapraszam na stronę www.basnjakniedzwiedz.pl Michał wrócił już z urlopu, więc FOTO MAG jest już czynny. Zapraszam także do Tarabuka, do księgarni Przy Agorze w Warszawie. Do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu Gufuś w Bielsku Białej, do sklepu Hydro Gaz w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim. Nasze książki są także dostępne w Prudniku w księgarni „Na zapleczu” przy ulicy Piastowskiej 33/2

paź 022016
 

Śpię w hotelu i mam tu telewizor. Jak wiecie normalnie nic nie oglądam, a więc za każdym razem kiedy włączę to pudło przeżywam autentyczny wstrząs. I wczoraj w nocy tak było. Oto pokazywali program prowadzony przez Pawlickiego Macieja, producenta telewizyjnego i filmowego, program dotyczył własności i tak zwanej dzikiej reprywatyzacji. Była to już druga edycja sporu o jakąś kamienicę. Na widowni znajdowały się strony sporu, dobrane starannie tak, żeby nikt nie miał wątpliwości kto jest dobry a kto zły. Jeśli sądzicie, że byli tam ludzie, odpowiedzialni za śmierć Jolanty Brzeskiej, albo choćby o spowodowanie tej śmierci podejrzani, to się mylicie. Jako przedstawicieli sił ciemności Pawlicki zaprosił jakichś staruszków udających ziemian. Jeden pan miał sygnet i laskę okutą srebrem. Inny tylko nobliwy wygląd. Ich przeciwnikiem był specjalnie na tę okazję wyczarowany twór, coś czego naprawdę i z całej duszy nienawidzę – kolektyw. Ten zaś był skonstruowany w sposób znamionujący dużą fachowość, wręcz manipulacyjne mistrzostwo pana Pawlickiego. Najbliżej prowadzącego i tego centralnego kręgu, po którym oni latał Pawlicki z asystentką, siedział jakiś trzęsący się staruszek, troszkę wyżej poubierane w jednakowe koszulki grube panie, a pomiędzy nimi jedna chuda, bez przerwy obnażająca dziąsła w krzywym uśmiechu, pani młodsza. Miała wielkie kolczyki w uszach i co jakiś czas wykrzykiwała coś wzburzonym głosem. Kiedy usłyszałem z jej ust – własność to kradzież, pomyślałem, że trzeba mieć naprawdę oko na tego Pawlickiego. Siedzący niżej staruszek, trząsł się i mówił łamiącym się głosem, że nie można oddawać kamienic byłym właścicielom, ponieważ to naród je odbudowywał, to naród tam pracował, właścicielom więc nie należy się nic. Najwyżej w sektorze kolektywu siedzieli dwaj młodzi mężczyźni wyglądający na Cyganów rozstawiających trzy karty na Różyku. Oni wrzeszczeli najgłośniej i mówili, że ci panowie udający ziemian, najpierw nażarli się przed wojną tego co naprodukował chłop, potem zgwałcili dziewki, a teraz jeszcze chcą odzyskać swoje kamienice. Powinni tak naprawdę oddać to co zagrabili przez 300 lat pańszczyny istniejącej w Polsce. I jeszcze mają się wyrzec tytułów hrabiowskich, które przyznał im zaborca. Naprawdę tak było. Nie chciałem w to uwierzyć i oglądałem ten program – fragmentami oczywiście, bo cięgiem się nie dało -do późna. Pawlicki najpierw podpuszczał kolektyw na staruszków, a potem bronił ich, raz nawet strasząc jednego z Cyganów ochroną, po to by na koniec pokazać się samemu przed kamerą i stanąć w roli rozjemcy. Na samej górze siedział Ikonowicz, który mówił i pozował tak, jakby był co najmniej Zeusem na Olimpie. I tak się to ciągnęło ponad godzinę.

Okazało się, że ten kolektyw to jakaś spółdzielnia „Syrena”, która domaga się jakiejś sprawiedliwości. Nie zorientowałem się jakiej, bo Pawlicki bardzo przeszkadzał. Byłem pod ogromnym wrażeniem tego programu. Oto podpuszcza się ludzi, który nie są winni niczemu, by wzięli udział w programie, tam defasonuje się polską historię i całe wyobrażenie na temat własności unieważniając ją na oczach widzów, a następnie stawia się siebie samego w centrum uwagi i woła do publiczności, że oto będzie kolejna edycja, w której już na pewno pogodzimy byłych właścicieli z kolektywem. Na sali nie ma pana Mossakowskiego, nie ma tam też ani jednego przedstawiciela diaspory żydowskiej. Własność i jej odzyskiwanie to w Polsce doby obecnej problem związny ze środowiskami ziemiańskimi oraz legendarnym psuciem dziewek, jak podkreślił jeden z Cyganów.

Kierunek, w którym zmierza narracja dotycząca własności, lansowana przez naszych jest oczywisty, reprywatyzacja tak, ale na zasadach które proponujemy i z zastosowaniem pojęć, które proponujemy. Mechanizm ten zmierza też, jak w poprzednich socjalistycznych otwarciach polityki krajowej, do wskazania winnego wszystkich nieszczęść. Nie personalnie i nie w sensie odpowiedzialności za winę, ale tak bardziej propagandowo, żeby kolektyw wiedział kogo ma się obawiać, komu klaskać, a na kogo buczeć. Nie będzie dobrze.

Przez moment przełączyłem na ministra Morawieckiego, ale zaraz to zmieniłem, bo mi się przypomnieli politycy z lat osiemdziesiątych, jakiś minister Kowalczyk, jakiś Krasiński i inni podobni, co to ich w szopkach politycznych na Boże Narodzenie pokazywali.

