Wyniki wyszukiwania : twardoch

sie 122023
 

Ponieważ pochłaniają mój czas realizacje projektów, które zmienią nieco profil naszego wydawnictwa i pozwolą nam konkurować z tymi co biorą dotacje, przy jednoczesnym nie braniu dotacji – tak przynajmniej sądzę – tekst dzisiejszy będzie należał do tej grupy tekstów, których nie lubi valser. No, ale może jakoś mi to wybaczy.

Okazało się wczoraj, że Szczepan Twardoch, znów jest Polakiem. Nie Ślązakiem, jak wcześniej, kiedy wręczano mu różne nagrody i kiedy wyrażał się o Polsce w słowach powszechnie uznawanych za obelżywe. Nie jak wtedy kiedy dostał samochód, żeby reprezentować w Polsce (a może na Śląsku?) markę Mercedes. Jest normalnym Polakiem, jak my wszyscy i w dodatku wcale się tego nie wstydzi. A tak, nie wstydzi! Bo warto być Polakiem, tak, jak warto być przyzwoitym, o czym wspominał nam kiedyś pewien starszy pan. O tym, że Szczepan Twardoch jest Polakiem, poinformował mnie wczoraj via twitter portal Karnowskich. Najwyraźniej wszyscy są tam zadowoleni z ponownego upolaczenia Twardocha, a najbardziej szczęśliwi są z tego powodu, że Twardoch, zdaje się w celu umocnienia w sobie polskości, tak jak on ją rozumie, zaczął flekować Dehnela. Dlaczego? Otóż dlatego, że ktoś puścił fejknewsa, że ten ostatni będzie kandydował do sejmu z list lewicy. I na nowo narodzony Polak – Twardoch – postanowił wyjaśnić swoim na nowo polskim kolegom z prawicowych wydawnictw, kim w rzeczywistości jest Dehnel. Nie wiem czy można sobie wyobrazić bardziej żałosne widowisko. Dwóch ludzi pozbawionych talentu, wynajętych do roboty propagandowej, wożonych po świecie, zaopatrywanych w gadżety, których najwyraźniej nie mogą sobie kupić za własne honoraria, mówiących nie swoim tekstem prawie-aktorów, często przebierających się w dziwne łachy, walczy w kisielu. I żaden nie ma cycków, choć jeden udaje kobietę. To jest prawdziwy dramat.

Prawicowe media zaś kibicują temu silniejszemu, który ma więcej gwarancji na bezkarność i uważają, że to jest super i bardzo fajnie, albowiem Twardoch stwierdził, że Dehnel ma w pogardzie zwykłych ludzi. O jasny gwint! Naprawdę? A Szczepan do tej pory znany był z tego, że chodził w spiekocie dnia i szarym pyle dróg i pochylał się nad tymi, którzy płaczą? Tak mam to rozumieć?

Ja bym bardzo prosił zgromadzone tu towarzystwo, by pod tym tekstem wywlekło z czeluści Internetu te wypowiedzi Szczepana, które mówią o jego szczególnym stosunku do Polski i Polaków. Wiecie o co mi chodzi? Bo niebawem zobaczymy, jak pan Szczepan z pucharem w dłoni śpiewa pieśń – hej chłopcy wraz nad nami orzeł biały. Trzeba będzie mieć jakieś podkładki w rękach, żeby nie zwariować od tego widoku. A jak PiS wygra wybory, Szczepan ani chybi dołączy do grupy tych autorów, którzy próbują słowem – mówionym i pisanym – gestem oraz strojem – naśladować Henryka Sienkiewicza. Swoją drogą powinni oni już dawno stworzyć jakąś grupę rekonstrukcyjną, tak jak ci wszyscy co udają Piłsudskich, albo Elvisów. Żebyśmy mogli ich rozpoznawać z daleka i omijać szerokim łukiem. Popyt na treści patriotyczne będzie wielki, a konkurencja miażdżąca. No, a tu jeszcze Twardoch dołączy i napisze powieść „Białe róże” o miłości śląskiego powstańca, co zaciągnął się na wojnę z bolszewikiem, do sanitariuszki Marysi, której rodzice mają dwór po Kobryniem. Nie wierzycie? Poczekajcie do przyszłego roku.

Na razie Szczepan flekuje Dehnela, który tłumaczy się, że wcale nie chce nigdzie kandydować i ktoś robi mu głupi kawał. No, ale to jak widać nie skutkuje, bo ktoś inny wpadł na pomysł, że ta sierota Dehnel to znakomita trampolina dla Twarocha. On go przebije drewnianym palcatem, jak dzieciaki piniatę na urodzinach, cukierki wysypią się z brzucha i wszyscy prawicowi publicyści będą je zbierać i cmokać z zachwytu, jakie to jest w smaku, prawda, arcypolskie.

Nie ma tam nikogo przytomnego? Najwyraźniej nie.

A co tam u Terlikowskiego, kolejnego naszego ulubieńca? Otóż poszedł on na krucjatę przeciwko jakiemuś księdzu, który uzależniał od siebie parafian czy też przypadkowe osoby i budował sektę – tak to tłumaczy Terlikowski. Co, jak wiemy jest nieewangeliczne i niebezpieczne i dlatego nasz ulubiony redaktor, zaczął księdza zwalczać. Ten zaś najspokojniej w świecie pozwał Terlikowskiego przed sąd biskupi. Zastanawiam się dlaczego tylko przed biskupi? O wiele lepiej byłoby wezwać Terlikowskiego od razu przed Sąd Boży. Każdy z nich dostałby w łapę sztachetę nabitą gwoździami, z offu leciałaby muzyka Ennio Morricone, a oni krążyliby wokół siebie z zaciętymi minami, jak dwa wilki z wrogich stad. Potem dwa, trzy krótkie starcia i mielibyśmy jasność co do woli bożej – czy sekta księdza czy publicystyka Terlikowskiego. A tego biskupiego sądu nikt nam przecież nie pokaże. No chyba, bo i takiej opcji nie można wykluczyć, że oni są w zmowie i wszystko to robią dla poklasku, napędzenia klientów do sekty i kolejnych do księgarni gdzie sprzedawane są pisma Terlikowskiego. Przez tych różnych Twardochów i ciągłe ich przebieranki wszystkie sposoby na promocję zdążyły się wymydlić i ciągle trzeba szukać nowych. Ten więc wcale nie wydaje się głupi. No, ale to tylko takie moje przypuszczenie. Póki co musimy traktować poważnie deklaracje Terlikowskiego i zagranie tego księdza, który – ma sektę czy nie ma – zachował się dość przytomnie.

Czy tylko mi się tak zdaje, czy to jest wrażenie ogólne bliskie stanowi faktycznemu, że w miarę, jak zbliżamy się do wyborów, wszystkie – tak dobrze znane od lat formaty propagandowe – zamieniają się w przedstawienie pełne freaków? Jak inaczej to nazwać? Do tej pory jednak te freaki trzymały się tamtej strony. To znaczy Tusk i reszta musieli wyciągać jednego po drugim z kapelusza, a jakiś gość z programu „Strefa 11”, mówił o co temu czy tamtemu chodzi w życiu i dlaczego powinniśmy głosować na Tuska. Aha, nie wiem czy zauważyliście, ale Grabarczyk utlenił sobie włosy i zarzuca jest teraz do tyłu prawie tak samo malowniczo, jak Twardoch. Ten zaś jest ryży, co zapewne ma znacznie w kontekście ostatnich wypowiedzi prezesa i może Karnowskim zdaje się, że będzie on po tej stronie czymś w rodzaju Wunderwaffe. Albo może po tamtej będzie tworzył stronnictwo ryżopozytwnych. Sam nie wiem…

Zastanówcie się tu wspólnie nad tym zagadnieniem, a ja wracam do swoich projektów.

lis 192020
 

Nazwisko naszego ulubionego pisarza wykorzystałem, jako wabik, który ma przyciągnąć ludzi zainteresowanych krytyką literacką. Zestawiłem zaś je z morzem celowo, bo był widoczny absurd. Nie tylko absurd tego zestawienia, ale absurd założeń promujących książki i autorów. To taki sam zabieg jak użycie wyrazu epifania obok nazwiska Trzaska, w tytule książki, która opowiada o kuszeniu. Nie wiem tylko, czy jest to zestawienie na tyle dobre jakościowo, by zainteresować prawdziwych wielbicieli literatury.

Nie wiem też, kto wpadł na pomysł, żeby nakazać Twardochowi wygłaszanie kwestii związanych z morzem. Sam przeczytałem je niedawno, przy okazji jakiegoś artykułu o operze zagranej do libretta Twardocha. Nie wiem co to za libretto i czego dotyczy historia. On tam jednak mówi wyraźnie, że odbył kilka rejsów i będzie wracał na morze, bo odnajduje tam sens życia. To jest właśnie dla mniej najbardziej zaskakujące. Że pisarze muszą odnajdywać sens życia akurat tam, gdzie już wcześniej odnaleźli go inni pisarze i wielokrotnie ten sens przeżuli. Widocznie osadzenie promocji takiego autora jak Twardoch na innych torach groziłoby wykolejeniem projektu.

Pewnie już o tym pisałem, bo po 11 latach zaczynam się trochę powtarzać, ale pewien mój kolega przepłynął Bałtyk w małej łódce; ze Szwecji, gdzie tę łódkę kupił, do Gdyni. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale on to zrobił w styczniu. Ja bym się bał wyjść w styczniu na nabrzeże, a co dopiero wsiadać do łódki. No, ale każdy ma swoje jakieś upodobania. Ten sam kolega przepłynął Atlantyk, ale już latem i nie sam. Mówi, że to są cholerne nudy, bo wszystko idzie według wskazówek GPS, nogi człowiekowi chudną i robią się jak patyki, bo nie porusza nimi wcale i wiele frajdy z tego nie ma. Ostatni zaś raz kiedy się widzieliśmy, a było to parę lat temu, wyznał, że żeglarstwo, które pochłonęło mu pewnie z dekadę życia, nie jest już przygodą. Jest kanałem sprzedaży sprzętu i gadżetów.

W rzeczywistości może, ale nie na rynku literackim. Tam bowiem żeglarstwo to sposób na przekonanie młodego czytelnika, że pisarz parający się żeglarstwem, nawet z amatorska to ktoś naprawdę wyjątkowy. Problem w tym, że co niektórzy mają jakąś tam pamięć, może nie za dobrą, ale jednak, i wiedzą że problem żeglarstwa w literaturze powraca i jest nieodmiennie związany z Josephem Conradem. To jak pamiętamy był i jest nadal autor, do którego można dokleić wyraz wytrych. Conradem bowiem otwiera się wszystkie drzwi. Nigdy nie zapomnę jak do Polski zjechał z Monachium Zdzisław Najder i zaczął swoje występy w telewizji, zmierzające do uwiarygodnienia go i uczynienia kimś ważnym w polskiej polityce, od wyznania iż jest conradystą. Potem tych conradystów zaczęło przybywać, a potem, przez jakiś czas, niezbyt długi, wszyscy oni mówili w telewizorze o problematyce moralnej w literaturze. Złudzeniami co do Conrada żyliśmy wszyscy, w tym ja, z tym że mi nie udało się nigdy w całym życiu przeczytać ani jednej jego książki. Czym, przyznam mogę się szczycić. Po omówieniu zaś sprawy związanej z jego ucieczką z Galicji i spotkaniem w Krakowie z Rettingerem, które zaowocowało napisaniem sztuki, dziś zaginionej, o rewolucji, mającej wybuchnąć w nie wymienionym z nazwy kraju Ameryki Łacińskiej, nie warto chyba już nawet o Conradzie wspominać. I jakby tych conradystów zrobiło się mniej. No, ale zostało morze, jako żywioł i inni pisarze z morzem kojarzeni. Na przykład Hemingway. A niech to! Znowu kulą w płot, już w 2014 napisałem tu przecież, że Hemingway był agentem KGB, a potem, w trzy lata później, ktoś zrobił z tego wielkie odkrycie i cały internet huczał. Myślę więc, że można w ciemno założyć, że każdy autor, który próbuje się lansować na morzu to agent lub propagandysta. Tyle, że ci, którzy próbują go w ten sposób uwiarygodnić, jak zwykle grzeszą pychą. To znaczy wpatrzeni w tej swoje instrukcje, zalatani za tymi pieniędzmi, zabiegani, nie rozumieją, że metody też mają swój termin przydatności do użycia. Metoda lansu morskiego zużyła się już dawno temu. No, ale to, co będzie rozwijać się przed naszymi oczami, czyli serie zdjęć, reportaży, filmów, na których widać będzie Twardocha, jak męskim głosem wydaje komendy i jak biega boso w płóciennych portkach po pokładzie, a wieczorem przy zachodzącym słońcu opowiada wprost do kamery o sensie życia, który właśnie odnalazł, to wszystko może przynieść nam trochę frajdy. A na pewno też może stać się pożywką dla dalszych rozważań na temat promocji autorów.

Jasno widać jakie świadectwo wystawiają sobie ci ludzie. Pozostaje wierzyć, że oni po prostu przeszli do reklamy i wysyłają Twardocha na morze, żeby potem sprzedawać w ten sposób wódkę i papierosy. To istotny moment, w którym dotykamy sfery pogańskiej sakralizacji. Jak wiadomo bowiem wódkę i papierosy można sprzedawać normalnie, spod palta, na każdym bazarku. I morze, a także unoszący się na jego falach Twardoch nie mają tu nic do rzeczy. Nie mają, jeśli sprzedajemy to klientowi zainteresowanemu konsumpcją, czyli piciem i paleniem. Tu jest inaczej. Albowiem cała zgrywa polega w tych transakcjach na tym, by markować swoje rzeczywiste potrzeby i wprowadzać czytelnika, odbiorcę w ogóle, w gąszcz znaczeń w zasadzie nieistniejących. Jeśli bowiem Twardoch jest pisarzem, a nie jest w stanie mówić o swoich książkach, one same zaś przez się nie wywołują w czytelniku żadnego entuzjazmu, to znaczy, że ktoś zaprasza nas do jakichś innych drzwi. Jak wiemy książka dziś to za mało. Każdy może napisać i wydać książkę, nawet Patlewicz. Żeby więc podkreślić jak wyśmienity warsztat ma nasz autor, trzeba zrobić na podstawie jego tekstu operę, a także serial. To jednak za mało. Na każdym płocie, na każdym skrawku papieru unoszącym się w przestrzeni, trzeba napisać Szczepan Twardoch król polskiej literatury. Po co? Bo zachodzi obawa, że sprzeda się za mało wódki i papierosów i sponsorzy będą stratni. Nie można więc zostawić klientowi wyboru. Na tym właśnie polega ta promocja. Klient nie może mieć żadnej możliwości wyboru, a wszystkie otwierające się przed nim drzwi prowadzą ku kolejnym niespodziankom. Czy to czasem nie jest cenzura – zapyta ktoś z głupia frant. A i owszem, ale na razie miękka. Myślę jednak, że dojdziemy ze Szczepanem i do takiej zwykłej cenzury. Niech no tylko sprzedaż zacznie spadać. Wracajmy jednak do tych drzwi. Za jednymi na przykład rozpościera się morze i kołyszą się na nim żaglówki. Z daleka już jednak widać burzową chmurę, której widok wyzwala niepokój w sercach czytelników. Zaraz się jednak okazuje, że to tylko pic na wodę, fotomontaż, bo gdzieś z boku otwierają się drzwi kolejne. A co jest za nimi? Tego jeszcze nie wiemy, ale przypuszczam, że może ta cała epifania wikarego Trzaski.

Nic nie jest tym czym się wydaje i na czytelnika czekają ciągle nowe niespodzianki. Po co je mnożyć spyta ktoś? Przecież to pisarz, człowiek z istoty obdarzony wyobraźnią, talentem do opowiadania, poczuciem humoru. Po co mu serial, morze i opera? Po to samo co wszystkim – żeby czytelnik nie daj Boże nie zwrócił uwagi na książkę i nie zaczął się w nią zagłębiać. Mógłby wtedy porównać ją z innymi książkami, ziewnąć, a może też – O Boże nie! – zasnąć smacznie. Jego odruchy zaś nerwowe wykształcone jak u psów Pawłowa, przez literaturę poruszającą problemy moralne i przez Conrada, mogłyby od tego czytania zamrzeć zupełnie.

paź 232016
 

Jest kilka sposobów ochrony grafomanów propagandystów, podobnie jak jest kilka sposób płoszenia ludzi mających ochotę dostać się na rynek literacki. One zostały tu omówione w początkach istnienia naszego bloga, ale nie zaszkodzi je jeszcze raz powtórzyć. Oto gadało się zawsze o tym jako to wielcy po kilkanaście razy poprawiali jedną stronę, chcąc nadać jej kształt doskonały. Ludziska wierzyli w to i niektórzy wierzą nadal, nawet w przypadku takiego Balzaca, który zawinął się niesłychanie szybko, a natłukł tych powieści, jak przysłowiowy żyd, przysłowiowych czapek. Najbardziej prymitywni oszuści mówili, że pisać trzeba koniecznie na starej maszynie Remingtona, bo tylko wtedy litery same ułożą się w dzieło doskonałe. Ja słyszałem te brednie jeszcze w epoce komputerów, a przed nią były one opowiadane nagminnie. Kolejny chwyt dotyczył ilości lat prześlęczanych nad tekstem i jest powtarzany do dziś. Co jakiś czas pojawia się matołek z cegłą pod pachą i mówi – dziesięć lat nad nią pracowałem. Przez dziesięć lat można skończyć dwa fakultety, zrobić habilitację, albo profesurę, a nie pisać jedną marną powieść. No, ale niektórych to bierze. Są tacy, którzy dla lepszego efektu mierzą swoją mękę twórczą w innych niż lata jednostkach. Należy do nich Twardoch Szczepan, chłopak śląski ( w barach szeroki, w du..ie wąski, jak się mawiało na naszej ulicy). Opowiada Szczepan, że do napisania ważącej może 30 deko, a może i nie, powieści o getcie ławkowym, przeczytał 50 kg gazet. To jest niesamowite, ciekawe czy Walt Disney tworząc postać Myszki Miki złowił w pułapkę 50 kilogramów myszy buszujących po wytwórni? Jak myślicie? Nie wiem dlaczego Szczepan musiał sobie te wycinki drukować, przecież wiemy jaki to był format, żeby to mieć w papierze, trzeba rzecz powiększyć, bo inaczej nic nie będzie widać, wiem, bo cały czas nad tymi wycinkami ślęczę. Inaczej jak w komputerze nie da się tego przeglądać. A on to wydrukował, czytał, analizował, a potem jeszcze ważył. Teraz zaś o tym opowiada i ludzie mu wierzą. Prócz ważenia talentu ma Szczepan jeszcze inne chwyty robiące wrażenie na publiczności. Oto, żeby pisać, musi „pobyć sam ze sobą”. Ostatnio przebywa sam ze sobą w jakimś pensjonacie nad Wannsee. Tylko bowiem po takiej przygotowawczej terapii może zacząć pracę nad książką. Cechą charakterystyczną literatury niemieckiej, a Szczepan jest pisarzem niemieckim, nie miejcie co do tego złudzeń, jest celebracja twórczości. Normalni autorzy, amerykańscy na przykład, nie czynią tego, bo wiedzą, że na ich rynku nikt tego nie kupi. Oni muszą podkreślać dynamikę swojego życia, bo tylko wtedy staną się wiarygodni. Piszą więc pomiędzy drinkiem, a jazdą na motocyklu z koleżanką, której wiatr podwiewa spódnicę. To także nie jest prawda, ale z pewnością jest to ciekawsze niż dyrdymały Szczepana. Omawialiśmy tu kiedyś tego starego nudziarza Tomasza Manna. Niemcy są do takich rzeczy przyzwyczajeni, mam na myśli te 30 stronicowe opisy instrumentów dętych i inne takie numery. Oni są do tego przyzwyczajeni przez Reicha Ranickiego, który tam przez pół wieku prowadził najnudniejszy propagandowy program w historii świata. I dziś na tak przygotowany grunt wkracza Szczepan i mówi – patrzcie, aż 50 kilo wycinków, dacie wiarę? Oczywiście, przy silnej promocji, może nasz bohater zrobić idiotów nie tylko z Niemców, ale także z niektórych Polaków, choć będzie mu na pewno trudniej. Jak jednak widzimy on stale próbuje. Jego najnowsza książka, o czym mówi wyraźnie w wywiadzie dla jakiejś niemieckiej gazety, jest o tym, że getto ławkowe to pawie noc długich noży. Oczywiście, a 50 kilogramów wycinków to prawie Czarodziejska góra. Prawie, jak wiemy robi wielką różnicę. Pisze też Szczepan, że Polacy są okropni, bo tu zawsze obcy musiał aspirować, obcy czyli Żyd albo Ślązak. I to jest naprawdę niesamowite, Szczepan zrównał Żydów ze Ślązakami. Nie wiem, czy Żydzi już o tym wiedzą, ale ciekaw jestem ich reakcji. Nie rozumiem też, dlaczego Szczepan dziś aspiruje i pisze po polsku. Może przecież swobodnie wydawać swoje książki w języku śląskim i powiększać przestrzeń na której żyła będzie ta piękna mowa. Może pisać po niemiecku i tam realizować swoje marzenia o sławie. W Polsce będzie mu na pewno trudniej.

Ja oczywiście szydzę, bo uważam, że Twardoch to wynajęty propagandysta, pozbawiony talentu, który swoje rzekome umiejętności musi ważyć, żeby ktokolwiek mu uwierzył. Sprawa z talentem wygląda bowiem inaczej. Oto Jan Matejko, malarz wybitny, malując swój obraz Dzwon Zygmunta miał do dyspozycji skrzyneczkę śmieci w charakterze rekwizytów. Nie było jeszcze wtedy rozwiniętych badań ikonograficznych w zakresie średniowiecznych i renesansowych strojów, a więc mistrz Jan musiał działać po omacku. Suknię królowej Bony namalował gapiąc się na wydarty skądś kawałek tiulu z koronką, o powierzchni może dwudziestu centymetrów kwadratowych. To jest skala talentu, od szmaty urwanej z jakiegoś rękawa do wielkiego płótna pełnego przepysznych strojów. Nie zaś odwrotnie – od palety na której leży 50 kilo przedwojennej makulatury do nędznej, brzydkiej książki, która ważny może 30 deko, a może i nie. To jest demaskacja, której sam Szczepan zapewne nie rozumie, bo ludzie bywają bezradni wobec 700 złotych, a co dopiero wobec samochodu i wakacji nad Wannsee.

Prócz oszustw ratujących tę bieda produkcję, jej charakterystyczną cechą jest pogarda dla formy. Ta zaś równa się pogardzie dla czytelnika. Tak to jest i inaczej nie będzie. Pogarda dla formy to wprost naplucie ludziom w twarz i stwierdzenie – jesteście dla nas nikim, bandą frajerów. Nędza maskowana jest często stylizacją. Tak właśnie robi Szczepan i to widać po jego ostatniej okładce.

Ponieważ jednak Niemcy mają wobec Szczepana poważne plany, jest on bowiem elementem odwracania wektorów holocaustu, nie pozbędziemy się łatwo ani jego, ani produkowanej przezeń tandety. Ktoś może zapytać co ja chcę udowodnić tym tekstem? Wszystko przecież jest jasne, tendencja w kierunku obniżania ceny pomidorów i poprawiania ich jakości poprzez wstrzykiwanie do środka różnych dziwnych substancji jest stała. Nic się nie da z tym zrobić. Pewnie nie, ale z czego tu, jeśli nie z jakości ukręcić jakiś sens? Z mercedesa? Żarty. Znajdujemy się w sytuacji o wiele mniej komfortowej niż Szczepan, stąd też i nasze zachowania muszą być inne, jeśli mają być obliczone na sukces. Książki Szczepana już mają obniżoną cenę, a za pół roku to co z nakładu zostanie pojedzie na przemiał. Z naszymi książkami jest inaczej. Nie ma też wątpliwości, a jeśli ktoś będzie tak twierdził, zaprzeczy oczywistości, że one są jakościowo, pod każdym względem lepsze od wszystkiego w proponowanym przeze mnie przedziale cenowym. To ważne. Wiem, że na wielu ludziach nie robi to wrażenia, bo oni chcą uzyskać jedynie efekt zgodności przekazu telewizyjnego z rzeczywistością, nic więcej. Tak więc będą się zaklinać, że Szczepan to dobry autor, bo telewizor do nich tak powiedział. O nas media milczą, choć ostatnio doczekaliśmy się jednak jakieś wzmianki. Oto tygodnik Polityka piórem niejakiej Edyty Gietki podaje co następuje:

Anonimowy krytyk za pierwszy znany sobie kompozycyjnie przemyślany panegiryk uważa bajkę, jaką pamiętnego kwietnia ogłosił na blogu w salonie24 niejaki Coryllus, autor wydawanych przez siebie książek z politycznym podtekstem, zatytułowaną „Pan Jarosław”. Streszczona brzmi następująco: W pustej sejmowej ławie siedzi smutny, całkiem siwiutki staruszek. Ma na sobie niemodny garnitur, płaszczyk i krzywo zawiązany krawat. Ten zagubiony w wielkiej sali dziadunio jest już zupełnie sam. Na świecie nie został mu nikt, z kim mógłby wymieniać najcenniejsze myśli. Choć nie jest wysoki, silny ani bogaty, nie posiada konta w banku oraz prawa jazdy, z czego drwią, lęk przed nim jest tak ogromny, że heroldowie chcą, by też umarł. Gdybyśmy żyli w mniej cywilizowanych czasach, z pewnością próbowano by go zabić. Ten wielki, samotny człowiek doszedł do takiego punktu, za którym jest już tylko gloria.

Poniżej następuje wyliczanka blogerów, którzy skomentowali ten tekst. Czy to nie fantastyczne? Oni czytają ten blog od samego początku, żeby jednak coś o nim napisać, muszą dostać polecenie. My zaś możemy mówić co nam się żywnie podoba, o kim chcemy. Przez 6 lat Edyta Gietka myślała o tym tekście bez przerwy właściwie, żeby wreszcie, na polecenie naczelnego, coś o nim napisać w materiale szydzącym z Jarosława Kaczyńskiego. 6 długich lat życia, a tekst ten nie zatarł się w jej pustej głowie, nadal tam był i nadal uwierał. A to jest zaledwie jeden czy dwa akapity. I teraz pomyślcie ilu z nich myśli codziennie o tym co pojawia się na tym blogu i na blogu toyaha? Ilu się tym ekscytuje, zadręcza, ilu z tego kpi i ilu to wykorzystuje, żeby zaimponować swoim dziewczynom. Ja myślę, że większość. A teraz pomyślcie ilu z nich będzie próbowało szpanować w towarzystwie tekstami wziętymi z książek Twardocha. I jak to się skończy….

Na tym kończę na dziś. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk. Przypominam też, że w sklepie Bereźnicki w Krakowie przy ul. Przybyszewskiego 71 można kupić komiksy Tomka.

Zapraszam też na stronę www.rozetta.pl gdzie znajdują się nagrania z targów bytomskich.

Telefonów dalej nie odbieram

paź 152016
 

Na blogu Toyaha rozpętała się nagle i nagle przygasła dyskusja o literaturze, wpisałem tam kilka komentarzy, oczywiście gwałtownych, jak zawsze. Uczyniłem to ponieważ znów ktoś mnie usiłował przekonywać, że skoro akademia od dziesiątków lat zajmuje się badaniami nad literaturą, to przecież nie można wszystkiego w tym zakresie sprowadzać do propagandy i pieniędzy. Pisali to ludzie, którzy, jak się domyśliłem, badania nad literaturą traktują jako emigrację wewnętrzną i ucieczkę przed podłym i okropnym światem. Powoływano się na wybitnych badaczy literatury i wybitnych twórców, padały nazwiska – Błoński, Wyka, Mickiewicz. Szkoda, że żadne z nich nie padło w kontekście politycznym. Ten w tej dyskusji zarezerwowano wyłącznie dla Boba Dylana, całkiem świeżego noblisty. Tylko on ze swoją podejrzaną przeszłością mieścił się w tych ramach, nasi wieszcze i nasi badacze nie. Oni, zajmując te swoje akademickie synekury i dzieląc włos pana Mickiewicz na osiem już, bo z pewnością nie na cztery, byli poza polityką i poza aspektami ekonomicznymi twórczości. Interesowało ich tylko oddzielanie literatury wysokiej od niewysokiej oraz tropienie znaczeń i kontekstów zawartych w tekstach.

