Właśnie wznowiliśmy III tom Baśni jak niedźwiedź. Na razie w miękkiej okładce. Zamieszczam więc jeden z moich ulubionych rozdziałów o kolonizacji północy przez kapitał brytyjski. Książka ta, o czym przypominam z satysfakcją została wyszydzona przez Jerzego Targalskiego vel Darskiego, guru polskiej prawicy niepodległościowej. Pan Darski raczyłbył napisać, że moje twierdzenia dotyczące obecności Kompanii Moskiewskiej na Rusi i kolonizacji tego kraju przez Anglików to ostateczna kompromitacja. Nie sądzę, bym znalazł lepszą rekomendację III tomu Baśni, zapraszam do lektury.
Artur Pendragon podbija północ
Smoki przybyły do Brytanii wraz z legionami rzymskimi. Żołnierze nieśli je zatknięte na drzewcach, były one symbolem władzy wykonawczej jaką nad każdym legionistą miał jego oficer. Władzy brutalnej i srogiej, drakońskiej po prostu. Do Rzymu zaś smoki przybyły ze wschodu, z olbrzymich przestrzeni rozciągających się na Wołgą i Donem, ze Scytii. Ponoć mieszkały tam dawno temu, ale Scytowie nie potrafili pokazać ani jednego żywego egzemplarza.
Smok zadomowił się na Wyspie i przetrwał czasy rzymskie, doskonale odnalazł się w nowej epoce, a potem świetnie radziło sobie w każdej kolejnej.
W stuleciu XVI, zwany epoką elżbietańską, smok powrócił w postaci kolejnej odsłony mitu o królu Arturze, mitu celtyckiego związanego z Walią. Jedna z legend imperialnych Brytanii mówiła, że potęga Wyspy powróci, kiedy na tronie zasiądzie po raz kolejny Walijczyk, potomek Artura Pendragona.
Legenda rodzinna Tudorów mówi, że pochodzą oni z Walii, na tronie zaś Wielkie Brytanii zasiedli po to, by spełniła się przepowiednia. Wśród wielu krążących w dobie elżbietańskiej opowieści, wiele było takich, które z rozmysłem przygotowywali propagandyści królewscy. Tacy jak znany nam już John Dee. On właśnie sięgnął do swoistej dosyć redakcji mitu arturiańskiego, wedle której Artur, dawno temu, stworzył wielkie celtyckie imperium, podbijając wszystkie północe wyspy, od Grenlandii, przez Islandię po Rosję.
W roku 1547 John studiował w Cambridge i był ponoć uzależniony od studiowania, większość czasu spędzał na zajęciach lub w bibliotece. Ponoć nad książkami ślęczał aż 18 godzin na dobę. Pasjonowała go matematyka i jej praktyczne zastosowanie. W roku 1548 przybył do Lovanium, gdzie zapisał się na kurs prawa, ale w rzeczywistości jego czas poświęcony był wyłącznie liczbom i praktyce matematycznej. W Lovanium John Dee poznał Mercatora, a także innych wybitnych kartografów i nawigatorów zarówno z północy, jak i z południa. Pod ich wpływem zajął się miernictwem, co wprost popchnęło go ku geometrii Euklidesa. Znajomości te, jak również wiedza, którą zdobył przydały mu się bardzo kiedy przygotowywał wiele lat później żeglarzy Kompanii Moskiewskiej do wypełniania zleconych im zadań.
John, był pierwszym człowiekiem, który wygłosił wykład o geometrii Euklidesowej na uczelni chrześcijańskiej. Rzecz miała miejsce na Sorbonie i zyskała wielką popularność. John Dee był więc sławny, właściwie od samego początku. Tak jakby nie urodził się i nie dojrzewał, ale gotowy i ukształtowany duchowo wykluł się z jaja.
Kiedy powrócił z kontynentu do Anglii, a było to za panowania młodocianego króla Edwarda VI, los postawił na jego drodze lorda Pembroke i lorda Cecila, którzy za panowania Elżbiety, odgrywać zaczęli najważniejszą rolę w państwie.