Przez chwilę oglądałem film „Miasto 44”, ale nie dałem rady. Jeśli na jednym kanale Pawlicki ustawia dyskusję o tym, kto jest właścicielem nieruchomości zniszczonych podczas Powstania, a na innym widzimy to Powstanie i te zabijane dzieci, oraz burzone nieruchomości, to ja w zasadzie nie rozumiem o czym jest ta dyskusja. Przedstawiciele socjalistycznego rządu przedwojennej Polski, zainteresowani kontynuowaniem tej socjalistycznej tradycji po wojnie, sprowokowani do akcji przez fałszywych sojuszników, przyczynili się walnie do zdewastowania miasta. PRL był – czego uporczywie nie chcemy przyjąć do wiadomości – kontynuatorem tradycji II RP, a wielu polityków i urzędników tamego ustroju odnalazło się w strukturach władzy po wojnie. To co nastąpiło w czasie działań wojennych, było – z punktu widzenia władz politycznych Polski – walką frakcyjną. Jedna frakcja musiała ustąpić innej i została przez tę inną frakcję zniszczona. Ocaleli ci, którzy mogli się przydać. Kontynuacją PRL była III RP, a kontynuacją III RP jest to co mamy teraz. Zadajmy pytanie – czy państwo ma jakieś zobowiązania wobec obywateli i w jakim wymiarze zamierza je wykonywać? Jeśli już nie chce, a nie chce, zwracać nieruchomości, zagrabionych, zniszczonych przez głupotę przedstawicieli administracji i armii międzywojennej, to niech przynajmniej nie dopuszcza do tego, by ukrywać właściwych beneficjentów tej jumy i niech nie dopuszcza do tego, by dyskusja o własności zamienianiała się w dyskusję o wywłaszczeniu. Wywłaszczeniom bowiem, kiedy się je raz zacznie nie ma końca. I pani z różowymi dziąsłąmi na wierzchu, która miała w uszach wielkie kolczyki powinna mieć tego świadomość, to znaczy powinna wiedzieć, że jeśli będzie wznosić hasła takie, jak w tym programie to jej te kolczyki wyrwą razem z uszami.

Na koniec włączyłem jeszcze jeden program. Była to relacja z festiwalu filmów o niezłomnych, wyklętych i kimś jeszcze, ale nie zapamiętałem kim. Było naprawdę dziwnie. Kurski wręczał jakieś nagrody i za każdym razem, kiedy wyczytywano nazwisko laureata, orkiestra grała touche – w całkiem wariackim tempie wybrzmiewał mi uszach marsz Mokotowa, czy też może Pałacyk Michla, już nie pamiętam, tak wielkie to robiło wrażenie. Na koniec pokazali jakąś aktorską inscenizację, w której żołnierze polscy najpierw walczyli z Niemcami, potem próbowali gadać z Rosjanami, ale ci ich zamykali do więzień, na koniec inni żołnierze ich uwalniali, a potem był happy end, czyli wszyscy ginęli gdzieś w polu walcząc bohatersko o Polskę.

I teraz pomyślcie sobie ile przenikliwości miały w sobie komunistyczne urzędy od kultury, że pozwalały na ekranizację takich filmów jak „Noce i dnie”. No, ale to było dawno, telewizja polska i treści przez nią podawane wyglądają dziś tak właśnie jak opisałem. Na jednym kanale fałszywa dyskusja bezradnych, byłych właścicieli z agresywnym kolektywem, właścicieli, którzy nie są winni horrendów jakie mają miejsce w Warszawie, a jedynie dali się podpuścić Pawlickiemu, który chciał mieć dynamiczny program i zwrócić na siebie uwagę. Na innym kanale mamy burzenie tych kamienic połączone z bestialskim mordowaniem dzieci, uzbrojonych w broń bez amunicji przez oszukanych polityków, na kolejnym minister Morawiecki opowiada o sukcesach, które nas czekają, a na ostatnim Kurski daje 50 tysięcy nagrody za film dokumentalny, przy wtórze orgkiestry grającej powstańczą piosenkę. W końcu pokazują tych, co ocaleli z akcji burzenia kamienic i mordowania dzieci w Warszawie, jak giną w lesie i na polu zabijani przez sowietów. I cieszmy się całym sercem, że nie puścili do tego jeszcze walca z serialu „Noce i dnie”, a mogli przecież tak zrobić.

Dwa momenty chciałem w tej śpiewogrze podkreślić, momenty, które napawają mnie szczególnym niepokojem – zadowolonego z siebie ministra oraz zajadły i gotowy mordować przeciwników gołymi rękami kolektyw.

Teraz ważne ogłoszenie – nie odbieram telefonów. Jeśli mam skończyć książkę to po prostu nie odbieram telefonów i niech nikt nie ma do mnie pretensji.

Na tym kończę na dziś. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk. Przypominam też, że w sklepie Bereźnicki w Krakowie przy ul. Przybyszewskiego 71 można kupić komiksy Tomka.

Zapraszam też na stronę www.rozetta.pl gdzie znajdują się nagrania z targów bytomskich.

mar 292016
 

Ktoś słusznie zwrócił wczoraj uwagę na fakt, że istnieje takie państwo jak Arabia Saudyjska, gdzie nikt jakoś nie próbuje zaprowadzać demokratycznych porządków. Ja zaś przypominam, że istnieje takie państwo jak Imperium Brytyjskie gdzie nie ma konstytucji i jakoś nikt temu państwu nie zarzuca braku ciała tak niezbędnego u nas jak trybunał konstytucyjny. W Polsce jednak jest inaczej, bo PiS zamierza raz na zawsze rozprawić się z demokracją i w związku z tym potrzebny jest ten cały KOD czyli organizacja, której celem istotnym jest utrzymanie tego stanu zawieszenia jaki mamy tu od 30 lat. Tej magmy, z której nic nie może się wyłonić. Cóż to może oznaczać, taka postawa możnych wobec naszego biednego kraju? No tyle chyba, że mają jakieś poważne plany wobec tubylców, które chwilowo nie mogą być zrealizowane. Przyczyny mogą być różne. Żyje jedyny, wyłoniony przez czynniki lokalne przywódca polityczny, którego na razie nie da się usunąć tak jak to się stało z jego bratem. Może czekają aż umrze? Wtedy będzie łatwiej – Błaszczaki i Ziobry do wora, a na szefa wszystkich szefów dojrzałe demokracje przeznaczą nam jakiegoś Somozę, który będzie pilnował, żeby koszta pracy nie wzrosły znacząco i żeby produkcja była wydajna.

