lip 012015
 

Jak wiecie każde pismo ma teraz swój dodatek historyczny. Wszyscy opisują mniej więcej te same wydarzenia, ale dodają do nich zwykle inną pointę. I tak ci co są bohaterami w gazowni, okazują się zdrajcami w Do rzeczy i W sieci. I na odwrót rzecz jasna. Żeby dodatki się lepiej sprzedawały umieszcza się w nich to, co podnosi sprzedaż zawsze czyli seks i przemoc. Obydwie te rzeczy są pożywką dla młodzieńczych, męskich emocji i redaktorzy wykorzystują to z premedytacją. Ja zaś, człowiek już starawy i skłonny raczej do porannych niż do wieczornych spacerów, irytuję się tym troszkę, bo wiem, że to jest po prostu jedna z metod deprawacji. Nie ma zaś nic gorszego niż zdeprawowany, młody mężczyzna. To jest po prostu nie do wytrzymania i nie wiadomo właściwie co z takim zrobić. Gorszy jest tylko zdeprawowany stary dziad, ale na omówienie tego egzemplarza pora przyjdzie kiedy indziej.
Dodatki historyczne do tygodników, z niewiadomych przyczyn zajmują się deprawacją i ogłupianiem. Bo nikt przecież, nie traktuje poważnie tego co oni tam piszą, to jasne, tak jak oczywiste jest to, że więcej się tymi tekstami próbuje ukryć niż ujawnić.
Przypadkiem zupełnie trafiłem na opublikowany w gazowni materiał pod tytułem „Pogrom cór Koryntu”. To jest rzecz zupełnie fantastyczna, bo opisuje wydarzenia roku 1905, które rozegrały się w śródmieściu Warszawy. Oto nagle, pozornie bez przyczyny, do śródmiejskich burdeli wtargnęli w dużej liczbie robotnicy z warszawskich fabryk, głównie Żydzi i zaczęli ciąć nożami dziewczyny, łamać meble, rwać zasłony i dewastować wszystko co się zdewastować dało. Było naprawdę strasznie, bo gniew ludu jest jak wiecie potworny, a ten był w dodatku skierowany ku istotom traktowanym pogardliwie, czyli tym biednym, leniwym dziwkom. Inaczej było z alfonsami, którzy widząc szlachetnych i pięknych w swym gniewie przedstawicieli klasy robotniczej, wyciągnęli rewolwery i zaczęli łupać do nich bez żadnych wstępów. To nieco ochłodziło rewolucyjny zapał, no ale przewaga młodzieży robotniczej była przytłaczająca. Ilu w końcu potrzeba ludzi do kontroli rynku płatnych usług seksualnych w takim mieście jak Warszawa, gdzie jest pełno policji. Kilku byłych stójkowych i jakichś dwóch Żydów. To wszystko. Co innego fabryki, tam się zatrudnia masę ludzi i kiedy ta masa wyjdzie na ulicę w celu bardzo konkretnym robi się groźnie. A robotnicy też są przecież uzbrojeni, nie zapominajmy, że już towarzysz Waryński, dwadzieścia lat przed opisywanymi wypadkami, miał tu warsztat ślusarski, w którym koledzy jego potrafili na poczekaniu wyprodukować browninga.
W centrum stolicy, w roku 1905, przed sławną rewolucją, doszło do prawdziwej masakry. Ofiar nikt nie żałował, choć wielu panów korzystało z ich usług. Na pogrzeby jednak nie przyszli. Ulice wokół Świętokrzyskiej i wokół placu Saskiego były pełne połamanych mebli, porwanych poduszek, krwi i ciał. Co takiego mogło wywołać ten święty gniew robotników zrzeszonych w kółkach socjalistycznych? Gazownia pisze, że są dwie możliwości. Była to zemsta za uprowadzenia młodej żydowskiej dziewczyny do jednego z burdeli, albo prowokacja policyjna zorganizowana po to, by potem odwrócić jej wektor i skierować gniew mieszkańców Warszawy przeciwko Żydom. Do tej pierwszej opcji się nie odniosę, pozwolicie, jeśli zaś chodzi o drugą to mam pytanie – kto miałby wyruszyć na bój z młodzieżą żydowską zatrudnioną w fabrykach i zaopatrzoną w rewolwery z funduszy, co to je Piłsudski zdobył w Japonii? Ci szacowni ojcowie rodzin, co wcześniej zaglądali do burdeli w śródmieściu? Sam nie wiem.