Anglia w tamtym czasie bardzo się zmieniała, charakter tych zmian był głęboki i gwałtowny, w Kornwalii wybuchło ludowe powstanie, przeciwko nowym, anglikańskim porządkom, szykowała się generalna rozprawa z katolicyzmem, której zapowiedzią było niszczenie wyposażenia świątyń, zrywanie krucyfiksów, rozkradanie bibliotek. Ten ostatni element rewolucji będzie szczególnie ważny dla naszego bohatera.
Jego dworska kariera rozpoczęła się właśnie za panowania króla Edwarda VI, wymieniany jest on wówczas w dokumentach, jako astronom. W rzeczywistości był jednym z najbliższych współpracowników lorda Northumberland, pierwszego człowieka w państwie w czasach młodego króla Edwarda.
Panowanie szesnastoletniego władcy skończyło się dość szybko, Edward zmarł, jak to opisują popularne opracowania, w wyniku obżarstwa, które próbowano leczyć opiatami. Najprawdopodobniej więc został otruty. Trudno bowiem wyobrazić sobie, że chłopiec szesnastoletni doprowadza się do stanu przedagonalnego za pomocą codziennych posiłków, potem zaś leczony opium umiera nagle.
Jego śmierć wywołała poważne zamieszanie, w konsekwencji zaś powrót doktryny katolickiej i ukoronowanie królowej Marii żony Filipa II, króla Hiszpanii. John Dee jako zwolennik poprzedniego reżimu został najpierw aresztowany, a następnie w niejasnych okolicznościach uwolniony. Człowiekiem, który decydował za panowania królowej Marii o życiu i śmierci oraz wolności ludzi, był biskup Edmund Bonner. On właśnie kazał aresztować Johna, a potem uczynił go swym sekretarzem. Było to dość nieprawdopodobne, bo Bonner był tym człowiekiem, który posyłał ludzi na stos, o czym trąbiły wszystkie propagandowe tuby jak świat długi i szeroki. John Dee zaś na stos nadawał się jak mało kto. Był protestantem, miał dobre stosunki na dworze poprzedniego króla, znał wysokich dostojników, studiował za granicą i znał wielu tajemniczych ludzi, a także, jak mówiono, interesował się magią. Tymczasem on został po prostu wciągnięty do pracy w trybunale, kierowanym przez Bonnera. Od niego zaczęło nagle zależeć czy ludzie wtrącani do więzienia umrą w płomieniach czy nie.
Okropności panowania królowej Marii, zwanej Krwawą Mary, opisywane były w tysiącach egzemplarzy ulotnych pism, rozsyłanych po całej Europie. Najciekawsze relacjonowały przypadki wyrywania się żywych dzieci z łon palonych na stosie matek, oraz praktyki polegające na wieszaniu sobie na szyi świńskich pęcherzy wypełnionych prochem strzelniczym, przez ludzi prowadzonych na egzekucję. Miało to skrócić skazanemu mękę w płomieniach.
Wszystkie te malownicze obrazy muszą jednak zblednąć kiedy przypomnimy sobie jakiej zwyczajowo karze podlegali księża katoliccy schwytani w czasach prześladowań protestanckich. Wieszano ich, a następnie podduszonych odcinano ze sznura, potem rozpruwano im brzuchy i żywym jeszcze wyrywano wnętrzności rzucając je do płonącego ogniska. To była stara angielska kara dla zdrajców, znana od czasów króla Edwarda I, który walczył w XIII wieku ze Szkotami, a może nawet jeszcze wcześniejsza.
Kiedy aresztowano Johna Dee był on przekonany, że pójdzie na stos, okazało się jednak, że zamiast wydać go na pastwę płomieni, Bonner uczynił Johna Dee jednym ze swych sekretarzy. Kiedy los odwrócił kartę i do władzy doszła Elżbieta I, Dee powinien był już na pewno zniknąć, podwójna lojalność, nie była bowiem cechą przesadnie forowaną w Anglii elżbietańskiej. On jednak pozostał. Jakby tego było mało, jego nazwisko zostało usunięte z akt spraw sądowych, w których uczestniczył wraz z Edmundem Bonnerem. John Dee musiał być więc człowiekiem naprawdę potrzebnym koronie.