Dyskusja zgasła nagle, bo adwersarze poczuli się obrażeni, sami bowiem zajmowali się zawodowo badaniem literatury i po prostu zwiali, żeby nie okazało się jak bezsensownym zajęciom poświęcali czas. Konkluzja jest taka – powszechna metoda stosowana w badaniach dzieł literackich i innych, polegająca na oderwaniu dzieła najpierw od twórcy, a potem od okoliczności, w których żył, skutkuje tym, że można wykonać operację odwrotną. Można w dziele literackim odkleić okoliczności od ludzi, ludzi od ich normalnych zatrudnień i przypisać im wszystkim cechy i intencje nieprawdziwe. To znaczy można zmienić przeszłość jeśli się chce, a z literatury zrobić propagandę. I to czynione jest nagminnie, a najjaskrawszym przykładem takich poczynań dzisiaj jest człowiek nazwiskiem Szczepan Twardoch, który zajmuje się głównie dekonstruowaniem tożsamości polskiej, co ma – jak sądzę – na celu zbudowanie podstawy pod jakieś roszczenia gruntowe w kluczowych miastach i miejscach naszego kraju. Nic bowiem nie dzieje się bez przyczyny i trudno przypuścić, by oczywisty grafoman, oszust i lebiega dostawał od Niemców mercedesa, po to tylko, żeby pisał o sobie iż jest Ślązakiem. Nie po to także kreuje się go na wieszcza i nie po to montuje się całe obszary, na których tenże Twardoch i jego koledzy, o zgrozo, „po piórze”, wywnętrzają się przed publicznością na scenie i opowiadają o swoich rozterkach przy pracy.

Ja wczoraj trafiłem w takie jedno miejsce i zamarłem ze zgrozy. Oto w Białymstoku powstało coś, co się nazywa fabryka bestsellerów. To jest stowarzyszenie, które ma stronę w sieci i na tej stronie chwali się, że jego członkowie będą moderować literacką rzeczywistość Białegostoku tak, by niczym grzyby w lesie powstawały tam bestsellery. Na tej stronie nie dzieje się oczywiście nic, poza tym, że można tam znaleźć zdjęcia kolegów Twardocha, którzy przyjeżdżają na Podlasie i opowiadają o tym jak zostać wziętym i dobrze zarabiającym literatem. Wszyscy, którzy tam są uwidocznieni na zdjęciach realizują się w tematach tożsamościowych. To znaczy albo opisują swoje kłopoty z tożsamością seksualna albo piszą pod Niemców. Do tego towarzystwa doprasza się czasem jakiś lokalsów, żeby opowiedzieli o tym, jakie to nieszczęścia były udziałem ich dziadków. Co jest w tym najważniejsze? To mianowicie, że ci wszyscy ludzie utrzymywanie są z pieniędzy podatnika. Płacimy za to, żeby oni mogli udawać pisarzy. Okay, nie zawsze, za Krajewskiego płacą Niemcy, ale na pewno płacili kiedy pisał o Wrocławiu, teraz się wypsztykał i zaczyna pisać o Lwowie. Większość pisarzy wydaje swoje książki za pieniądze, które wybranym wydawnictwom wręcza państwo. Potem, po kilku latach to samo państwo nagradza tych pisarzy orderami. Bo są już zasłużeni. Dla kogo? Dla państwa rzecz jasna. Co osiągnęli? Nic, poza tym, że przejedli te pieniądze, które im dano na książki. Czy wyszli choć poza swoją niszę, pilnie strzeżoną przez stowarzyszenia i fundacje? Oczywiście, że nie. To dlaczego do cholery żaden badacz literatury tego nie opisze? Niech zacznie od tej fabryki bestsellerów i idzie po kolei. Bestseller to coś, co się dobrze i bardzo dobrze sprzedaje. No więc nasze badania powinniśmy zacząć od przejrzenia wyników sprzedaży książek wydanych przez to stowarzyszenie. To pierwszy krok. Oczywiście kpię, bo oni nie wydali żadnych książek, zorganizowali jedynie jakieś warsztaty, na których coś tam poplumkali. O żadnej sprzedaży nie ma mowy, bo w ich przypadku to nie jest w ogóle konieczne. Oni jedynie kokietują tą nazwą, po to, by usprawiedliwić fakt, że żyją na nasz koszt. Dziwne jest tylko to, że cała ta historia nie interesuje badaczy literatury. Sami pisarze zaś, dobrze rozumiejąc w co się tu gra, wręcz wyginają grzbiety w taki sposób, by badaczom literatury i nagradzającym ich stowarzyszeniom łatwiej było ich głaskać. To znaczy prowadzić te całe badania nad literaturą.

Powróćmy do Twardocha i jego problemów z tożsamością. W ostatnich wywiadach mówi on wprost o roszczeniach, a nie o żadnej literaturze. Mówi o tym, że nie rozumie dlaczego Polacy czują się właścicielami Polski. Ciekawe, że Twardoch swoje roszczenia do poszczególnych przedmiotów wyłącza z tych rozważań, jego to nie dotyczy, choć przecież zakwestionowanie lansowanej przezeń tożsamości lokalnej jest proste i łatwe. Wystarczy Twardocha odciąć od pieniędzy i kazać mu iść na bazar celem sprzedaży tego co wyprodukował. Tylko tyle, nic więcej.

To co tutaj piszę, to oczywiście żarty, nikt Szczepana Twardocha od zasilania nie odetnie, bo póki co pełni on bardzo pożyteczną funkcję, to znaczy kwestionuje stosunki własności na obszarze Polski i dokonuje tego metodami pozaprawnymi, za pomocą mało wyrafinowanych sugestii literackich. To samo tylko po chamsku czyniła przez wiele lat Hanna Gronkiewicz Waltz, to samo czynią ideolodzy grup etnicznych wyznaczonych przez banki do dewastacji dużych obszarów produkcji rolnej. Ten aspekt literatury mało jednak interesuje badaczy, oni skupiają się na czymś zupełnie innym i temu poświęcają życie. Ja mam wobec tego, tak trochę na zaś, propozycję dla Twardocha, którą może wykorzystać kiedy jego misja na odcinku przygotowywania jumy dobiegnie końca. Niech sobie kupi psa i znajdzie mu faceta, jakiegoś miłego chłopca bez zobowiązań. Potem niech opisuje problemy tożsamościowe tej pary. To też znajdzie wdzięcznych odbiorców i wdzięcznych badaczy…może nawet wdzięczniejszych niż te ponure brednie o Niemcach i Ślązakach.

Jadę do radia Wnet, nie będzie mnie. Trolle zostaną powyrzucani kiedy wrócę.

Na tym kończę na dziś. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk. Przypominam też, że w sklepie Bereźnicki w Krakowie przy ul. Przybyszewskiego 71 można kupić komiksy Tomka.

Zapraszam też na stronę www.rozetta.pl gdzie znajdują się nagrania z targów bytomskich.

Telefonów dalej nie odbieram

lut 042024
 

W roku 1958 Andrzej Wajda, nakręcił film „Popiół i diament”, dla którego kanwę stanowiła powieść Jerzego Andrzejewskiego pod tym samym tytułem. O czym jest ta powieść i ten film nie muszę nikomu mówić. Pięć lat po wyemitowaniu tego filmu zabito ostatniego żołnierza niezłomnego – Józefa Franczaka. Książka Andrzejewskiego zaś była lekturą szkolną, i to w ścisłym kanonie, do lat dziewięćdziesiątych. Nikt nawet nie próbował jej stamtąd usunąć. Została ona napisana na wyraźne zlecenie Jakuba Bermana, który zarządzał dwoma najbardziej istotnymi w socjalistycznym państwie obszarami – bezpieczeństwem wewnętrznym i kulturą. Czynił to przez dwóch rodzonych braci, którzy przyjęli różne nazwiska po wojnie – Józefa Różańskiego i Jerzego Borejszę. To oni sprokurowali, jak pisze Krzysztof Kąkolewski, format, autentyczną historię z akt UB, a następnie podsunęli ją Andrzejewskiemu.

Powieść tę miał początkowo pisać Żukrowski, ale okazało się, że nie nadaje się do tego, albowiem chciał, by go zamknięto w celi z akowcami. Myślał, o czymś w rodzaju reportażu wcieleniowego. W środowisku pisarzy była nawet dyskusja na ten temat, a głos w niej zabrała Zofia Nałkowska, która lekko przeszła z obozu sanacyjnego, do obozu czerwonych i udzielała rad tak dobrze znającym życie towarzyszom, jak Borejsza i Różański. Pomysł oczywiście upadł. Nikt nie miał zamiaru wpuszczać Żukrowskiego, byłego ułana, do celi z dawnymi kolegami. I to mimo tego, że był on wiernym i sprawdzonym towarzyszem. Andrzejewski zaś zrobił wszystko, czego od niego oczekiwano. Dodajmy, na marginesie zupełnie, że Różański, był sowieckim agentem w Palestynie, który na zlecenie Stalina przeniknął w struktury Hagany. Berman zaś kontaktował się bezpośrednio ze Stalinem.

Wajda zaangażował do filmu Cybulskiego i Pawlikowskiego, a także Kobielę. Cała uwaga była jednak skupiona na Cybulskim, który wyglądał, jak amerykański beatnik, a nie jak polski partyzant z roku 1945. Wajdzie nic się z tego powodu nie stało, ale Cybulski dostał 5 letni zakaz występowania w filmach, no i zabrano mu paszport, żeby nie występował w produkcjach zagranicznych. Pawlikowski, jak twierdzi Kąkolewski, autor książki „Diament odnaleziony w popiele”, został zmuszony do samobójstwa poprzez ostracyzm środowiska. Zaproszono go na premierę – czytaną – opery Szpotańskiego. Potem wszyscy tam obecni zostali wezwani na milicję i musieli zeznawać. W miasto – ciekawe za czyją sprawą – poszła wieść, że tylko on powiedział co tam się naprawdę działo. No i to było przyczyną samobójstwa. To raczej na pewno nie jest prawda, a co za tym idzie inne opisy, które pozostawił nam Kąkolewski także trzeba weryfikować. Pawlikowski popełnił samobójstwo w roku 1976, kiedy nikt się już operą Szpotańskiego nie ekscytował.

Andrzejewski został później załatwiony przez SB w sposób ciekawy, mianowicie rozpuszczono w środowisku list, który rzekomo napisał, gdzie domagał się zalegalizowania małżeństw homoseksualnych. Kąkolewski pisze też – z niezrozumiałą dziś naiwnością – że kiedy Antoni Słonimski wpadł na pomysł, by literaci napisali kolejny list do władzy, chciał, żeby podpisał go też Andrzejewski. Wysłał z tym listem Michnika, który – tak mówi Kąkolewski – był cały czas śledzony. Andrzejewski listu nie podpisał, a potem jeszcze wydzwaniał w różne miejsca i żalił się na Michnika. Nikt nie wyjaśnia, dlaczego reżimowy pisarz, który zapewne miał telefon na podsłuchu, musiał być nagabywany przez Michnika, żeby udała się prowokacja.

W roku 1989, spłonęło archiwum SB w Kielcach. Był to olbrzymi pożar, do którego nie dopuszczono straży pożarnej. Kiedy wszystko się dopalało – tak to opisuje Kąkolewski – strażacy dostali od milicji rozkaz, żeby zabrać niedopalone dokumenty, wywieźć je za miasto, wrzucić do dołów i tam podpalić raz jeszcze. Potem zakopać.

Trzy lata później Pasikowski nakręcił film „Psy” o tym, jak funkcjonariusze SB palą jakieś akta na wysypisku – sami osobiście. W tym samym roku Wajda nakręcił film „Pierścionek z orłem w koronie”, który miał być ekspiacją reżysera za „Popiół i diament”. Producentem tego filmu był Lew Rywin. Miał on też być producentem filmu o Katyniu, który początkowo reżyserować miał Robert Gliński, obraz zaś miał nosić tytuł „Las”. Wybuchła jednak afera Rywina i film wyprodukował kto inny, a reżyserem został Wajda.

Początkowo o tej aferze napisali we Wprost Mazurek z Zalewskim, ale wtedy nikt na to nie zwrócił uwagi. Ja nie znam tego artykułu, ale może ktoś z Was go czytał. Potem wybuchła bomba w Wyborczej i Rywin zniknął z pola widzenia. Czemu naprawdę służyła ta afera? Pewnie ktoś tam wie dokładnie, ale ja nie mam pojęcia. Chyba nie temu, by zmienić producenta filmu „Katyń”?

Dziś Mazurek robi wywiady z prezydentem, ministerstwa Kultury i Spraw Wewnętrznych podlegają pod Tuska, który nie kontaktuje się na szczęście ze Stalinem, ale z Olafem Scholzem. Sprawa małżeństw homoseksualnych jest jednym z głównych tematów w mediach. I jej sens jest dokładnie taki sam, jak w czasach Andrzejewskiego. Adam Michnik także jest w tym samym miejscu, choć już nie biega z listami po domach literatów, albowiem ci są tak wytresowani, że działają na gwizdek i piszą książki dokładnie takie, jakich się od nich oczekuje. „Popiół i diament” zniknął już z kanonu lektur szkolnych, ale pojawiły się tam inne książki, na przykład dzieła pana Szczygielskiego dla dzieci. Autor jest, albo był, partnerem Tomasza Raczka, który właśnie został jedną z gwiazd „Kanału Zero”. Tego samego, w którym występuje Mazurek.

Przez trzydzieści lat, od czasów filmów „Psy” i filmu „Pierścionek z orłem w koronie” nie nakręcono żadnego istotnego obrazu dotyczącego żołnierzy niezłomnych. Nie napisano też o nich żadnej książki, która dawałaby się czytać, tak jak czyta się brytyjskie lub amerykańskie powieści o wojnie. Wszystko co zostało napisane jest powykręcane, krzywe i pretensjonalne. I nie mówi nic o latach 1945-1950. Wszystko bowiem co tam się wydarzyło, ma, jak pisał Jacek Kaczmarski, drugie, trzecie i piąte dno. Dziś zaś nikt nie ma już czasu, ani chęci by się tym zajmować, to są sprawy zbyt trudne, niezrozumiałe i nie nadające się do weryfikacji. Wszak akta UB w Kielcach spłonęły, gdzie więc szukać dokumentów i tropów potwierdzających różne przypuszczenia. Okay, ktoś mógłby napisać powieść lub coś innego, jakiś zbiór esejów, gdzie spróbowałby oddać rzeczywistą atmosferę tamtych dni. No, ale kto ma to zrobić? Twardoch? Czy może Bonda, która upiera się, że jej babcia zginęła z rąk akowskiej partyzantki? Może dziennikarze „Kanału Zero”? Wszak Mazurek zdemaskował Rywina, ale nikt się tym nie przejął. Jak ktoś więc może się przejąć dziś opisywaniem losów żołnierzy podziemia po wojnie? To jest możliwe tylko w jednym wypadku – kiedy taką książkę wskaże palcem Adam Michnik. On bowiem ma dziś tę władzę, którą w latach powojennych miał Jerzy Borejsza. Przez moment te jego moce osłabły, ale dziś znów się prężą, a minister Sienkiewicz bardzo się stara, by kultura jak dawniej pełniła swoje funkcje, to znaczy, by służyła narodowi. Tak, jak to pojęcie rozumie Donald Tusk, obaj wymienieni panowie i cała rzesza aspirujących twórców, którzy już czekają, by pisać utwory o konieczności wprowadzenia małżeństw homoseksualnych. Jak wobec tego ma wyglądać przyszłość? Zapewne – po kolejnej fali ekscytacji, która przejdzie przez kraj po jedynych, drugich i trzecich wyborach, pojawią się jakieś nowe redakcje opisanych tu tekstów kultury, które będą starały się ujawnić całą prawdę o tamtych, niełatwych czasach. Tak, by nikomu włos z głowy nie spadł. A pamięć o wszystkich bohaterach powojennych dramatów została zachowana. No, prawie o wszystkich…

Promocja trwa dziś do godziny 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

sty 272024
 

Nie ma drugiego, tak pociągającego złudzenia, jak wspólnota ludzi myślących. Każdy chce do niej należeć. I mało kto rozumie, że figura ta kryje za sobą werbunek, a także służy do obezwładniania mocy twórczych. Tu nie ma, dla przykładu, żadnej wspólnoty ludzi myślących. Każdy robi co chce na własną odpowiedzialność, a jak przekroczy granice, to wylatuje. To są proste, czytelne i przez każdego zrozumiałe zasady. Granice wyznaczam ja i nikt z tym nie dyskutuje. Jak chce podyskutować niech idzie na twitter, tam jest mnóstwo osób pragnących należeć do wspólnoty ludzi myślących. Wczoraj wdałem się w dyskusję z jednym z najostrzejszych tamtejszych pisaków, ironistą co się zowie, na temat Twardocha lansującego język śląski. Nie sam język był istotny, ale końcówka dyskusji, kiedy to ironista nawrzucał Twardochowi, wytarzał go w smole i w pierzu, a potem całkiem serio powiedział – ale ta Epifania wikarego Trzaski bardzo dobra. Zapytałem dlaczego tak robi. Upierał się, że mu się ta książka podoba. Nie jestem w stanie w to uwierzyć, albowiem wiem jak powszechna jest wiara w to, że ponad codzienną nawalanką istnieje świat kryształowych pojęć, gdzie, poprzez szczególną wrażliwość lub takowe umiejętności, przenoszą się autorzy wybitni. I marzeniem każdego czytelnika, a także mniej wybitnych autorów, jest znalezienie się tam choćby przez moment. No i nawiązanie kontaktu, ponad tym codziennym błotem, z ludźmi, którzy posiedli umiejętność przenoszenia się do tej krainy. Nikt, nawet największy cwaniak nie jest wolny od tej pokusy. Jest to, rzekłbym, pokusa podstawowa.

Próbowałem wyjaśnić temu człowiekowi, że na tym właśnie polega skuteczna i dobra propaganda – tworzy się ją za pomocą złudzeń i za pomocą jakości, która nie zostawia pola do dyskusji. Dlatego każda nowa władza wprowadza do obiegu swój kontent, który jest warunkiem koniecznym dla jej utrzymania. Prawo, jak widzimy, można zmienić, i to dość łatwo. Można je reinterpretować na kilka sposobów i toczyć o nie spory w nieskończoność. Książka, obraz, film, dobrze wykonane, rozkolportowane, poruszające serca i umysły, zostają. I nikt ich skutecznie ścigać nie może. Trzeba do tego zmasowanego aparatu represji, przetrząsania domowych bibliotek, zapisów cenzorskich i temu podobnych zagrywek.

Niestety wyjaśnienie ludziom, że dali się uwieść propagandzie, w dodatku nędznej, bo Twardoch nie umie pisać, jest poza moimi możliwościami. Wynika to także z faktu, że sam jestem autorem, no i odkąd pamiętam, zawsze ktoś stawi mi zarzut, że jestem zawistny. Dlaczego? Albowiem wierzy, że poprzez zakup słabej, pretensjonalnej, źle wydanej, rozłażącej się w rękach książki propagandowej, której nakład przekroczył standardowe kilka tysięcy egzemplarzy, zapisał się do wspólnoty ludzi myślących. Sam sobie zamienił kryteria ilościowe na jakościowe i myśli, że oto obcuje z absolutem. Bo tylko absolut wchodzi w grę. Musi być więc ksiądz, widzenie, pokusa, podmiana dobra na zło, czyli wszystkie te numer, które znajdujemy w każdej, ludowej opowieści o wieśniaku, co spotka diabła na rozstaju dróg. Bo tylko taki zestaw kojarzy się człowiekowi myślącemu z absolutem. Jakieś inne dodatki tylko psują to wrażenie.

Porzućmy te jałowe zajęcia, albowiem oszukany, wierzy przede wszystkim oszustowi. Liczy bowiem na to, że ten, chcąc oszukiwać dalej i pozyskiwać nowe ofiary, wzmocni jego pozycję.

Zajmijmy się innymi kwestiami. Oto gdzieś na fejsie można znaleźć obrazek przedstawiający rozpędzony pociąg. Obrazek ten jest podpisany słowami – polski film wojenny. No i jak na niego popatrzmy, widzimy, że wszystko zapowiada się dobrze, pociąg pędzi, jest dynamika i akcja, coś się na pewno wydarzy. Na kolejnym obrazku, który jest dopełnieniem pierwszego, widzimy przejazd kolejowy i wjeżdżający nań autobus, który zagradza drogę temu rozpędzonemu pociągowi. I na tym autobusie umieszczone są słowa – wątek miłosny.

Ludzie, sami z siebie, kolportują te szydercze treści, albowiem wszyscy rozumieją co jest nie tak z polskimi filmami. Są one fałszywe do samego dna. Poprzez te upiorne wątki miłosne, z którymi żaden reżyser nie jest sobie w stanie poradzić. Ma wewnętrzny przymus umieszczania takich wątków, choćby rozwalały one narrację. I nie ma doprawdy znaczenia czy czyni to przez wrodzoną głupotę, brak pomysłów, czy dlatego, że musi obsadzić kochankę w roli pierwszej naiwnej. Demaskuje go to całkiem i czyni jego pracę nieważną w oczach widzów. No, ale w Polsce reżyserzy mają w dupie widzów. Bo to nie oni załatwiają dystrybucję, nie oni piszą recenzje, nie oni dzielą pieniądze na filmy. A jak to już po wielokroć ustaliliśmy, twórczość w Polsce, to dystrybucja pieniędzy, a nie towarów, rozumianych jako skończone i ciekawe dzieła. I tak samo, jak w przypadku Twardocha i jego wielbicieli, mamy tu pewną podmianę – człowiek pobierający dotacje od rządu na film wojenny, musi wykazać się skutecznością. Czyli musi wskazać, że film ten podoba się widzom. Do tego właśnie służą owe wątki miłosne, bo żaden urzędnik oceniający taki film na nic innego nie będzie patrzył. Żywi on bowiem taką samą pogardę dla widza, jak reżyser i producent. Jest jeszcze lepiej – taki gówniany film, może być sprzedany bratnim dystrybutorom z UE lub telewizjom krajów NATO i puszczany tam będzie w porze przeznaczonej na tele zakupy Mango. W takiej sytuacji widz traci wszelką podmiotowość wobec ludzi zajmujących się dystrybucją pieniędzy na filmy. I należy tylko czekać, aż reżyserzy zaczną obsadzać w nich, nie aktorów z zaprzyjaźnionych kółek wzajemnej adoracji, ale po prostu krewnych. Bo cóż to w końcu jest za problem? I tak nikt nie kontroluje jakości.

Niebawem wejdzie na ekrany film „Monte Cassino”. Nawet nie chcę myśleć o czym on będzie, ale już widać w zajawce ten autobus z napisem „wątek miłosny”. Można więc założyć spokojnie, że nadchodzi kolejna katastrofa. Jakby tego było mało, do kin wchodzi też film „Kos” opowiadający o Tadeuszu Kościuszce, który, razem z Murzynem, zwalcza w Polsce niewolnictwo i uwalnia feministki z rąk zatabaczonych szlachciurów – ich mężów. To są rzeczy, które – w czasach gdy byłem studentem – były niemożliwe do pomyślenia. Gdyby ktoś to opisał w charakterze żartu, wzruszono by ramionami, tak absurdalna jest tak historia. No, ale mamy rok 2024, film „Kos” jest już czymś nagrodzony i kręgi dystrybuujące pieniądze pomiędzy sobą wyją z zachwytu. Nic na to nie poradzimy, albowiem jesteśmy zbędnym dodatkiem do tego zestawu. Możemy się rozejść, przestać patrzeć w ich stronę, a oni dalej będą kręcić filmy wojenne z wątkami miłosnymi.

To nie wszystko jednak. Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z banków umieścił na swoich kartach płatniczych nowy wzór. Jest to zapaćkana zaciekami ściana pracowni pewnego artysty. Ten artysta jego kolegą Sasnala. Na tej ścianie wieszał obrazy i coś tam chlapał farbą, potem obrazy zdjął a chlapnięcia pozostały. Poprzez system dystrybucji pieniędzy, nie mówcie, że nie, w końcu chodzi o bank, znalazły się one na kartach płatniczych. Uwiarygodniła je najsławniejsza historyczka sztuczki w Polsce, prof. Maria Poprzęcka. Nie chce mi się nawet przytaczać tutaj tych bzdur, które wyprodukowała ta nieszczęsna kobieta pod wpływem honorarium. Ciekawe jest co innego. Oto, żeby w Polsce sprzedać zaciek na ścianie potrzeba instytucji bankowej, patentowanego profesora, artysty sławnego na całym świecie, takiego jak Sasnal, w końcu tego jego kolegi, którego nazwiska zapomniałem. Czyli trzeba uruchomić cały aparat, tylko po to, by dokonać szeregu transferów gotówki. Nikt przecież poza tymi, którzy wzięli pieniądze, nie wierzy w te zacieki, ani nawet nie zwraca na nie uwagi, kiedy płaci kartą. Chodzi o to, jak zawsze, żeby stworzyć wspólnotę ludzi myślących. A nie dość, że myślących, to jeszcze czujących. Dziś z rana, na twitterze, jakiś biedak umieścił nagranie różnych rzekomych artystów, którzy coś tam wykonywali, jakieś nieśmieszne rzeczy. Potem zaś napisał, że to skandal, bo sztuka kiedyś była prawdziwa, a piękno było pięknem. Nigdy tak nie było. Ten człowiek też chce się zapisać do wspólnoty ludzi myślących, tylko że takiej nie ma. Sztuka to zlecenie, budżet i wykonanie, a także odbiór i kontrola. Jeśli coś jest niezgodne ze zleceniem, nie ma pieniędzy. No chyba, że celem jest transfer gotówki, wtedy można wszystko. I tak jest dzisiaj, albowiem nie ma już mecenasów. Nie są potrzebni, chodzi przecież tylko o to, by dać jakiś rzucik na karcie debetowej. To może być cokolwiek. Mogłoby być raczej, gdyby nie hierarchie akademickie i różne wspólnoty myślące. Te bowiem selekcjonują wzory i za to są opłacane. Za chwilę żaden artysta nie będzie już potrzebny, wystarczy krytyk. Twórca i mecenas to już żenująca przeszłość, dziś wystarczy krytyk i system przelewający pieniądze na konto. No i decyzja bezimiennego zarządu, której nikt nie kwestionuje, bo niby z jakich pozycji?

I popatrzcie jak świetnie na tle tych wydarzeń wygląda taki oszust jak Jan Saudek z Pragi. To jest człowiek o kryształowych intencjach. Wprowadził się kiedyś do starej piwnicy, gdzie był grzyb na ścianie. Ściągał tam różne dziewczyny, grube i chude i robił im zdjęcia na tle tego grzyba i łuszczącej się farby. Raz sprowadził pewną Amerykankę i ona od niego te zdjęcia kupiła za jakieś parę setek zielonych. No i się zaczęło. Co by nie mówić, człowiek ten zaczynając od zera, zawalczył na rynku i wygrał. No i całą pulę zgarnął sam. Nie potrzebował sponsora, czarnoksiężnika z praskiego instytutu historii sztuki, który go uwiarygodni, nie potrzebował nikogo poza klientem, który patrząc na zaciek i gołą babę stojącą na jego tle, wyciągał portfel z kieszeni i płacił za odbitkę. Było jeszcze lepiej, okazało się, że to ci wszyscy, którzy są odpowiednikami opisanej tu hierarchii czynnej w Polsce, potrzebują Saudka. I takich wzorów się trzymajmy.

Wymyśliłem wczoraj, na bazie tego co firmuje dziś pani prof. Maria Poprzęcka, definicję historii sztuki. Otóż historia sztuki, to orzekanie o ilorazie inteligencji na podstawie wyglądu drugorzędowych cech płciowych.

I tym optymistycznym akcentem kończę, a wszystkim czytelnikom życzę miłego dnia.

sty 172024
 

Przeczytałem ostatnio o grzybie, który infekuje ciało muchy. Nie pozwala jej jeść, tylko zmusza do coraz większej aktywności. Mucha lata jak oszalała i nie jest świadoma tego, że nie jest już muchą, ale wydmuchą, czyli pustym formatem, w którym mieszka grzyb. Myślę, że są pewnie inne muchy, które obserwując taką zainfekowaną, są pełne podziwu dla jej mocy, osiągów i wytrwałości. W pewnym momencie, kiedy grzyb gotowy jest do rozrodu, mucha siada gdzieś, w przypadkowym miejscu, rozkłada szeroko skrzydła i nagle eksploduje, a zarodniki grzyba rozsypują się wokoło i infekują inne muchy lub czekają sobie aż jakaś pojawi się koło jednego z nich i nie mając tego świadomości wchłonie go lub przeniesie na swoje ciało.

Grzyb nie myśli, nie ma litości i nie zastanawia się nad losem muchy, realizuje tylko swoją misję. I popatrzcie teraz tylu mamy specjalistów i mistrzów od metafor, a nikt jeszcze nie porównał sławnego marszu przez instytucje pana Gramsciego, do strategii tego grzyba. Nikt nie zastanowił się czym się skończy dla Europy zeroemisyjność i zmuszenie ludzi do ogrzewania się pompami ciepła jedynie. Prawdopodobnie skończy się eksplozją całego organizmu i rozsianiem się zarodników dookoła. No chyba, że ktoś ulży cierpieniu muchy i rozgniecie ją wcześniej packą.

Jacyś naiwniacy z tytułami profesorskimi nawołują do porozumienia się z Tuskiem, który deklaruje, że chce poprawić praworządność w Polsce. Nie ma mowy o tym, by się z tym człowiekiem porozumiewać, albowiem jest to niemożliwe. Mucha nie porozumiewa się z grzybem, albowiem ten zmusza ją tylko do ciągłego latania bez odpoczynku i nie rozumie jej komunikatów. Te zresztą nie są wysyłane, albowiem grzyb infekuje ośrodkowy układ nerwowy muchy. U nas co prawda włączają się jakieś mechanizmy obronne, prokuratorzy nie chcą słuchać ministra sprawiedliwości, ale zobaczymy na jak długo to starczy i czy nie przyspieszy tylko eksplozji ciała muchy.