Teraz dygresja, skończyłem czytać pamiętniki obszarników i zacząłem czytać pamiętniki rewolucjonistów. Powiem Wam jaka jest między nimi różnica. Otóż te pierwsze wydawane są bez ingerencji w zasadzie, ale pokątnie, w śladowych nakładach. Te drugie zaś są wydawane i dotowane przez różne fundacje i państwo, ale są po prostu ostro ocenzurowane. Nazywa się to „wybór fragmentów”. Taką to mamy demokrację po 30 latach, a będzie gorzej. Nasz kolega Jacek, który tu zagląda, ale nie komentuje, podarował mi swego czasu niszowy i mało znany film dokumentalny zatytułowany „Europa środkowa idzie na wolność”. Z filmu tego jasno wynika, że żyjemy w czasie darowanym, w dodatku darowanym przez siebie samych, a nie przez kogoś innego, kogoś z zewnątrz. Plan bowiem na rok 1989 był taki, że wojsko radzieckie wychodzi z NRD, Czechosłowacji i Węgier, ale u nas zostaje. Tak jak zostało w Mołdawii. Michnik, kiedy Orban domagał się wyprowadzenia tego wojska nawrzeszczał nań, że jest on ekstremistą i człowiekiem nieodpowiedzialnym, „bo są już pewne ustalenia”. Tak więc sytuacja wyglądała tak, że praca i przemysł na terenie Polski miały być zachowane, ale pod warunkiem, że nadzór pozostanie ten sam co wcześniej. Na szczęście wszystko się posypało. Obejrzyjcie sobie ten film, bo jest ciekawy, chociaż trochę hermetyczny. Występuje w nim nasz kolega Jacek, który w roku 1991, albo 1992 zakręcił głównemu dowództwu wojsk radzieckich w Polsce wodę i odciął prąd, bo nie płacili rachunków. Przyjechali doń gazikiem z pistoletami u pasa, żeby zrobić porządek, ale ich sekretarka pogoniła. Nasz kolega był wtedy prezydentem miasta, gdzie ten sztab się znajdował. Okazuje się, że gorącym zwolennikiem i autorem planu pozostawienia armii radzieckiej w Polsce był Leszek Balcerowicz. O Michniku nawet szkoda gadać….o jego kumplach także. Dziś zaś się okazuje, że o tym co tam się dzieje w Waszyngtonie i jakie dokładnie plany ma kongres wobec Kijowskiego informuje nas Aleksander Smolar. To nie jest bynajmniej chichot historii, jakby to określił autor tak wybitny jak Witold Gadowski, to jest stały wariant gry, na który my nie mamy wpływu. Polska, bez względu co my o tym myślimy, jest dla tych ludzi galaretą, którą można kawałkować w dowolny sposób. Póki to się nie zmieni, nie ma mowy o tym, byśmy byli bezpieczni. W początku lat dziewięćdziesiątych Niemcy obiecywali Czechom miliony marek, za to, żeby zbojkotowali polskie plany co do wolności i nie wspierali Polaków w dążeniu do tego wyprowadzenia wojsk. Tak naprawdę tylko dzięki Czechom, Węgrom i gastce nie znanych nikomu z nazwiska ludzi armia ta została wyprowadzona. No i na to wychodzi ulubieniec wszystkich prawicowych intelektualistów Bartosiak Jacek i mówi, że Polska odzyskała wolność nie dzięki papieżowi, nie dzięki sobie, ale tylko dzięki USA. I słysząc to wszyscy prawicowi intelektualiści popadają w zamyślenie i mądrze kiwają głowami. Być może chodzi o to, że to Bartosiak szykowany jest na tego Somozę, ja nie wiem, tak tylko głośno myślę. Przy tym stanie umysłów i tym stanie organizacji jaki mamy w Polsce niemożliwe jest wyłonienie jakiegoś silnego lokalnego autorytetu wokół którego gromadzić się będzie można bez obaw o prowokację albo oszustwo. Po śmierci Jarosława Kaczyńskiego, wszyscy kolejni liderzy będą po prostu kreowani jeden po drugim, tak jak to ma miejsce już, a przykładem tych działań niech będą Kijowski i Bartosiak. Ludzie, którzy są zdeprawowani, leniwi i ogłupiali od oglądania telewizji oraz kanałów w rodzaju „Topowe spiskowe teorie”, będą zadowoleni bo można sobie przecież wybrać – jeden albo drugi, koklusz albo tyfus plamisty…co kto woli. Można słuchać o demokracji, albo o sposobach prowadzenia wojny na Pacyfiku, dla każdego coś miłego. Potem piwko, jedno, drugie, przeprać jeszcze tylko koszulkę patriotyczną przed snem, żeby nie śmierdziała na demonstracji i można iść spać.

Tak się składa, że ludzie dalej nie rozumieją dlaczego ja się tu czepiam treści zawartych w Testamencie Polski Walczącej, dalej im się wydaje, że część tych postulatów jest słuszna, szczególnie ta dotyczące kultury i edukacji. Ja już dłużej tłumaczył nie będę, no może jeszcze ostatni raz….Nie ma żadnego powodu, żeby choć jeden młody człowiek oddawał życie za to co Michnik z Balcerowiczem nazywają wolnością. Nie można bowiem wymagać od ludzi, by umierali za etatyzm, podatek VAT, ZUS i całą resztę dręczących patologii, tylko dlatego, że przykryte są one flagą narodową. Nie można było tego wymagać już w roku 1939. I dobrze wiedzieli o tym Francuzi, którzy mają od dawna przećwiczone podwójne standardy. I tylko na tym korzystają. Dziś kręci się filmy o ich bohaterskiej postawie wobec prześladowanch Żydów. Wtedy jednak – na początku okupacji – nikt tak nie myślał, bo niepodległość, bo 120 lat niewoli, bo zsyłki, bo reforma rolna i lepsze jutro dla wszystkich. Lepsze jutro, jak czas pokazał, było wczoraj. Z nami jest niestety tak samo, dlatego musimy pilnie uważać na to jakimi hasłami posługują się politycy wobec tego co określają słowem „naród”. Przypomnę tylko jeszcze na koniec, że takich na przykład pamiętników Karola Estreichera nie odważono się wydać w nakładzie masowym, a był to przecież przedwojenny jeszcze przyjaciel znanego demokraty i bohaterskiego więźnia Auschwitz Józefa Cyrankiewicza. A do tego są tam te wszystkie przemądre rozważania o sojuszu z ZSRR, te plany, w które uwikłani byli tacy politycy jak Stefan Starzyński, które żywo przypominają plany Balcerowicza i Michnika dotyczące Polski, snute w roku 1991.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl

wrz 232015
 

W pochodzącym z roku 2008 tekście Anny Bikont pod tytułem „Moi chłopi zamordowali moich Żydów” znajdujemy takie oto słowa:

…jak się pisze w sposób wyważony, większość zatyka uszy, a jak niesprawiedliwie i przesadnie, to głos dociera…

Autorem tych słów jest Adam Michnik, cały zaś tekst jest próbą wytłumaczenia nam, ciemnym i niczego nie rozumiejącym ludziom, że intencje Jana Tomasza Grossa, tak samo jak jego metoda badawcza, to coś specjalnego i ważnego. Nawet jeśli nie jest ona do końca uczciwa. Gross, pomijając zwyczajowe dla gazowni konstrukcje, typu: sowieci prześladowali Polaków, ale do Omska wkroczyła kiedyś wojskowa, radziecka orkiestra która grała „Pierwszą brygadę”, jawi się w tym tekście jako badacz-demiurg, pod którego piórem historia ożywa we właściwych wymiarach. On sam mówi o sobie, że prawdę odkrywa w przebłyskach, które pojawiają się to tu, to ówdzie. Potem zaś dodaje, że wynalazł pojęcie prywatyzacji domeny publicznej. Chodzi mu o to, że totalitarne państwo, poprzez to, że daje możliwość składania donosów jest także w pewien szczególny sposób własnością każdego obywatela. Nie chcę tutaj używać słów naznaczonych emocjami, żeby nie zepsuć efektu grozy, jaki towarzyszyć musi każdemu przy czytaniu tekstu Anny Bikont, ale to jest coś tak absurdalnego, że w zasadzie nie wiadomo co powiedzieć. Gross wymyślił pojęcie prywatyzacji domeny publicznej? Otóż nie, pojęcie to istniało, a w praktyce stosowali je złodzieje. I nadal czynią to z powodzeniem. Ma ono zastosowanie w historii i w budownictwie, i właściwie wszędzie. Gross, według Anny Bikont miał przygotowywać się do pisania swoich książek poprzez długoletnią kwerendę. Mnie zawsze takie wstępy śmieszą, bo kiedy widzimy efekt tych długoletnich kwerend mamy ochotę wsadzić go do buta w charakterze podkładki. Na tyle bowiem pozwala objętość dzieła.
Mnie w tym tekście najbardziej zainteresował wątek ojca Jana Tomasza Grossa, wcale nie ten dotyczący jego dostępu do zakazanych archiwów, gdzie zamazano w papierach fragmenty dotyczące antysemityzmu Polaków. Ojciec jest moim zdaniem ciekawszy. Typowy żydowski inteligent, który nie chce pamiętać o swoim pochodzeniu, ale ma wełnistą czarną czuprynę i garbaty nos. Jest życiowo niezaradny i teoretycznie, jak nam sugeruje Anna Bikont, powinien zginąć w pierwszych dniach wojny. On jednak przeżywa całą okupację i jeszcze wychodzi z Powstania w raz ze swoją młodszą o 18 lat żoną. W trakcie tego pochodu, matka Grosa zostaje wywleczona z kolumny przez, jak pisze Bikontowa, własowców, którzy chcą ją zgwałcić. Jej mąż jednak idzie do oficera niemieckiego, który stoi niedaleko i prosi go, by ten interweniował. On zaś pędzi za tymi własowcami i ci puszczają matkę Grossa wolno. Wcześniej zaś, jak pisze Anna Bikont, Powstańcy chcieli zamordować Zygmunta Grossa. Chcieli go rozstrzelać, bo był Żydem, już postawili go pod murem, już ładowali karabiny, ale on parsknął im w twarz szyderstwem, z którego wynikało, że jednak Żydem nie jest i został uwolniony. W czasie okupacji Zygmunt Gross ukrywał się wraz z niejakim panem Kleinem na Żoliborzu i tam właśnie poznał swoją przyszłą żonę. Ona zaś pokochała go bo pięknie grał na fortepianie. Ponoć całymi dniami tak grali, razem z tym Kleinem. Dwóch ukrywających się Żydów tłucze po całych dniach w klawisze, a snujący się po placu Wilsona i okolicach Niemcy i granatowi policjanci, słuchają tego ze łzami w oczach i żaden nie pomyśli, żeby sprawdzić skąd dochodzi ten hałas. A wszystko to w mieście szmalcowników i donosicieli, gdzie nikt nie jest pewien dnia ani godziny. Pierwszy mąż Hanny, matki Grossa, został wydany Niemcom, za litr wódki przez stróża kamienicy, w której się ukrywał. Widocznie na Żoliborzu stróże byli nieco bardziej empatyczni, a może po prostu lubili muzykę.
Nie dziwcie się mojej drobiazgowej dociekliwości, ale ja po prostu naśladuję styl Jana Tomasza Grossa. Jak wiecie nie mógł on żyć spokojnie, póki nie napisał całej prawdy o Polakach. Według Jana Tomasza, każdy Polak mógł ratować Żydów, ale nie robił tego powodowany antysemityzmem. Każdy, jak jego matka, która ocaliła jego ojca, mógł zachować się bohatersko, a wtedy bezradni Niemcy zrezygnowaliby z kontynuowania zagłady. Polacy jednak tego nie zrobili. Tłumaczyli się potem głupio, że za ratowanie Żydów groziła śmierć, nie tylko temu co ich ukrywał, ale także całej rodzinie. To jest dla Jana Tomasza niewystarczający argument, w tym właśnie momencie bowiem włącza się jego sławna dociekliwość i te przebłyski. A co – pyta Gross – z tymi, którzy nie mieli rodziny, a już byli na swoim? Oni też nie mogli ratować Żydów ryzykując własnym życiem? Mogli. Nie zrobili tego. Co z wdowcami, wdowami i rozwodnikami nie posiadającymi dzieci? Oni też nie mogli ratować Żydów? Mogli, ale nie chcieli i popełnili przez to grzech zaniechania.
Jak widzicie nasz film o Janie Tomaszu, nie będzie taki, jak się nam początkowo wydawało. Myślę, że pozostawimy na początku słowa Adama Michnika, jako motto, bo to jest niezły wytrych. Potem zaś czekać nas będzie trudna przeprawa. Jan Tomasz Gross bowiem pochodzi z samego środka wszystkich wtajemniczeń. Jego dziadek Adolf należał do galicyjskich socjalistów, co jest o tyle dziwne, że w Galicji przemysł nie istniał, ale socjaliści jak najbardziej. Adolf Gross był posłem do austriackiego parlamentu i tam forsował różne ciekawe ustawy, był także inicjatorem taniego budownictwa mieszkaniowego dla robotników. Przypomnijcie mi, bo wyleciało mi to z głowy, kto w Warszawie zajmował się tym budownictwem, opisywaliśmy go tutaj niedawno, był to człowiek bliski Kronenbergowi. Adolf Gross przyjaźnił się z naszym ulubionym, krakowskim profesorem Karolem Estreicherem. Jego dwaj synowie zaś Zygmunt i Feliks zrobili kariery, jeden w palestrze i muzyce, a drugi na uniwersytecie. Feliks Gross był znanym amerykańskim socjologiem. Kiedy rodzina Jana Tomasza wyemigrowała do USA załatwił jego matce pracę w bibliotece uniwersyteckiej w Nowym Jorku. Tak sądzę, choć Bikontowa nie pisze o tym wprost. No, ale jak biedna emigrantka z Europy wschodniej mogłaby inaczej tę pracę dostać?
Tak więc film, który zamierzamy wyprodukować mysi być inny niż nam się zdawało. Sprawa jest o wiele poważniejsza. Tym poważniejsza, że Grossowie są spokrewnieni z Mendelsonami, ze Stanisławem Mendelsonem mówiąc wprost, który zasiadał na ławie oskarżonych obok Ludwika Waryńskiego, a wcześniej tegoż Waryńskiego i jego partię Proletaryat finansował ze środków pochodzących nie bardzo wiadomo skąd. Ponoć były to zasoby własne Mendelsonów. Podkreślam więc jeszcze raz, że wszystko jest nie tak, jak sądziliśmy i sprawa Jana Tomasza Grossa to sprawa poważna, w której chodzi dokładnie o to, by odpowiedzieć na pytanie: czym była niepodległość Polski w dwudziestoleciu i jaki wpływ na jej kształt mieli sami Polacy. Jest to także sprawa dotycząca kształtowania wizerunku propagandowego Polski i Polaków, oraz udziału nas samych w tym procesie. Czy w ogóle taki udział jest możliwy. O to musimy zapytać w tym filmie, bo wczoraj Jan Tomasz Gross, po raz kolejny udowodnił, że nie jest, że wszystko jest iluzją, a prawdziwa historia ukazuje się nam w przebłyskach, pojawiających się tu i ówdzie. Jak napisał na twiterze Jan Żaryn, Gross unieważnił wczoraj Grupę Wyszechradzką, mówiąc zaś naszym językiem zadziałał jak niemiecki agent wpływu, a wpływy jego są jak widać nieliche. Widzimy też, że z Niemcami zaczyna się dokładnie tak samo, jak za okupacji, oni coraz mniej rozumieją żarty i forsują swoje pomysły na tak zwanego chama. Pytanie czy są to ich pomysły. Nie jest to jednak teraz aż tak ważne. Jan Tomasz unieważnił Grupę Wyszechradzką, a my chcemy zrobić o nim film dokumentalny. Jeszcze raz więc powtarzam: entuzjaści i tchórze won!