Jeszcze w czasach króla Edwarda, kiedy po całej Anglii walały się książki ze zniszczonych i okradzionych klasztorów, John Dee zebrał sporą ich kolekcję, zaś po wstąpieniu na tron Elżbiety I wyjechał na całe pięć lat. Odnalazł się w Antwerpii. Poszukiwał tam rzadkich starodruków i rękopisów, a jego najcenniejszą zdobyczą miało być podono dzieło Jana Trithemiusa „Steganographia”.
Musimy poświęcić kilka zdań Janowi Trithemiusowi z Trittenheim nad Mozelą, opatowi klasztoru Benedyktynów w Sponheim autorowi pierwszej pracy dotyczącej kryptografii, która nosiła tytuł „Polygraphia”. Był Jan Trithemius miłośnikiem książek tak wielkim, że miłość ta szybkimi krokami doprowadziła go do Kabały, stamtąd zaś już był tylko krok ku duchom i demonom, oraz oskarżeniom o czary. Trithemius pracował nad kolejnym swoim dziełem, w atmosferze skandalu i pomówień, a kiedy je ukończył stało się ono natychmiast białym krukiem. Była to sławna „Steganographia”, i jej właśnie poszukiwał w Antwerpii John Dee. W księdze opisane były ponoć metody komunikowania się bez użycia mowy, mimiki i jakichkolwiek znaków, metody przenoszenie informacji na odległość za pomocą ognia, oraz sposób na nauczenie się łaciny w ciągu dwóch godzin. Jest to kolejna z długiej listy renesansowych legend, warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że za uczniów Trithemiusa uważani są Heinrich Cornelius Agrippa i Teofrast Paracelsus. Ten pierwszy wsławił się „wywołaniem” ducha zmarłej żony cesarza Maksymiliana I, ten drugi zaś pisał traktaty medyczne, przydające się czasami w pracy trucicielom.
Thritemius zmarł w roku 1516, a jego książka pozostała nieukończona. Powszechnie wierzono jednak, że przetrwał manuskrypt w trzech księgach. I dostęp do tego właśnie manuskryptu zaoferował Johnowi Dee, tajemniczy szlachcic z Węgier, który także przebywał w roku 1563 w Antwerpii.
Ponoć John za udostępnienie manuskryptu na 10 godzin musiał zapłacić aż 20 funtów, co było sumą wielką, zważywszy, że jego niedawne, roczne dochody z małego probostwa wynosiły 80 funtów. Pieniądze na tę inwestycję przesłał Johnowi sam Wiliam Cecil.
Przed naszymi oczami rysuje się więc obraz taki: oto energiczny, niestary jeszcze mężczyzna, ślęczy całą noc przy świecy i pracowicie kopiuje księgę, którą widzi pierwszy raz na oczy, ma mało czasu. Za zaszczyt zaś i przyjemność przepisywanie księgi zapłacił dużo pieniędzy. Rano kiedy skończy pracę, do gospody pod „Złotym aniołem” gdzie mieszka przyjdzie „tajemniczy szlachcic z Węgier” po to, by odebrać cenny manuskrypt.
John Dee sam sprokurował taką opowieść i pewne jest, że do czegoś była ona potrzebna. Miał w domu, w Anglii kilka egzemplarzy „Polygraphii” Trithemiusa, które były dlań poważną inspiracją do działań w służbie państwa. O „Steganographii” i przepisywaniu zaś dowiadujemy się z wyłącznie z korespondencji pomiędzy nim a Cecilem. Tej zaś nie możemy traktować serio, bo kiedy rozmawia ze sobą dwóch ludzi mających związek z czarami oraz informacją poufną, nigdy nie możemy mieć pewności, że to co piszą nie zawiera treści ukrytych. Treść zaś jawna nie służy jedynie ich zamaskowaniu.