O czym ja chcę dziś powiedzieć posługując się tą okropną metaforą? O tym, co zaznaczyłem w swoim wpisie już wczoraj czyli o intrygach politycznych. Towarzyszy im zwykle chorobliwy entuzjazm, tak jak tej muszę zainfekowanej przez grzyba. I nikt nie spodziewa się, jaka jest rzeczywista przyczyna owego entuzjazmu. Ludzie bowiem, w przeważającej masie, przekonani są o swojej przenikliwości. I za nic na świecie nie dopuszczą do siebie myśli, że ich pozycja, czy struktura w której działają mogłaby zostać naruszona przez intrygę. Celowo piszę – intrygę, albowiem wyraz „spisek” został już wyszydzony dawno, przez tych właśnie, którzy spiskami się zajmowali. Z polityczną intrygą jest trudniej, albowiem słowo to obecne jest w kulturze popularnej i ma różne znaczenia. Poza tym literatura historyczna pełna jest intryg firmowanych najsławniejszymi nazwiskami, więc trudniej intrygę wyszydzić. Marsz przez instytucję jest niewątpliwie intrygą, która miała posłużyć komunizmowi do opanowania Europy. Czy ów marsz był skuteczny? Na razie widzimy, że tak, wiosną czeka nas odpowiedź na kluczowe pytanie – czy komuniści zdecydują się na sfałszowanie wyborów, żeby utrzymać się u władzy? Na pewno spróbują, ale czy są jakieś mechanizmy, które ich od tego powstrzymają? Nie wiem. Mam wrażenie, że nie ma, bo wszyscy, jakby mieli grzyba w głowie, wierzą, że można z lewicą polemizować, coś jej tłumaczyć i wyjaśniać. Nie można i pewnie znów wylądujemy w jakiejś ruskiej zonie, zanim zdążymy się obejrzeć. Oby nie.

Intryg polityczny przebranych w jakieś dziwne szatki jest wokół nas więcej i każdej z nich, nieodmiennie towarzyszy entuzjazm ludzi, którzy poprzez intrygę, chcą zwrócić na siebie uwagę – zaistnieć, albo ogrzać się w jakimś ciepełku dostępnym powszechnie, a pochodzącym z niewiadomego źródła. No i przede wszystkim poczuć się kimś ważnym. Intrygą polityczną było, jak sądzę, rozpropagowanie idei tak zwanych małych ojczyzn. Zważywszy na to, że samorządy były i w większości przypadków nadal są fikcją, a małe ojczyzny były promowane w czasach, kiedy na prowincji trwała wielka juma, nie może być co do tego żadnych wątpliwości. Jacyś biedacy angażowali się w te swoje małe ojczyzny, a wszystko skończyło się wyprzedażą majątku i wyjazdem na emigrację w roku 2005. Ci najbardziej oburzeni losem małych ojczyzn uznali, ze winna za te dramaty jest ich duża ojczyzna i poszli – po tej konstatacji – na służbę do jej wrogów. Nie ma się co dziwić, że najbardziej i najsilniej małe ojczyzny promowane i propagowane były na terenach przyłączonych do Polski po II wojnie światowej. Te zaś po transformacji ucierpiały najbardziej. Winą za to obarczono Polskę, a konkretnie tych, którzy firmowali przemiany. Najpierw był to Wałęsa, potem cała tak zwana demokratyczna opozycja, a teraz jest to PiS, który się wyprzedaży majątku sprzeciwiał zawsze. Nie ma to jednak znaczenia, albowiem inaczej niż się zdaje ludziom zbudowany jest mechanizm intrygi zwanej „małą ojczyzną”. A jak on jest zbudowany najlepiej wie główny do niedawna propagator małych ojczyzn, sławny pisarz – Szczepan Twardoch. Podkreślał on zawsze iż pochodzi z jakiegoś śląskiego zadupia i nic ponadto zadupie go nie ciekawi i nie zajmuje. Ten format był akceptowany, a w ostatnich latach przeniesiono go na wschód, gdzie wszyscy zaczęli się zachowywać dokładnie tak samo, jak wcześniej wyznawcy małych ojczyzn na zachodzie kraju – wysunęli roszczenia wobec wielkiej ojczyzny, a to co od niej dostali uznali za rzecz naturalną. Wprowadzili też, w strykturach gdzie zostali zatrudnieni, zasady rządzące grypserą. To znaczy, że tolerowane są tylko te wypowiedzi, które dotyczą dobrostanu i egoizmu grupy rządzącej na danym terenie. Żadne inne uwagi nie były i nie są tolerowane.

Ktoś powie, że tak było już dawniej. No, tak, ale za komuny myślenie w kategoriach szerszych było wymuszane poprzez partię, która wmawiała ludziom, że jest i państwem i narodem. Kiedy partii zabrakło pojawił się szereg intryg, bardzo atrakcyjnych i stymulujących emocje lub jak kto woli ośrodkowy układ nerwowy. I tak władza przeszła w ręce lokalnych gangów, które – o czym wiedzieć nie chcemy – stworzone zostały w ramach sławnego marszu przez instytucje. Dziś zaś decydują, każdy ze swojego miejsca, o tym, kiedy nastąpi eksplozja ciała muchy, którą zainfekowały. Mucha przez osiem lat latała bardzo intensywnie, coś tam zrobiła, coś gdzieś przeniosła, czymś się zajmowała. Teraz szuka miejsca gdzie by wylądować i szerzej rozłożyć skrzydełka.

Oczywiście, nie wszędzie jest tak, jak napisałem, ale jestem pewien, że we wschodnich rejonach kraju stan ten jest powszechny, a ludzie, którzy zawsze żyli tam wsobnie i nie mają świadomości tego stanu. Poza tym nie mają nawyku myślenia w kategoriach innych niż lokalne.

Na koniec refleksja dotycząca rozwoju małych ojczyzn. Ich wielbiciele, nie świadomi istoty intrygi, bardzo lubili mówić o upadku zakładów produkcyjnych w terenie. Czekali też aż jakiś rozsądny samorządowiec odwróci tę tendencję. Przy czym głosowali od wielu lat na tego samego oszusta, który niczego nie zamierzał naprawiać, za to wysuwał roszczenia wobec wielkiej ojczyzny. Oczekiwał też wiele od Unii, która proponowała to, co zwykle, czyli marsz przez instytucje, do którego on się ochoczo przyłączał. Ludzie zaś gardłujący o wznowieniu produkcji nie mieli i nie mają pojęcia jak poważna jest to sprawa. I na jak wysokim szczeblu musi być ustalana. Żaden samorządowiec nigdy tam nie sięgnie. Produkcja musi być przez kogoś odbierana, a tym kimś może być tylko państwo. Ono załatwia sprawy dalszego obrotu towarem, bo nikt – no chyba, że reprezentuje grzyba – nie odbierze dużych ilości specjalistyczne produkcji bez gwarancji jej sprzedaży z zyskiem. To są rzeczy oczywiste. Dlatego w Polsce mogą powstawać jedynie montownie, o których decyduje państwo i inwestor, albo zbrojeniówka, która pracuje na rzecz państwa. Jeśli komuś się zdaje, że uda mu się otworzyć fabrykę tekstylną, ten chyba spadł z byka. No, ale są tacy, co w to wierzą, bo zdaje im się, że najważniejsze to zacząć, reszta zrobi się sama. Jest to jedno z wielu złudzeń, które grzyb wywołuje w ośrodkowym układzie nerwowym muchy. Bardzo dziękuję za uwagę

Jeśli ktoś może mi pomóc i dorzucić się do naszej zrzutki dla Saszy i Ani będę wdzięczny

https://zrzutka.pl/shxp6c?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

lis 212023
 

…ale też filmowców i w ogóle akwizytorów treści. Złapałem się, jeszcze latem, na tym, że zaczynam pisać książki dla siebie. To znaczy takie, z którymi czytelnik ma wyłącznie kłopot, bo nie może się zorientować o co mi chodzi i po co ja brnę w tak odległe rejony, żeby potem iść z powrotem, a finalnie znaleźć się w miejscu, o którym nikt wcześniej nawet nie pomyślał. No właśnie…Na tym polega pisanie książek dla siebie. Pomyślałem też, że trzeba to trochę zmienić i o tej zmianie chcę napisać dzisiaj.

Tak, jak już wcześniej wspominałem książki to propaganda i biznes. Nie ma w nich nic innego, a jeśli ktoś tak twierdzi, to łże. Bo nawet nie kłamie. Jest to w dodatku propaganda bardzo podstępna, bo sączona wprost do serca. Stąd należy mieć silnie ograniczone zaufanie do tych autorów, którzy potrafią wycisnąć łzy z oczu czytelnika. To się bowiem czyni zwykle według pewnego schematu. Mamy skrzywdzone dzieci, skrzywdzoną dziewicę, kobietę zgwałconą wielokrotnie i spaloną, albo porzuconych i bezradnych ludzi, których czeka okropny los, a oni sami, by przeżyć muszą jeszcze to okropieństwo pogłębiać. Takimi metodami wyciska się łzy. Można jeszcze dodać parę akapitów o podłości bliźnich i ogólnej beznadziei. I te schematy powtarza się stale, od początku świata. One nie świadczą o wielkości autora, ale o stopniu opanowania narzędzi propagandowych. Te zaś, ze względu na masowy charakter kultury są dostępne w zestawach uproszczonych. Takich skrzynkach małego majsterkowicza, które kiedyś sprzedawano wszędzie.

Ostatnią rzeczą o jakiej myślę, sam będą autorem, jest dewastacja emocji czytelnika według wskazanych prerogatyw. Cały czas szukam innych dróg i to również bywa średnio zrozumiałe. Wczoraj na przykład wszedłem na twitterze w dyskusję z człowiekiem, który stręczył – jako niekwestionowaną wielkość – Stefana Żeromskiego. Napisałem mu, że jak ktoś opisuje Wenus z Milo jako popiersie, wkłada Szczerbicowi do portfela nieistniejące tysiąc frankowe banknoty, a do tego ignoruje postaci i realia, które go otaczają, budując nastrój za pomocą wymienionych wyżej numerów, nie może być nazwać wielkim pisarzem. On na to, że wystarczy mu iż płakał przy niektórych utworach. No, ale człowiek jest istotą średnio skomplikowaną, a do tego potrzebującą wzruszeń. I każdy kto opanuje serię chwytów ze wskazanego zakresu, łatwo wywoła nagłe emocje u czytelnika. Tak notorycznie czynią filmowcy pokazując, w różnych dekoracjach, ciągle tę samą historię. Zwróćcie uwagę jak silnie ograniczony jest warsztat reżyserski. Ludzie ci mają do opowiedzenia dwie w zasadzie gawędy – kochałem ją, a ona mnie oraz jak Kościół upodlił człowieka. To wszystko. Są oczywiście różne warianty, ale żeby uzyskać efekt autentyczności pokazuje się zawsze miłość dwojga ludzi na plaży. Czasem plaża jest na plaży, a czasem w Oświęcimiu, a w roku 2017 powstał film o obozie Zgoda, który mieścił się w Świętochłowicach czy w Jaworznie i tam Polacy dręczyli Ślązaków. No i wczoraj była jakaś rocznica z tym związana. I kto się odezwał na twitterze w tej sprawie? Szczepan Twardoch rzecz jasna, który pisze, że chciałby aby wspomnienie o tym obozie budziło w Polakach niepokój. Ślązaków też nie oszczędza, pisze, że niektórzy byli strażnikami w Oświęcimiu, ale im wybacza, bo stawali wobec trudniejszych wyborów. Dla wszystkich myślących ludzi jest jasne, że Szczepan ma w dupie ten obóz, jak również Polaków i Ślązaków. Interesuje go jedynie utrzymanie pozycji, którą zdobył dzięki wpływom nierozpoznanych organizacji. Chce by wszyscy myśleli iż jest pisarzem głębokim i porusza poważne problemy. Dokonuje więc co jakiś czas pewnej prezentacji, która ma to potwierdzić. Najlepiej zaś robić to przy okazji różnych rocznic. Z grubsza zaś chodzi o to, że Szczepan stoi po stronie skrzywdzonych, a także potępia zło w każdej postaci, także w postaci śląskiej. Tylko, że wtedy potępienie jest stosownie mniejsze, bo też i Śląsk jest od Polski mniejszy.

Żyjemy już jakiś czas i możemy sobie powiedzieć wprost, że są to manipulacje. Takie same jak u Stefana Żeromskiego. Ileż można bowiem, będąc człowiekiem poważnym, pieprzyć o różnych okropnościach, w dodatku ciągle w tej samej tonacji? To oczywiście bywa postrzegane jako zaleta, albowiem wskazuje, że zło jest jednolite i ma ciągle tę samą twarz. Otóż nie jest to prawda i takie wskazania demaskują autorów aspirujących, wynajętych i słabych. Zło jest przede wszystkim podstępne i stosuje metody, o jakich się Szczepanom Twardochom i ich promotorom nie śniło. A na pewno nie często. To zaś, co prezentują oni publicznie, służy jedynie do dewastowania emocji ludzi młodych, no i do kokieterii. W metodach tej ostatniej zaś, na pierwsze miejsce wysuwa się opisywanie zła spersonifikowanego i przebranego za dobro, albo jakiegoś takiego dobrodusznego, jak w spektaklu „Igraszki z diabłem”. I tak w koło Wojtek. Zmierzam do tego, że autorzy słabi koncentrują się na opisywaniu sytuacji typowych. Czasem trochę zapomnianych, bo obecnych w literaturze sprzed stu albo i więcej lat, ale typowych. Emocje odbiorcy podpowiadają mu, że skądś on już zna ten schemat, a poza tym łzy same się cisną do oczu, więc autor chyba trafił w to, w co miał trafić. To jest oczywiście głupstwo. W nic nie trafił i w nic nie trafi.

Dostałem wczoraj do ręki fragment kolejnej książki Gabriela Ronaya, zatytułowanej „Mit Draculi”, którą tłumaczymy. Jak i w poprzednich razach, mogę powiedzieć, że jest to rzecz zaskakująca, a momentami wstrząsająca. Autor bowiem koncentruje się na sytuacjach i postaciach nietypowych, ale autentycznych. I to go odróżnia od Twardocha. To również powoduje, że Ronay nie został wynajęty do żadnej roboty propagandowej i do wmawiania ludziom, że obudzone emocje to najszczersza prawda. Wspomniany fragment umieścimy w nowym numerze Szkoły Nawigatorów, trochę dlatego, żeby promować książkę. Obydwie rzeczy ukażą się na początku przyszłego roku, bo w grudniu już nic poza zapowiedzianymi pozycjami nie wydam. Czytam sobie ten fragment i zastanawiam się – dlaczego żaden ze znanych mi autorów nie umieści akcji swojej powieści na Węgrzech, na początku wieku XVIII, w czasie kiedy kraj uwolniony został spod okupacji tureckiej? Z tego co pisze Ronay, wynika, że były to okoliczności więcej niż wstrząsające. No, ale nie. Musi być obóz Zgoda, miłość dwojga ludzi na plaży, ewentualnie Napoleon Bonaparte, bo taki film niebawem wejdzie na ekrany.

No, ale wracajmy do książek pisanych dla siebie. Gabriel Ronay nie pisał swoich książek dla siebie i to daje mi pewną nadzieję. Pomyślałem więc, że czas stworzyć pakiet treści opakowanych atrakcyjnie, które będą omawiać epizody i postaci autentyczne ale mało znane. No i napisałem i za chwilę wydam książkę „Gniew. Bitwa Wazów”. O tym, że epizod ten jest mało znany można się przekonać czytając komentarze na fejsie. Okazało się jednak, że środowisko rekonstruktorów i znawców historii rości sobie prawo do oceny tej książki. Tak, jakby wszystkie historyczne treści wpuszczane na polski rynek musiały dostać imprimatur od świrów co interesują się średnicami luf muszkietowych i kształtami guzików przyszywanych do odzienia wojskowych. Nie powiem zdziwiłem się i oda razu dałem odpór tym zakusom. Nie będzie tak, że na rynku polskich książek wszystko podporządkowane ma być fałszywym emocjom Twardocha i obłąkaniu rzekomych znawców afirmujących stworzoną przez siebie hierarchię. Potem bowiem znów się okaże, że w Polsce nikt się niczym nie interesuje. A kto i czym ma się interesować jeśli do konsumpcji podaje się zaprawione nieszczerymi łzami śledzie, albo skamieniałe, żołnierskie suchary? Wszystko zaś po to, by czytelnik czuł się coraz gorzej. A to znaczy, by w ogóle przestał rozumieć po co istnieje. Tak, powiadam, nie będzie, albowiem wejdziemy teraz w etap przerabiania wszystkich wyprodukowanych przeze mnie, hermetycznych i słabo rozumianych treści, na formaty strawne i czytelne dla każdego, zaopatrzone przeważnie w ilustracje znanych grafików. Tak nam dopomóż Bóg.

Niestety nie działa Szkoła nawigatorów, nie wiem więc kiedy wrzucę tam tekst

wrz 062023
 

Dowiedziałem się dziś o istnieniu człowieka nazwiskiem Ronen Bergman. Jest on izraelskim pisarzem, który zajmuje się demaskacjami. W istocie jest to izraelski oficer, który pracował ponoć w kontrwywiadzie i w swoich książkach dzieli się z czytelnikami jakimiś wyniesionymi stamtąd tajemnicami. To jest oczywiście brednia, bo żaden kontrwywiad nie pozwoliłby Bergmanowi wynieść swoich tajemnic i ich opublikować. Może jednak ów kontrwywiad za pomocą Ronena wpływać na odbiór polityki Izraela na świecie. I do tego właśnie służą izraelscy pisarze. Nawet ci piszący książki dla dzieci. Wszyscy oni są byłymi oficerami, którzy mają dobrze sprofilowaną misję, uprzywilejowaną pozycję i pewną dystrybucję. Odbywa się ona poprzez wyższe uczelnie całego świata, podobnie jak promocja ich książek. Wiadomo bowiem, że izraelskiemu pisarzowi nikt niczego nie odmówi. Musi on jedynie pisać rzeczy o jakiejś tam dynamice i nie przeginać za bardzo. Publiczność dla izraelskiego pisarza nie jest żadnym problemem, albowiem sprzedaż jest wymuszona i kontrolowana przez służby. Łatwo więc robi się z takiego pisarza gwiazdę światowego formatu i za jej pomocą załatwia się różne sprawy, aż do momentu kiedy blask gwiazdy nie przygaśnie. Wtedy znajduje się nową. Ronen zasłynął zaś z tego, że wygłosił jakieś ostre antypolskie przemówienie w Monachium, czym zwrócił na siebie uwagę Niemców i wszystkich postępowych kół w całej Europie.

Motywy Ronena nie musiały być wcale diaboliczne, może po prostu chciał poprawić sobie notowania, bo jego mocodawcy denerwowali się, że słabiej mu idzie. Nie jest to istotne. Ważne jest jak na tle pisarzy izraelskich, którzy, nawet jeśli należą do skłóconych partii, grają w tej samej drużynie, wyglądają pisarze polscy.

Oni wcale nie wyglądają, albowiem ich największym marzeniem jest, by przestać być pisarzem polskim, a zostać jakimś innym. Najlepiej izraelskim. To jednak nie jest możliwe, albowiem, żeby dostąpić tego zaszczytu, trzeba najpierw wstąpić do wojska, przejść niełatwe szkolenia i wykazać się nie tylko sprawnością fizyczną, ale także inteligencją. I to jest najgorsze. Polscy pisarze bowiem od wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z inteligencją uciekają, jak diabeł od święconej wody. Uważają, że najważniejszą rzeczą w życiu pisarza jest odpowiednio dobrany kostium, także kostium emocjonalny. No i całe ich życie poświęcone jest poszukiwaniu takich kostiumów. Myślę, że zachowania polskich pisarzy w Izraelu byłby całkowicie niezrozumiałe. Czynni na odcinku literatury oficerowie służb specjalnych nie wiedzieliby co począć z jednym czy drugim autorem wypisującym brednie, o jakiś się nawet Ronenowi nie śniło. Wyjątkiem byliby oczywiście ci polscy pisarze, których Izraelski Związek Literatów Polskich wynajął do jakiejś zleconej roboty. Myślę jednak, że i z nimi koledzy Ronena nie mieliby za bardzo o czym gadać, albowiem jak ktoś nie spełnia pokładanych w nim nadziei, a domaga się ciągle pieniędzy, ten na uwagę nie zasługuje. Szczególnie, że reprezentuje rynek tak mały, rachityczny i wydany na pastwę wydawców i autorów obcych, jak rynek polski.

Wszyscy bowiem wiemy, że polski pisarz nie ma dziś żadnych szans na żadnym rynku. Nawet na rynku polskim. A co dopiero mówić o niemieckim czy brytyjskim. To są rzeczy nie do pomyślenia, albowiem każdą taką karierę pilotują służby i ona jest szalenie istotna z punktu widzenia polityki zagranicznej państwa. Dlaczego więc w Polsce nie ma pisarzy, którzy by się nadali to takich zadań, jak Ronen? Bo nie ma odpowiednio spreparowanej treści, która by mogła zainteresować rynki zagraniczne. Poza oczywiście treścią dotyczącą holocaustu. No, ale ten segment obstawia już Ronen, po co więc angażować kogoś, kto rozproszy i zniuansuje przekaz? Nie ma to sensu, efekt będzie słabszy. Cóż więc zostaje polskim pisarzom? Rynek lokalny, na którym miejscowe służby, tak jak to sobie wyobrażają, usiłują instalować jakiś demiurgów od siedmiu boleści i ósmego smutku. Muszą przy tym konkurować z Niemcami, którzy także mają tu swoich ludzi preparujących przekaz antypolski odziany w jakieś rzekomo wykwintne kostiumy. W rzeczywistości śmierdzący na odległość nieznanego pochodzenia padliną.

Istnienie polskich pisarzy nie ma sensu z punktu widzenia państwa. Nie wypełniają oni takiej roli, jak pisarze izraelscy i nie można ich nigdzie zaprezentować – są Zulusami przytupującymi na śniegu w oczekiwaniu na autobus do lepszego świata. Próby konkurowania z pisarzami izraelskimi opisującymi holocaust to jakaś żenada i śmiech pusty. Kogo niby te emocje mają ująć? I to w chwili, kiedy od pisarzy w Polsce, urodzonych 40 lat po wojnie oczekuje się, że wezmą na siebie rzekome winy ich przodków, którzy nie dość mocno narażali życie dla ratowania swoich żydowskich sąsiadów.

Znajdujemy się więc w kropce i jedynym ratunkiem jest dla nas stworzenie zakresu treści hermetycznych, które nie będą zrozumiałe dla nikogo, najmniej zaś za izraelskich pisarzy. Będą jednak, przez swój hermetyczny charakter, na tyle niepokojące, by wydać na nie pieniądze i obudzić zainteresowanie innych. To jest jedyna droga. Reszta propozycji to wodzenie po manowcach, które i tak skończą się przed bramą z napisem ARBEIT MACHT FREI. I za takie rzeczy właśnie powinniśmy się zabrać, mając świadomość, że możliwości polskiego rynku i polskich autorów materializują się w postaci i twórczości istot takich jak Sylwia Chutnik, Szczepan Twardoch czy Jakub Żulczyk. To są ludzie zabiegający o uwagę. Odwrotnie niż pisarze izraelscy, którzy uwagę czytelników dostają w pakiecie razem ze służbowym poleceniem, by zostać pisarzem. Nie idźmy tą drogą. Nigdzie bowiem nie zawędrujemy. Zajmijmy się rzeczami dla nas samych i dla naszego kraju istotnymi, a także autorami, o których mało wiadomo, ale którzy mają spory dorobek, za życia zaś mieli coś do powiedzenia w tematach innych niż życie płciowe alkoholików płci obojga zmuszonych do spłacania kredytu mieszkaniowego.

Oto wreszcie ukazała się książka profesor Anny Filipczak-Kocur, pod tytułem „Skarbowość Rzeczypospolitej w latach 1587 – 1648”. Nakład jest niewielki, a my sprzedajemy go w drodze jakiegoś absolutnego wyjątku.

Do tego, po raz pierwszy od czasów przedwojennych, wydajemy obydwa tomy wspomnień księdza Józefa Borodzicza, kapłana, który walczył na Wileńszczyźnie z rusyfikacją, zbudował dwanaście kościołów, a potem działał na emigracji na rzecz Kościoła i odrodzonej Polski. Przez intrygę agentów ochrany poprzebieranych za polskich dyplomatów został deportowany do ZSRR, jako „poddany rosyjski”. Jednak, dzięki katastrofie statku, ocalał i mógł wrócić do Włoch, gdzie stale mieszkał. Tom zawiera także listy księdza do Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego. Część nakładu będzie dystrybuowana w naszym sklepie w cenie 85 zł za egzemplarz, a reszta na allegro w cenie 120 zł za egzemplarz.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/skarbowosc-rzeczypospolitej-w-latach-1587-1648/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/polskie-kresy-w-niebezpieczenstwie-pod-wozem-i-na-wozie/

sie 142023
 

Otwarto właśnie nową siedzibę Muzeum Wojska Polskiego, która znajduje się w Cytadeli. Widziałem to wczoraj w Wiadomościach. Ekspozycja, nawet w telewizji, robi wielkie wrażenie. Czy coś zmieni w naszym postrzeganiu przeszłości i szeregu toczących się Internecie dyskusji? Szczerze wątpię.

Ktoś tu wczoraj puścił, nowy całkiem, po staremu zakłamany film o Supłatowiczu, który wzbudził u ludzi nieprzygotowanych i niczego nie rozumiejących szczery entuzjazm. Ja, nie tak dawno, pokłóciłem się na twitterze z jakimś nieszczęśnikiem, który mi tłumaczył, że Supłatowicz był niszczony przez komunę, albowiem był bohaterem, a postkomuna kala jego pamięć. Ten biedak święcie w to wierzył i chciał dawać młodzieży dobry przykład postawy patriotycznej. W tym samym segmencie opinii możemy znaleźć ludzi, którzy marudzą, że w Polsce nikt tak naprawdę nie interesuje się historią, albowiem nie ma żadnych poważnych publikacji zawierających ilustracje. I to jest prawda. Na dowód jednak pokazują nam te osoby grafiki jakiegoś francuskiego mistrza, które są w całości jedną gejowską pornografią promującą pedofilię. Tyle, że postaci są odziane od pasa w dół, ale to niczego nie zmienia.

Problem w tym, że dyskusja o historii jest w Polsce formatowana, głównie przez moskiewskich agentów. Im zaś wyniki badań i ich publikacje przeszkadzają najmniej. Poza tym wiele osób, które budziły szczerą sympatię, z niezrozumiałych względów popiera te narracje. I tak wczoraj znalazłem nagranie w którym wystąpili: Piskorski, Lech Jęczmyk i Olszański. Nie powiem, żebym był szczególnie zaskoczony, mając w pamięci to, co Lech Jęczmyk opowiadał, nie tylko mi, ale innym, licznym świadkom. Jednak trochę byłem. Panowie dyskutowali o Powstaniu Warszawskim, a głównym elementem dyskusji był udział w nim jednostek ukraińskich, w tym osławionej SS Galizien. Jak wszyscy już dawno wiedzą, dywizja ta została zniszczona w kotle pod Brodami, w lipcu 1944 roku. Nie o to jednak chodzi. Trzeba w określonych momentach wprowadzać do obiegu określone tematy. I nie ma mowy, żeby było inaczej. Musi być Wołyń w lipcu, Wola w sierpniu, zdrada aliantów we wrześniu. W tym roku ktoś, rozumiem, że jakieś rządowe agendy, próbowały wprowadzić do obiegu narrację dotyczącą czystek etnicznych Polaków w ZSRR w 1937. Słabo to wyszło. No bo jak? Prawdziwi patrioci szykują się do wojny z Ukrainą, a odpowiedzialny za te czystki Jeżow to gej. W dodatku dla wszystkich dziedziców wojskowej tradycji PRL Związek Radziecki i jego bohaterowie to świętość. Takie próby więc, to są trzy myślozbrodnie w jednym, według standardów, dominujących w internetowych dyskusjach. To jest też jednak wskazówka skąd się biorą zamilczenia i priorytety tych gawęd.

W dyskusjach o Powstaniu w zasadzie nie powraca żaden inny temat. Wiemy, że trudno to sobie uzmysłowić, ale w 80 lat po tych wydarzeniach, przy tak wielkim, deklarowanym, zainteresowaniu tymi wypadkami. I przy takiej ilości historyków, nie mamy ani biografii Pełczyńskiego, ani biografii Chruściela, ani Okulickiego. Krążą tylko opinie na ich temat, a sławne na świat cały Muzeum Powstania sprzedaje wycinanki dla dzieci. Naród więc – nie bójmy się wielkich słów – naród  – tkwi w kleszczach pogardy zinstytucjonalizowanej. Z jednej strony jawna postpeerelowska i ruska agentura produkuje tu różne łgarstwa, a robiący urzędnicze, bo nie naukowe przecież kariery historycy i poloniści, zabawiają Polaków rzewnymi opowieściami o łączniczce i Zawiszaku. Jeśli coś zmieni się na lepsze, to efektem będzie grafika wyobrażająca rozebranych do pasa powstańców, którzy rzucają granatami w niemieckie grupy szturmowe.