Jest jeszcze jedna odpowiedź, która wydaje mi się właściwa, ale gazownia z charakterystycznym dla siebie wdziękiem unieważnia tę opcję. Oto w roku 1904 władze carskie dały całkowitą swobodę uliczną prostytutkom zarejestrowanym. Co to oznacza? Przypieczętowanie sojuszu pomiędzy alfonsami a policją ujmując rzecz wprost, a także wypchnięcie z rynku innych niż zarejestrowane dziewczyn. Gazownia pisze, że te zarejestrowane dziewczyny miały najcięższe życie, bo jak nie chciały pracować, to ich opiekun po prostu wołał policję i ta nakładała na prostytutkę kary. Rozumiem, że kiedy niezarejestrowana prostytutka nie chciała pracować jej opiekun był bezradny i mógł tylko zapłakać gorzko nad swoją dolą? To nam zdaje się sugeruje redaktor z gazowni.
Opiszmy te wypadki w sposób ujawniający ich istotę. Oto w roku 1904 na rok przed sławną rewolucją, prostytucja w Warszawie wchodzi pod zarząd państwa, czyli w praktyce lokalnej policji. No, ale prostytucja to zjawisko złożone. Już towarzysz Waryński protestował przeciwko wykorzystywaniu seksualnemu robotnic, które po pracy, zmęczone i znudzone oddawały ciało swe jakimś panom, w zamian za pieniądze i różne drobiazgi. Możemy mieć pewność, że jeśli istniały prostytutki zarejestrowane to były w mieście także te drugie, niezarejestrowane. One się tym wzajemnie różniły, że tamte odprowadzały część swoich dochodów do innego budżetu, wrogiego państwu rosyjskiemu, do budżetu organizacji socjalistycznych po prostu. Kiedy zaś okazało się, że tak ważna industria jak nierząd została przez państwo przejęta, gniew ludu pracującego stolicy ujawnił się z taką siłą, że wszyscy współpracujący z policją sutenerzy od razu pożałowali swojej kunktatorskiej, zachowawczej, nierewolucyjnej postawy. Rynek nierządu jest szalenie ważny dla organizacji terrorystycznych i to dziś dobrze widać na przykładzie tego całego państwa islamskiego. Te gwałty nie są przypadkowe bynajmniej. Jest ów rynek tak samo ważny dla terrorystów, jak rynek mikropożyczek jest ważny dla imperiów. Powodów jest kilka, najważniejszy to dochody, które spływają cienkimi strumyczkami i łączą się w wielką rzekę pieniędzy. Drugi to brak kontroli państwa nad jednym i drugim rynkiem. Trzeci zaś wynika z deprawacji, jaką nierząd i mikropożyczki wprowadzają na sporych obszarach. Kiedy car próbował zabrać dziwki żydowskim socjalistom okazało się, że nie można tego zrobić, bez wyprowadzenia na ulice kozaków. No, a kozaków jak raz w Warszawie nie było, bo mieli różne sprawy z Japończykami na dalekim wschodzie. Z mikrokredytami jest podobnie, ale to temat na osobną notkę. Proszę tu macie całość tekstu z gazowni: http://wyborcza.pl/alehistoria/1,144531,17767634,Pogrom_cor_Koryntu.html
Jak mi się to wszystko w tej biednej głowie połączyło z antykwariuszami? To jest proste. Burdele, o których pisze gazownia, położone były w większości w pobliżu ulicy Świętokrzyskiej, tam zaś, jak pamiętacie rozkwitał żydowskich handel antykwaryczny. Po sklepikach prowadzonych przez niepiśmiennych chasydów krążyli polscy profesorowie wyszukują dla siebie różne tak zwane cymelia. Ja mam tu obok kolejną, całkowicie obłąkaną książkę, napisaną przez jednego z nich. Jest to dzieło Jana Michalskiego zatytułowane „55 lat wśród książek”. Powinniście tę książkę wszyscy przeczytać. Ona nie jest tak straszliwie demaskatorska jak książka Estreichera, ale też i Michalski nie jest Estreicherem. To jest dużo mniejszy kaliber człowieka i dużo mniejszy kaliber profesora. On by z całą pewnością niczego nie ukradł. On się jedynie zajmował podpowiadaniem niepiśmiennym antykwariuszom ile mogliby dostać, za tę czy inną rzadką polską książkę, w zamian za to otrzymywał spore rabaty na tak zwane mickiewicziana. Ja może zacytuję fragment prozy profesora, żebyśmy wszyscy dobrze widzieli z kim mamy do czynienia. Oto opis sposobu w jaki Jan Michalski zdobywał cenne książki:

Umiałem panować nad sobą i z mojej twarzy lub ruchów żaden antykwariusz nie mógł wyczytać, czy palę się do książki. Przeciwnie, żart w rodzaju: „Co mam dać za te łachy?” – wywoływał lekki protest, ale obniżał skutecznie cenę. Obawiając się nieraz, aby głuptasowi nie przyszło do głowy twierdzić, że to jest rzecz komisowa, jeszcze bez ustalonej ceny, używałem z powodzeniem takiej sztuczki: Brałem parę druczków bezwartościowych, o czym kupiec wiedział i do tego dołączałem rzadkość. Antykwariusz uogólniał, płaciłem drobną kwotę, wyrzucałem do kosza makulaturę, a cenna rzecz powiększała moje zbiory. W ten sposób nabyłem np. Hamleta, arcyrzadki druczek minkowiecki.

Albo inny fragment:

Kilka razy udawał mi się tego rodzaju chwyt, który musiałem stosować wobec antykwariuszów głupio przemądrzałych i lubiących obdzierać klientów ze skóry. Odkładałem umyślnie dużo książek. Notowałem ze spokojem wysokie ceny, sumowałem i oświadczałem w końcu, że ceny są zbyt wysokie, że nie rozporządzam taką gotówką i rozpoczynałem rozmowę na inny temat. Po pewnym czasie zabierałem się do opuszczania sklepu z góry przewidując co będzie. Rzeczywiście antykwariusz zatrzymywał mnie ze słowami: Jak to, Pan profesor dziś nic nie kupi? – proponował, aby nabyć choć kilka rzeczy. Rybka haczyk połknęła. Wyławiałem rzeczy arcyrzadkie, o które mi właśnie chodziło, potargowaliśmy się trochę i górą nasi! Pamiętam, jaką to sprawiło mi przyjemność, że w ten sposób podszedłem znanego zdziercę, nabywając Słownik Miklosića, dzieło Baudouina de Courtenay O języku staropolskim….

O ile Estreicher zdawał sobie przynajmniej sprawę z tego po co istnieje rynek antykwarycznym w Polsce, Rosji i na terenach Austro-Węgier, o tyle Michalski jest w tym zakresie całkowicie niedoinformowany. Zdaje mu się, że Żydzi mówiący jedynie w jidisz, albo posługujący się słabym polskim, traktują serio jakieś polskie cymelia, jakieś mickiewicziana, czy też słowniki staropolskie…Wydaje się ponadto panu profesorowi, że on narzuca antykwariuszom cenę książki. A najśmieszniejsze jest to, że uważa przeniesienie do swoich zbiorów tego czy innego druku za misję, za ratunek dla książki.
Jasne jest, że cały ten rynek księgarski dawał utrzymanie masom bardzo biednych lub trochę lepiej sytuowanych Żydów, istotną jego funkcją było jednak czyszczenie bibliotek i zbiorów prywatnych z rzeczy naprawdę rzadkich, które trafiały na zachód i tam stawały się bynajmniej nie ozdobą kolekcji, ale elementem propagandy historycznej, eksponowanym bądź nie, to już zależało do okoliczności.
Omówimy teraz pokrótce elementy rynku antykwarycznego w Polsce oraz działające na nim mechanizmy. On jest bardzo podobny do rynku usług seksualnych, ale sprawy o pieniądze załatwia się tam dużo dyskretniej, bo też i usługa oferowana przez rynek książki nie jest tak jednoznaczna i oczywista jak w tym pierwszym przypadku. Mamy oto tych Żydów sprzedających książki, którzy ni cholery z tego handlu nie rozumieją, bo też i nie mają rozumieć. Pośród nich jest kilku, którzy zajmują się wybieraniem książek wartościowych, rzadkich i cennych, czyli inkunabułów średniowiecznych, pism politycznych późniejszych i różnych dokumentów potwierdzających własność nieruchomości. To jest clou tego rynku i ono jest ukryte, zasłaniają je ci wszyscy chałaciarze, co handlują śmieciem kupowanym przez profesorów. Do czego ci są potrzebni? Michalski pisze to wprost – do ustalania cen na właściwym poziomie. Żyd antykwariusz nie poradziłby sobie bez polskiego profesora, bo zostałby natychmiast oszukany przez swojego kolegę, który wybrałby z jego książek co by mu się tam podobało pozostawiając go z podręcznikami szkolnymi w większości przedawnionymi. Profesorowie i różni bibliofile są siatką maskującą, która zasłania rzeczy najważniejsze. Oni nie mają pojęcia jaka jest ich istotna funkcja, bo traktują siebie i ten cały uniwersytet bardzo serio i sądzą, że zbiory mickiewiczianów to rzecz dla narodu najważniejsza. Profesorowie mają też jeszcze jedno zadanie, mają usprawiedliwiać patologię rynku książki i swoją powagą zasłonić działania gangów i złodziei. Handlarze nie mogą bowiem czekać, aż ten czy ów egzemplarz trafi do nich sam z siebie, bo klienci tacy jak J.P. Morgan także nie mogą czekać w nieskończoność. Żeby ich zadowolić na rynku potrzebni są złodzieje. Michalski opisuje działanie całego mechanizmu wprost. Sami zobaczcie:

Antykwariusz ten wyspecjalizował się w handlu starszymi drukami, przeważnie z dziedziny humanistyki. Wiedział, co posiada i co podsunąć stałym klientom. Lubił z nimi gawędzić, a była to rzeczywiście ówczesna elita. U Rosenweina często wieczorami spotykali się uczeni i zbieracze, omawiali różne sprawy książkowe, obgadywali bliźnich i opowiadali sobie tłuste kawały. Byłem dumny, że uczestniczyłem w tych sui generis najdawniejszym zebraniach bibliofilskich w takim gronie, jak Z. Wolski, Smoleński, Chrzanowski, Korbut, ks. Niedzielski, bibliotekarz seminarium diecezjalnego i kilku innych.
W tych wieczornych pogawędkach przewijały się charakterystyczne szczegóły z obyczajów głośnych naszych bibliofilów i zbieraczy. Utkwiła w mojej pamięci opowieść o Dembowskim, wielkim hulace, który posiadał przedziwny dar wynajdywania arcyrzadkich druków i rękopisów, spieniężanych później w bibliotekach i antykwariatach. Przed wyprawą na łowy Dembowski, odziany w płaszcz z pokaźną ilością głębokich kieszeni, składał wizyty kierownikom bibliotek i antykwariuszom i brał zaliczki na koszty podróży. Zaopatrywał się niczym kramarz wędrowny, w przeróżne towary z myślą o wymianie. Był to kram zaiste przedziwnego nabożeństwa: święte i zgoła nie święte obrazki, dwocjonalia, talie kart, butelki z różnymi nalewkami i markami wina, nabożne książki etc. Z tymi zasobami wyruszał na pozycje z góry upatrzone i zdobywszy przemyślne wiadomości o obyczajach i upodobaniach proboszczów czy przeorów przypuszczał szturm do miejsc, gdzie w zakamarkach pokryte warstwą kurzu spoczywały specjały dla bibliofilów. Albowiem miejscem gdzie się Dembowski przeważnie obławiał były klasztory i kościoły. Rzadziej podobno zaglądał do dworów i dworków szlacheckich, gdyż tam druki stare szły uświęconym obyczajem pod placki, na papiloty lub do innego użytku. Po zbadaniu miejsca i ludzi Dembowski zastosowywał odpowiednią politykę. Modlił się gorąco i ostentacyjnie, leżał podobno nawet krzyżem. Zwróciwszy na siebie uwagę, udawał zacietrzewionego „krajoznawcę”, bigota, po mistrzowsku grał w karty, świadomie przegrywał, dotrzymywał kompanii najwprawniejszym biboszom, sypał anegdotami i kawałami. Te wszechstronne zalety jednały mu serca opiekunów ukrytych skarbów. Białe kruki jako podarunki pamiątkowe lub na zamianę zapełniały sakwy podróżne wędrowca. Obiekty mniejszych rozmiarów, właśnie najrzadsze okazy druczków najstarszych in 8, przy oglądaniu zręcznie umieszczane bywały w zakamarkach płaszcza, gdy zbiegi o pamiątkę lub wymiana nie dochodziła do skutku.