Kiedy Dee był w Antwerpii Cecil i Walingham właśnie konstruowali swoją sławną siatkę szpiegowską, rozciągniętą na całą Europę, w której ważnym elementem był wspomniany tu Filip Sidney zafascynowany Olbrachtem Łaskim i jego humanistyczną ogładą.
Organizacja tworzona przez Wiliama Cecila i Francisa Walshinghama, rozpoczęła działalność tuż przed utworzeniem Opryczniny w Rosji i trudno przypuszczać, by wśród znajdujących się na północy członków Kompanii Moskiewskiej zabrakło ludzi przeszkolonych przez Walsighama.
Po powrocie na Wyspę John Dee, jako jeden z nielicznych plebejuszy stał się zaufanym człowiekiem królowej. Zyskał sobie nawet miano nadwornego filozofa. Zamieszkał w Mortlake pod Londynem i rozpoczął gromadzenie księgozbioru, który pod koniec życia jego życia liczył ponad 4 tysiące woluminów.
Spora część gromadzonych ksiąg miała walory praktyczne, które dziś odczytywane są zgoła inaczej i często wyszydzane. Chodzi mi oczywiście o księgi związane z magią, Kabałą i czarami, które w rzeczywistości służyły, tak jak dzieła Trithemiusa, do usprawniania tajnych sposobów komunikacji. Wszystkie inne funkcje tych książek były wtórne i służyły jedynie odwróceniu uwagi ciekawskich.
Misja jaką miał w życiu do spełnienia John Dee była poważna, to zaś co zwykle o nim słyszymy dalekie jest od powagi. Przypuszczać więc należy, że informacje o szarlatańskich sztuczkach rozpowszechniane były celowo, by tak jak od książek, odwrócić także uwagę ciekawskich od jego osoby.
I tak zawsze powtarzana jest opowieść o tym jak to na polach Lincoln’s Inn Fields odnaleziono figurkę woskową królowej Elżbiety z doklejonymi włosami ze świńskiej szczeciny. W tym samym czasie królowa ciężko zachorowała, a na niebie zaczęły pojawiać się dziwne znaki. Oczywiście od razu posłano po Johna Dee, żeby użył swoich tajemnych sposobów i uratował władczynię przed czarami, które na nią rzucono.
Wspomnienie dotyczące reakcji korony na klątwę jaką na Elżbietę rzucił papież Pius V pojawia się w opowieściach o życiu Johna zdecydowanie rzadziej. John został wówczas poproszony o napisanie raportu o stanie państwa. Efektem jego pracy był dokument zatytułowany < ”Brytannicae Reipublicae Synopsis”> czyli „Opisanie republiki Brytyjskiej”. Słowo „republika” użyte w tytule odnosiło się nie tyle do postulatu zakończenia rządów monarchicznych, ale podkreślało, że państwo jest własnością wspólną, wszystkich jego mieszkańców. Warto podkreślić, że nie ma w tym dziele nic o poprawianiu państwa. Ono jest takie jakie jest, a jeśli cokolwiek się poprawia, to sprawy te są ukryte przed zwykłymi śmiertelnikami, albowiem mechanizmy które państwem poruszają mają naturę tajną i ona musi taka pozostać, by państwo mogło żyć i zwyciężać.
W roku 1571 John wyruszył ponownie na kontynent, by zakupić, na koszt państwa przyrządy laboratoryjne, które pozwoliłyby mu na urządzenie pracowni alchemicznej. Miała być ona głównym elementem sponsorowanego częściowo przez koronę, a częściowo przez prywatnych przedsiębiorców, programu badawczego, którego celem była przemiana żelaza w miedź.
Nie mamy tu niestety miejsca na relacjonowanie całego bogatego życiorysu Johna Dee, wspomnimy więc tylko, że odwiedził on w swoich podróżach także kraje cesarskie i nawet dedykował jedną z prac Maksymilianowi II. Możemy przypuszczać, że wtedy właśnie za jego sprawą ściągnięto na Wyspę metalurgów z Czech w tym Joachima Gansa.