Do tego dodajmy coraz bardziej idiotyczne teleturnieje historyczne i seriale. No i wszystkie frustracje młodych autorów, których książki są nieczytane, nie oglądane, nie kupowane przez biblioteki, bo tam z kolei rządzi propaganda niemiecka, czyli Twardoch z Bondą.

Nad tym wszystkim unosi się na chmurce dobrotliwa postać prof. Andrzeja Nowaka, który chciałby wszystkim przychylić nieba i pisze swoją zsyntetyzowaną historię Polski, której nikt czytał nie będzie. Najmniej zaś interesuje ona ludzi, którzy ją kupują. Bo kupowanie to traktują jako jeszcze jeden rodzaj narodowego sportu.

A ja się tu domagam biografii Zygmunta III Wazy? Czy nie powinienem się czasem leczyć? Zygmunt III dla tych ludzi, to jest ktoś w rodzaju Asterixa, przeniósł stolicę do Warszawy, skazał Piekarskiego na męki i takie tam historie…Poza tym, jak wszyscy porządnie wyedukowani historycy wiedzą, przedkładał on sprawy prywatne, rodzinne nad interes państwa. I to jest dobry moment do dyskusji o historii, za chwilę opowiem dlaczego. Nikt jednak go nie wykorzysta, albowiem nikt nie rozumie, co to jest polityka dynastyczna i czym Polska XVI i XVII wieku różniła się od dzisiejszej. Wszelkie zaś próby dyskusji na te tematy, kończą się zawsze tak samo – jeden zaczyna udawać Sienkiewicza, drugi Brzozowskiego, a ci mniej rozumiejący przebierają się albo za Skrzetuskiego, albo za Zagłobę i szafa gra. Promocja zrobiona, słupki zainteresowania podniesione, można iść na piwo.

Wróćmy teraz do Zygmunta III. On rzeczywiście upierał się przy tronie szwedzkim, ale przedstawiane jest to w Polsce w sposób absurdalny i bezdyskusyjny. Nikt nigdy nie widział papierów, w których on proponuje podział królestwa tylko po to, by odzyskać koronę szwedzką. Nikt też nie wspomina o różnych dziwnych okolicznościach towarzyszących, na przykład, kampanii roku 1626. Oto Litwini, w najlepsze, sprzedawali zboże Szwedom okupującym Prusy Królewskie. Armia koronna wykrwawiała się pod Gdańskiem, Gniewem, Tolkmickiem, Braniewem i innymi miastami, a tamci sprzedawali żywność okupantowi. Na tym tle elektor pruski zachowujący neutralność, a potem popierający Zygmunta, wydaje się być wzorem wiernego poddanego.

Koszmarne opinie o Zygmuncie są wynikiem wciśniętej nam do głowy pedagogiki wstydu, za którą stoją albo protestanci, albo wierni monarchii z Wiednia profesorowie z Krakowa, albo zwykli durnie. Nikt nie rozlicza Szwedów z ich polityki na południowym wybrzeżu Bałtyku, wszyscy uważają, że to postawa godna naśladowania, a kluczem do jej zrozumienia jest wyraz – nowoczesność. Choć przecież Gustaw Adolf nie miał praw do tronu Szwecji, był uzurpatorem, a jego wyczyny w Polsce i później w Niemczech klasyfikowały się jako bandyckie napady, bez grama uzasadnienia politycznego. On się nawet nie starał przedstawiać jakichś racji, tak jak to czynił Zygmunt. Poza tym zinstytucjonalizował rabunek. Kradł ile wlazło, albowiem chciał podnieść poziom kultury w swoim kraju. Łupem Szwedów padła między innymi biblioteka braniewskich jezuitów.

Przy tym wszystkim zdawał sobie sprawę, że nie może połknąć całej Polski i Litwy, chciał jedynie zająć wybrzeże, a resztą z kimś się podzielić. I plan ten został zmaterializowany, ale po jego śmierci. Był to plan zbrodniczy dewastujący wielkie obszary i niszczący życie milionów ludzi. Była to ohyda spustoszenia, jak mówi Pismo. Co, biorąc pod uwagę fakt, że przez protestantów Gustaw Adolf uważany był za Lwa Judy, a w Szwecji prócz prawa stanowionego obowiązywało jeszcze prawo mojżeszowe, w tym kara śmierci za przeklinanie i cudzołóstwo, wygląda trochę dziwnie. Dlaczego w żadnej dyskusji historycznej nie podnosi się takich kwestii? Dlaczego wszyscy idziemy utartymi, wytyczonymi przez kogoś ścieżkami? Przewodnikami zaś są nam stetryczali profesorowie wynajmujący się po godzinach, jako eksperci w teleturniejach puszczanych na TVP historia i tam kiwający z kretyńskim uśmiechem głowami, kiedy jakiś biedak poci się nie znając odpowiedzi na pytanie – kto dowodził w bitwie pod Trzcianą?

Jak usłyszycie o tej karze śmierci za przeklinanie i cudzołóstwo, zaraz dodadzą Wam tam komentarz, że tak naprawdę traktowano te sprawy dużo łagodniej. To znaczy jak? Bo nikt nie mówi. Ograniczano się do kastracji i odrąbania prawej ręki? Okupacja szwedzka była kulminacyjnym momentem w dziejach Polski XVII wieku. Poprzedziła ją kampania lat 1626-1635, zakończona pokojem w Sztumskiej Wsi. Pokój ten był wymuszony przez Francuzów, którzy potrzebowali Szwedów w Niemczech, do promowania swojego programu politycznego, czyli ohydy spustoszenia. Firmowanej przez filozofów i pisarzy politycznych oraz prawników. Polskę zostawili sobie na później. Pokój ten umożliwił także Szwedom penetrację kraju i inwentaryzację wszystkiego, co miało tu jakąś wartość, a co potem zostało ukradzione i wywiezione w czasie Potopu. Kraj nigdy już nie był taki jak wcześniej. Nie rozumiemy tego i nawet nie próbujemy się z tym problemem zmierzyć, albowiem tłuką nam do łbów, że największym problemem Polski były ambicje dynastyczne jej króla.

Kwitnący i dobrze zagospodarowany obszar, który był domem dla herbowych i pracowitych, stanął wobec organizacji, która posiadała wszelkie narzędzia zniszczenia – religijną i polityczną doktrynę opartą na wybraństwie. Silnego i zdecydowanego sojusznika, który dobro państwa stawiał na pierwszym miejscu – Francję. Zreformowaną, na wzór polski armię, o czym w ogóle się nie wspomina, bo jak wiadomo wszystko co polskie, było w XVII wieku zacofane. A do tego jeszcze króla uzurpatora, który nie mógł się cofnąć. No i pieniądze. Szwedzi mieli nieograniczony kredyt, najpierw zaciągany w Lubece, potem w Paryżu. Spłacali go rudą żelaza, a kupowali za ów kredyt technologię. Dokładnie, tak samo, jak w XVIII wieku Prusacy. Polacy zaś mieli swój kulawy system ściągania podatków, złoto i sztukę zgromadzoną w pałacach i dworach ludu herbowego, dobrą, ale zatrudnioną na kilku odległych frontach armię i słuszne pretensje swojego króla, który domagał się, by przestrzegano prawa międzynarodowego. To znaczy, by uboga Szwecja podporządkowała się bogatej Polsce i by zaprowadzono tam takie same porządki jak u nas. Zaprowadzono inne, przez co przez sto lat niemal Niemcy, a potem Polska były ogołacane ze wszystkiego.

I co? Fajna dyskusja? Ale kto ma ją poprowadzić? I najważniejsze – za kogo się przebrać na tak doniosłą okazję? W kapeluszu Gustawa Adolfa może wystąpić co najwyżej Napierała, bo do niego się już wszyscy przyzwyczaili. Ale co założy Wielomski?

Nie wyjdziemy z tego bagna nigdy, choćbyśmy nie wiem ile muzeów otworzyli i nie wiem ilu profesorów wyprodukowali. Nie będzie ani biografii Zygmunta III, ani Chruściela, ani Pełczyńskiego, ani Okulickiego. Będzie tylko ohyda spustoszonych łbów z różnymi dekoracjami na czubku, stanowiącymi wyraźną deklarację polityczną. I tyle. Z ust tych istot dobywał się będzie bełkot znany widzom filmu „Noc żywych trupów”. Na tym kończę, życzę wszystkim miłego dnia.

lip 112023
 

Gdyby praca pisarza wyglądała tak, jak pokazują to w filmach i opisują w pretensjonalnych książkach, siedziałbym przez całe lato w miejscu, w którym teraz jestem i zachowywał się w modelowy, opisany i pokazany w tych produkcjach sposób. Ona jednak tak nie wygląda, wygląda inaczej, ale o tym człowiek mający jakieś plany związane z książkami dowiaduje się na końcu. Tak jak na samym końcu dowiaduje do filozofującego młodzieńca dociera, że pojęcie arche oznacza również, a może i przede wszystkim władzę. Nie władzę, jako sprawczość natury kosmicznej i metafizycznej, jak mi napisał na coryllus.pl jakiś obłąkaniec, ale o władzę polityczną. Ta zaś nie może być sprawowana należycie bez ukrycia swoich rzeczywistych intencji. Jawnie bowiem można sprawować jedynie władzę kapłańską. Z niezrozumienia tej zależności, w sumie prostej, biorą się wszystkie nasze kłopoty. Władza polityczna nie zawsze jednak chce i może współgrać z władzą kapłańską. Powodów jest dość i nie ma potrzeby ich wymieniać. Celem istotnym władzy jest kontrola obiegu pieniądza i pozyskiwania kruszcu. Reszta, łącznie z organizacją produkcji, to są sprawy wtórne, które można załatwić outsourcingiem. Dla przykładu – produkcją tarcz dla hoplitów, zajmował się w Atenach ojciec Lizjasza, metojk i przybłęda, który musiał płacić za pobyt w mieście, ale był wygodny dla lokalnej władzy i nie sprawiał kłopotów. Oczywiście dorobił się, ale dla prawdziwej władzy pieniądze nie mają znaczenia. I o tym mówili filozofowie. Pieniądze szczęścia nie dają i temu podobne formuły, poparte przykładami osobistego, „skromnego” życia nie były nauką dla maluczkich, bo też oni mieli je w nosie, ale dla grup aspirujących do władzy, które przybyły z zewnątrz. Zadaniem zaś pisarza było i formuła ta utrzymała się w czasach nowożytnych, ukrycie początku i istotnych mechanizmów władzy znajdującej się poza religią. Zwykle autorzy poważni, a to znaczy sponsorowani przez poważne organizacje, czynili to odwołując się do grup docelowych przeżywających najsilniejsze emocje, Czyli do młodych kobiet i młodych mężczyzn. Oni też bowiem z natury byli i są nadal najbardziej skłonni do różnych dociekań. Pacyfikuje się ich jednak stosunkowo łatwo poprzez budowanie lojalności wobec grupy, która gromadzi się wokół jakichś treści lub autora. Tak było w starożytnych Atenach i tak jest dzisiaj, kiedy gromada wariatów, nie młodych co prawda, ale silnie aspirujących, czyta na zamku w Ścinawce, na głos w dodatku, wyimki z książki Tokarczukowej zatytułowanej „Empuzjon”, która jest wprost powtórzeniem schematu „Czarodziejskiej góry”, o czym się mówi otwarcie. Nie jest to jednak zarzut, ale walor – proszę o to pani Olga jest nowym Tomaszem Mannem. Po co i do czego potrzebny był Niemcom Tomasz Mann, można się pewnie długo zastanawiać, ale ja obchodziłem zawsze jego książki szerokim łukiem i cieszę się z tego do dziś. Nie wiem więc co tam jest w środku.

Wiem za to co jest w książkach znanego wszystkim i przez wielu podziwianego autora amerykańskiego znanego jako Jack London. Są tam, po większej części, same kłamstwa. Są nawet tacy ludzie, którzy posuwają się do głoszenia, że London nigdy nie był nad rzeką Yukon, a jego marynarskie przygody są wyssane z palca.

Skupmy się jednak na tym, co u Londona jest najważniejsze czyli na pracy. On jest wielkim piewcą pracy, która może być zarówno upokarzająca, jak i wzniosła. Szydziliśmy tu już kiedyś z opisów zawartych w powieści „Martin Eden”. Jest tam bowiem opis życia bohatera, który po całotygodniowej harówce w pralni hotelowej, siada na rower i pędzie 180 km, by zobaczyć się z ukochaną.

Mimo tych oczywistych, łatwo dających się weryfikować bzdur, London był autorem popularnym, szczególnie w krajach komunistycznych, podobnie jak Hemingway, który otwarcie niemal współpracował z KGB. To nie zmieniało jednak nic w ocenie jego twórczości. Kiedy dziś po nią sięgamy, zauważamy jak jest słaba i fatalna. Ile tam jest niepotrzebnej napinki, jakby powiedziała młodzież, i ile zwyczajnych bredni. I najważniejsze – nie mamy pojęcia, jaki jest dziś stosunek zajmujących się literaturą Amerykanów do tych dwóch ancymonów, jawnych komunistów. Podejrzewam, że oni po prostu nie istnieją. Zostali wykreowani na potrzebę chwili, z udziałem jakichś „perskich” agentów i po wykonaniu swojej misji, zostali zapomniani. Ich cienie zaś przez długi czas włóczyły się gdzieś na granicy Tartaru wyjąc wniebogłosy. W końcu znikły.

Postawa dzisiejszych pisarzy polega na naśladowaniu tych autorów, którzy byli niegdyś sponsorowani i wykreowani przez władzę niejawną. I w zasadzie na niczym więcej. Mogą pisać co chcą, nawet jakieś skończone bzdury. To nie ma znaczenia, o ile będą się wywiązywać ze swojego zadania istotnego. To zaś oznacza – z ukrywania zamiarów tej władzy. Na tym polega pisarstwo Twardocha, że próbuje on nam, na zlecenie Niemców, narzucić pewną optykę, całkiem dla nas obcą. To znaczy próbował, bo co robi teraz nie wiemy i nikogo to nie interesuje.

Teraz ważne pytanie – czy władza kapłańska potrzebuje pisarzy? Nie, albowiem ona ma kontakt z Bogiem, lub z bóstwami, jak to było w starożytnej Grecji. Władza kapłańska jest władzą bezpośrednią, która nie potrzebuje uzasadnień, ale hołdów. I władza ta nigdy nie powie – pieniądze szczęścia nie dają. Ona może powiedzieć, że pieniądze nie zapewnią nikomu zbawienia, nie uleczą nikogo i nie zabezpieczą przed śmiercią. O szczęściu nie ma tam w ogóle mowy. Co tydzień, w niedzielę wrzucamy jakiś grosz na tacę, żeby zabezpieczyć potrzeby doczesne Kościoła, które są bardzo realne. Podobnie jak potrzeby wszystkich innych ziemskich instytucji i pojedynczych osób. Postępowanie to, jak inne zabiegi czynione przez kapłanów w związku z pozyskaniem aktywów, były zwykle określane przez pisarzy jako hipokryzja. Istotnym bowiem działaniem pisarzy było demaskowanie i dezawuowanie władzy kapłańskiej. Nie tylko za komuny, ale także w czasach współczesnych. I to jest sprawa poważna, albowiem dotyka arche. Choć przecież owe antykpałańskie wyczyny autorów były zwykle utrzymane w tonie humorystycznym. Podobnie jak wystąpienia niektórych filozofów, takich jak Demokryt, zwany śmiejącym się filozofem.

Podsumujmy więc teraz wszystko i powiedzmy do czego służy pisarz? Do rozprawy z władzą kapłańską i utrzymania w tajemnicy władzy antykapłańskiej, zwanej czasem demokratyczną lub oligarchiczną. Innych funkcji on nie ma, ale ten fakt musi być ukryty, albowiem inaczej nie będzie można werbować autorów. Żeby to nastąpiło i było przeprowadzone z sensem potrzebne jest też tło, czyli cała masa wariatów, takich jak ja, którzy uważali, że można sobie coś tam pisać i z tego żyć, w dodatku nieźle. I tacy ludzie funkcjonują, nie mają oni jednak żadnego znaczenia, nawet jeśli zdobędą jakąś tam popularność. Kto może mi zwrócić uwagę na niekonsekwencje i wskazać, że przecież tamci – wynajęci przez władzę – także nie mają znaczenia. To prawda, zużywają się niesłychanie szybko. Ich cienie jednak są ciągle potrzebne, choćby po to, by uwiarygodnić Tokarczuk.

Czy to się kiedyś skończy? Nie sądzę, albowiem książki istnieją od tysięcy lat i będą istnieć nadal. Są bowiem parawanem za którym kryje się najstarszy konflikt świata – pomiędzy kapłanami gromadzącymi złoto, a politykami, którzy je rozpraszają. I popatrzcie teraz jak dziwnie po takim podsumowaniu wyglądać będzie historia Aleksandra, jednej z najbardziej rozpoznawalnych postaci w dziejach.

Na tym kończę, nie jestem przecież filozofem, a jedynie jednym za autorów stanowiących tło i uzasadnienie dla pisarzy naprawdę wielkich, takich jak Olga Tokarczuk czy Remigiusz Mróz.

Przypominam, że w dniach 5-6 sierpnia odbędzie się w Krakowie, w hotelu Polonia Kiermasz Książki i Sztuki. Na miejscu będzie dwoje artystów z Krakowa – Irena Czusz i Tomasz Bereźnicki, a także pracownia Sztuka Cięcia z Częstochowy. No i wydawnictwo Klinika Języka oczywiście.

lip 082023
 

Pisarz Mróz zrobił się już tak irytująco bezczelny, że przechodzi to ludzkie pojęcie. Wczoraj pojawiły się jakieś jego wykwity, opatrzone zdjęciem z zaczeską, podpisane zdaniem – jestem uzależniony od pisania. Ujmijmy sprawę tak: od mniej więcej 200 lat masowy kolportaż książek sprawia, że autorzy muszą używać coraz to lepszych chwytów, żeby w ogóle zaistnieć na rynku. Sprawę ułatwił im nieco Internet, albowiem każdy może próbować znaleźć tu grupę czytelników. I większość próbuje, ale czyni to w ten sposób, że nakręca eskalację, co zwykle kończy się katastrofą. Na autorów bowiem czekają na rynku rozliczne pułapki. Najważniejszą zaś jest rozświetlony pokój z napisem – tylko emocje sprzedają się dobrze. One się rzeczywiście dobrze sprzedają, ale przez jakiś czas. Autor bazujący na emocjach zużywa się niestety wraz z nimi. Dowiaduje się jednak o tym na samym końcu, kiedy już sam wygląda jak zaciek na ścianie. A nie każdy przecież, jak Blanka Lipińska, może pokazywać cycki. No i trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że w tych akurat zawodach konkurencja jest miażdżąca i jeńców tam nie biorą.

Żeby więc się wypromować pisarze używają jakichś chwytów, które czynią ich rozpoznawalnymi. Ekstrawagancja już się przejadła, bo dziś każdy jest ekstrawagancki, nawet ja mogę taki być, jak mi się zachce. Trzeba więc odgrywać powagę i Mróz ją odgrywa. Mówi – jestem uzależniony od pisania. Zaraz potem zaś dodaje – sprzedałem siedem milionów książek. Co to jest? To jest hipnoza w wersji stereo. Najpierw Mróz odwołuje się do niespełnionych i nie mających szans na spełnienie emocji prostaków, a potem próbuje ich zaczarować sugestią dotyczącą zarobków. Nie wiem do czego rzeczywiście służy pisarz Mróz, ale wiem, że nawet za komuny, ktoś piszący kryminał o facecie, co dostał trzy lata za zamordowanie własnego dziecka, na podstawie zeznań zaburzonej matki, bez odnalezienia trupa, nie miałby szans na żadną karierę, nawet w Radomiu. A co dopiero na sprzedaż 7 milionów egzemplarzy. Wnoszę więc, że piramida zbudowana przed pary laty, oparta na emocjach łatwo zużywalnych i dzikim zupełnie wspomaganiu mediów, bo przecież i seriale kręcono, zaczyna się walić. W wyniku czego? Nie uwierzycie w to co napiszę. Myślę, że w wyniku polityki rządu. Przypuszczam bowiem, że projekty takie jak Mróz mają charakter polityczny. I pojawiają się wtedy kiedy lokalna władza nie ma pomysły na zagospodarowanie emocji, albo po prostu nie chce tego robić, bo lokalsi są jej potrzebni o tyle, o ile. Mają siedzieć przed telewizorem i gapić się na jakieś idiotyzmy. Wtedy serwuje się ludziom jakąś papkę, ustawia hierarchie ważności: Bonda, Mróz, Twardoch – zgadujcie, który lepszy i głosujcie portfelem. Następnie zaś demontuje się urządzenia stanowiące o istnieniu państwa, jedno po drugim. Można oczywiście mówić, że te sprawy nie mają związku, a książki, szczególnie formaty kryminalne, to tylko rozrywka. No, ale tak gadają już tylko najwięksi frajerzy na twitterze. Na słuszność mojej koncepcji wskazuje jeszcze jedna rzecz – ulokowanie akcji tych rzekomych kryminałów w konkretnych miejscach, a także nakłonienie lokalnych władz lub przymuszenie ich do częściowego lub całościowego ich sfinansowania. Nosiło to nazwę promocji regionów. Rozumiecie? Nie wprost – na Podlasiu jest fajnie, ale tak bardziej inteligentnie – na Podlasiu jest Chyłka. To z daleka zalatuje rabunkiem i wymuszeniem. W najlepszym razie wyprowadzeniem pieniędzy poprzez całkowicie dęty projekt. Nie wiemy jakich pieniędzy i nie wiemy z przeznaczeniem na co.

Zmieńmy teraz na chwilę temat. Z niejakim zdziwieniem zanotowałem ostatnio, że  francuska kinematografia dwa razy jedynie wzięła się za sfilmowanie sztandarowego dzieła tamtejszej literatury czyli „Trzech muszkieterów” Dumasa. Raz zrobiła to w latach pięćdziesiątych, a drugi raz w tym roku. Ten drugi film przeszedł właściwie bez echa. Nie wiem, czy go w ogóle w Polsce pokazywano. Chyba nie, a jeśli tak, to rekordowo krótko. W projekt zaś, sądząc z zajawek, wpakowano masę pieniędzy. Powtórzę – jedna ekranizacja w latach pięćdziesiątych, a druga teraz. Resztę znanych nam ekranizacji robili Anglicy, w końcu autor powieści był ich agentem, Amerykanie i Rosjanie. Była nawet wersja w koprodukcji panamskiej. Dlaczego tak słodki owoc został całkowicie przez Francuzów zlekceważony? Bo nie był słodki, to pierwsza kwestia, bo nikt we Francji nie lubi Dumasa, to kwestia druga, a także – nikt tam się nie interesuje takimi dętymi gawędami, bo otoczenie jest zbyt ciekawe, życie zbyt dynamiczne, żeby tracić czas na takie rzeczy. Teraz postawmy pytanie – do czego istotnie służą tak zwane wielkie filmy, sławne ekranizacje i różne montowane na chybcika rewelacje w typie Mroza? Pewne sugestie już tu wskazałem. Są zapewne inne, ale żeby z kolei wskazać na nie, trzeba by było sprawdzić jak to było z dystrybucją tych innych ekranizacji Dumasa, w samej Francji. Podejrzewam, że ona w ogóle nie istniała. No, ale w końcu sami Francuzi zdecydowali się wyprodukować swoją, całkiem nową wersję. W dodatku bez jednego czarnego aktora i żadnych homoseksualnych wtrętów. Publiczność, która to obejrzała – i zaraz mam wrażenie zapomniała – zwróciła uwagę jedynie na tak zwany naturalizm, czyli wszechobecne błoto i bród. Potraktowano to jako walor podkreślający autentyczność. A tak wcale nie musiało być. Bród i błoto mogły podkreślać coś innego, nie autentyczność. Film przepadł. Nikt już o nim nie mówi. Francja bowiem nie jest biała, brudna i zabłocona. Jest kolorowa, wystylizowana na różne sposoby i znacznie bardziej agresywna, niż mogli to sobie wyobrazić kiedykolwiek wszyscy bohaterowie Dumasa.

Zapytacie mnie, dlaczego ja, w sobotni poranek, usiłuję Wam wmówić, że projekty komercyjne – filmy i książki – mają związek z relokacją migrantów? Nie wiem. Taka myśl mnie naszła, a głos wewnętrzny powiedział mi, że taki związek na pewno jest. Być może się mylę, ale to się okaże już w najbliższej przyszłości. Batalia o relokację właśnie się rozpoczęła, a przeciwnik ujawnił swoje intencje od razu. Chodzi o to, by uwolnić zachód od tej zarazy i pokazać znów jego białą, szlachetną twarz. Zaczęli Francuzi, ale ulica odpowiedziała całkowicie inaczej niż się tego spodziewano. Choć można się zastanawiać czy sponsor tej ekranizacji nie liczył czasem na przebudzenie emocji białych mężczyzn. Jeśli tak, to się przeliczył, bo ta komunikacja już się zużyła. Chodzi zaś o to, by przepchnąć te gromady oszukanych i okradzionych przez eurokratów kolorowych ludzi do Polski, którą oni rozniosą na kopytach. Rząd zaś zaserwuje zbulwersowanym obywatelom telewizyjną hipnozę w postaci nie trzech muszkieterów, ale trójki najbardziej poczytnych pisarzy kryminałów, jakich nosiła święta, polska ziemia. Na szczęście rząd się zmienił. Bonda została zredukowana do bohaterki programu „Alarm”, jak jakaś matka patologia, a Mróz snuje się na twitterze i opowiada o siedmiu milionach sprzedanych egzemplarzy. Czy on wie, że gdyby tak było naprawdę, musiałby – jak Dumas – wynajmować adwokatów, żeby odzyskiwać należności? Twardoch, jako najbardziej oczywisty propagandysta zniknął. Czekamy teraz na to, czy urzędnicy PiS będą na tyle głupi, żeby go przekabacić, bądź przekupić i kazać mu działać na swoją korzyść. Wielu ludzi bowiem uważa, że pisarze to agenci i wystarczy ich przewerbować. Tak nie jest, bo pisarze-agenci robią w emocjach. Te zaś się szybko zużywają, wraz z autorami, i projekty w ten sposób aranżowane padają. Oczywiście, można liczyć na to, że ludzie są tak zakręceni, że łykną wszystko, nawet gościa co dostał trzy lata za morderstwo dziecka. Takie podejście jednak kończy się jeszcze gorzej niż kariera Bondy. Czekamy więc co się stanie. Myślę, że w miarę jak walka ras będzie się zaostrzać próby wznowienia działalności wyżej wymienionych geniuszy na rynku książki i produkcji telewizyjnych będą ponawiane. Każda z nich jednak zakończy się klęską. No chyba, ze Tusk wygra wybory, wtedy wszyscy powrócą, niczym czterej jeźdźcy apokalipsy. Jako czwarty wystąpi Miłoszewski Zygmunt.

Przypominam, że w dniach 5-6 sierpnia odbędzie się w Krakowie, w hotelu Polonia Kiermasz Książki i Sztuki. Na miejscu będzie dwoje artystów z Krakowa – Irena Czusz i Tomasz Bereźnicki, a także pracownia Sztuka Cięcia z Częstochowy. No i wydawnictwo Klinika Języka oczywiście.

lip 032023
 

Najpierw ogłoszenie: już tylko 58 osób może się zapisać na konferencję, która odbędzie się 14 października w pałacu w Ojrzanowie. Za miesiąc zaś, w Krakowie, w hotelu Polonia, który stoi naprzeciwko dworca odbędzie się Kiermasz Książki i Sztuki – 5-6 sierpnia, sobota-niedziela, od 11 do 19.00. Udział biorą: Gabriel Maciejewski, pracownia „Sztuka cięcia”, Irena Czusz, Tomasz Bereźnicki. I tyle. Nikt już więcej się nie zmieści.