W tym malowniczym i ciekawym opisie brakuje nam tylko informacji dotyczących stosunków Dembowskiego z policją.
Nie tacy jak on byli jednak motorami rynku antykwarycznego w Polsce, najsilniejszy napęd bowiem stanowili ludzie z prawdziwych elit, o których Michalski wspomina w swojej książce.
Tacy jak na przykład senator Kazimierz Stronczyński, który pozorem badań naukowych korzystał z prywatnych zbiorów bibliotecznych i archiwów, a następnie z niespotykaną zręcznością, jak pisze nasz profesor, obcinał pieczęcie. Konstanty Świdziński zaś kradł monety z gabinetów numizmatycznych. Michalski opisuje te wyczyny ze swadą, zrozumieniem i dowcipem, nadmienia też, że Stronczyński i Świdziński byli jedynie naśladowcami prawdziwych mistrzów tej sztuki czyli Tadeusza Czackiego, Załuskiego i Lindego. Ci ostatni, informuje nas Michalski, okradali na tak zwanego żywca, bibliotekę klasztoru Jasnogórskiego. Chcieli po prostu powiększyć swoje zbiory, taką mieli pasję do tego, że nie mogli się powstrzymać.
Jeśli ktoś po tym opisie ma wątpliwości po co założono bibliotekę Załuskich tuż przed rozbiorami, może je porzucić. Jeśli ktoś ma ochotę interpretować niezapomnianą frazę z pieśni Jacka Kaczmarskiego zatytułowanej „O krok”, frazę, która brzmi – gromadzą księgi o krok od pożogi, winien to zrobić na nowo. Już wiadomo po co i dlaczego gromadzi się księgi o krok od pożogi. Trzeba nam tylko zapytać kto szacownym bibliofilom podsuwa te pomysły, bo że oni sami na nie wpadają, uwierzyć nie możemy. Mamy w książce dość dowodów na deprawację i idiotyzm tych istot.
Warto było by się kiedyś zastanowić nad sensem odcinania pieczęci od dokumentów przez szacownych profesorów, badaczy historii, musi to być jakaś szczególna misja, której my prostaczkowie nie rozumiemy. I cóż tu rzec? Jeśli jeden czy drugi poważny żydowski antykwariusz widział to co my teraz ujrzeliśmy, nie mógł mieć cienia litości, ani sympatii dla tych istot. Myślę, nawet, że grały w nim uczucia dużo groźniejsze, dochodził bowiem w końcu do wniosku, że zasoby bibliofilskie w takiej Polsce są przecież ograniczone, a kiedy się wyczerpią, co nastąpić musi, profesorowie przestaną być potrzebni. Trzeba będzie coś z nimi zrobić. Może wystrzelać jak tych alfonsów na Próżnej? A może zaproponować im coś innego, jakiś na przykład, panie dzieju, gender?

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie można już kupić 7 numer Szkoły nawigatorów, w którym Jacek Drobny rozprawia się z pewnymi naukowymi metodami humanistów, czyni to delikatnie, ale bez litości. Można już także kupić. nowy tom Baśni jak niedźwiedź, zatytułowany „Kredyt i wojna”, zapraszam też do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie. Informuję również, że 16 lipca odbędzie się mój wieczór autorski w Bielsku Białej, początek o godzinie 18.00 w lokalu przy ul. Wzgórze 14. Wieczór organizowany jest przez miejscowy Klub Najwyższego Czasu, a tytuł spotkania brzmi „Moja Rzeczpospolita”.

  32 komentarze do “Antykwariusze i sutenerzy”

  1. Antykwariaty obecnie skupują złom i makulaturę, które sprzedają jako numizmaty i białe kruki 😉

  2. To już jest żer wtórny, wszystko co wartościowe już jest skitrane.

  3. Nie wszystko, bo lobby paserów muzealników chce wysprzedawać „własne” zbiory 😉

  4. No tak, zapomniałem, że są muzea, trzeba to wpuścić w obieg. Jakiś sposób znajdą.

  5. Carat tuż przed rewolucją 1905 roku ogłosił daleko idącą wolność związaną ze zrzeszaniem się, wydawaniem prasy i książek, politykowaniem, a szpicle dostawali zwiekszone przydziału papieru i kopiowych ołówków. Szło o wyłapanie tzw. elementu wywrotowego. Po udokumentowaniu wszystkich występków i tych, którzy w nich brali udział, którym się coś chciało, powsadzano któregoś dnia do tiurmy lub powieziono kibitkami na zesłanie. Taki to był rok 1905.

  6. To zupełnie jak z nami, nam też się coś chce. I też piszemy. Jak nas aresztują największym bohaterem walki z systemem zostanie Ufka i Stary.

  7. Wątek rozróby z warszawskim sutenerami pojawia się reminiscencyjnie we „Wzgórzu błękitnego snu” Igora Newerlego, o którym Coryllus niedawno tu wspominał. O posiadanie specjalnego płaszcza z tajnymi kieszeniami do chowania skradzionych książek pomawiał bodaj któregoś z Ossolińskich (tych od Instytutu Narodowego Ossolińskich) Szymon Kobyliński w którymś z pierwszych numerów „RELAX-u”.