…jak się pisze w sposób wyważony, większość zatyka uszy, a jak niesprawiedliwie i przesadnie, to głos dociera…

Powrócę jeszcze na koniec do koncepcji, którą opisałem tu wczoraj, o dialektycznym rodowodzie prawicy katolicko-narodowej. Sam Gross przyznaje się, że wymyślił pojęcie katoendeka, który jest w jego prozie, bo nie będziemy tego nazywać przecież wynikami badań, najważniejszym chłopcem do bicia. To jest mechanizm prosty jak cep. Najpierw piszemy niesprawiedliwie i przesadnie, a potem patrzmy jak winni sami się zgłaszają i piszą na siebie donosy, żeby sprywatyzować domenę publiczną. I nie ma siły, żeby to przerwać. Ludzie bowiem są zwykle poważnie zadurzeni w swojej własnej bezmyślności. To znaczy, my tutaj spróbujemy to przerwać, naszym filmem, obawiam się jednak, że zostanie on zamilczany. Nie przez gazownię i Grossa bynajmniej, ale przez naszych wojujących antysemitów.

Macie tu link do tekstu Anny Bikont, uważajcie, żeby nie parsknąć szyderstwem w ekran monitora, szczególnie jeśli pijecie kawę przy czytaniu, wam nikt nie daruje życia kiedy się zadławicie, jak ci Powstańcy co mieli rozstrzelać Zygmunta Grossa, ale się powstrzymali.

http://wyborcza.pl/duzyformat/1,127291,4892114.html

Przypominam, że na stronie www.coryllus.pl można już zakupić nowy, amerykański numer Szkoły nawigatorów. Przypominam też, że w przyszłą sobotę, 26 września, będę miał pogadankę w Radio Wnet. Idea tych spotkań jest taka, że trzeba zapłacić za wejściówkę. Oto szczegółowe informacje dotyczące prowadzonych w radio Wnet spotkań. Odbywają się one w ramach Akademii Radia Wnet.