Teraz do rzeczy. Każdy mniej więcej pamięta takie nagranie z Bobem Dylanem, w którym widzimy, jak młody Bob, skrępowany obecnością publiczności, czeka aż specjaliści od nagłośnienia obwiążą go tymi wszystkimi kablami, jak podepną go do wzmacniacza, żeby mógł wreszcie zagrać te swoje trafiające prosto do serca pieśni. Ubrany jest prosto i skromnie, w dżinsową kurtkę i jakieś portki. Kabli jest sporo, a dźwiękowcy się uwijają jak w ukropie, bo publiczność czeka. I kiedy on już jest naprawdę skrępowany tą całą techniką, kiedy mu to ustrojstwo od organek opada na pierś, a gitara plącze się w kablach, zaczyna się pieśń o wolności. I ona rzeczywiście trafia do wszystkich serc. Co z tego obrazka zrozumiały miliony słuchaczy, obserwujących Dylana i słuchających go przez całe dekady? Tyle, że wystarczy mieć gitarę, organki, zasiąść przy ognisku i śpiewać, a osiągnie się prawie taki sam efekt, jeśli nie dokładnie taki sam, jak Bob. Tak nie będzie. W ten sposób można jedynie stworzyć tło lub jak kto woli pudło rezonansowe dla Boba, który dzięki takiemu naśladownictwu będzie jeszcze sławniejszy, jeszcze bardziej niedostępny i daleki. Jego piosenki zaś, choćby mówiły samą prawdę o życiu, miłości, czy czym tam chcecie, nie dotkną nigdy niczego ważnego w życiu tych biedaków, którzy próbowali go naśladować przy ogniskach. Wzbudzą tylko falę powierzchownych emocji potem przez lata i w głupich jakichś rozmowach będą wracać jako najważniejsze wspomnienia, do których się tęskni. Często z przymusu, bo człowiek nie ma nic innego poza tym.

Z Bobem Dylanem zestawimy teraz epokę napoleońską, celowo pisaną z małych liter. Widzimy co się dzieje we Francji i różni ludzie zaczynają wieszczyć różne rzeczy, o których my tutaj wiemy od co najmniej kilku nastu lat. Dla pewnych osób jednak, patrzących na Francję poprzez tak zwaną epokę napoleońską, obecne wypadki są nie do pojęcia. Złudzenie polega tu na zawężeniu perspektywy. Można je też nazwać złudzeniem a la Łysiak. Lub –  stosując nadużywany tu ostatnio zaśpiew filozofów – pars pro toto, czyli wskazywaniem prawidłowości w dziejach wielkiego kraju o skomplikowanej historii, poprzez jedną, krótkotrwałą aferę, o nieznanych do końca źródłach finansowania. Zastanawiałem się do czego mógłbym tę epokę napoleońską porównać i wyszło mi, że do badacza Pisma Świętego po siedmiu klasach szkoły powszechnej. On tak się ma do Pisma, jak ta epoka do historii Francji. Dzisiejsze zaś wypadki nie przesądzają jeszcze o niczym, choć wszystko może się zdarzyć. Francuzi zaś mogą po prostu pójść po rozum do głowy i pojąć wreszcie jakie komunikaty są wysyłane jej władzom i całemu narodowi.

Dla równowagi muszę teraz podać trzeci przykład złudzenia, którym ludzie uwielbiają się karmić. I przyznam się Wam, że mam pewien dylemat. O czym tu napisać? Chyba jednak skupię się na zakończonych wczoraj Targach Książki i Sztuki. Oto, nie wspominam tu o sobie akurat, ale o innych wystawcach, mieliśmy tam prezentację  profesjonalizmu zawodowego, której próżno szukać w wielu uznanych galeriach. Do tego było to ładnie połączone z dystrybucją i otwarciem się na klienta, który mógł przyjść obejrzeć sobie z bliska obrazy i grafiki, porozmawiać z artystami i wypowiedzieć swoje opinie na temat ich pracy. Oni zaś, niczym starożytni mędrcy z anegdoty o Machiavellim, uprzejmie mu odpowiadali. To się rzadko zdarza, jeśli brać pod uwagę ogólną dostępność artystów w Polsce i to, co zwykle określamy jako poziom. Nie tylko prac, ale także samych twórców.

Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że niektórzy goście, szczególnie ci związani z pionem kultury i promocji naszego miasta, poczuli pewien niedosyt odwiedzając nasze targi. To znaczy pragnęliby bardziej przebywać w towarzystwie jeszcze prawdziwszych twórców, czyli takich na przykład jak Szczepan Twardoch, albo Katarzyna Bonda, a z malarzy to może Kamil Sipowicz, albowiem dla ich wysublimowanych gustów, to co tam pokazaliśmy, było po prostu za słabe, a może zbyt niszowe. Nie wiem czy damy radę sprostać w przyszłym roku takim wyzwaniom, ale na pewno spróbujemy.

Pora teraz na pointę. Ta zaś musi być bezlitosna i twarda. Uleganie emocjom nie oznacza wcale wrażliwości, a już na pewno nie oznacza wrażliwości na piękno. Przeciwnie, jest to jedynie uleganie presji jaką wywołuje technologia, promocja, wreszcie polityka i pieniądze. Wszystkie te sprawy, jawnie przecież diabelskie, nie mogą przyjść do nas w swojej oczywistej postaci, ukłonić się i powiedzieć – oto jesteśmy. Muszą się w coś przebrać, w dodatku musi być to coś takiego, co zapadnie nam głęboko w serce i pamięć. A do tego zadziała tak, byśmy potem nie byli w stanie się od tego uwolnić i wierzyli, a często tak jest, że uporczywe i wtórne powracanie do tych wrażeń, to jest proces twórczy. My zaś uczestnicząc, za bezdurno, w promocji jakiegoś towaru sami jesteśmy artystami lub znawcami.

To nie jest prawda. I trzeba się dobrze zastanowić, zanim powtórzy się czyjąś opinię, nawet jeśli bardzo nam się ona podoba, trzeba się dobrze zastanowić zanim zagra się czyjąś piosenkę, albowiem nie wiadomo po co dokładnie została ona napisana. Najlepiej bowiem mierzyć się z tymi wyzwaniami, które stawia przed nami życie tu i teraz i opowiadać o nich w sposób nam właściwy, bez nawiązań, analogii i zapożyczeń.

To nie jest proste, ale nikt nam nie powiedział, że będzie łatwo. Na targach, w niedzielę tłumaczyłem odwiedzającym nasze stoisko klientom, na czym polega i jak działa tak uwielbiany przez czytelników format, którego centralną postacią jest detektyw rozwiązujący różne historyczne zagadki. To jest najbardziej oczywiste złudzenie, którego nikt nie prostuje, bo wielu wierzy w to, że w ten sposób, poprzez sprzedaż takich formatów popularyzuje się wiedzę o historii. To także nie jest prawda. Sprzedaje się tylko ten format i przekonuje się czytelników, że oni sami nie mogą być autorami, a o karierze w zawodzie detektywa to nie ma już nawet co marzyć. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć co to są prawdziwe zagadki historyczne i jak się je rozwiązuje, niech sięgnie po książki Gabriela Ronaya, których jest dokładnie trzy. Autor zaś ma dziś ponad 90 lat i całe życie poświęcił na ustalanie pewnych informacji o swoich ulubionych bohaterach. Nikt nie musi go oczywiście naśladować. Niech nikt jednak nie liczy na to, że po obejrzeniu przez jego dzieci nowej wersji „Pana Samochodzika” na Netflixie, one sięgną po książki Nienackiego, które on sam czytał. To jest po prostu niemożliwe. Tak jak niemożliwe jest, po lekturze tych książek, rozwiązanie jakiejkolwiek tajemnicy, nawet najbardziej banalnej.

kw. 202023
 

Od wczoraj w mediach społecznościowych, które są podstawowym narzędziem promocji moich książek trwa nawalanka. Chodzi w niej o to, kto jest lepszym Żydem, a kto jest gorszym Polakiem. No i o to także, czy PiS to antysemici czy filosemici. Kiedy ten, jakże rozwojowy spór, się skończy, reprezentujący najwyższy poziom kultury dyskutanci powrócą do swoich starych przekomarzań o tym, czy zespół ZZ Top był lepszy od zespołu Depeche Mode, czy może odwrotnie. Tak bowiem wygląda w Polszcze naszej stan kultury wysokiej i nie będzie inaczej, a poznajemy to po tym, że Uniwersytet Jagielloński ogłosił debatę na temat „Czy Ania z Zielonego wzgórza była lesbijką?”. Wszystkie wskazane wyżej treści i problemy wtłaczane są w sieć i do mózgów z dużym ciśnieniem. I mowy nie ma o tym, by ktoś się opamiętał, mam na myśli tak zwaną naszą stronę, i podjął jakieś działania, które może unieważnią te idiotyczne spory i pozwolą zmienić paradygmat dyskusji. Tak się nie stanie, albowiem wszystkim ta sytuacja pasuje. Ja to poznałem przedwczoraj po informacji, która pojawiła się w Wiadomościach. Oto marszałek Elżbieta Witek, do której naprawdę nie sposób nie czuć sympatii, fotografowała się na tle jakichś dzieci, które mają być wychowywane tak, jak chcą ich rodzice. To zaś oznaczało w tym kontekście, że z daleka od obsceny, pornografii i deprawatorów. Super, pomyślałem – czy to oznacza, ze zdejmą z anteny serial „Polowanie na ćmy”? Gdzie widać burdel i pracujące w nim dziewczyny, które zaczepiają ruskich oficerów? No oczywiście, że nie, bo to jest nasz burdel, właściwy, niepodległościowy i pełen szczerych patriotycznych emocji.

Rozmawiałem ostatnio z księdzem globalnym wieśniakiem, który zasugerował mi, że może zbyt uporczywie poszukuję w tym wszystkim sensu. Może i tak, ale tylko to poszukiwanie sensu i logiki w wydarzeniach sprawia, że czytelnicy tu jeszcze przychodzą i ktoś się tym portalem interesuje. Normalnie, czyli w szerokim Internecie dyskusje toczą się wokół dokonań wybitnych Polaków, takich jak Stanisław Supłatowicz, polski Indianin, a oczekiwania są takie, że te pełne szczerych intencji gawędy, zmienią serca i umysły ludzi źle Polsce życzących. Nie wiem doprawdy co z tym zrobić. Czasem ktoś prosi mnie, żebym napisał coś pozytywnego, ale tak naprawdę pozytywnego, żeby serca wszystkich zabiły mocniej. No, ale ja pisałem takie rzeczy i czasem do nich wracam. Wobec dyskusji o wyższości Żydów nad Polakami, porównywania zespołów, pielęgnowania sentymentów rodem z PRL, bez których nie możemy przecież żyć i Stacha Supłatowicza, to wszystko nie ma znaczenia. Nie stanowi bowiem treści wspólnotowych dla ludzi urodzonych pomiędzy rokiem 1950 a 1989. Grupowe ekscytacje zaś są jedynym celem dla którego ludzie w ogóle odpalają komputer. O tym, by ktokolwiek zwrócił uwagę na jakieś inne propozycje możemy zapomnieć. Co ja mam na myśli pisząc – inne propozycje? Już mówię – mamy permanentny spór z komunistami, którzy ze wszystkich sił dążą do tego, by raz na zawsze ustalić, że Polacy to oni i nikt więcej. Reszta to mogą być co najwyżej jacyś aspirujący antysemici. Widać to po zapraszanych do studia telewizyjnego przedstawicielach lewicy. Z mojego punktu widzenia dobrze by było ten spór wygasić, czyli ostatecznie zmarginalizować lewicę i odebrać jej głos w dyskusji. Mam na myśli lewicę postpezetpeerowską, bo inne jakieś lewice zawsze będą. I to jest do wykonania, ale nikomu na tym nie zależy. Wydaliśmy w zeszłym roku książkę, która jest chyba najważniejszą książką w całym naszym dorobku – „Bitwa o Warszawę 1944”. W książce tej autor – major Zbigniew Sujkowski – wskazuje, że tak zwana współpraca pomiędzy powstańcami a żołnierzami Berlinga nie była żadną współpracą, ale próbą przejęcia powstania i uczynienia z niego komunistycznej ruchawki. Takiego argumentu przeciwko lewicy nikt jednak nie podejmie, albowiem to postawi go poza toczącą się stale gorączkową dyskusją. Dlaczego ona jest zła? Bo uniemożliwia komunikację zewnętrzną. To jest bełkot lokalny, a ten na zewnątrz z tak przecież interesującą dla wszystkich promujących się autorów zagranicą, załatwia seminarium „Czy Ania z Zielonego Wzgórza była lesbijką”. Te okoliczności w zasadzie eliminują wszelkie poza komunistyczne i poza lesbijkowe tematy. Czyli nas tutaj także. Dyskurs publiczny nigdy bowiem się nie zmieni tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Może być co najwyżej coraz bardziej nasączony problematyką żydowską, albo – w razie jeśliby Moskwa zyskała przewagę – coraz bardziej nasączony problematyką euroazjatycką. I w jednym i w drugim przypadku komuniści postpezetpeerowscy będą języczkiem u wagi. Czy ktoś to rozumie? Nie przypuszczam. PiS bowiem, w mojej, być może błędnej ocenie, próbuje właśnie uwolnić dzieci od złego wpływu deprawatorów za pomocą serialu o dziwkach. I nie mówcie mi, że się czepiam. Jakby tego było mało prof. Andrzej Nowak powiedział w radiowej audycji „Historia żywa”, że bliżej mu do wrażliwości lewicowej. Oddaję sens wypowiedzi, a nie jej dosłowne brzmienie. Okoliczności te – powtórzę – w zasadzie uniemożliwiają prezentację i promocję innych treści. No a my mamy same inne.

Odniosę się do zadawanych mi ostatnio pytań o kwartalnik „Szkoła nawigatorów”. W zeszłym roku mieliśmy poważne opóźnienie, albowiem zaangażowaliśmy się w pomoc dla Władzi i jej rodziny. I dalej jesteśmy w tę pomoc zaangażowani. Udało mi się, w tym roku – prawie –  nadrobić te zaległości, a także zrealizować część planów z roku 2021, dotyczących wydania tłumaczeń z języka francuskiego i angielskiego. Wydawnictwo, o czym często mówię, to wielki i trudny do manewrowania statek, jeśli coś jest zaplanowane musi być zrealizowane bez względu na to,  jak wyglądają koniunktury. Są kupione prawa autorskie, tłumacze dostali zaliczki i nie można się cofnąć. To nie jest dyskusja o zespołach czy lewicowej wrażliwości. Żeby uniknąć podobnych historii, jak tak z zeszłego roku zaplanowałem od razu więcej numerów kwartalnika i zacząłem gromadzić do nich materiał. Nie widzicie tego, albowiem nie możecie widzieć wszystkiego. To są tłumaczenia i materiały archiwalne. Jeśli bowiem chodzi o autorów żyjących to mogę liczyć na siebie, Michała Radoryskiego, Kamila Łukowskiego, jego dwóch kolegów – Śpiewaka i Rota, a także na Katarzynę Mróz. No i oczywiście na Ewę Rembikowską. Pozostali autorzy albo zapominają o terminach, albo coś im się przytrafi – jak to w życiu – i tekstu nie ma. Kwartalnik zaś musi się ukazać. Nauczony tymi doświadczeniami zlecam teksty z bardzo wielkim wyprzedzeniem. To znaczy we wrześniu proponuję autorowi napisanie tekstu na marzec. To oczywiście nic nie pomaga, albowiem każdy widzi wtedy ile ma czasu i idzie spać. Nie jestem dobrym wychowawcą, więc nie mogę tego zmienić. Mogę jedynie zmienić strategię. Na razie mamy taką: zaplanowałem numer o cukrze, który miał się okazać w kwietniu, ale ukaże się w maju, albowiem z przyczyn losowych nie będzie dwóch materiałów. To znaczy będą, ale ja je muszę napisać, a mam inne zajęcia. Na przykład pisanie bloga, który przyciąga tu codziennie czytelników, a także pisanie swoich książek, na które wiele osób czeka i wręcz się ich domaga przypominając mi, że obiecałem przecież książkę o Ukrainie. Zaplanowałem kolejny numer, który dotyczył będzie marynarki wojennej, a w którego tworzeniu wydatnie pomogli mi Maciej Frycz, poprzez swoje kwerendy i Wojciech Król poprzez swoją znajomość spraw morskich. Pan ten jest autorem biografii admirała Fishera, o czym przypominam. Zaplanowałem też, wespół z ahenobarbusem nawigator poświęcony Pizie a także – również z pomocą Maćka – nawigator węgierski. Gdzieś tam w oddali majaczą nawigatory poświęcone artylerii, przy którym pracuje Stanisław Orda, a także szermierce, do którego teksty pisze Matka Scypiona. Wszystkim współpracownikom serdecznie dziękuję za poświęcenie czasu dla sprawy. Muszę jednak dodać, że mimo ich starań i tak cały ciężar spoczywa na mnie. Mam nadzieję, że zabiegi te uchronią nas przed sytuacją z zeszłego roku. Nawet jeśli tak się stanie, nie uchronią nas przed blokadą promocyjną. To znaczy dojdzie do tego, że nikt nie będzie rozumiał, po co my to wszystko robimy. I jaki jest sens tych działań, kiedy przecież należy raz na zawsze ustalić czy ta Ania była lesbijką czy nie, a także która wrażliwość – prawicowa czy lewicowa – jest lepsza. To z kolei prowadzi mnie do następujących wniosków – potrzebny jest inny towar i inny czytelnik. Zamierzam – za pomocą innych zupełnie ludzi, o których nie słyszeliście – stworzyć osobny segment i zbudować sklep na allegro. Nie wiem jeszcze do końca jak to zrobię, ale nie ma wyjścia. Treści bowiem, które tu prezentujemy nie są na tyle ciekawe, by na siebie zarobić. Na allegro będzie nowa oferta, a potem – powoli – dołączymy do niej ofertę obecną tu, na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl . Na allegro też przeniosę wszelkie działania promocyjne. Tam bowiem przychodzą czytelnicy, którzy naprawdę poszukują interesującego towaru. Dlaczego nie zrobię tego już, z obecną ofertą? Albowiem od dwóch lat konstruuję ją z myślą o handlu hurtowym, ten zaś polega na tym, że oddawane do hurtowni książki i tak lądują na aukcjach. Nikt bowiem nie sprzedaje poza Internetem. Na allegro jest poza tym Michał, który także ma nasze książki i nie chcę go pozbawiać szans i zarobku. Ta zmiana musi nastąpić także dlatego, że hurtowania płaci z ogromnym opóźnieniem, a przez to straciłem wiarę w sens współpracy z nią. No i pobiera ogromne prowizje. Znalazłem się więc w sytuacji, w której nie ma ani książek, ani pieniędzy. Myślałem, że będzie inaczej, ale wobec całkowitego zagospodarowania uwagi i emocji potencjalnych czytelników przez dyskusje o tym, kto był zdrajcą, a kto ratował Żydów oraz – czy Ania jest lesbijką – wszyscy obecni na rynku pośrednicy mają pod górkę. I każdy usiłuje swoimi kłopotami obarczyć producenta, który nie wyprze się przecież swojego towaru, ani też nie wyrzuci go do rzeki.

Powtórzę więc raz jeszcze jaki jest plan – nowa oferta na allegro i dołączenie do niej oferty obecnej w naszym sklepie.

W ciągu ostatnich dwóch lat przekonałem się także, że żadne finezyjne i kokieteryjne działania adresowane do umysłów subtelnych i przekornych nie mają najmniejszego sensu. No bo nie wiadomo czy ta Ania jest lesbijką czy nie. I nie jest także do końca jasne, który zespół był najlepszy. Wczoraj znalazłem na allegro książkę „Zbigniew Nienacki vs Charles Dickens”. To straszne co powiem, ale przeczytałem tekst z czwartej strony okładki, który był tam umieszczony i szczerze się uśmiałem. Potem wróciłem na twitter i zagłębiłem się w treść recenzji jakiegoś pana, który zachwycał się scenami z filmu „Ślepnąc od świateł” nakręconego na podstawie prozy Żulczyka. Nie mogłem uwierzyć w to co czytam. Przypomniało mi się też, że na podstawie książki Twardocha zrobiono operę, a także wszystko, co tu było ostatnio pisane na temat filozofii starożytnej. Niestety panuje powszechne, słabo ukrywane pragnienie, by wreszcie zjawił się ktoś, kto ostatecznie wyjaśni, który z autorów i komentatorów jest współczesnym Sokratesem. Dominuje przemożna potrzeba gwarantowanego porządku. Tę zaś w Polszcze dać mogą tylko obcy. I to jest najgorsze.

Przez ostatnie dwa lata pielęgnowałem też myśl taką, by rzucić to wszystko i stanąć do konkurencji z autorami prozy popularnej. Poczyniłem w tym celu nawet pewne kroki, które będę kontynuował, ale już bez tej myśli. Proza popularna karmi się bowiem dokładnie tymi samymi formatami, o których już tu kila razy wspomniałem – Ania lesbijka, relacje Żydzi-Polacy, czy socjaliści są lepsi od narodowców czy odwrotnie, kultura PRL. Dziś doszły do tego jeszcze ruskie wątki propagandowe i sprawy związane z pandemią. Produkcje te, wszystkie jak jedna, pisane są na poważnie. I nikogo to nie dziwi. W sumie najwięcej jaj autorzy robią sobie z pandemii, choć właśnie powinno być odwrotnie. Aha – za pamięci – jak ktoś tu wpisze jedno słowo na jej temat – wyleci.

Czy to oznacza, że wycofam się z dotychczasowych formatów? Mam nadzieję, że nie, albowiem za dużo w to zainwestowałem, a każde ruszenie skiby na polu, które leży poza rodzimymi opłotkami zamieszkałymi, przez żydowskie lesbijki, wrażliwych socjalistów, uczciwych złodziei i przyzwoite lafiryndy, potwierdza moje intuicje i przypuszczenia zawarte w wydanych wcześniej książkach. Trudno więc porzucać te swoje dzieci i iść do jakichś innych, które może i wyglądają milej, ale na pewno są mniej rozgarnięte. Oto Maciej Frycz w czasie swoich archiwalnych poszukiwań trafił na autora, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. I też nie mogliśmy mieć, albowiem kogo tu interesują jacyś autorzy z zewnątrz, skoro jest tyle ważnych spraw do rozstrzygnięcia. Nasz autor jest Węgrem i nazywa się Richard Botlik. Kiedy zapoznałem się z jego dorobkiem, postanowiłem na podstawie jego tekstów zrobić węgierski numer nawigatora, a także jeśli będzie to możliwe wydać jego książkę, która nosi tytuł – uwaga – „Henryk VIII z Anglii sojusznik Węgier”. Richard, który w międzyczasie przeszedł z Maćkiem na ty, a obaj prowadzą ze sobą korespondencję po angielsku, zgodził się na wydanie po polsku swoich dzieł. Nie wszystkich, bo nie do wszystkich ma prawa, ale tych, które można – tak. Ja już zleciłem tłumaczenie jednego artykułu i mam je gotowe. No, ale czekają inne. Będę je sukcesywnie przekładał, w miarę jak uda się zebrać na to budżet. Na książkę niestety nie dam rady zebrać budżetu, albowiem zapłaciłem już zaliczki za inne książki, które maja się ukazać latem i jesienią. Tłumaczenie z węgierskiego zaś jest drogie, albowiem niewielu jest w tym zakresie specjalistów. Już znalezienie takiego, który dysponowałby czasem było problemem, ale dzięki Ianowi Thomasowi się to udało. Nie chcę rezygnować z wydania książki Richarda, albowiem rzeczy, nad którymi dyskutowaliśmy tu dziesięć lat temu, które były wyszydzane przez anonimowych arbitrów narracyjnej poprawności, są dla niego – historyka z Węgier – oczywistością. Richard na przykład twierdzi, że król Ludwik wydostał się z pola bitwy pod Mohaczem i ma na to dowody w postaci dokumentów i listów z epoki. On bowiem zajmuje się, jak to poważny badacz, głównie kwerendami w zagranicznych archiwach. No, a obecność Anglików i angielskiej polityki nad Dunajem w pierwszej połowie XVI wieku, jest dla Richarda czymś najbardziej naturalnym.

Postanowiłem więc otworzyć zrzutkę na ten cel – przetłumaczenia książki Richarda Botlika „Henryk VIII angielski, sojusznik Węgier”. Jest to propozycja dla chętnych, a nie żaden przymus. Podkreślam też, że chciałbym zebrać te środki przez zrzutkę, bo to jest najbardziej przejrzyste, choć wielu donatorów nie ufa takim portalom. No, ale nie ja wymyślam przepisy dotyczące takich akcji. Tak będzie naprawdę lepiej. Od razu też napiszę, że bliżej lata będę – tym samym systemem – zbierał pieniądze dla Saszy, męża zmarłej w zeszłym roku Julii. Po to, by miał gdzie mieszkać wraz ze swoją córką, która ma dziewięć lat. Oni nie mają gdzie wracać, bo pochodzą z terenów okupowanych. Sasza ma też utrudnione możliwości znalezienia pracy, albowiem jest sam i musi się opiekować dzieckiem. Zależy więc tylko ode mnie i moich sukcesów.

Piszę to, bo wiem, że nikomu nie jest lekko. Jeśli ktoś chce pomóc, a nie widzi sensu wydawania tej książki, może pomóc Saszy. No, ale to później. Na razie zbieram na książkę. Jeśli ktoś nie chce pomagać, niech nie pomaga, ale powstrzyma się od komentarzy. Powtarzam – to jest propozycja dla chętnych, jak się okaże, że ich nie ma, książki nie będzie. Dziękuję.

https://zrzutka.pl/d29kmh

Przypominam też, że od dwóch dni jest w sprzedaży książka „Zaginiony król Anglii”, prace nad jej wydaniem rozpoczęły się pod koniec roku 2021. Piszę, o tym, by wszyscy zrozumieli, że to w czym pracujemy, to nie prasa codzienna, ani pisanie piosenek dla popularnych zespołów.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

mar 062023
 

Zastanawiające jest to, że przy tak nieprawdopodobnej ilości dramatycznych wydarzeń, dramatycznych w sensie scenicznym także, jakie pozostawili nam autorzy starożytni, nikt nie wystawia sztuk na podstawie Herodota czy Diogenesa Laertiosa. To jest zdumiewające i demaskujące. Sztuki bowiem teatralne podobnie jak przedstawienia operowe służą dziś jedynie promocji autorów dramatów i autorów librett, takich jak Wildstein czy Twardoch. Oni zaś mają do wykonania zadanie w przestrzeni publicznej i muszą być jakoś uwiarygodnieni.

W żadnym wypadku dramaty nie służą temu, byśmy na scenie, czy nie daj Boże w filmie zobaczyli kawałek prawdziwej intrygi i prawdziwej polityki. Wszystko co nam się pokazuje musi być zgodne ze współczesnym paradygmatem opisu rzeczywistości. Czyli musi być, pardon, gówniane. Jak w serialu „Krucjata. Prawo serii”, pani prokurator porzuca swojego chłopaka policjanta, to motywem jest nieumiejętność nawiązania przez niego więzi. Choć wcześniej pokazali nam już scenę seksu w pozycji na jeźdźca i każdy kto ma nawet śladowe doświadczenie w tym zakresie mógł się przekonać, że nawiązywanie więzi jest ostatnim problemem w tej relacji. Nie można jednak było tego akurat wątku rozwijać dalej, choć byłoby to sensowne, albowiem film jest o kanibalach. Popatrzmy więc teraz jak się tworzy prawdziwą historię o kanibalach, a nie taką jak w TVP1.

Oto jak Herodot i Plutarch opisują okoliczności wybuchu drugiej wojny perskiej. Całości oczywiście nie opiszę, ale skupię się na tak zwanych wyimkach. Zacznę jednak od tego, że oni się wręcz powstrzymują przed opisem wszystkiego, choć to, co zostawiają nam do czytania ciągnie się i ciągnie. Sam sposób opisu wskazuje, że w tej wojnie chodziło o coś innego niż się powszechnie uważa, ale obaj mają przymus opowiadania tej historii w taki sposób, w jaki znamy. Nawet u Herodota jej głównym bohaterem jest Temistokles, człowiek z awansu, który nie omija żadnej okazji, by zarobić parę groszy. Dowiadujemy się, dzięki opisom jego kariery, na czym polegała demokracja i co to znaczyło być wolnym obywatelem Aten. Sprawa jest prosta – chodziło o to, że każdy obywatel był beneficjentem kopalni srebra w Laurion. Dostawał pieniądze z samego tylko tytułu bycia Ateńczykiem. I teraz ważna rzecz – mimo reform Solona, w czasach Temistoklesa, Ateny nadal były ośrodkiem aspirującym. Oligarchia trzymała się ziemi, a demokraci czyli agenci potęg obcych, chcieli wyruszyć na morza. W chwili kiedy żył Temistokles najprawdopodobniej byli to agenci egipskich kapłanów, którzy musieli żyć pod perską okupacją. Morze wymaga budowy floty i Temistokles przekonał ludzi, że należy dywidendy z Laurionu przekazać na budowę trier. Wszyscy się zgodzili, a miejska biedota, zamiast, jak do tej pory przeszukiwać śmietniki wraz ze stadami psów, awansowana została do funkcji państwowych wioślarzy.

Dwieście trier wystawili Ateńczycy w przeddzień wojny z Kserksesem, a toczyli w tym czasie dość zagadkową wojnę z Eginą, o której trzeba będzie napisać kiedyś osobno.