  8. Już są przymiarki do tego. Sam jestem muzealnikiem. Słychać głosy „muzealników” i „biurokratów kultury” typu: „Niektóre zbiory niszczeją, niektóre nie są używane, więc zamiast marnować miejsce w magazynie lepiej je sprzedać”. Razem ze zbiorami małej wartości (wszędzie są i takie) pójdą pod młotek te bardzo cenne. Tak wygląda ratowanie budżetów samorządów utrzymujących muzea i państwa. Świadome niszczenie kultury? Sabotaż?

  9. Polecenie z góry. Może trzeba zainwestować w nową powierzchnię eskpozycyjną? Nie? Ale wtedy trzeba by też zatrudnić nowych pracowników, a tych może trzeba byłoby rekrutować spoza ścisłego kręgi znajomych i krewnych.

  10. BRAVO! BRAVO! BRAVO! Et encore une fois… BRAVO!
    Kapitalny tekst, co za forma Panie Gabrielu… to naprawde nieslychane! Tak, fraza z piesni
    Kaczmarskiego jak najbardziej prawdziwa i aktualna… szykuja sie „elyty” do kolejnego
    zlodziejstwa i dymania nas! Jakis miesiac temu bylam w centrum Rennes na „zakupach”.
    Chcialam kupich troche prezentow do Polski… i az mnie zatkalo, bo w co drugim
    antykwariacie bylo przyklejone, odrecznie napisane ogloszenie, mniej-wiecej tresci:
    „Skupuje stare ksiazki, pieniadze, medale, obrazy, pracjoza. Informacja na miejscu…
    i ekspertyza „gratuit” zapewniona”. Poprosilam przyjaciela… dla pewnosci o wyjasnienie
    czy sie nie pomylilam… ale zapewnil, ze nie!
    … mysle, ze ten numer zwyczajnie nie przejdzie! Z daleka wyjatkowo wyraznie widze
    jakie kur…two, zaprzanstwo, perfidie reprezenuja te „dzisiejsze polskie elyty”…
    Francja juz jest zwarta i gotowa… i czekaja… a noz-widelec sie uda.

    Moje „chapeau bas”, Panie Gabrielu… ode mnie NOBEL za to co Pan robi!
    Pozdrawiam serdecznie Pana i czytelnikow,

  11. Duzo zabytkow znalezionych w ziemi przez poszukiwaczy amatorow wyjezdza za granice i nikt nawet nie wie co,a dzieje sie tak dlatego ze „polskie”prawo traktujr tych ludzi jak przestepcow….a w takiej Anglii napychaj zbiory lokalnych muzeow.

  12. Pod wpływem wczorajszej notki zajrzałam do albumu, który dostałam na koniec liceum. To był „Sąd Ostateczny” Memlinga opisany przez Michała Walickiego. Był on okazało się od 1953r. opiekunem zbiorów sztuki średniowiecznej w MN w Warszawie. Jego syn Andrzej Walicki został badaczem myśli marksistowskiej i za to m.in. dostał medal od Kwaśniewskiego. Franciszek Walicki- zasłużony w służbie muzyce. Próbowałam kiedyś przeczytać w moim albumie o „Sądzie Ostatecznym”, ale nigdy mi się to nie udało. Teraz już się nie dziwię, Waliccy rządzili.
    A teraz kto postanowił zamienić muzea w sklepy dla znajomych? Oni nie mają wstydu, ani żadnych oporów.
    Co do książek to musimy kupić trzy komplety podręczników na wrzesień, bo podstawa programowa ciągle się zmienia tak, żeby nie mogło przypadkiem młodsze dziecko po starszym mieć książek.

  13. Jest coś nieskolonizowanego (muzealnictwo), więc chcą to skolonizować.
    Wszystkiego na nowo (jak Muzeum Żydów Polskich) nie stworzą.

  14. Gdzie jak gdzie, a w oświacie w szczególności nie może być mowy o eksperymentach, jak teraz. Przyjdzie jakaś Kluzik i pozmienia, a w dwa lata po niej następny minister i nie czekając na efekty poprzednich zmian wprowadza nowe.
    Kiedys jak ktoś na podwórku zmieniał reguły gry podczas jej trwania to albo się z nim już więcej nie grało lub dostawał łomot. Co do ministrów oświaty to wybrałbym drugą opcję.

  15. Gender Mendy MENowskie 😉

  16. Mam wrażenie, że ta cała akcja z wywozem śmieci i odbiorem surowców to konkurencja dla „antykwariuszy” o których piszesz. Gminy zbierają złom, ale czy go sprzedają? Może ktoś ma rozeznanie, jak wyglądają losy zebranego złomu elektronicznego? Taka wiedzę nie od profesora, tylko od złomiarza złomiarzy lub księgowego tychże.