Trwający kilka lat program badawczy dzięki któremu korona spodziewała się uzyskać miedź z żelaza, nie zakończył się zapewne takim sukcesem jaką sądzono, ale udało się skrócić w sposób znaczący proces oczyszczania rudy miedzi.
Warto tu podkreślić dwie rzeczy: w badania nad przemianą metali zaangażowaniu byli członkowie rządu, między innymi hrabia Leicester oraz lord Burghley, co czyniło ich odpowiedzialnymi za efekt prac oraz dawało nadzieję na zyski. Druga zaś kwestia to chorobliwe skąpstwo Elżbiety. Ludzie, którzy w innych krajach posługiwaliby się setką sług i asystentów w Wielkiej Brytanii musieli załatwiać wszystkie sprawy państwa we własnym zakresie. Musieli też płacić za kaprysy swojej królowej i dokładać do większości jej przedsięwzięć.
W każdej wydanej w Polsce książce na temat epoki elżbietańskiej przeczytać możemy, że był to czas rozkwitu i bujnego wzrostu, czas koniunktur i zysków. Jest to nieprawda. Czasy były bardzo niepewne i wszyscy urzędnicy korony rozglądali się po świecie w poszukiwaniu obszarów, które można by było łatwo obrabować. Po zniszczeniu klasztorów, ograbieniu kościołów ze złota, okazało się, że kruszec i bogactwa gdzieś zniknęły. Nie ma ich, a pensje dla sług królewskich są gorzej niż niskie. John Dee kiedy zachorował, mógł liczyć na to, że w domu odwiedzi go jedna z zaufanych dam dworu królowej, ale nie na pieniądze od Wiliama Cecila. O tym nie było mowy. Ludzie klas niższych, w szczególnie ubogich regionach jedli co popadło, nie stroniąc od żołędzi, trawy moczonej w mleku, zwierzęcej krwi czy trocin. Parcelowano grunty kościelne, spadała więc produkcja żywności, szerzyła się lichwa. Parlament w 1572 roku wprowadził Prawo o lichwie, zakazujące pobierania więcej niż 10 procent od pożyczki.
John przeżywał wtedy ciężkie chwile i potrzebował pieniędzy, wiedział jednak, że jego protektorzy nikomu nic nie dadzą za darmo, napisał więc list do lorda Cecila z projektem zwiększenia dochodów skarbu i swojego w owym zwiększaniu udziału.
W tych ponurych czasach biedota, ale także możni wierzyli, że ziemia angielska pełna jest ukrytych przed wiekami skarbów. Wiara w to była tak powszechna, że rozkopywano wszystkie pagórki podejrzewając, że znajduje się tam złoto schowane przez dawnych panów lub przez księży. Propaganda państwowa podsuwała bowiem obywatelom wizję Kościoła, który utuczywszy się na krwi i znoju swoich wiernych gromadził skarby i zakopywał je w ziemi.
Nietrudno rozstrzygnąć, że opowieści te służyły odwróceniu uwagi ludzi, od rzeczywistych skarbów, które zgromadzone zostały wskutek rabunku klasztorów, od tego co z pewnością było przywożone przez Kompanię Moskiewską na Wyspę i w ogóle od faktu, że pieniądza, kruszcu, jedzenia i innych potrzebnych rzeczy jest za królowej Elżbiety na angielskiej ziemi jakby mniej niż w dawnych czasach.
Ludzie szukali skarbów wszędzie, ale znajdowano je zdecydowanie za rzadko. Powszechnie wierzono, że istnieją mapy takich miejsc ze skarbami, co oczywiście uruchomiło rynek producentów takich map, całkowicie fałszywych i przyczyniło się do jeszcze większej dewastacji dawnych miejsc kultu.