Mamy więc pierwsze istotne podobieństwo pomiędzy demokratycznymi Atenami, a czasem nam współczesnym. Demokraci powiedzieli – będziecie nadal dostawać pieniądze z Laurionu, ale w tym sezonie przeznaczcie je na okręty bojowe. Wyjdziemy na morza i wszyscy będziemy zarabiać, a dywidendy do was wrócą. Czy to nie jest stare, dobre, zaciskanie pasa w wydaniu balcerowiczowskim? A także obietnica modernizacji, która zakończyć się miała ogólnym dobrobytem? Można rzec, że oligarchia pewnie kradła, a także zadłużała lud i wolnych chłopów. Dlatego najlepszym władzą był król czyli tyran. Ten jednak wobec strategicznego znaczenia Hellady nie mógł się czuć bezpiecznie, albowiem ilość stronnictw kupionych przez obcych była tak duża, że w zasadzie uniemożliwiała utrzymanie się takiemu tyranowi. Pizystrat musiał mieć więc bardzo mocne papiery.

Triery już się kołyszą na wodzie, a armia prowadzi operacje przeciwko Eginie. Na trierach, jak pisze Plutarch, prócz wioślarzy znajdują się wojownicy. Na każdej po osiemnastu. To jest zadziwiająco mało, jeśli wierzyć w opis późniejszych wypadków.

W tym czasie Kserkses się zbroi, a Temistokles wysyła do Azji szpiegów, żeby przekonali się jak silna jest jego armia. Ci zostają złapani, poddani torturom i prowadzi się ich na śmierć. Ale akurat przychodzi list od Kserksesa, żeby ich sprowadzić na dwór. Tam król Persów ugaszcza ateńskich szpiegów, pozwala im dokładniej obejrzeć armię i wszystkie machiny bojowe, a potem odsyła do Aten. Liczy na to, że jego potęga złamie ducha oporu. Tak się oczywiście nie dzieje, albowiem jesteśmy w świecie prawdziwej polityki, a nie w świecie kretyńskich scenariuszy wymyślonych przez polskich autorów. I musimy sobie przede wszystkim zadać pytanie – kim naprawdę był Kserkses? On sam siebie, jak i innych Persów uważał za potomka Perseusza. To zaś oznacza, że miał w ręku instrument najważniejszy – doktrynę, która pozwalała mu wysuwać roszczenia wobec Hellenów. Nie uważał się za barbarzyńcę, przeciwnie to Grecy byli dla niego barbarzyńcami i uzurpatorami. Jego pozycja była tak samo mocna, jak pozycja Turków w XV i XVI wieku wkraczających do Europy jako nowi Rzymianie.

W latach poprzedzających najazd toczą się w Helladzie liczne wojny i można śmiało rzec, że nie ma żadnej Hellady, ale komuś bardzo zależy żeby była. Hellada jest rozrywana waśniami plemiennymi, rodowymi, ambicjami królów i interesami na wielką i małą skalę. Łączona zaś jedynie językiem, a także wierzeniami. Te jednak łatwo może zawłaszczyć Kserkses, od czasów więc ojca Krezusa, króla Lidii, Hellada poszukuje jeszcze jakiegoś zwornika, który pozwoli jej wystąpić w jedności przeciwko wrogom. Jest nim mądrość, która została zamieniona na filozofię. To narzędzie propagandowe, które pozwala na otwieranie frontów propagandowych tam gdzie ich do tej pory nie było i angażowanie w walkę o jedność ludzi, którzy do tej pory nie mogli się do niczego przydać. Oczywiście natychmiast też rodzi reakcję – atomistów, którzy mówią, że wszystko się rozsypuje na małe kawałki, a łączy się tylko przypadkiem w jakieś sekwencje. Atomiści są opłacani przez dwór w Suzie. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że za mądrością i filozofią stały najpierw pieniądze Lidyjczyków, a potem – po zajęciu Lidii przez Persów, jakieś inne. Wracajmy jednak do wojny.

Sparta parę lat przed wojną dewastuje populację Argos. Ginie ponad 6 tysięcy ludzi. Kiedy zagrożenie perskie narasta Temistokles wysyła poselstwo do Argos, żeby zyskać sprzymierzeńców. Nic nie udało mu się wskórać, bo tamtejszy król zażądał stanowiska głównodowodzącego. To nie mogło się udać, albowiem o to samo starali się obydwaj władcy Sparty. Bo tam było dwóch królów. Temistokles – świadom tego co się dzieje, oddał nawet dowództwo floty Spartanom, wiedząc, że i tak w praktyce to on będzie nią kierował.

Herodot zaś pokazuje nam, z wdziękiem prestidigitatora, że nie można wykluczyć wariantu iż to władze Argos sprowadziły i przygotowały armię Perską, żeby zemścić się na Sparcie. Na pewno zaś nie zamierzały pomagać Hellenom w wojnie.

Po stronie perskiej są Jonowie, którzy prowadzili przez pięć lat powstanie przeciwko okupacji, ale nie doczekawszy się pomocy ze strony Aten, podporządkowali się Kserksesowi. Są także w szeregach perskich Fenicjanie, co wskazuje na to, że Temistokles reprezentuje kapłanów egipskich.

Skoro Fenicjanie są po stronie perskiej, to dość oczywiste wydaje się, że Tessalia i Beocja także popierają Persów. Popierają ich nawet Macedończycy. Tessalczycy zaś wkraczają do Fokidy i dewastują tam wszystko, a Herodot zwykle bardzo oszczędny w opisach okropności, wskazuje na dużą ilość gwałtów zbiorowych na kobietach, co prowadziło do ich śmierci. Mieszkańcy Fokidy chronią się na Parnasie i innych wzgórzach, a armia perska i armie sprzymierzone maszerują wprost na Delfy z zamiarem złupienia ich. Robi się naprawdę poważnie, bo oto jedyny istotny symbol jedności Hellady zostanie zaraz zniszczony. I nie ma ratunku.

Na szczęście Apollo zjawia się w porę obrywa wierzchołki gór i rzuca je na armię perską i tesalską. Wróg przerażony ustępuje i zwraca się wprost ku Termopilom. Tam już jest Leonidas, świadom tego, że nikt poza nim nie chce walczyć. Teby zdradziły, choć w jego armii jest sporo Tebańczyków. Cała północ i wschód przeszły na stronę wroga. Temistokles zaś czeka na okrętach w pobliżu przylądka Artemizjon. Plan polega na tym, żeby utrzymać przesmyk termopilski i zablokować flotę perską pod Artemizjonem. To się nie udaje ze względu na zdradę. Tej zaś musimy się kiedyś przyjrzeć w osobnym tekście. Kserkses dokonuje udanej manipulacji – zaprasza greckich wodzów, żeby obejrzeli pobojowisko pod Termopilami. Każe też ponoć odrąbać głowę Leonidasa, a ciało przybić do krzyża. Wcześniej kazał wykopać rowy i zagrzebać w nich większość perskich trupów, ponoć jakieś 20 tysięcy. Pobojowisko więc wygląda tak – trochę perskich nieboszczyków i tysiące Spartan, helotów i sprzymierzeńców. To robi odpowiednie wrażenie, a żeby je trochę podkręcić Kserkses każe przyprowadzić Tebańczyków, którzy stanęli przy Leonidasie, a potem się poddali i każdemu poleca wypalić piętno na czole. Panika w szeregach nieustraszonych Hellenów jest powszechna. Każdy tylko myśli gdzie tu spieprzyć, a najwięksi bohaterowie tej wojny czyli Spartanie uważają, że trzeba zablokować Peloponez, oddać Persom resztę Hellady i tym samym ocalić co się da. Co się da, to znaczy Spartę.

Duch bojowy Hellenów gdzieś się zapodział, panuje ogólny chaos i pakowanie manatków. Linia obrony morskiej pod Artemizjonem nie ma sensu i Temistokles chce się wycofać zabierając wojsko z wyspy Eubeą, sławnej ze swoich pól, produkującej najwięcej żywności w Helladzie. Panika się powiększa. Kierownicy kołchozów i sowchozów na Eubei, przychodzą do Temistoklesa z pieniędzmi, ogólnie tak ze 30 talentów srebra mieli, i mówią – Szefie nie zostawiaj nas – powiedz Spartanom, żeby nie odchodzili chętnie zapłacimy. Temistokles pieniądze wziął i rozdzielił tak – 5 talentów temu, 3 tamtemu, a 22 dla siebie. Po tym geście dobrej woli wyruszył pod Salaminę.

Tam wszyscy nadal chcieli uciekać, zwłaszcza, że Persowie już niszczyli Ateny, które wcześniej ewakuowano. Wysadzili też desant na wyspach w cieśninie oddzielającej Ateny od Salaminy. I co wtedy zrobił Temistokles? Napisał list do Kserksesa, że przechodzi na jego stronę i wyjaśnił mu, co ma zrobić, żeby zablokować grecką flotę. Na co liczył? Zważywszy, że Persowie mieli miażdżącą przewagę na morzu? Nie wiadomo. Zapewne na to, że dowództwo perskie nie będzie zachowywać się sensownie. Flota bowiem Kserksesa była tak wielka, że mogła po prostu wypełnić całą cieśninę pomiędzy Atenami a wyspą. Opis bitwy jest nader oszczędny. Liczące po 18 żołnierzy triery greckie zniszczyły potężne i wysokie okręty perskie, a marynarze perscy się potopili, bo nie umieli pływać. I my w to wierzymy. Kserkses siedział na tronie, na wybrzeżu, w otoczeniu pisarzy, którzy na jego rozkaz opisywali wszystko co widzą, szczególnie zaś czyny bohaterskie dowódców okrętów, tak perskich jak i greckich.

Ciekawsze jest to, co Temistokles zrobił przed bitwą. Oto sprowadzono doń schwytanych siostrzeńców króla Kserksesa. Nie wiadomo dokładnie w jakich okolicznościach schwytano tych jeńców, ale nikt nie pomyślał, ani o okupie, ani o wymianie. Trwał akurat obrzęd składania ofiar Dionizosowi, który miał przydomek surowożercy. Wieszczek, który prowadził ten obrzęd namówił Temistoklesa, by zarżnąć tych młodzieńców, ponoć bardzo pięknych. Zwykle w czasie tego misterium pożerano surowe wnętrzności kozłów, ale rozumiem, że tym razem było inaczej, bo kozłów akurat nie było w pobliżu. Ciekawi mnie też, czy tylko tym razem było inaczej, czy też może te kozły nie zawsze były kozłami. No, ale to już temat na osobną notkę. I to jest moim zdaniem dobra historia o kanibalach. Na dziś to tyle. Ciąg dalszy nastąpi, ale nie jutro.

Jeszcze prośba mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

lut 262023
 

Spośród dostępnych współczesnemu człowiekowi rodzajów nobilitacji podziwianie widoków jest najłatwiej dostępne. Jest też największą pokusą, albowiem łatwo można sobie wyobrazić, że podziwia się widoki w towarzystwie kogoś sławnego, kto także je podziwiał, a następnie opisał. W ten sposób docieramy do kolejnego poziomu nobilitacji, czyli za pośrednictwem autora przechodzimy do tekstu, który utwierdza nas w przekonaniu, że podziwianie widoków samo w sobie jest czymś niezwykłym. Skoro zaś uznamy, że tekst autora, który podziwiał ten sam widok co my, jest jeszcze bardziej nobilitujący niż sam widok, to łatwo uwierzyć, że wszystkie teksty tego autora są tak samo nobilitujące i wyróżniają czytelnika o wiele bardziej niż jego przyrodzone talenty i wyuczone umiejętności. Jeśli do tego człowiek lubiący podziwiać widoki spotka innych ludzi, którzy też oddają się tej pasji, poczuje moc i uwierzy, że razem mogą dokonać rzeczy wielkich. Nie tylko wspólnie podziwiać widoki, ale także zaangażować się w coś naprawdę ważnego. Na przykład w jakąś działalność polityczną. Niekoniecznie bardzo serio, na początek wystarczy zwykłe zaangażowanie w internetowe komentarze.

W ten sposób działa propaganda. Można mi oczywiście nie wierzyć, ale opiera się ona na stopniach nobilitacji, które mogą być także nazwane wtajemniczeniami. W co się wtajemniczamy? W arkana piękna, dostępne nielicznym. Na końcu jednak zawsze będzie to samo – osiem gwiazdek i napis OTUA. Misja osób takich jak Krystyna Janda czy Szczepan Twardoch polega na tym, by utwierdzić ludzi w przekonaniu, że Toskania i jej plenery łączą ludzi o szczególnej wrażliwości i szczególnym, niepowtarzalnym poczuciu piękna. Oni wręcz tworzą pewną systematykę piękna, której zaakceptowanie równe jest zaakceptowaniu prawdy. Ta zaś wyrażona jest we wspomnianych ośmiu gwiazdkach. Jak się zapewne domyślacie jestem raczej podejrzliwy jeśli chodzi o podziwianie widoków. Nie znaczy to, że nie lubię krajobrazu oglądanego z okien pociągu czy samochodu. Lubię, ale dodaję mu żadnych znaczeń i nie czuję się szczególnie wyróżniony poprzez fakt, że go widziałem. Praktyka powszechna jest inna. Ludzie mają telefony zawalone zdjęciami plenerów, które widzieli na wakacjach i potrafią się wręcz tym licytować. Droga ku głębszym wtajemniczeniom opisanym wyżej, dostępna jest niektórym tylko, bo wielu rzeczywiście chce tylko oglądać widoki, ale uznać trzeba, że ten rytuał jest jej początkiem. Oczywiście działa on na osoby z poważnymi deficytami, ale uznać musimy, że wszyscy mamy takie deficyty, tylko w różnych zakresach. Najwięcej jednak osób w Polsce pragnie dostąpić wyróżnienia poprzez oglądanie ładnych widoków, w dodatku takich, które ktoś już wcześniej nazwał, opisał, i które się jednoznacznie i pozytywnie kojarzą. Samo piękno krajobrazu bowiem często nie wystarcza, jeśli nie ma gwarancji. Stąd wszystkie agresywne polskie snoby jadą do Toskanii, żeby robić zdjęcia cyprysom przy drodze i małym domkom z kamienia, położonym na wzgórzach. Ci zaś, którzy wierzą, że można serio zainteresować kogoś pięknem ziemi są z góry skazani na porażkę, albowiem nie dostrzegli w jakie mechanizmy zostały wplątane ich emocje i emocje bliźnich. Większość jest całkowicie bezradna wobec manipulacji. Od widoku przejdźmy teraz do opisu. Przed paru laty umarł jeden z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych grafomanów – Carlos Luis Zafon. Jego książki są ciągle popularne, a on sam był sprawcą pewnego socjologicznego fenomenu. W rzeczywistości fenomen ten nie miał charakteru społecznego, ale był po prostu mechanizmem sprzedażowym. Nie da się bowiem opylić milionów książek, bez odpowiednio spreparowanego autora. Nie da się także tego zrobić bez tła, które stanowić muszą wyłącznie piękne widoki. W przypadku Zafona za tło robiła Barcelona. Miasto, do którego pielgrzymują wschodnioeuropejskie snoby. Prócz tła treść ta odziana była w pretensjonalny, dziewiętnastowieczny kostium, a wszystko razem służyło do transmisji propagandy. I pełne było łatwych do odczytania przez ćwierćinteligentów, współczesnych kontekstów. Czego bowiem najbardziej pragną czytelnicy? Wyróżnienia. To zaś musi być łatwo dostępne, choć powinno stwarzać pozory trudności. I ten mechanizm jest ćwiczony od czasów kiedy po świecie chodzili jońscy filozofowie przyrody. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Czy wobec tego w widokach i ich opisach, a także w książkach jest jakaś prawda? Jest, ale nie w tych, na które patrzy większość i które czyta większość. To jest czysty marketing, tyle, że przedmiotem, który jest sprzedawany nie jest tekst ułożony w uwodzicielskie sekwencje ani toskańskie cyprysy. Jest nim dusza człowieka, który wpada w tę pułapkę. Dlatego należy być bardzo ostrożnym wobec ludzi, którzy chcą byśmy wspólnie z nimi podziwiali widoki.

Podobnie, choć nie analogicznie rzecz wygląda z poszukiwaczami prawdy. Zwykle konsumują oni spreparowane przez kogoś zestawy informacji, których cechą charakterystyczną jest duże natężenie emocji. W zasadzie cała literatura popularna pełna jest formatów zawierających emocje, które zastępują prawdę.  One także mają charakter wtajemniczeń. Towarzyszy im także często wiara w moc inspiracji. To znaczy, że spreparowane dawno temu kłamstwa, poprzez to, że nabrały charakteru przekazu tradycyjnego, mogą inspirować do rzeczy dobrych ludzi, którzy na świecie pojawili się stosunkowo niedawno. Obejrzałem sobie znów fragment relacji z trwającego właśnie festiwalu Pamięć i Tożsamość, który składa się w zasadzie wyłącznie z chybionych projektów, zrobionych po taniości, z podejrzaną intencją. Ich celem jest wypromowanie autorów, którzy będą się mogli w publicznej dyskusji przeciwstawić amatorom toskańskich cyprysów. Oglądałem wczoraj zestaw programów dla dzieci. Popełniono w tym zakresie wszystkie chyba możliwe błędy promocyjno-sprzedażowe jakie można było popełnić. I nie wierzę, że to co zaprezentowano może, choć na chwilę, oderwać młodzież od najprymitywniejszej nawet gry, czy tok toka. Czym się tam handluje na tym festiwalu Pamięć i tożsamość? Tajemnicą, bo ona jest z istoty najbardziej inspirująca. Tak naprawdę jednak nie ma tam żadnej tajemnicy, albowiem ta jest na stałe i na sztywno połączona z pięknem. To zaś zostało zawłaszczone przez tamtych. Nasi zaś wypreparowali dla siebie coś, co uznali za prawdę i zrobili dla dzieci program pod tytułem „Misja Lolka Skarpetczaka”. W zasadzie na tym można by było skończyć, ale dodam jeszcze tylko, że Lolek w towarzystwie jakiegoś stwora wkracza do – uwaga – Krainy Wyobraźni. Dlaczego ona się tak nazywa, ta kraina? Żeby ukryć nędze budżetu przeznaczoną na jej stworzenie. Nie możemy się więc dziwić, że przy tak spozycjonowanych celach i metodzie, taki Zafon uznawany jest za wybitnego autora. Ze wstydem też musimy przyznać, że ludzie lansujący dziś jeszcze Nienackiego mają jednak trochę racji.

Cóż to jest za format? Ten, który dominuje na festiwalu Pamięć i tożsamość? Moim zdaniem jest to stary, ruski format czynowniczy, którego najważniejszym celem jest, by wydać pieniądze zgodnie z przeznaczeniem i jednocześnie nie wprawić w ambaras żadnego z naczelników. Uznajmy więc teraz, że tamci mają więcej swobody w doborze tematów, choć w zasadzie za każdym razem pokazują to samo – Toskanię, albo Barcelonę. Nasi nie są w stanie zrobić jednego samodzielnego kroku. Ani jednego….bynajmniej nie z obawy, że nie zostaną zrozumiani przez publiczność, bo ta łapie wszystko w lot. Chodzi o kogoś innego, a o kogo, to już sobie sami dośpiewajcie…

Jeszcze prośba od mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

 

lut 132023
 

Jak pamiętamy z książki Edmunda Niziurskiego, wtajemniczeń było siedem. To ostatnie polegało na tym, że człowiek dowiadywał się iż nie ma żadnych wtajemniczeń, a żeby osiągnąć jakiś wynik, trzeba po prostu przypierniczać. Tak było w każdej książce Niziurskiego, w której nie ganiano szpiegów, albo nie likwidowano, przy udziale młodzieży szkolnej, gangów złodziei, kryjących się w podziemiach. Spostrzeżenie to skłania nas natychmiast do refleksji takiej oto – po jaką cholerę były te wszystkie wtajemniczenia? Niziurski tego nie wyjaśniał, ale możemy się domyślać, że człowiek ma naturalną skłonność do wtajemniczania się, albowiem liczy, że poświęcając swój czas i wykonując jakieś skomplikowane i pełne symbolicznych znaczeń rytuały, osiągnie coś, co pozwoli mu być lepszym od innych. A na pewno stanie się członkiem jakiejś hierarchii, w której będzie mógł awansować i ten awans da mu narzędzia, dzięki którym znowu coś osiągnie. No, ale my – dzięki Niziurskiemu – wiemy co jest na końcu i patrzymy na to trochę krzywo. Nie ufamy ludziom, o których wiadomo, że należeli do loży Kopernik. Widzimy bowiem po niektórych, że całe to wtajemniczenie to jedynie próba przekonania adepta, że powtarzając uporczywie zaklęcia w odpowiedniej kolejności zdobędzie wpływ na innych. Będzie mógł nimi manipulować po prostu, o to bowiem chodzi. O uzyskanie mocy, którą przypisywał sobie Witwicki. Tymczasem nic takiego się nie dzieje, albowiem wpływ na ludzi osiąga się poprzez budżety. Taki na przykład Twardoch, choć nie należał do loży Kopernik, miał zostać sławnym dramaturgiem, a jego beznadziejne teksty przerobiono na operę i wystawiono w Filharmonii Śląskiej. To się nie mogło odbyć bez pieniędzy i politycznych wpływów, a te przyszły z zagranicy, a nie z wtajemniczeń. Po cóż więc one są? Żeby stworzyć płaszczyznę komunikacji fikcyjnej. To znaczy takie złudzenie, które pozwoli ludziom całkiem omamionym przez wtajemniczenia ufać, że mają jakąś moc, a przez to wykonywać numery całkiem wariackie, nie mające szans na powodzenie, skazane na klęskę, ale za to zgodne z duchem wtajemniczenia i posiadające gwarancje. Te gwarancje są, pardon, gówno warte, ale wtajemniczony o tym nie wie. I nie dowiaduje się nigdy, albowiem zwykle ginie w akcji, albo zostaje skompromitowany. Dlaczego jednak wtajemniczenia są takie atrakcyjne dla osób, które wykazują się pewną dojrzałością? Bo złudzenie ma moc przemożną. No i jest pracowicie pucowane, by lśniło jasnym blaskiem. Przez kogo? Przez tych, którzy zajmują w strukturze miejsce nie podlegające żadnym fluktuacjom i nie związane z żadnym idiotycznym rytuałem. Jeśli już, to z konkretnym bardzo hołdem. I nie trzeba tu doprawdy wskazywać komu takie hołdy się składa, bo wszyscy to wiedzą, jedynym problemem jest ukrycie tego faktu przed wstępującymi w strukturę adeptami. Nie pamiętam, kto w książce Niziurskiego był tajnym współpracownikiem SB, ale on tam na pewno był, inaczej ta książka by nie powstała. Wiemy jednak od czego, dla wielu ludzi, zaczyna się prawdziwa przygoda dorosłego życia i prawdziwe wtajemniczenie. Ona się zaczyna od historii filozofii. Nie wiem czy pamiętacie, ale w latach dziewięćdziesiątych podjęto próbę wylansowania i sprzedania w Polsce rzekomego bestsellera pod tytułem Świat Zofii. Napisał go człowiek nazwiskiem Jostein Gaarder. Wykładowca uniwersytetu ludowego, gdzieś w Norwegii. Książka była promowana na wszystkich rynkach Europy i ponoć sprzedało się aż 30 milionów egzemplarzy. Co tam jest w środku? Same wtajemniczenia. Filozofowie i ich poglądy oraz życie, wypreparowane z Diogenesa Laertiosa, z dokręconymi przygodami dziewczynki imieniem Zofia, która poznaje każdego z nich i wyraża przy tym zdziwienie. Tak to wygląda w skrócie. Książka ta była mocno promowana przez gazownię i, jak widzę, dziś także jest obecna na rynku. Jak to w ogóle jest możliwe? Już kiedyś poruszaliśmy tu kwestie związane z tak zwanym fenomenem literatury skandynawskiej. Która, według idiotów uważających się za dziennikarzy, promuje się sama poprzez swoją znakomitą jakość. Jasne jest, że ktoś to ciśnie, szczególnie na takie bieda rynki, jak polski. Tu bowiem można znaleźć najwięcej osób, które jak kania dżdżu pragną jakiegoś wtajemniczenia i odmiany swojego losu poprzez poznanie. I do tego służył i służy nadal ten cały Świat Zofii. I choć wszyscy widzą dokładnie jak to jest infantylne powszechna jest wiara, że poznanie dziejów i poglądów filozofów w wersji zredagowanej i spreparowanej przy pomocy pośredników wyznaczonych przez nie wiadomo kogo, może być w jakiś sposób cenne. Szczytem zidiocenia w tej dyscyplinie popisał się świętej pamięci ksiądz Józef Tischner, który napisał Historię filozofii po góralsku. W zasadzie po reakcji na tę książkę możemy rozpoznawać kto jest kim. I za to wypada chyba księdzu Tischnerowi podziękować. Jeśli ktoś uważa, że ta książka jest dobra i coś wnosi, a także ułatwia zrozumienie czegokolwiek, musimy się od takiego człowieka oddalić czym prędzej. O ile to możliwe. A nie zawsze tak jest i ja, na przykład, takiego komfortu nie miałem. Musiałem więc swego czasu wysłuchać pouczeń na temat książki Tischnera, której najwyraźniej nie zrozumiałem, skoro śmiem ją krytykować.

Czy to znaczy, że wtajemniczenia nie istnieją, albo że wszystkie są oszustwem? Otóż nie, niektóre rzeczywiście dają ludziom władzę do ręki, ale nie wiążą się bynajmniej z dziwnymi rytuałami czy też wyuczeniem się na pamięć co tam jeden z drugim filozof uważał za praprzyczynę, ani też z odróżnianiem Anaksymandra od Anaksymenesa, w ich obydwóch od Anaksagorasa. Żeby dowiedzieć się czegoś o tych wtajemniczeniach najlepiej, bez pośrednika, zajrzeć raz jeszcze do Diogenesa Laertiosa. Kiedy czytamy o siedmiu mędrcach, którzy umieszczeni są w Żywotach, na początku, przez jońskimi fizykami i presokratykami, jedno nas uderzy, mianowicie powtarza się tam często obecne w różnych tekstach o starożytności imię. Jest to imię Krezus. Ja w ogóle jestem zdania, że należy zbudować modele matematyczne opisujące w kategoriach liczbowych Żywoty Diogensea Laertiosa. To dopiero byłoby wtajemniczenie. Ile razy pojawiło się tam imię Krezus i przy czyich życiorysach? Można też spróbować z innymi imionami. No, ale na to akurat ani Jostein Gaarder, ani ksiądz Tischner nie zwrócili uwagi.

W żywotach siedmiu mędrców znajdujemy opisy sytuacji, które mają charakter mitologiczny, ale ja sądzę, że są to wtajemniczenia, których charakteru istotnego nie rozumiemy. Taki, na przykład, Epimenides, wysłany przez ojca w młodym bardzo wieku na pastwisko z trzodą, zasnął w jakiejś jaskini i obudził się po pięćdziesięciu siedmiu latach. Jego główna misja polegała na wypędzeniu zarazy z Aten, gdzie przybył z rodzinnej Krety. Potem zaś na doprowadzeniu do sojuszu pomiędzy Knossos, a Atenami. Epimenides żył ponoć 150 lat, a niektórzy pisali, że trzysta. Diogenes Laertios cytuje list jaki Epimenides napisał do Solona. Ostrzega go on w tym liście przed Pizystratem i zaprasza na Kretę, gdzie będzie się mógł cieszyć wolnością. To potwierdza nasze wcześniejsze przypuszczenia, że gwarantem reform Solona był Egipt, oddziałujący na kraje Morza Egejskiego poprzez Kretę i jej rynki. Na Krecie rządzili Lacedemończycy, co wskazuje, że prawdziwy demokrata, może się czuć bezpieczny tylko pod osłoną władzy królewskiej.

Feredykes z kolei był tak głęboko wtajemniczony, że potrafił przewidywać co się stanie za chwilę. Kiedy widział statek sunący po zatoce i powiedział, że za chwilę on zatonie, tak się rzeczywiście działo. Feredykes pisał listy do Talesa i jeden z tych listów się zachował. Oznajmia on w nim Talesowi, że posiadł pewną wiedzę o bogach, ale resztę trzeba przemyśleć. Zmarł zżarty wszawicą, co wydaje się dość dziwne, jeśli wziąć pod uwagę ilość zakładów fryzjerskich czynnych w greckich miastach Jonii, Attyki i innych obszarów. Prawdopodobnie umarł na tyfus, roznoszony przez wszy. On właśnie w Żywotach, kończy epokę mędrców. Na pół baśniową, tkwiącą w mitologii, związaną ze stałą obecnością Krezusa, w życiu każdego z tych mędrców. Potem są już filozofowie.

Na czym więc polega wtajemniczenie? To wskazywane w naszych czasach, z którego szydzimy, polega na powtarzaniu w przepisanym porządku, sekwencji zdań, które w opinii oceniającego kwalifikują adepta do dalszej obróbki. Nie można nic zmieniać w tych sekwencjach, ani dodawać niczego od siebie, bo wtedy następuje demaskacja i odrzucenie. Nie zdajemy egzaminu po prostu. Jak pamiętamy, egzamin z historii filozofii można było zdać stosunkowo łatwo. Wszyscy bowiem, który coś tam pamiętali, byli przepuszczani. Uwaga koncentrowała się na tych jedynie, którzy z maniakalnym zaangażowaniem powtarzali wszystko co tam trzeba było zapamiętać o tych filozofach. Oni przeszli do następnego etapu. Tyle, że nas to już nic, a nic nie obchodziło.