Inauguracja w dniu 26.09.15 w godzinach 10-13,30 jest otwarta.
Wystarczy zapisać się na stronie akademia@radiownet.pl 
i opłacić na miejscu jednorazowy wstęp 39 zł 
w formie półrocznego Biletu Wnet tj. kodu umożliwiającego pobieranie 
audycji opublikowanych na stronie Radia Wnet

W dniach 3-4 października będę w Łodzi, na festiwalu komiksu i gier, który odbywa się w Atlas arenie. Łatwo trafić. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl

wrz 182015
 

Miałem nazwać ten tekst inaczej, ale tytuł „O polityce historycznej” już był, więc musiałem wymyślić coś innego. Zacznę od omówienia fragmentu ostatniej książki Czarnyszewicza, tej która nosi tytuł „Listy pasierbów”. Opisani są tam robotnicy polscy i ukraińscy pracujący w chłodniach brytyjskich przedsiębiorstw w argentyńskim mieście Brisso. Ludzie ci, na przemian przyjmowani i wyrzucani z pracy, oczekują na jakąkolwiek pomoc polskiego rządu. Pomoc jednak nie nadchodzi, bo rząd polski w roku 1926 ma inne problemy niż wspieranie emigrantów zarobkowych. Oczywiście jest ambasada i są konsulaty, a w nich siedzą urzędnicy. Mają oni jednak dla biednych ludzi, przybyłych do Argentyny za chlebem, tyle samo serca i przychylności co ich argentyńscy i brytyjscy nadzorcy w chłodniach. Pewnego dnia jednak coś ma się zmienić. Oto przybywa do miasta jakiś wysoki komisarz w towarzystwie pana z bródką. Organizują zebranie i okazuje się, że pan z bródką, będzie opowiadał ludziom o kulturze. Żeby wykład miał sens i zachowana była ciągłość, pan zaczyna od starożytnego Egiptu, by potem omówić wszystkie po kolei okresy w dziejach i dojść wreszcie do współczesności. Publiczność, przypominam stanowią ludzie, którzy mieszkają w slumsach zbudowanych z puszek po oleju i kartonów, ludzie zbierający odpady po śmietnikach i tacy co każdego dnia o siódmej z rana ustawiają się w kolejce przed chłodnią w nadziei, że dostaną pracę. Prelegent zostaje wygwizdany, a intencje rządu polskiego, jakże przecież szlachetne, spostponowane i wyszydzone. Ludzie nie chcą wykładów o Egipcie, nie chcą kultury i nie chcą się dowiadywać co tam który filozof powiedział.
Przypominam ten fragment książki, ponieważ elig umieściła tu wczoraj, a może przedwczoraj relację z kolejnego wykładu profesora Andrzeja Nowaka. Wykłady te odbywają się w klubie Ronina, który teraz spotyka się na Żoliborzu, w Amicusie. Profesor Nowak opowiada dokładnie o tym samym, o czym mówił ten facet z Argentyny, o kulturze i filozofii. To prawda, że audytorium jest inne, że nie siedzą tam pracownicy fizyczni z chłodni, nie ma ludzi zdegradowanych we własnym kraju, szukających ratunku za granicą. Są ludzie aspirujący, którzy chcieliby posłuchać czegoś ciekawego. No i co dostają? Kursowy wykład z filozofii, taki sam, jaki był na pierwszym i drugim roku wszystkich humanistycznych studiów na uniwersytecie. Wykład ten połączony został z rozważaniami na temat tej osławionej polityki historycznej. Ona zaś, dla rozgrywających ten obszar po naszej stronie, czyli głównie dla Józefa Orła, Macieja Świrskiego, Andrzeja Nowaka i ich satelitów opisana jest prostą frazą – musimy pochwalić się swoimi osiągnięciami. No ja mam na to inną frazę – palenie zabija. Równie dobrze moi panowie moglibyście próbować walczyć z nałogami spacerując po ulicach z transparentami o takiej właśnie treści. Więcej, każdy z Was mógłby być przebrany za inny rodzaj papierosa. Efekty byłby identyczne. Prócz chwalenia się osiągnięciami Polski i Polaków, Maciej Świrski będzie jeszcze pozywał do sądu Grossa, a wszystko po to, by Polska odzyskała dobre imię, albowiem, jak napisała elit, z państwem o zszarganej opinii, nikt nie będzie chciał rozmawiać. Aha, oczywiście, a palenie zabija, rzućmy więc papierosy i wąchajmy kwiatki. Na sam koniec zostawiłem najlepsze, wszyscy wymienieni przeze mnie ludzie, plus jeszcze do tego Jan Żaryn, Jan Pietrzak i cała masa innych osób znajdują się w komitecie budowy łuku triumfalnego, który ma upamiętnić stulecie Bitwy Warszawskiej.
Dlaczego ja z tego szydzę? Otóż mechanizm tych wszystkich działań zawiera podstawowy błąd, który tkwi we wszystkich poczynaniach politycznych i gospodarczych Polski od czasu kiedy utraciła ona niepodległość wskutek tak zwanych reform. Chodzi o to, że Polska powinna gonić Zachód, powinna go gonić we wszystkich dziedzinach, a gonić oznacza tutaj naśladować. Ja zaś od siebie mogę dodać – im głupiej i bardziej bezmyślnie tym dla Zachodu lepiej. Poza tę formułę jeszcze, o ile wiem, nikt nie wyszedł, nie wyjdą także i ci, których tu wymieniłem, a którzy chcą postawić ten cały łuk triumfalny. To wszystko jest politura, w dodatku dająca się niezwykle łatwo zeskrobać. Żeby prowadzić politykę historyczną, trzeba przede wszystkim dysponować ośrodkiem realnej władzy, tylko bowiem scentralizowana władza może taką politykę prowadzić. No chyba, że pomysł na politykę jest taki, by całkowicie upodmiotowić obywateli, oddać im własność, obniżyć podatki i dać broń do ręki. Wtedy polityka historyczna nie jest potrzebna, bo ona się zrobi sama. W USA do czasu nakręcenia pierwszych westernów, nikt nie prowadził polityki historycznej, za to obywatele mieli bardzo dużo swobody. Nawet później różnie bywało z tą polityką historyczną, a ja twierdzę wręcz, że ona się na serio zaczęła dopiero wtedy, kiedy Amerykanom zaczęto odbierać wolność. I w zamian za to dostali oni tę swoją politykę historyczną, czyli filmy takie jak „Glory” i różne produkcje o II wojnie światowej. W Ameryce nikt nie ukrywał i nie ukrywa, że polityka historyczna, czyli profilowanie dziejów pod odpowiednim kątem, służy temu, by jak najwięcej młodych ludzi zaciągało się do wojska. To jest jej główna funkcja. Jeśli więc Polska chce, w całym tym obłędzie, naśladować USA, musi się zastanowić po co to czyni. Polityka historyczna, to nie jest pogodne bajanie o tym jak drzewiej bywało, albo o szarży na bagnety na przeważające siły wroga, ale coś zupełnie innego. To bardzo subtelna sztuka przekonywania. Ja sobie nie wyobrażam, że w Polsce ktoś kręci film historyczny, gdzie występują postaci inne niż papierowe, to jest nie do pomyślenia, a to z tego względu właśnie, że na straży nieistniejącej, podkreślam – nie istniejącej – polityki historycznej, stoi legion profesorów, którzy uznają za stosowne wtrącać się do wszystkiego i zabierać głos w każdej, najdrobniejszej kwestii. Ja tu przypomnę historię komiksu o generale Maczku, który Tomek Bereźnicki rysował dwa lata temu. Trwało to i trwało, bo trzeba było ustalić, jaki rzeczywiście kolor miały patki polowych mundurów brygady Maczka i jaki kształt miała muszka karabiny Mauser używanego w tamtych czasach.