John Dee, który wiele czasy poświęcił na przeszukiwanie starych opactw i bibliotek widział nie raz różne mapy, a kiedy podupadł nieco na zdrowiu napisał list do Cecila, by umożliwił mu przeszukanie zbiorów bibliotecznych w zamku Wigmor, gdzie spodziewał się znaleźć mapy z zaznaczonymi miejscami ukrycia kosztowności. Prócz nadziei na sukces przy poszukiwaniu garnków ze złotem, John miał coś jeszcze, mianowicie dwa popularne, choć nieznane na dworze podręczniki z wiadomościami na temat geologii. Pierwszy z nich to znana nam księga Georga Agricoli „De Re Metallica” , a druga to „De La Pyrotechnie” autorstwa włoskiego rusznikarza Vannocio Biringuccio.
Dee wierzył ponadto, a utwierdzały go w tym, praktyczne doświadczenia górników poszukujących złóż, że można odkryć podziemne zasoby używając do tego celu rozdwojonej różdżki. Był z tym jednak pewien kłopot, ponieważ poszukiwania takie były wyjęte spod prawa. Nie dość, że w Anglii każde znalezisko należało do królowej, to jeszcze używanie do celów eksploracji czarów, a za takowe uznawano stosowanie rozdwojonej różdżki, podlegało karze. Najpierw więzienia i pręgierza, a przy recydywie karze śmierci. John Dee wierzył jednak, że jeśli swojemu projektowi nada charakter naukowy, otrzyma od Cecila to o czym marzył – koncesję na poszukiwanie skarbów. Zawiódł się jednak srodze. Wiliam Cecil nie zgodził się na to, obawiał się, że Dee, jest za sprytny i za inteligentny, a ze zwykłego pozwolenia na eksplorację uczyni coś, czego wszyscy na dworze, łącznie z królową będą mu zazdrościć.
Cecil nie zostawił jednak Johna Dee bez pomocy, zaproponował mu prowadzenie kursu dla kapitanów i marynarzy pływających do Rosji i dalej na północ w poszukiwaniu północnego przejścia do Azji. John miał wystarczająco zasobną bibliotekę i dosyć przywiezionych z Europy przyrządów, by poradzić sobie z tym zadaniem.
Ponieważ Kompania Moskiewska, nie miała zamiaru dzielić się z nikim zyskami z eksploracji terenów północnych w Rosji, a jej członkowie słyszeć nie chcieli o umożliwieniu jakimkolwiek innym poszukiwaczom eksploracji na zajętych przez siebie terenach, pojawiła się potrzeba sformowania nowej spółki. Tak powstała Kompania Chińska, która wynajęła statki i marynarzy, bardzo nędzne statki – dodajmy od razu – które popłynęły na północny zachód, ku wybrzeżom Kanady, w poszukiwaniu drogi do Chin. Po kilku miesiącach ciężkiego rejsu załogi dotarły do Ziemi Baffina, skąd przywiozły do Londynu kawałek czarnej skały. Okazało się, po wstępnej obróbce, że zawiera on drobiny złota. Wiadomość ta wywołała stosowny efekt i kolejna wyprawa na północ była już dużo lepiej wyposażona, udziałowcem zaś Kompanii Chińskiej została sama królowa.
Wyprawa ta przywiozła ponad 140 ton rudy, z której nie dało się niestety uzyskać nic poza niewielką ilością srebra i złota wartą kilka szylingów. Mimo to, na północ wyruszyła kolejna wyprawa przywożąc jeszcze więcej bezwartościowej rudy. To był koniec Kompanii Chińskiej, jej aktywa zajął syndyk, a „prezesi” trafili do Więzienia Floty.