 

Na koniec jeszcze prośba od mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

 

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

 

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

 

sty 082023
 

Wszyscy rozumiemy, że podział wskazany w tytule, to pewna umowność. Posługujemy się nim jednak, żeby było nam wygodniej. Na pomysł tego tekstu wpadłem wczoraj po rozmowie z córką, która pytała mnie o różnych, czynnych dziś w Polsce pisarzy. Odczytywała ich nazwiska z listy bestsellerów Empiku, a ja miałem coś o tych ludziach powiedzieć. Wtedy zacząłem się zastanawiać czym autorzy kojarzeni z lewicą różnią się od tych konserwatywnych. No i doszedłem do wniosku, że różnice są pozorne. Autorzy lewicowi mają bowiem stać w miejscu i twardo prezentować swój maoizm, wrogość do Kościoła, a także powinni namawiać wszystkich do destrukcji własnej osobowości poprzez różne towarzyskie eksperymenty. Ci drudzy zaś mają za zadanie wyprawiać się na pełne niebezpieczeństw dziewicze tereny, gdzie nikt nie szanuje istot mówiących o sobie „osobopostacie”, gdzie odbywają się jakieś zapomniane rytuały i śpiewa się maryjne pieśni. Tam zaś mają prowadzić pełną niebezpieczeństw grę agitacyjną, której efektem ma być przeciągnięcie ludzi względnie poukładanych i bezpiecznych na tą drugą stronę. Innych celów autorzy zwani prawicowymi nie mają. Ten zaś, który opisałem zdradza ich ostentacja. Nie potrafią się jej pozbyć i nie mogą, bo wtedy stracą szansę na jakikolwiek sukces. Przypomnę raz jeszcze tylekroć wspominany przykład, czyli książkę Twardocha, pod tytułem Epifania wikarego Trzaski. Dzieło w wymowie satanistyczne, które jednak uwiodło wielu, bo w tytule był wyraz epifania. Podobnie jest z innym, czyli z Hołownią, Terlikowskim, Lisickim i kilkoma jeszcze autorami. Ludzie rozumiejący, że pisanie to nie jest składanie deklaracji dotyczących kluczowych dla człowieka kwestii, szczególnie zaś kiedy jest się obarczonym licznymi zobowiązaniami, nie słuchają tych istot. Pisanie bowiem jest to coś całkiem innego. Z grubsza można powiedzieć, że to jest próba uporządkowania i wyjaśnienia zjawisk, które napotykamy jeśli nie codziennie, to z pewnością często. Uporządkowanie to nie wiąże się w żaden sposób z jakimiś funkcjami kapłańskimi czy quasi kapłańskimi, jak się wydaje wielu autorom. Jest raczej podobne do przebierania truskawek i wyrzucania tych zgniłych, żeby w łubiance były same zdrowe i czerwone, co zawsze dobrze wygląda na koniec. Daje też zarówno przebierającemu, jak i obserwującemu sporo satysfakcji.

W Polsce dzisiaj, nie ma w zasadzie autorów rozumiejących sprawy te w opisany wyżej sposób. Bo też i nie chodzi o żadne porządkowanie, ale o możliwie szybkie przeciągnięcie ludzi mających względny porządek w głowie na stronę chaosu. Czynią to zawsze, od początku świata, fałszywi prorocy. Nie wiem czy już do Was dotarła wieść, że kolejny obsmarowany przez Sekielskiego ksiądz został uniewinniony. Sekielski jednak nie przeprosił. Pozostaje nam czekać, aż zacznie pisać książki inne niż dotychczas, takie z głębokim przesłaniem i pełne wiary. Na tym tle jasno widać, że autorzy jawnie zdeprawowani, którzy próbowali uwodzić czytelników obsceną prezentują się znacznie lepiej niż ci, którzy drapowali się w jakieś szaty, czy to rzymskich senatorów, czy też pierwszych chrześcijan zgromadzonych w katakumbach.  Koniec zawsze był taki sam, bardzo dobrze widoczny – łubianka zgniłych truskawek. Problem polega na tym, że prawicowi autorzy i kreowani przez nich bohaterowie, udają, że nie widzą tych zgniłków, choć widzą je wszyscy. Więcej – oni namawiają każdego, by spróbował i sam się przekonał jakie to smaczne. Takim widowiskiem była, omawiana tu kilka razy, wystawa obrazów przedstawiających nową redakcję motywu Miłosierdzia Bożego. I tak jest ze wszystkim.

Nazwijmy rzeczy wprost. O co chodzi w tym całym pisaniu, prócz uporządkowania zjawisk, z którymi stykamy się codziennie? O to, żeby było ładnie i żeby nie trzeba było się wstydzić stojąc obok kogoś lub czegoś. Ten postulat wiąże się z kolei z poszukiwaniem prawdy, a to nieodmiennie związane jest z dociekliwością. Dociekliwość nie ma jednak dobrej prasy na prawicy, albowiem została wykoślawiona w pewien szczególnie podstępny sposób. Krytycy dociekliwości, próbują odwrócić jej wektor od siebie samych i swoich poronionych produkcji i skierować ku objawieniom, Ewangelii i historii świętych. Bo skoro ich można żgać w tyłek dociekliwością, to Pana Jezusa także. Hola, hola, a co ludkowie ci mają wspólnego ze Zbawicielem? Poza tym, że samozwańczo występują w jego imieniu, dla dodania sobie powagi nakładając na łeb uniwersytecki biret? No raczej nic. Bohaterowie lewicy w ogóle mają w nosie dociekliwość, bo ona ich nie dotyczy. Wychodzą z fałszywych założeń i nikt nie oczekuje od nich, że gdzieś dotrą w wyniku swojej aktywności. Mają robić wiele szumu i zwracać na siebie uwagę, a jak się zestarzeją i przestaną jakoś tam wyglądać, to się ich odsunie, a na ich miejsce wprowadzi nowych.

Prawica bawi się dociekliwością i demaskacją, ale tylko w tym zakresie, który pomaga im w destrukcji i wyniesieniu siebie na stanowiska kapłańskie lub to takich podobne. Co widzimy przed oczami każdego niemal dnia. Bez tych dwóch aspektów – dociekliwości jako narzędzia propagandy i nadania autorowi i jego bohaterom religijnego sznytu, nie sposób sobie dziś wyobrazić publicystyki prawicowej w Polsce. Żeby nie pozostać gołosłownym przypomnijmy redaktora Górnego i jego wyprawę po Świętego Graala. Górny nie dość, że pojechał go szukać, to jeszcze znalazł. Gdyby chodziło o inny przedmiot można by go było wyszydzić, ale ponieważ w tle mamy Kościół i jeden z bardziej wyrazistych mitów z wiarą związanych, jesteśmy raczej oszczędni jeśli chodzi o krytykę. No, ale ten wyczyn niczym się nie różni od wyczynów dziennikarzy gazowni cywilizujących polskich antysemitów. Jest tak samo autentyczny i tak samo uzasadniony. No i świadczy o braku dociekliwości przede wszystkim, a także o całkowitym odklejeniu autora od rzeczywistości.

Zastanówmy się teraz po co w ogóle sięgamy do książek? Lub też po co sięgaliśmy do nich kiedyś i czym to się różniło od współczesnych naszych fascynacji. Jeśli takowe oczywiście są. Ja czytałem książki, albowiem szukałem tam jakiegoś porządku, niech będzie, że w formułach uproszczonych, ale na pewno klarowniejszych niż to co było poza książkami. Okoliczności, w których żyłem postrzegałem jako chaos i zagrożenie, albowiem nic nie było mi tłumaczone jak należy i nikt nie przejmował się kwestią tak, dla życia człowieka kluczową, jak bezpieczeństwo emocjonalne. Tej poszukiwałem w książkach, niech będzie, że głupich. Bohaterowie jednak zawsze reprezentowali jakiś porządek. Taka zaś, na przykład, ukochana szkoła podstawowa, kojarzyła mi się zawsze z kosmicznym chaosem. Program nauczania był jednym koszmarem, który nie przystawał do żadnego kawałka pozaszkolnej rzeczywistości.

Dlaczego piszę i czytam książki dzisiaj? Żeby przekonać siebie, że poza systemowy oszustwem i fałszywymi prorokami można w nich umieścić coś jeszcze. Dociekliwość mianowicie, która może być nie tylko narzędziem, ale także towarem. Obejrzałem sobie wczoraj film na podstawie prozy Geogresa Simenona o przygodach komisarza Maigret. Polecam wszystkim. Komisarza gra Rowan Atkinson. Poczułem się jak za dawnych czasów, kiedy wydobywałem się ze szkolnego chaosu, szedłem do biblioteki, potem do domu z jakąś książką i mogłem, już spokojnie, z perspektywą weekendu przed sobą, zająć się lekturą, która uspokajała mnie jak nic na świecie. Film ten, jak wiele osób pewnie się orientuje, nie jest szczególnie popularny. Myślę, że przyczyna jest oczywista. Prawdziwi producenci, to znaczy myślący o jakimś, nie szałowym, ale przyzwoitym zysku, zrobili za pomocą prawdziwego reżysera, który umie ustawić plan i zadbać o szczegół, a także jednego wybitnego aktora i kilku dobrych ale nie znanych, widowisko, które nie zabija odbiorcy i nie masakruje jego emocji. Takie rzeczy nie mogą być darowane. Bo to jest jak ten koszyk truskawek, w którym nie ma ani jednego zgniłka. I do takich efektów powinniśmy dążyć wszyscy. To nie znaczy, że mamy oddalać się od tematów religijnych. Chodzi o to, byśmy ich nie traktowali instrumentalnie. I tylko tyle.

gru 152022
 

Pisałem tu nie raz o autorach, którzy bronią się rękami i nogami, kiedy proponuję im wydanie książek. O tych, którym nie chcę wydać książek pisał nie będę, ale powiem słowo o takich, którzy żyją sobie gdzieś skromnie i mają dorobek, ale nikt im tego dorobku nie chce opublikować, choć zasługuje on na publikację. Wczoraj właśnie umówiłem się z Panem Wojciechem Królem, autorem biografii Johna Fishera na kolejną książkę, która jest gotowa, ale musi przejść przez redakcję. Jest to książka naukowa, więc nie ma co liczyć, że ukaże się wcześniej niż za rok. No, ale jesteśmy, jak to się mówi – po słowie – i gra gitara. Nie trzeba nic dodawać, bo każdy rozumie priorytety. Pan Wojciech mieszka w małym miasteczku, daleko od Warszawy, w zasadzie nic o nim nie wiem, ale też nie specjalnie mnie to interesuje. Towar oferuje dobry i to jest najważniejsze. Ja zaś patrząc na ten towar zadaję sobie pytanie – ilu takich autorów, z warsztatem, dorobkiem i chęcią do pracy jest jeszcze w kraju? Na pewno bardzo wielu. Czy oni będą mieli kiedykolwiek jakąś szansę? Zapewne nie, albowiem inne trendy dominują w środowiskach akademickich. No i inne układy tam rządzą. Nie chodzi o publikację dobrych książek, ale książek właściwie sprofilowanych. Chodzi także o to, by pieniądze uczelni przeznaczone na publikację przechodziły przez jedno lub dwa wybrane wydawnictwa, o ile placówka naukowa nie posiada swojej firmy edytorskiej. I już, żadne inne względy się nie liczą. Powtórzmy więc – ilu dobrych autorów czeka na swoją kolej i nigdy się nie doczeka? Ktoś może powiedzieć, że moje wydawnictwo nic nie znaczy i publikacja u mnie czegokolwiek nie wpływa na pozycję autora. To się jeszcze okaże, albowiem rzeczywistość jest dużo bardziej dynamiczna niż się pewnym osobom wydaje. Poza tym nasze książki nie potrzebują komentarza, żeby się obronić. Ja nawet nie musze o nich mówić, żeby się sprzedawały, wystarczy, że wstawię je do sklepu. Ich szata edytorska dystansuje wiele innych pozycji wydawanych przez tak zwane „poważne oficyny”. Już nie pamiętam kto, ale ktoś kiedyś wystrzelił w moim kierunku taki pocisk – bo pan nie jest poważną oficyną. To bardzo ciekawe…Poważną oficyną są za to ci, co wydają powieści Bednaruka o gejszach i haremach, co?

„Poważne wydawnictwa” najchętniej wprowadziłby cenzurę i zlikwidowały rynek. Potem zaś ich przedstawiciele wręczaliby nagrody swoim kolegom za najwybitniejsze osiągnięcia autorskie i edytorskie. Do tego zresztą wszystko zmierza. Targi historyczne są już przeszłością i zawinęły się wyjątkowo szybko, a ja dostaję zaproszenie na targi w Poznaniu, w połowie marca. Tam właśnie sławne stowarzyszenie wydawców, urządza coroczny sabat czarownic, połączony z naradzaniem jeden drugiego. Ci zaś, co bulą za stoiska siedzą przy zimnym kotlecie i muszą ten cyrk oglądać. To jest coś znacznie gorszego niż skandal. Oczywiście na żadne opamiętanie nie ma co liczyć, tak jak nie ma co liczyć na opamiętanie się ludzi funkcjonujących poza sferą uczelni wyższych. Czyli należących do tak zwanej pop publicystyki, która wywodzi się z dziennikarstwa sensacyjnego, a celem jej istnienia jest unieważnienie autorów akademickich i wylansowanie autorów z mediów, którzy ich zastąpią.

To wszystko tylko z pozoru wygląda jak niewinna wojna gangów. W rzeczywistości jest czymś znacznie gorszym. Powiedzcie mi bowiem dlaczego ludzie słuchają takiego Wolskiego, a nie na przykład Wojciecha Króla, który zna się na marynarce wojennej i wojnie na morzu dużo lepiej niż wszyscy internetowi specjaliści razem wzięci? Albo dlaczego ktokolwiek czyta Zychowicza? Pisałem tu ostatnio o rozczarowaniach jakie wywołała jego postawa w ludziach pozornie przytomnych. Dziś zaś chcę napisać o tym, jakie emocje wzbudziła opublikowana wczoraj rozmowa Lisickiego z Cejrowskim. Pan Cejrowski raczył był wygłosić opinię, że wojna na Ukrainie może być tylko sprytnie zaaranżowanym przedstawieniem. Na co Lisicki odpowiedział – ale przecież lecą bomby i giną ludzie? I dalej dyskusja toczyła się w tym duchu. Gawiedź konsumująca produkowane przez te osoby emocje wyraziła oburzenie, ale także rozczarowanie tym, że choć obaj mają piękne i nietuzinkowe umysły, to jednak zawiedli. Nie wiem doprawdy co powiedzieć. Może więc powtórzę raz jeszcze – żyjemy w takiej chwili, kiedy ludzie manipulujący słowem publikowanym w sieci i tym drukowanym na papierze, chcą wprowadzić na powrót cenzurę. Uważają bowiem, i to jest zasadne z ich punktu widzenia, że im bardziej ograniczona będzie podaż treści, tym lepiej dla nich. Dlatego, że oni mają za zadanie ładować do naszych głów propagandę, a to się nie uda, jeśli mamy do dyspozycji wielu emitentów treści nakręcających podaż. Tę trzeba ograniczyć, albowiem wtedy będzie tylko kilku ludzi, na których skupi się publiczność. I o to chodzi. Będzie ona mówić – ta publiczność – kochałam, ale się zawiodłam. Następnie zaś przyjmie pozę tragiczną i doda – no, ale nic lepszego w tej publicystyce nie ma. Na pewno jest, ale nie ma na to odpowiednich gwarancji. Ludzie zaś o słabych umysłach, ludzie wyrzuceni za burtę przez swoje własne środowisko, ludzie z niemożliwie rozkręconymi aspiracjami, nie przykładający żadnej wagi do sposobów ich realizacji, uważający, że ktoś za nich powinien realizować ich pomysły, bo wtedy ich znaczenie wzrośnie, przede wszystkim potrzebują gwarancji. W Nie wiadomo dokładnie, kto udziela gwarancji wymienionym wyżej osobom, ale uwiarygadnia ich i przygarnia Kościół. Wystarczy, że coś pobełkocą o teologii i sprawa załatwiona. Mają rzeszę wyznawców, którzy – niczym sekta czcicieli rudej krowy z felietonów Wiecha – oczekują całopalenia. Jeśli do niego nie dochodzi czują rozczarowanie, ale po kilku dniach im przechodzi i znów oczekują na kolejne występy swoich idoli. Wyjaśnienie komukolwiek, że ich rola polega, tak jak to wczoraj opisał Orjan w przypadku krytyków sztuki, na ograniczaniu podaży, jest poza możliwościami pojedynczego człowieka. Ludzie bowiem, szczególnie ci z deficytami, oddają hołd jednemu tylko bożkowi – własnej przenikliwości. Poza tym wierzą, że z takim Cejrowskim i Lisickim łączą ich niewidzialne dla profanów więzy, wspólnota intelektualna i możliwość dostrzegania spraw, które są poza zasięgiem zwykłych zjadaczy chleba.

Tak się, od wielu bardzo dekad, montuje pułapki propagandowe, tak się organizuje dystrybucję propagandy i tak się wprowadza cenzurę. Ta bowiem jest konieczna, by do wszystkich głów trafiały ściśle określone, zadekretowane treści. Ponieważ nie ma dziś cenzury jawnej, ona dopiero będzie, konieczne są pozory swobodnej dysputy. To jest łatwe do osiągnięcia, co widać każdego dnia po tych lamentach zawiedzionych, którzy zainwestowali wszystkie emocje w ludzi zajmujących się dystrybuowaniem ruskiej propagandy w Polsce, a teraz mają pretensje do nie wiadomo kogo. Mnie przyznam, najbardziej zdumiewają osoby, które muszą być przecież świadome czym jest taki tygodnik jak „Do rzeczy”, a jednocześnie umieszczają tam swoje teksty. Bardziej może zdumiewa mnie tylko prof. Cenckiewicz, który też to „Do rzeczy” popiera, a jednocześnie prowadzi kampanię przeciwko agentom na twitterze, pokazując różne poważne dokumenty, z których – przyznam – wiele nie rozumiem. Gdzieś między jednym a drugim zaś ogłasza, że jego ulubionym autorem jest Twardoch. To jest doprawdy niezwykłe. Tropimy agentów, których mianował Sikorski, bo to jest poważne i jednocześnie emocjonujemy się „na sportowo” propagandystą dewastującym umysły ludzi, którzy za nic i nigdy na świecie, nie pochylą się nad sprawą owego szpiona z WSI, ani też nie obejdzie ich Sikorski. Wiara w to, że na rynku treści są sprawy ważne i mniej ważne, a ważne to są te, które zajmują mniejszą i wyselekcjonowaną liczbę osób, jest czymś niesamowitym.  To jest właśnie ograniczenie podaży, czyli współudział w zakładaniu kagańca cenzury. Rozumiem, że współudział mimowolny, realizowany „po godzinach”, „na spokojnie”, „na luzie” i „bez napinki”. Bo nic lepszego niż Twardoch nie ma w ofercie.

Jak widzimy realia rynkowe, o ile się je ujmie we właściwe formuły, opisują wszystkie postawy bardzo precyzyjnie. Mają niestety tę wadę, że są bardzo daleko od aspiracji półinteligentów. Któż bowiem chciałby być handlarzem, kiedy Lisicki oferuje im posadę miłośnika mądrości, a Cejrowski proponuje wspólne przemierzania świata bez butów z wielkim krucyfiksem na piersi? Każdy chce wybrać dobrze i nie zamierza zostać frajerem.

paź 122022
 

Wdałem się ostatnio w dyskusję na twitterze, na temat powieści. Osoba, z którą rozmawiałem zastanawiała się, kogo też można wskazać w kraju jako pisarza naprawdę wartościowego, a nie propagandystę. Odpowiedź właściwa brzmi oczywiście – nikogo. Tej jednak nikt nie udzieli, albowiem sympatie z rynku literackiego są jednocześnie sympatiami politycznymi i zauważyli to już chyba wszyscy, nawet tak bezkrytyczni wielbiciele prozy Tokarczuk, jak Jarosław Kaczyński. Tak, jak wielokrotnie pisaliśmy tutaj, książki to propaganda. U nas jednak można dodać temu określeniu przymiotnik – chamska. Wrażliwość bowiem autorów jest żadna, a analogiczne emocje u czytelników traktują oni jak przeszkodę w dostępie do produkowanych przez nich treści. Autor, szczególnie zaś autor beletrystyki musi operować na rozpoznawalnych, zgranych ze szczętem schematach. Po pierwsze dlatego, że inaczej nie dostanie dotacji, albo sponsor – jeśli jest prywatny – wycofa się, bo nic nie zrozumie z książki za którą ma płacić. Po drugie, bo przekonany jest, że czytelnicy są głupsi od niego, on sam zaś, nie posiadając żadnego warsztatu, a jedynie przekonanie, że takowy opanował, musi mierzyć się z problemami naprawdę ważnymi. Cóż to za problemy? No takie, które znamy z mediów: przemoc domowa, maskulinizacja życia publicznego, obniżanie roli kobiet, brak dostępu do aborcji i inne kwiatki z notatnika agitatora. I nie ma doprawdy potrzeby, by wymieniać nazwiska oszustów mieniących się pisarzami i odbierających nagrody literackie, żebyśmy tu wiedzieli o kogo chodzi. Zaraz przyjdzie valser i zapyta, po co ja pięćdziesiąty raz o tym piszę? Otóż czynię to albowiem, ludzie nie posiadają takich rozeznań i upierają się, że Mróz jest lepszy od Twardocha, albo na odwrót. Czynię to także dlatego, że zgłasza się coraz więcej autorów, którzy korzystając ze swojego wykształcenia i warsztatu, napisali powieści, które są w zasadzie nowymi i interesującymi redakcjami znanych tematów. Ja zaś tych ludzi odsyłam z kwitkiem. Zaraz wyjaśnię dlaczego, ale najpierw napiszę skąd wiem, że oni mają warsztat. Wiem, bo są to autorzy z uniwersytetu, którzy zostali stamtąd wyrzuceni przez lokalne sitwy, albo nie spełniają się tam w pracy naukowej i dydaktycznej i szukają nowych pól aktywności. Jeśli ktoś potrafi zaś napisać pracę naukową, z zastosowaniem tych wszystkich, idiotycznych zasad, potrafi też napisać powieść. Proponowane mi – do druku – powieści dotyczą historii, dawnej i tej nam bliższej. Pełne są nieznanych czytelnikom szczegółów i stanowią – jak to powieści – pewne spójne wizje, nie zawsze zgodne z tym, o czym my tu gadamy. No, ale trudno wymagać od autorów, by zgadzali się z blogerami zaangażowanymi politycznie. Rynek nie ma dla tych ludzi oferty, bo oni piszą swoje, według swojego widzimisię, do tego jeszcze wzorują się – co jest istotne i nie deprecjonuje ich pracy – na literaturze uznanej za wielką. Trudno jednak dostrzec podobieństwa na pierwszy rzut oka, bo autorzy są zdolni. Mieszają przy tym style, porządki, wprowadzają elementy fantastyczne, magiczne, jest dużo ludowości i kultury gminu. Czyli tego wszystkiego, czego u nas nie ma. I gdyby rynek książki, był rynkiem poważnym ludzie ci powinni na nim zaistnieć. Niestety jest inaczej i działają tam tylko oszuści, albo sprzedawczyki.

Co ja im odpowiadam? Niezmiennie to samo – proszę Państwa, jeśli wydacie Państwo swoje książki własnym sumptem mogę spróbować je sprzedać. Nie mogę niestety dźwignąć odpowiedzialności za dystrybucję tych treści, albowiem nie mam na to środków. Nie mogę też zagwarantować, że sprzeda się duży nakład. Promocja bowiem powieści polega na promocji autora i jest sprawą poważną. Nie stać mnie na takie wyczyny. Autorów może promować Gazeta Wyborcza, rząd Niemiec, tajne stowarzyszenia, albo WSI. Ja mogę sprzedać trochę gotowych książek – to wszystko. Większość autorów nie rozumie o czym do nich mówię, albowiem są przekonani, że rynek książki to kwietna łąka, na której odziane w białe giezłeczka pisarki kłaniają się pięknym autorom w cylindrach i dyskutują i jakichś istotnych dla literatury sprawach. Takie wizje dominują, a jeśli już ktoś ma inną, to wyobraża sobie, że wydawca – inwestując wydobyte od agend rządowych pieniądze – będzie czytał jego dzieło z uwagą, a następnie zapisywał coś na marginesach maszynopisu. To są idiotyzmy niestety. Wydawca musi dostać gwarancje, że książka nie przyniesie mu strat, czyli musi być zarobiony już na samym początku, a to znaczy, że składa wniosek o dotację pod konkretny tytuł. Ten zaś ma zawierać określone treści; aborcja, dominacja mężczyzn, holocaust, ewentualnie jakieś wątki patriotyczno-martyrologiczne realizowane w konwencji Bugs Bunny Show. W zależności od tego czyją misję wydawca realizuje. Od autora wymaga się bowiem tylko podporządkowania.

Można się oczywiście oburzać, że to skandal, że tak być nie może, bo odłogiem leżą całe obszary wrażliwości i treści, która jest istotna dla duchowej i psychicznej kondycji narodu. Leżą i co z tego? Kogo to obchodzi? Naród musi mieć jakąś kulturę i od tego są instytucje kulturalne, by ją wspierać. Nie można wspierać rzeczy i ludzi przypadkowych, bo z tego są same kłopoty. Można za to wspierać ludzi już znanych, rozpoznawalnych i posiadających jakiś umocowania w hierarchiach. Co z tego, że oni nie potrafią pisać…

Niedawno przypomniałem sobie prof. Waldemara Bednaruka z KUL, który wraz z jakąś tajemniczą pięknością z Lubelszczyzny napisał powieść „Harem”, o wyprawie małoletniej dziwki, Marysieńki Sobieskiej i Jana Zamoyskiego do Japonii w celu zwiedzania tamtejszych zamtuzów. I to z kolei są treści promowane lokalnie i nagradzane lokalnymi nagrodami. One się nie wymskną na zewnątrz, bo tam rządzi zestaw tematów, które opisałem wyżej. Takie sprawy, choć dla wielu ciekawe – burdel, Japonia, Marysieńka Sobieska – są zbyt niszowe i nie gwarantują poważnej dyskusji na doniosłe tematy, która z kolei jest istotna dla promocji. Uruchamia bowiem pokłady intelektu u ludzi zawodowo zajmujących się poruszaniem najważniejszych dla naszej kultury kwestii.

Ja wiem, że nie jesteście idiotami, ale piszę to wszystko, bo skala niezrozumienia okoliczności towarzyszących wydawaniu książek jest straszliwa, a tego Bednaruka, o którym pisałem nie tak dawno, wszyscy z pamięci wyparli, bo historie takie nie mieszczą się przecież w normalnych umysłach. Te pragną treści autentycznych, normalne zaś serca pragną autentycznej wrażliwości. I wielu cwaniaków o tym wie. Dlatego właśnie, w rozpoznaną tak niszę, pakuje się Ałbenę Grabowską i jej „Stulecie Winnych”, dętą historię o tym, jak pan Lilpop uczył wiejskie dzieci wrażliwości na sztukę i słowo pisane. Potem zaś przyszli Niemcy i wszystko się schrzaniło. W tę pułapkę wpada wielu, bo jest to dokładnie analogiczny mechanizm do tego, który znamy z serialu „Pan Samochodzik i templariusze”. Prawdziwe wejście do komnaty ze skarbami było na dziewiątym metrze, nie wcześniej, tam była tylko pułapka.

Na to niestety nabierają się wszyscy, rynek wydawniczy bowiem to polityka faktów dokonanych. Ja zaś mogę dodać od siebie, że także faktów przemilczanych. Bo dokonanie czegokolwiek nie gwarantuje, że zostanie to zauważone. Za takie rzeczy bowiem grozi wykluczenie towarzyskie. Co nie zmienia faktu, że trzeba robić swoje nie oglądając się na nic i na nikogo. Dziękuję za uwagę.

wrz 292022
 

Wczoraj TVP1 wyemitowała film dokumentalny poświęcony dziełu Andrzeja Żuławskiego pod tytułem „Na srebrnym globie”. Kiedyś już coś pisaliśmy o tym filmie, ale przyznam, że nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy – mam na myśli tę emisję. Nie spodziewałem się, że Żuławski zostanie przez TVP zaliczony w poczet twórców, których należy lansować i jeszcze wzmacniać ich legendę. Choć może powinienem to przewidzieć, skoro na twitterze pojawiają się ostatnio wpisy Szczepana Twardocha, w których wyznaje on, jak bardzo nienawidzi Donalda Tuska.