Większość państw prowadzi jakąś tam politykę historyczną i to jest w przeważającej większości tak zwana beka. Ja nie mówię tu o Czechach, którzy nakręcili ten swój film o niebie nad Anglią, ale na przykład o Francuzach. Polityka historyczna we Francji polega na tym, by w jak najgorszym świetle przedstawiać Kościół. Realnie zaś robiona jest przez Anglików i Amerykanów żydowskiego pochodzenia, którym Francja i mit resistance potrzebne są do tego, by nie mówić o Polsce i uratowanych przez Polaków Żydach. Najważniejsze wydarzenia i postaci w historii tego kraju nie istnieją w masowej wyobraźni, nie ma tam ani Ludwika Świętego, ani wojny w Wandei, więcej nawet – tam nie ma także Dreyfusa.
Z opisu elig wynika, że zebrani z Amicusie mędrcy oczekują, iż po nakręceniu kilku filmów, zrealizowaniu kilku wystaw i zbudowaniu tego całego łuku triumfalnego w Polsce coś się zmieni na lepsze i Polacy będą się czuć inaczej, pewniej, bezpieczniej i będą wreszcie z siebie dumni. To głupoty. I rozumie to każdy, kto przychodzi na ten blog. Zacznę od tej zszarganej opinii Polski za granicą. Ci co ją szargają dobrze wiedzą po co to robią i takie numery jak pozywanie do sądu Grossa mają wliczone w koszta. Nie przejmą się tym wcale. Żeby wywołać efekt propagandowy trzeba by po prostu nakręcić film o Grossie i jego rodzinie, a następnie wręczać go studentom na zajęciach i wiernym przed kościołami. To byłaby prawdziwa polityka historyczna i właściwa reakcja na to co wyczynia ten szmaciarz. Na to jednak nikt się nie zdobędzie, bo nikt tu nie myśli o sukcesie realnym. Skoro nie myślą o sukcesie o to czym myślą? O akceptacji. W tym wszystkim chodzi o to, by środowisko politykierów historycznych zostało zaakceptowane przez kręgi władzy. No dobrze, mamy jednak reżysera, który mógłby zrobić taki film, jasne, że nie mógłby być to film dokumentalny, ale taka śpiewogra z tezą, no, ale co z tego. Tym kimś jest oczywiście Grzegorz Braun. Dlaczego on tego nie zrobi? Bo uważa, że więcej dla Polski uczyni stając na mównicy sejmowej. Ja przepraszam za brzydkie słowo, ale to jest gówno prawda, i wszyscy przychodzący na ten blog, również zdają sobie z tego sprawę. Grzegorz Braun nie zrobi tego także z tego powodu, że on realizuje filmy na zamówienie, pod budżet wyciągnięty z kieszeni kogoś innego. Tak więc mamy sytuację taką, ludzie, którzy nie chcą realnego sukcesu, a szukają jedynie akceptacji biorą się za politykę historyczną, a jedyny facet, który mógłby teraz i na szybko taki sukces zrobić nie czyni tego, bo jak powiada sam, jest sprzedajnym reżyserem. Wszyscy zaś razem oczekują, że z gadania i wielokrotnego powtarzania tych samych fraz oraz życzeń powstanie nowa lepsza Polska i ludzie powrócą do przytomności. Powodzenia panowie, powodzenia….
No dobrze, co ja mam do zaproponowania w takim razie. Bo już słyszę te głosy oburzenia, że obrażam tu najświetniejszych patriotów, a sam wydaje jakieś kwartalniki, jakieś baśnie i inne mało znaczące rzeczy. Idźmy więc po kolei. Uważam, że najgorszą rzeczą w prowadzenia tej nieszczęsnej polityki historycznej jest entuzjazm. Należy się go pozbyć w pierwszym rzędzie. Powiem wprost – entuzjaści won! Kwestia druga: trzeba zająć się wyjaśnianiem takich punktów i obszarów w polskiej historii, które budzą możliwie najmniej młodzieńczych emocji. To znaczy trzeba zrezygnować z drobiazgowych opisów zbiorowych gwałtów, choćby Zychowicz nie wiem jak machał rękami i głośno protestował. Ja mam na myśli rzeczy bardzo konkretne i jedną z nich właśnie przygotowujemy, na targach w Krakowie można będzie kupić książkę Joli Gancarz o śmierci Bartolomeo Berecciego. Niewielką książeczkę, wydaną w serii z białą sową. Ha, hukną mi tu zaraz entuzjastyczni patrioci, Berecci, a gdzie wywózki na Sybir! A gdzie męczeństwo i poświęcenie. Będzie, będzie….podreperujemy budżet i wydamy wspomnienia dziadka naszego kolegi Beczki. Na razie nie możemy, ale i do tego dojdziemy. Chodzi o to, by w atrakcyjnej formie opowiedzieć o zaciemnionych epizodach z historii, nad którymi nie trzeba, co za szczęście, od razu rozdzierać koszuli i ronić łez. Tomkowi niestety nie uda się skończyć kolejnego komiksu na targi w Krakowie, ale będzie on już z pewnością do kupienia w listopadzie w Warszawie. A w albumie tym razem powojenne dzieje Polski, czyli męczeństwo biskupa Czesława Kaczmarka, pogrom kielecki, Leszek Kołakowski, Tadeusz Mazowiecki i inne znane postaci, przedstawione w kontekstach dalekich od triumfalizmu. Ja też przygotowuję kilka niespodzianek, ale na razie nie będę o tym mówił. Posuwamy się do przodu, nie w takim tempie jakbym chciał, ale jednak. Najbardziej zaś cieszę się, że prócz Toyaha i Tomka, przybył nam jeszcze jeden autor, czyli Jola, która mam nadzieję, napisze kiedyś biografię Karola Ferdynanda Wazy, której nie ma. I niech mi nikt nie mówi, że jest, bo wyleci z bloga.
Ponieważ jednak nie można pozostawać ciągle w cieniu, a zajęci budową łuku triumfalnego profesorowie i luminarze kultury nie pomogą nam w naszej pracy nigdy, a przeciwnie, mogą jeszcze przeszkodzić, pomyślałem sobie, że nie od biedy byłoby jednak wyprodukować ten film o Grossie. To będzie też swoisty sprawdzian odwagi. Zamierzam bowiem urządzić zbiórkę pieniędzy na ten cel. Skoro Maciej Świrski może zbierać na adwokatów, to ja mogę zbierać na film. Niebawem wchodzi na ekrany telewizorów kolejna śpiewogra o Pileckim, równie słaba jak poprzednie. I równie nieskuteczna. Wiem to po obejrzeniu trailera. Nie ma więc żadnych widocznych przeszkód, które uniemożliwiłyby nam wyprodukowanie takiego filmu. Przemyślę wszystkie kwestie techniczne i ogłoszę zbiórkę za jakiś czas. To jest samograj. Koszta promocyjne żadne, bo tym zajmie się sam Gross oraz jego koledzy z gazowni, liczę także na kolegów Grossa z USA, bo nic tak nie napędza sukcesu jak szczera nienawiść i zazdrość o powodzenie i występy medialne kolegi naukowca. No, a z dystrybucją też chyba sobie poradzimy. Mam na widoku różnych reżyserów, ale nie ma wśród nich Grzegorza Brauna. Jak myślicie, uda się? Na razie nic nie wpłacajcie. Poczekajcie aż rozkminimy rzecz w szczegółach.
Profesorom Nowakowi, Żarynowi, Krasnodębskiemu i Zybertowiczowi, życzę zaś miłego budowania łuku triumfalnego.