Mrzonki o rudzie złotonośnej na dalekiej północy skończyły się, ale John Dee przedstawił dworowi nowy projekt, ciekawszy i lepszy do tego, który obejmował poszukiwanie skarbów i znacznie zyskowniejszy od posady szkoleniowca kompanijnych kapitanów wyruszających na dalekie, zimne morza. Dee zaproponował by korona zakwestionował traktat z Tordesillas, który dzielił odkrywany świat pomiędzy Hiszpanów i Portugalczyków. Pomysł ten podparty był informacjami, które Johnowi Dee dostarczył jego przyjaciel z Lovanium wielki Mercator. To on właśnie utrzymywał, że w roku 530 król Artur wyruszył na północ i objął w posiadanie wszystkie dalekie wyspy od Grenlandii po Rosję. Mercator twierdził także, że wyprawa Artura liczyła aż 4 tysiące ludzi, a część z nich przeżyła na dalekiej północy, dowodem zaś na to miała być relacja z dworu króla Norwegii, z roku 1364. Pojawili się tam wówczas ludzie, podający się za potomków rycerzy Artura, którzy zamieszkiwali tereny podbiegunowe.
Uzbrojony w takie idee Dee pojawił się na dworze. Przyjęto go ze zrozumieniem i pozwolono pracować. Zaplanował on wtedy napisanie dzieła, składającego się z czterech woluminów, które byłoby zbiorem wszystkich koncepcji, tak politycznych jak gospodarczych ważnych dla Imperium Brytyjskiego .
Pierwszy wolumen nosił tytuł „Ogólny i szczegółowy memoriał dotyczące doskonałej sztuki nawigacji” i zawierał postulaty oraz wskazówki dotyczące budowy bardzo solidnej floty morskiej, kolejny był serią tabel i wykresów nawigacyjnych, bardzo ponoć skomplikowaną, ale nie możemy go dziś podziwiać ponieważ zaginał. Trzeci zaś, wedle określenia samego Johna Dee, był tajny. Sam autor zalecał raczej przekazanie go „w opiekę Hefajstosa” niż ujawnienie komukolwiek zawartych tam treści. On również nie dotrwał do naszych czasów. Czwarta część, choć brakuje w niej pięciu pierwszych rozdziałów, zachowała się i nosi tytuł „O słynnych i znaczących odkryciach”.
Specjalnie dla królowej zaś Dee napisał pracę „Granice Imperium Brytyjskiego”, w której zawarł informacje dotyczące wypraw Artura na północ, a także ekspedycji walijskiego księcia Madoka, która przepłynęła Atlantyk w 1170 roku i objęła w posiadanie wybrzeża Ameryki Północnej. Dee przekonywał, że wszystkie te ziemie, z mocy prawa należą się koronie brytyjskiej.
Wokół koncepcji nakreślonych przez Johna krystalizować zaczęła się idea eksploracji ziem Ameryki Północnej, której głównym wykonawcą miał być sir Walter Raleigh.
Królową bardzo cieszyło to co proponuje Dee, ale Cecil był ostrożny i niechętny wyprawom za Atlantyk. Kiedy się wreszcie dał przekonać przysłał Johnowi Dee do Mortlake udziec sarny jako znak zgody i pojednania. Wyobraźmy sobie teraz, że jakiś polski magnat przesyła jednemu z profesorów akademii udziec sarny, żeby go do siebie przychylnie nastawić. Na drugi dzień wszystkie drukarnie w kraju powielają szydercze ulotki opisujące to wydarzenie i cały kraj pęka ze śmiechu mając przed oczami ten dziwaczny podarunek. No, ale co kraj to obyczaj.
Musimy się teraz na chwilkę zatrzymać, postawa Dee i jego działalność na niwie filozofii politycznej Imperium, wydaje się być pionierska i taka jest w istocie. Dee pierwszy opisał i skodyfikował cele i metody osiągania sukcesów przez państwo imperialne czerpiące siłę z morza. Pamiętać jednak musimy, że o imperium mówił już Henryk VIII, kupcy zaś angielscy i rycerze, poddani króla Anglii, poruszali się po całym świecie na swoich statkach od bardzo dawna. Stosunkowo świeżo zaś utworzona Kompania Moskiewska, która wynajęła Johna Dee, składała się zaś z kupców zazdrośnie strzegących swoich sekretów i pieniędzy, a nowe towarzystwo zamierzające pływać po Atlantyku, z niezrozumiałych powodów wykluczyło Johna Dee ze swojego grona. Świadczą owe fakty o tym, że teoria bardzo późno doganiała praktykę i choć była błyskotliwa i piękna, to zwykle stała bardzo daleko od strumieni pieniędzy płynących w kierunku różnych zyskownych przedsięwzięć. Kulisy polityki brytyjskiej były dla Johna Dee zamknięte, ludzie tacy jak Walshigham, Cecil, hrabia Leicester, czy nie znani nam z nazwiska milionerzy z City mogli wykorzystywać pomysły, które im podsuwał, ale w nagrodę mieli dla kogoś takiego jak on co najwyżej udziec sarny.