  17. Ale Franciszek nie był spokrewniony z tamtymi….

  18. Zmiana reguł w czasie gry to ich metoda jak widać. W tym roku I klasa gimnazjum ma mieć darmowe podręczniki. Strach przed wyborami robi swoje, Kluzik daje podręczniki już nie tylko pierwszakom z podstawówki.

  19. W wiki rzeczywiście nic nie ma o ich pokrewieństwie. Michał Walicki urodził się w Petersburgu w 1904, a Franciszek w 1921 w Łodzi, ale jego rodzice przyjechali tam z Wilna.
    Michał Walicki od 1953 był związany z Instytutem Sztuki PAN, a nie z Muzeum Narodowym jak napisałam. To przed wojną zajmował się zbiorami MN.
    Jednak to co się teraz dzieje w sprawie muzealnych zbiorów to jakiś horror.
    Przeczytałam w GW o ekspozycji w galerii średniowiecznej MN w Warszawie, którą otwarto w 2013 roku. A. Ziemba opowiada m.in. o profanacji krucyfiksu w Zamku Ujazdowskim. Jego zdaniem to nie była profanacja, tylko coś naturalnego. Co za świat, brak słów na to wszystko.

  20. Antoni tak powiedział? Kurcze, a taki był z niego miły facet.

  21. W moim mieście TBSy zakończyły działalność i wykańczano ostatnie budynki, kiedy okazało sie, że w centrum rusza jakaś budowa. Patrzę na tablicę informacyjną i stoi jak byk, że TBS jest inwestorem.
    Idę do ich biura i okazuje się, ze ostatnie budynki właśnie zaczęli budować. Podaję pani hasło, że już ostatnie bydynki właśnie mają być na dniach oddawane, więc… Pani uśmiecha się protekcjonalnie i mówi, że ustawa uruchamiająca preferencyjne kredytowanie TBSów właśnie kończy swój żywot, ale wie pan, wybory samorządowę i te sprawy, więc miasto uruchomiło jeszcze odpowiednie środki.
    Przed tymi parlamentarnymi wyborami uruchomiono środki na podręczniki. 🙂
    Przy następnych wyborach dzieciaki dostaną już tylko po lizaku.

  22. Czyli co? Prowokator medialny porównany do mniszek? Myślę, że nie ma z nimi o czym gadać.

  23. Po to ta prowokacja pewnie była, żeby Gazeta Wyborcza mogła się zapytać pana profesora, czy może się czuć w Galerii Średniowiecznej jak u siebie, czyli w swojej galerii handlowej.

  24. Wzięli przez tych parę lat ile się dało za te wszystkie podręczniki. Dwa lata temu pani z miejscowego sanepidu uruchomiła wydawnictwo i wydała tylko zestaw książek dla dzieci pięcio- i sześcioletnich, które musiały być razem w klasie, po reformie ministry Szumilas.

  25. „To jest to odwieczne pytanie: czy oddawać kościołom, które mogą dzieła w pierwotnych miejscach wyeksponować, czy też włączyć w szerszą narrację muzealną. Na ogół w kościołach warunki nie są najlepsze; tu te dzieła zyskują dodatkowy blask, są lepiej oświetlone, wyeksponowane.”

    A potem odwraca kota ogonem za pomocą zniżenia do absurdu koncepcje oddawania kościołom.
    „Niektórzy mówią: oddać wszystko. Możemy w ogóle zlikwidować muzea – śmieje się profesor.”

    Czemu nie powie żeby zlikwidować kościoły? Przecież tam nie ma warunków dla funkcjonowania ołtarzy czy rzeźb…Dobra, okej, dla najbardziej upartych zostawi się prawie-kalwińskie małe bunkry bez ołtarza, obrazów, rzeźb-tylko biały tynk, i autentyczna atmosfera i pobożnosć prawdziwa, bez faryzejskich przepisów, rubryk i co najważniejsze tychże świętych przedmiotów.