Na stronie coryllus.pl dostępny jest już nowy numer Szkoły nawigatorów.

Zostawiam wam nagranie dyskusji z Bielska Białej

Mam jeszcze ważny komunikat. Ponieważ rozpoczyna się rok szkolny, postanowiliśmy, że album Sanctum Regnum opowiadający historię upadku średniowiecznych Węgier, album w języku angielskim, zaopatrzony w płytę długogrającą z muzyką Tomka Bereźnickiego, będzie do 30 września kosztował 30 zł za egzemplarz plus koszta wysyłki. Tak szkolna promocja.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie, do księgarni Tarabuk przy Browanej 6 i przypominam, że 18 września będziemy mieli z Toyahem wieczór autorski w Kietrzu, niedaleko Raciborza, początek o 19.00, następnego zaś dnia można nas będzie spotkań na jarmarku franciszkańskim w Opolu, wieczorem zaś w auli uniwersyteckiej będzie nasz kolejny wieczór autorski. Początek chyba o 18, ale pewien nie jestem. 3 i 4 października będzie można mnie spotkać na festiwalu komiksów i gier w Łodzi. Zostawiam Wam jeszcze nagranie z Zielonej Góry i z Bielska Białej.
Zupełnie niespodziewanie okazało się, że 26 września będę miał wykład w Radio Wnet, które teraz mieści się budynku PASTY na 5 piętrze. Organizatorzy zwykle zapraszają tylko wtajemniczonych, którzy uiścili opłatę za cały sezon wykładów w Akademii Wnet, ale teraz będzie trochę inaczej. Ja umieszczę tutaj treść ogłoszenia, które wczoraj otrzymałem

Inauguracja w dniu 26.09.15 w godzinach 10-13,30 jest otwarta.
Wystarczy zapisać się na stronie akademia@radiownet.pl 
i opłacić na miejscu jednorazowy wstęp 39 zł 
w formie półrocznego Biletu Wnet tj. kodu umożliwiającego pobieranie 
audycji opublikowanych na stronie Radia Wnet

Od razu powiem, że ja nie partycypuję w zyskach z tych biletów, ja tylko przychodzę i opowiadam, tym razem o doktrynie państwa polskiego.
Aha, rozpoczęliśmy współpracę z zaprzyjaźnionym wydawnictwem turystycznym i oto można u nas kupić ich przewodniki. Są naprawdę ciekawe.