No, ale wracajmy do dokumentu o Żuławskim. Składa się on z trywialnych wypowiedzi reżysera, który ze słabo maskowaną satysfakcją opowiada we francuskiej telewizji, jakim jest degeneratem. To się spotyka ze zrozumieniem i całkowitą akceptacją, albowiem Żuławski żył we Francji z legendy prześladowanego przez reżim reżysera-geniusza. Niestety nie widziałem całości, bo umknął mi początek, nie dowiedziałem się więc dlaczego „Na srebrnym globie” nie zostało dokończone, ale dowiedziałem się w jaki sposób SB prześladowała Żuławskiego. Oto przyszli do niego do domu pewnego dnia i wręczyli mu paszport oraz dali 24 godziny na opuszczenie kraju. Na szczęście nikt nie odważył się pokazać zdjęć, na których widać ryczącego z bólu i tęsknoty Żuławskiego, jak obgryza paznokcie w bezsilnej wściekłości i szarpie zębami tynk ze ścian. Idiota, który tę historię opowiadał, ograniczył się tylko do gry mimiką i za pomocą smutnych oczu oraz grymasu ust podkreślił, jak strasznym przeżyciem dla reżysera było odebranie paszportu z rąk milicjantów.

Wszyscy komunistyczni hunwejbini ze świata filmu opowiadali, jeden po drugim, jak okropne było to, że nie pozwolono Żuławskiemu dokończyć filmu, bo to jest dla artysty najgorsze. Nikt nie wspominał o tym, że prześladowany reżyser pojechał sobie normalnie do Francji, tam dostał robotę i pieniądze, ożenił się z młodą aktorką, która jeździła za nim wszędzie nie rozumiejąc w ogóle co się dookoła niego dzieje i generalnie bawił się wesoło. Jego ojciec zaś piastował różne funkcje w organizacjach międzynarodowych, reprezentując tam PRL. Najważniejsza była ta trauma z powodu niedokończonego filmu i relacje twórcy z innymi ludźmi, mniej odeń genialnymi. Poziom żenady i oszustwa został przekroczony w chwili kiedy pokazali niczego nie rozumiejącą Marceau, jak siedzi przy stoliku razem z mężem i Krzysztofem Teodorem Toeplitzem. Ten ostatni zaś peroruje, jakie to zło wyrządzono Żuławskiemu i kulturze polskiej, nie pozwalając na skończenie filmu. I ludzie, wydawać by się mogło przytomni, świadomi, kiwają głowami ze zrozumieniem widząc tę hucpę, a TVP ją uwiarygadnia. Niezwykłe, prawda? Krzysztof Teodor Toeplitz podobnie jak Zygmunt Kałużyński obecni są w decyzyjnych sferach świata kultury PRL od wczesnych czasów powojennych, opisani w „Dzienniku 1954” Tyrmanda, przestali emitować swoje zatrute treści stosunkowo niedawno. Kiedy żyli wszyscy traktowali ich jednoznacznie – jako apologetów komuny. Dziś, jeden z nich, po śmierci, staje się obrońcą sztuki i jej swobód. Dlaczego musimy na to patrzeć? Dlaczego nikt nie spróbuje wyjaśnić rzeczywistej przyczyny cofnięcia pieniędzy na ten film i wyjazdu Żuławskiego z kraju? Ta zaś wydaje się stosunkowo łatwa do odkrycia. Gang, którego członkiem był Żuławski przeholował z budżetem, film kręcono w ZSRR i Mongolii – i powiedzcie mi, że to się odbywało bez zgody władz sowieckich – pieniądze na to zostały, jak sądzę, przewalone i wiceminister Wilhelmi, którego wszyscy „twórcy” uważali za czerwonego pająka i wroga sztuki, postanowił ten cyrk zakończyć. Być może na polecenie władz sowieckich. Z prostego przekrętu – kostiumy do filmu zrobione były z jakichś śmieci, żenujące i ubogie, ale przestylizowane do niemożliwości – zrobiono zamach na wolność sztuki, w który wierzą do dziś ludzie w Polsce. Reżyserzy zaś i ludzie ze światem filmu związani – najbardziej zdegenerowana grupa osób jakie można sobie wyobrazić – wiarę tę podtrzymują. Podtrzymuje ją także telewizja państwowa, która – nie posiadając własnych pomysłów na twórczość inną niż disco polo – łapie się tego Żuławskiego, jak tonący brzytwy.

Mało kto wspomina, o czym jest ten film. Można to sobie przeczytać w Wikipedii, to jest demaskacja treści ewangelicznych, napisana w formie książki przez starego masona Jerzego Żuławskiego. Wyasygnowano naprawdę duże pieniądze, żeby zrobić z niej pierwszy, polski obraz na skalę Hollywood. No, ale film został zatrzymany w roku 1977. I teraz pomyślcie co by było, gdyby Żuławski to dokończył w roku następnym, a film wszedłby na ekrany jesienią, potem zaś ogłoszono by wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Tu papież Polak, a tu sukces polskiej kinematografii, w której wyraźnie jest pokazane, że Jezus to kosmita. Ja celowo uprawiam takie naciąganie, albowiem wczoraj tym samym popisywał się Żuławski. Pokazali go, jak przemawia we francuskiej telewizji, w jakimś programie dla idiotów, prowadzonym przez skupioną na jego ustach intelektualistkę. Opowiadał, że wybrał się do rezydencji swojego ojca, który był dyplomatą od roku 1945, tam spotkał dziwnego ochroniarza, pochodzącego z Mali. No i poprosił go o podarowanie mu jakiegoś przedmiotu wzmacniającego juju. Ochroniarz przywiózł mu specjalnie zrobioną przez szamana bluzę. Kiedyś Żuławski się napił i sobie to założył na łeb i dalej. No i następnego dnia wiceminister Wilhelmi zginął w katastrofie lotniczej. Niezwykłe, prawda? I wszyscy występujący w tym idiotycznym dokumencie ludzie, z Zaorskim na czele kiwali ze zrozumieniem głowami i mówili – ho, ho, tak, tak…Nie przeszkadzajcie lepiej prawdziwym artystom, bo owiną się jakąś szamańską szmatą i spadniecie w przepaść.

Zadziwiające jest to, że żaden ze współcześnie żyjących dziennikarzy, nie jest zainteresowany wyjaśnieniem opisanych tu kwestii. Nikt nie pisze o koteriach i walkach frakcyjnych, a także walkach o budżety w świecie polskiego filmu, w PRL. Wszyscy zgodnie podtrzymują stworzone wtedy mity i wierzą w to, że dobrzy artyści musieli się ukrywać ze swoimi pomysłami przed złymi politrukami. To jest widocznie schemat wygodny, a marzeniem dzisiejszych twórców jest wpisanie się weń i kultywowanie go w najlepsze. Nic się bowiem w świecie polskiego filmu od czasów Janusza Wilhelmiego i Andrzeja Żuławskiego nie zmieniło. Nawet uśmiechy na tych zadowolonych z siebie ryjach pozostały te same.

wrz 052022
 

Można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że skończył się, w zasadzie na naszych oczach, czas autorów. Widzimy jak łatwo i bezczelnie przy tym można kreować tego czy innego autora, żeby uprawiał jakiś rodzaj propagandy, drapując się w dziwne pozy. Widzimy też, jak łatwo można takiego schować gdzieś w tapczanie, kiedy jego obecność na rynku propagandy przestanie być potrzebna. Nie tak dawno przecież szydziliśmy ze Szczepana Twardocha, którego książka została przerobiona na libretto opery, wystawionej następnie w śląskiej filharmonii. Dziś mało kto już pamięta o Szczepanie, albowiem jego niemieccy mocodawcy mają inne kłopoty na głowie niż lans jakiegoś tam pisarza, który miał mącić Polakom w głowach. To nie znaczy wcale, że Twardoch nie powróci. Kiedy przyjdzie pora i odwrócą się koniunktury zalegenduje się go na nowo. To samo będzie z innymi – z Bondą, Mrozem i całą resztą. Tylko czy ludzie będą wtedy chcieli jeszcze coś czytać? To jest dobre pytanie, albowiem cała machina propagandowa państwa, a także machina propagandowa wroga państwu pracują teraz intensywnie nad tym, by całkowicie i nieodwołalnie zniechęcić ludzi do czytania. Ja to widziałem wczoraj w telewizji. Zrobili jakieś przedstawienie promujące Mickiewicza. Nie wiem kto wpadł na ten pomysł, ale myślę, że należałoby go za to zamknąć w izolatce. Jak można namawiać kogoś na czytanie XIX wiecznej poezji za pomocą braci Golec i Natalii Kukulskiej występujących na scenie? Nie wiem, ale okazało się, że można. W ten sposób wyraża się misja państwa na niwie kultury. I to oznacza jedno – nieodwołalny koniec tej kultury. Tłumaczenie ludziom za takie wyczyny odpowiedzialnym, że Mickiewicz został poetą i wieszczem, w okolicznościach innych zgoła, mniej może hucznych i promocyjnie sprofilowanych inaczej, nie ma najmniejszego sensu. Komunikacja bowiem władzy z narodem i agentury z narodem zmieniła się dziś całkowicie i zamiast autorów przemawiających do ludzi w zakresach intymnych i osobistych, mamy aktorów, którzy za niemałe pieniądze odstawiają nędzne bardzo przedstawienia. Niewyrobiona zaś publiczność, wyglądająca jak stare garusy, odsiadujące wyroki za wymuszenia rozbójnicze, bije im brawo i wyje w niebogłosy.

Jeszcze przed weekendem pojawiła się w sieci informacja, że Olszański chce zakładać partię polityczną. Wczoraj zaś już puszczano filmy, na których widać bojówki tej partii, odziane w odpowiedniego kroju koszule i trzymające w rękach flagi z orłem bardzo podobnym do hitlerowskiej gapy. I nikt, póki co, nie wpadł na pomysł, żeby sprawdzić, co jest napisane na metkach tych koszul, a także gdzie są faktury regulujące ich zakup i jaka firma tam figuruje. Komunikat który wysyłają w przestrzeń publiczną ci ludzie jest jasny – nie ma już sensu niczego pisać i szukać czytelników albowiem skończył się czas komunikacji, a zaczął się czas demonstracji – im bardziej wyrazistych tym lepiej. Tylko demonstracje bowiem gwarantują, że treść kryjąca się za nimi obudzi emocje w masach. Na razie bowiem skuteczność propagandy blokowana była przez ograniczenia ludzi, którzy nie nadążali za tekstem, nawet za tekstem bardzo prostym, wręcz idiotycznym. Demonstracje, szczególnie realizowane przez zawodowych aktorów, którzy celowo i z premedytacją przejaskrawiają przekaz, poruszą więcej serc i umysłów. Oczywiście umysłów, do których docierają tylko najbardziej prymitywne bodźce. Oto bowiem chodzi w tej chwili, żeby wszyscy ci, którzy nie mieli – przez przyrodzone ograniczenia – kontaktu z treścią polityczną lub kreującą postawy, mogli wreszcie także się nasycić. Żeby z ludzi budujących hierarchie wzorowane na więziennych, awansowali do roli pełnoprawnych uczestników dyskusji. Do tego służą właśnie aktorskie demonstracje. Do degradacji treści, a nie do podnoszenia znaczenia publiczności. Ta publiczność bowiem, która została przez współczesny teatr polityczny wykreowana nie rozumie, że jest w teatrze. Myśli o tym co widzi w innych kategoriach i jest przekonana, że występy ulicznych agitatorów to wyraz ich rzeczywistego oburzenia na zaistniały stan rzeczy. I to jest przyznam zdumiewające, jeśli przypomnimy sobie, jak wielu twórców teatralnych, jak silnie dążyło do tego, by podkreślić odrębność teatru i oddzielić przedstawienie od życia. Dziś, za sprawą tajniaków, wszystko to poszło w cholerę, jak krew w piach, a komedianci udają zaangażowanych w politykę naturszczyków. To się musi zakończyć jakimś dramatem, a im silniej od tej hucpy oddzielać się będą tak zwani poważni komentatorzy życia publicznego tym katastrofa będzie większa. Stracą oni bowiem całkowicie wpływ na publiczność i staną się bez reszty zależni od sponsorów. Tak, jak to się już stało z wymienionymi na początku autorami.

Czy ktoś zadał sobie kiedyś trud i policzył ilu aktorów i ludzi teatru czynnych jest w polityce? Chyba nie choć przecież łatwo ich rozpoznać i wskazać, także tych, którzy nie są zawodowymi aktorami, ale przeszli jakieś kursy i szkolenia, żeby lepiej wypadać przed publicznością. Tak, jak poseł Braun, na przykład, któremu ustawiono głos, żeby brzmiał bardziej dostojnie. Podobny zabieg przeszedł także ponoć Grzegorz Górny, którego pamiętamy z bardzo wysokiego i piskliwego głosu. Nie wiem, jak wy, ale ja osobiście uważam, że podobne praktyki powinny być zakazane, tak jak doping w sporcie, powinny kończyć się dożywotnią dyskwalifikacją. Polityka bowiem staje się polem gdzie demonstrowane są postawy wyuczone, a nie postawy, za które bierze odpowiedzialność polityk, który – nawet jeśli jest oszustem – musi ryzykować swoimi emocjami i bezpieczeństwem. Aktor w polityce nie ryzykuje niczym, zawsze może powiedzieć, że był tylko aktorem, wynajętym człowiekiem, który odegrał pewną rolę i nie czuję się z tym nawet specjalnie źle. Wobec całkowitego braku odpowiedzialności politycznej, odpowiedzialności za słowa i czyny, nic takiemu człowiekowi nie grozi. Nie grozi mu nawet ostracyzm. Przeciwnie, znajdzie się wielu, którzy zechcą go naśladować, całkowicie przekonani, że udawanie polityka, deprawowanie wyborców i degradowanie ich nie jest czynnością naganną, ale na odwrót – zasługującą na podziw.

Uważam, że stan ten będzie się pogłębiał, a dobrego wyjścia z tej sytuacji nie widać.

 

cze 172022
 

Coraz bardziej jestem zadowolony z nadchodzących targów, albowiem na stronie wydarzenia zaczęły się pojawiać komentarze. Odnoszą się one nieprzychylnie do moich opinii i ocen, a wygłaszają je osoby, które były czynne na rynku księgarskim. Zarzucają mi przy tym – uwaga – niepełną znajomość rynku księgarskiego. A także sugerują, że połączenie książki ze sztuką to nawiązanie do komuny, kiedy to handel książką podlegał pod zarząd Ministerstwa Kultury i Sztuki. To jest doprawdy coś niesamowitego. Jak widzimy każda opinia różniąca się od opinii środowisk, które uważają się za alfę i omegę rynku, pochodząca spoza horyzontu, który środowiska te same sobie zakreśliły, jest kuriozalna. To dobrze rokuje, bo ja już odpowiedziałem na te komentarze i Was także do tego zachęcam. Mam nadzieję, że odpowiedzi te podniosą ciśnienie paru osobom i ruch na targach będzie duży.

Niesamowite jest to, że jacyś ludzie roszczą sobie prawa do ocen tylko z tego powodu, że przez długie dekady, z mianowania oczywiście, pełnili funkcje kierowników księgarń. Niesamowite jest to, że w głowie im się nie może pomieścić fakt, iż ktoś inny, o kim oni nigdy nie słyszeli, organizuje jakąś imprezę, gdzie handluje się książkami. Mogę więc śmiało zaprosić wszystkich na te targi bo widać, że pole do poważnej polemiki jest, będzie więc co uprawiać.

Kiedy na stronie Mediateki pojawiła się reklama targów zaczęli zgłaszać się wystawcy. Nie chciałem, żeby ktokolwiek poza wskazanymi przeze mnie wystawcami brał udział w tych targach, albowiem obawiałem się, że zbyt duża ilość stanowisk nie wpłynie dobrze na odbiór obrazów, a jestem przekonany, że to obrazy Agnieszki i Tomka, będą najważniejszym ich elementem. Nie chciałem też nikogo na te targi namawiać, albowiem doświadczenie jakie wynieśliśmy z Piotrkiem Szeligowskim z imprezy bytomskiej wskazuje, że kiedy się kogoś namawia, uzyskuje się efekt odwrotny od zamierzonego, a do tego jeszcze można stracić szacunek. Odzwoniłem jednak do dwóch pań, które zgłosiły się do Mediateki. Postawiłem naprawdę łagodne warunki, ale okazało się, że są one zaporowe. Dowiedziałem się jednak, że w Warszawie i okolicach organizuje się niezwykle dużo imprez księgarskich, o których wydawcy tacy jak ja nie mają pojęcia. Imprezy te są darmowe, a organizują je gminy. Do tych właśnie eventów próbowano porównać nasze targi. Tłumaczyłem, że impreza jest komercyjna, ja wynająłem salę w Mediatece i nie ma mowy o tym, by zrobić z tego jakiś piknik dla ziewających dzieci oraz znudzonych emerytek. Chyba nikt w ogóle nie zrozumiał o czym mówię. Liczę jednak na to, że ilość szpiegów z różnych krain, nie tylko z Krainy Deszczowców, będzie na naszych targach duża. Przypominam też od razu, że impreza będzie filmowana, na następnie umieścimy w sieci reportaż. Będą też wywiady z wystawcami i uczestnikami.

Z rozmów i wymiany maili z osobami, które chciałby wziąć udział w naszych targach za darmo, a także z tych komentarzy, które widoczne są pod tekstem na stronie wydarzenia jasno wynika, że jesteśmy dla tych ludzi absolutnym kuriozum. Oni nie rozumieją nawet, że można emitować takie komunikaty, a o tym, żeby się z nami porozumieć nie może być nawet mowy.

Powtarzam więc jeszcze raz – nigdy nikogo nie zachęcałem do czytania swoich książek, przeciwnie zawsze wszystkich zniechęcałem i tak samo czynię teraz. Nie zapraszam nikogo z zewnątrz na te targi, albowiem nie ma to żadnego sensu. Wydawcy bowiem oczekują, że ktoś ich zaprosi na dotowaną imprezę i oni tam sprzedadzą dwie, trzy książki. No i rozdadzą parę ulotek, a potem będą mogli wystąpić o kolejną dotację dla swojego wydawnictwa. Jeśli ktoś z taką myślą przychodzi na nasze targi ten się pomylił, trafił pod zły adres i rozmawia z niewłaściwym człowiekiem, czyli ze mną. Nie ma przymusu, ani tym bardziej obowiązku, żeby w tych targach uczestniczyć. Są one imprezą komercyjną, obliczoną na przyciągnięcie dużych ilości czytelników i wygenerowanie dużego zysku. Jak ktoś chce prezentować swoje romanse, albo inne jakieś przygody i kokietować tym staruszki, niech się zapisze na imprezę organizowaną w Izabelinie pod koniec czerwca. Tam będzie właściwa atmosfera, która ukoi jego duszę i zapewni mu spokój. U nas będzie na odwrót. Przewiduję dużą dynamikę i sporo polemik.

Przypominam też, że prócz książek i obrazów będą na targach jeszcze komiksy. Hubert zaś i Tomek na pewno wrysują trochę autografów. Od razu jednak ostrzegam, żeby z tym nie szaleć. Wrysowanie autografu zajmuje czas i jest męczące. Koledzy nie mogą więc wrysowywać tych autografów bez przerwy.

Ja zaś zrobię coś, czego nie robiłem dotychczas ze względu na niewielką powierzchnię na jakiej wystawiałem się na targach pod Zamkiem i na Stadionie Narodowym. Ściągnę z rynku bardzo dużo tytułów, których istnienia nawet nie podejrzewaliście. Jak wiecie, a może nie, prócz idei zawartej w tytule targów – książka i sztuka – mam zamiar jeszcze prezentować autorów akademickich. To znaczy tych wszystkich ludzi, którzy wydają swoje książki w wydawnictwach uniwersyteckich, ale nie ma ich na rynku, bo ten zajęty jest przez dwa, trzy nazwiska opatrzone tytułem prof., albo oddany w pacht oszustom w typie Twardocha, Mroza i Żulczyka. U nas takich kuriozów nie będzie, albowiem rynek książki jest niezwykle głęboki. Chcemy więc, by na naszej imprezie prezentowane były te książki i te nazwiska, których nie ma gdzie indziej. Nie powiem skąd dokładnie sprowadzę ofertę na targi, ale wielu czytelników na pewno się tego domyśli. W każdym razie wybór będzie duży i na stoisku będą nie tylko moje książki.

Przypominam też, że w dniu 7 lipca, o godzinie 18.00, w pałacu, w Ojrzanowie, odbędzie się godzinny koncert Władysławy Rakowskiej, śpiewaczki z Ukrainy, która wydostała się z terenów okupowanych. Solistce akompaniować będzie pianistka Eugenia Sawczenko. Wstęp na koncert jest bezpłatny, ale będziemy prowadzili tam zbiórkę pieniędzy dla  obydwu artystek. Będzie tam też można kupić moje książki, jeśli ktoś nie zdąży tego zrobić na targach. Postaram się, by na targach były dwa nowe tytuły – biografia Jana Kapistrana oraz książka o Ryksie Śląskiej, cesarzowej Hiszpanii, córce Władysława Wygnańca. A tutaj macie link do strony wydarzenia.

https://www.facebook.com/TargiKiS

kw. 192022
 

Niedawno na twitterze pojawił się wpis Macieja Świrskiego, reprezentującego instytucję znaną jako Reduta dobrego imienia, o treści mniej więcej takiej – od 10 lat mówię, że oskarżanie Polaków o współudział w holocauście to przygotowywanie rosyjskiej inwazji. Ja, przyznam, aż podskoczyłem, jak przeczytałem to zdanie, bo chcąc nie chcąc, musiałem się zgodzić z taką tezą. Zaraz sobie jednak przypomniałem, że przecież kolegą Macieja Świrskiego jest wicepremier i minister kultury Piotr Gliński, który zapewne zna poglądy szefa Reduty dobrego imienia. Mimo to dokładał pieniądze to takich filmów jak Pokłosie i Wołyń, których celem było – według Świrskiego – przygotowanie rosyjskiej inwazji na Polskę. Jestem przekonany – podkreślę – że Maciej Świrski ma rację. Co wobec tego zrobimy, mając już tę niewesołą świadomość, że przez ostatnie dwie dekady za pieniądze polskiego podatnika kręcono sznur, na którym ten podatnik miał zawisnąć kiedy już Moskwa upora się z Ukrainą i przyjdzie kolej na nas? Co zrobimy kiedy przyjdzie czas, by rozliczyć nas za niepopełnione zbrodnie, które zostały przecież tak pięknie pokazane w filmach, ale nie tylko w filmach? Przecież wszyscy pamiętamy o czym pisali lansowani od dekad autorzy, tacy jak Twardoch czy Miłoszewski, no, ale także inni, słabsi – jak Wielgucki choćby. Ludzie ci nie kojarzą się dzisiaj nikomu z niczym, albowiem ich nazwiska gdzie zniknęły, choć przecież promowano ich we wszystkich możliwych obszarach komunikacji. Czy Świrski tego nie widział? Zapewne widział, nie słyszałem jednak, by w tej sprawie napisał jakiś memoriał i przedstawił go choćby swojemu dobremu znajomemu ministrowi Glińskiemu. A tak należałoby zrobić.

Do czego zmierzam? Do tego, że nawet jeśli doszłoby do inwazji Rosji na Polskę, co nie jest wcale wykluczone w przyszłości, zarówno ci, którzy przed nią ostrzegali, jak i ci, którzy ją przygotowywali pozostaliby ze sobą w najlepszej komitywie. Dla czego? Dla kogo bardziej – dla nas i dla naszego dobra. Żebyśmy się czuli odpowiednio zaopiekowani. Od dłuższego już czasu tłumaczę tutaj wszystkim, że czas dyskusji w półtonach i szarościach skończył się definitywnie, właśnie dlatego, że aktywność wielu ludzi w sferze publicznej była i jest nadal przygotowywaniem gruntu pod rosyjską inwazję. Rzekłbym nawet, że im bardziej lekki i swobodny nastrój towarzyszy tym poczynaniom, tym są one groźniejsze. Owo przekonanie biorę wprost z uważnej obserwacji twittera, prowadzonej codziennie. Iluż tam jest bystrych obserwatorów, bezstronnych tropicieli fejk newsów i szczerze zainteresowanych prawdą poszukiwaczy faktów lekceważonych przez przekaz oficjalny.

Powtórzę może – przez ostatnie dwie dekady, wszystko co dotyczyło relacji polsko-żydowskich, a w co siłą rzeczy zaangażowani byli urzędnicy państwowi, było przygotowywaniem gruntu pod rosyjską inwazję. Gdyby do tej inwazji doszło, najbardziej zdziwiliby się ci, którzy 19 kwietnia przypinają sobie żółte żonkile do marynarek i żakietów.

Żeby jakiś przekaz był ugruntowany i mogła wokół niego toczyć się demaskatorska dyskusja, potrzebne są wyraziste osie, wręcz słupy milowe, wokół których mogą gromadzić się prowokatorzy i frajerzy moderujący przekaz. W Polsce najważniejszą osią takiej dyskusji jest Jedwabne. Nie ma takiego prawicowego polityka, który by nie chciał skompromitować się w Jedwabnem, obiecując wszystkim wyborcom, że on właśnie zmieni całkowicie spojrzenie na kwestie Jedwabnego i przywróci Polakom honor. To jest oczywiście niemożliwe, albowiem w tę kwestię zaangażowana jest rosyjska i niemiecka propaganda, której celem jest przygotowanie inwazji Rosji na Polskę, do czego potrzebny jest dobry pretekst. Tym zaś może być tylko mordowanie Żydów, potwierdzone w licznych epickich dziełach, tak filmowych, jak i literackich.

Teraz ważne pytanie – dlaczego my o tym nie rozmawiamy publicznie? Dlaczego kwestia ta ogranicza się do wpisu Świrskiego i umiera niczym jętka jednodniówka? Zapewne dlatego, że wśród potencjalnych komentujących jest tylu rosyjskich i niemieckich agentów wpływu, że skutecznie blokują oni dyskusję na ten temat. To nie wszystko jednak. Ludzie, którzy mogliby tę kwestię podjąć, rozwinąć ją i zbudować jakąś strategię przeciwdziałania takim, jakże przecież niebezpiecznym trendom, są kompletnie infantylni. Nie można ich nazwać osobowościami medialnymi, ani politycznymi, choć starają się nimi być. Taki Rokita, który zamienił się w starca Zosimę z kart powieści Biesy, napisanej przez Fiodora Dostojewskiego, lamentuje od wczoraj nad niełatwą historią Polski i Ukrainy, i pisze o zdradzonych przez Rzeczpospolitą kozakach. Reszta nie jest wcale lepsza, a ci którzy mają jako tako poukładane w głowie zajmują się po prostu bieżącą polityką. No, ale mnie dziś interesuje komunikacja, która była preparowana celowo po to, by zmienić Polaków w zwierzęta. To się nie stało, albowiem Pan Bóg nad nami czuwa. I my właśnie pokazaliśmy wszystkim jak należy się zachowywać w czasie naprawdę poważnych kryzysów. Czy wpływowi komentatorzy polityczni docenią to kiedy będzie już po wojnie? Czy postawa narodu zostanie utrwalona przez dzieła literackie, filmowe, przez reportaże i komentarze, przez dni pamięci i solidarności? Przypuszczam, że nie, albowiem już dziś widać, że jedyne co tak zwanych elitariuszy interesuje, to zwracanie na siebie uwagi za wszelką cenę. To zaś czyni z nich łatwy łup dla niemieckiej i rosyjskiej propagandy. Jeśli porównać postawę polskich elit i elit ukraińskich, porównanie to będzie wprost koszmarne. Nasi nie potrafią nawet wyartykułować jednego sensownego komunikatu, który tamci by zrozumieli i wzięli sobie do serca. Zełenski, kiedy już wygra wojnę, oprze się z całą pewnością na armii, a nie na oligarchach, których już przed wojną zdążył ustawić. Mam nadzieję, że jeśli będzie rozmawiał z kimś w Polsce, to tylko z ludźmi najbardziej przytomnymi, mam też nadzieję, że rozmowy te nie przenikną gdzieś na dół, gdzie Terlikowski, Gadowski, Warzecha i reszta będą mogli się pastwić nad ich treścią, nie rozumiejąc w cholerę nic z tego o czym było mówione.

Od wczoraj grzany jest temat unii polsko ukraińskiej. Czyni się to w jednym celu – by zdewastować wszystkie poważne propozycje, które mogłyby paść w tym zakresie. O żadnej unii na razie nie ma mowy. I żadna kwestia jej dotycząca nie powinna wyjść poza sfery rządowe. Nie można pozwolić na żadne dyskusje dotyczące przeszłości i przyszłości obydwu narodów, albowiem rzeczywista przeszłość Ukrainy jest ludziom w Polsce całkowicie nieznana. Wszyscy zaś, ze szczególnym wskazaniem na osobników takich, jak wymienieni wyżej plus Cejrowski, chcieliby się na niej lansować i przekonywać tak zwanych maluczkich, że troszczą się o przyszłość Polski i Polaków. To są kłamstwa. Nie będziemy podejmować takich tematów, albowiem należą one do kompetencji polityków. Wszystko zaś, co wywołuje dyskusję na temat tej niby unii, ma taką samą wagę i konsekwencje jak ekscytacje wokół Jedwabnego. Zaczynają w niej rządzić postkomunistyczne wieszczki, którym się zdaje, że bez nich ten świat nie może istnieć.