  26. Posluchalam sobie Jozka Orla… i musze przyznac, ze calkiem z sensem mowil. Ciesze sie, ze
    wymienil wreszcie Pana z imienia i nazwiska… ale to za malo… licze, ze juz wkrotce poslucham Pana,
    Pana Osiejuka, a takze innych blogerow, czesto komentujacych u Pana na blogu… w charakterze
    gosci w Klubie Ronin’a wlasnie u Jozka!
    Chcialabym tez wyjasnic skad moje lekkie „spoufalenie” do Jozka Orla… otoz Joziek Orzel…
    jest z rodziny mojego sp. tescia… i chociaz tesc juz od 18 lat nie zyje… to jednak z Jozka
    zawsze byl dumny… ze wspolpracuje z Lechem i Jaroslawem Kaczynskimi… to byl poczatek
    lat 90-tych i poczatek PC… mysmy wtedy bardzo sie interesowali tymi sprawami.
    I mnie tak zostalo do dzis, ze Pana Jaroslawa popieram i bede popierac do Jego… albo
    mojego konca! Nie ma innej opcji!
    … a z przekazu tescia przypomina mi sie, ze chyba ojciec tescia i ojciec Jozka Orla to byli bracia,
    ale juz nie pamietam czy rodzeni czy stryjeczni – nie pamietam… nigdy tez nie probowalismy
    nawiazac kontaktu z Jozkiem Orlem lub jego rodzina… chociaz tescia nieraz cos korcilo…
    moj byly maz i szwagier rowniez nie probowali nawiazac kontaktu… wg mnie chodzilo w duzej
    mierze o sprawe wieku… tesc byl o 17 lat starszy od Jozka z kolei moj byly maz i szwagier byli odpowiednio mlodsi o 15 i 17 lat od Jozka Orla… i ze jeszcze mial jakas kuzynke w Szczecinie
    i jakas rodzine w Rzeszowie… taki pamietam „przypadek” z mojego zycia.
    … i jakos mam dziwne przeczucie, ze juz niebawem… poslucham Pana i kolegow w towarzystwie
    Pana Jozefa Orla w Klubie Ronin’a… czego z serca zycze Panu Jozefowi…
    Pozdrawiam,

    z mlodych lat

  27. Można na przyszłość kopiować interesujący tekst? System piano blokuje darmowe artykuły do kilku na miesiąc, wejścia nabijają tym draniom forsę za reklamy, plus po jakimś czasie te artykuły znikają…

    Dobrze chociaż tu widzieć jakiś ruch i dyskusję, na salonie mniej komentarzy niż tu mimo że Coryllus zmieszał z błotem dwie cywilne świętości naraz. To aż niepokojące, jak gniazdo szerszeni pozostające cicho mimo okładania kijem 😀

  28. Ten link to trochę z innej beczki. Z tej o Korczaku i „Sekretarzach redakcji”

    http://wiadomosci.onet.pl/wielka-brytania-i-irlandia/brytyjski-schindler-zmarl-w-wieku-106-lat/27hgzc

  29. Rozproszenie dzieł i eksponowanie ich w naturalnym środowisku ma swoje dobre i złe strony. Dobrą stroną jest to, że można z nimi obcować na co dzień, nie płacąc za bilet, a także iż doskonale współgrają z otoczeniem, co zwiększa ich siłę oddziaływania. Zniknięcie takiego dzieła jest od razu odnotowywane przez wiele osób. Minusem jest słabsze zabezpieczenie przed złodziejami.
    Kolosalną zaletą takiego typu eksponowania dzieł jest ich potencjalna większa odporność na wszelkiego rodzaju żywioły jakj: woda, ogień i najgorszego kataklizmu, czyniącego ogromne straty we wszelakiego rodzaju dobrach kulturalnych, jakim jest wojna. Tu zdecydowanie sprzyja rozproszenie.
    Muzeum z nagromadzeniem wszelakich dóbr może ulec powodzi, zalaniu w wyniku awarii instalacji wodnej, atakom terrorystycznym i wtedy moż ucierpieć nawet większość zbiorów. Ukrycie zbiorów przed agresorem to ogromne przedsiewzięcie.

    A jeśli o spiskach. To można dopuścić taką teoryjkę, że mozealnicy mogą wejśc w porozumienie ze złodziejami dzieł sztuki i jak ci zaczną okradać prywatnych kolekcjonerów to wielu z nich swoje dzieła sztuki przyniesię w zębach do muzeów..

  30. Dzieki JK za info. No, paczpan… Jaki skromny… mysle, ze w Londynie sa jeszcze prawdziwi Polacy…
    z jajami… i sprobuja „odklamac” ten mit!
    … baron Rothchild… tez w Paryzu wybudowal piekna klinike okulistyczna… a jakie domy „poznej
    starosci” buduje… tez pewnie charytatywnie!
    … bujac to las, a nie nas…
    Pozdrawiam,

  31. ..”Na dworcu w centrum Pragi postawiono mu pomnik. W Londynie na stacji Liverpool Street jest z kolei pomnik upamiętniający uratowane przez niego dzieci.”..

    Analogia do pomnika Jima Larkina przed pocztą w Dublinie? Dobrze byłoby poznać losy tych ocalonych dzieci i ich rodzin.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.