Dee mógł pisać raporty, spotykać się z królową, doradzać jej w sprawach tak ważnych jak małżeństwo z księciem Anjou, wiedzieć wszystko o najtajniejszych sprawach królestwa, ale zawsze pozostawał spory margines tajemnic, do których nie miał dostępu. Były to głównie sprawy gospodarcze, dotyczące pieniędzy i kredytów, czyli w przeciwieństwie do alchemii, astronomii, matematyki i metalurgii tajemnice prawdziwe, których odkrycie groziło śmiercią. Zestawmy kilka fragmentów z życia Johna Dee z tym nieszczęsnym udźcem sarny albo z jego żałosnymi suplikami pisanymi pod adresem Cecila i zawierającymi prośby o pieniądze.
Oto w czasie kiedy na niebie, w konstelacji Kasjopei pojawiło się, niewidziane dotąd, całkiem nowe ciało niebieskie, Dee i jego wychowanek Thomas Diggs rozpoczęli korespondencję z Tychonem Brache, który był pod wrażeniem ich odkryć i dokonań na wszystkich prawie polach nauki. Trudno uwierzyć by listy wymienione z Tychonem, usadowionym w swoim obserwatorium, pośrodku cieśniny Sund nie miały nic wspólnego z księgami Jana Trithemiusa zawierającymi opisy tworzenia szyfrów i sekretnych porozumień. Trudno także mieć wątpliwości co do roli jaką przyszło odegrać Johnowi Dee, w czasie kiedy o rękę Elżbiety starał się książę Anjou. Królowa przybyła wtedy do Mortlake, jadąc do domu Walsinghama i w poufnej rozmowie zapytała Johna, co myśli o jej dziwnym narzeczeństwie. Elżbieta i książę Anjou spotkali się już i bawili dość dobrze we własnym towarzystwie, wymieniali listy i wprost mówiło się o ślubie. Wywoływało to oczywiście niepokój wpływowych kół bankierskich i religijnych. Nastrój niepokoju właśnie, narastający w kraju sprowadził Elżbietę do Mortlake. Dee wysłuchawszy przemowy królowej na temat księcia powiedział tylko jedno słowo. Brzmiało ono: biothanatos. Co można przetłumaczyć z greki jako „nagła śmierć”. I rzeczywiście, w niedługi czas potem książę Anjou umarł, podobno na dur brzuszny. W szczegółach tych widzimy jak dużą wagę królowa i Walsingham przywiązywali do opinii Dee, a jednocześnie widzimy jak nędzne było za owe usługi wynagrodzenie i jakie nieprzyjemności mogły człowieka w tej służbie spotkać.
W podobny sposób możemy opisać funkcję magicznej atmosfery, która unosiła się nad Mortlake. Dee był wielokrotnie oskarżany o praktyki czarnoksięskie, ale przecież nikt nie śmiał rzucić tych oskarżeń naprawdę. Było to tylko takie sobie gadanie, oraz pisanie paszkwili, na które sam zainteresowany odpowiadał lub nie, w zależności od tego jaki miał humor. Okultyzm fascynował wielu ludzi z kręgów dworskich i wielu z nich pojawiało się w Mortlake, po to by uczestniczyć w niesamowitych seansach doktora Dee. O wszystkim rzecz jasna wiedział Walsingham, a Dee upierał się, że uprawia magię i interesuje się okultyzmem, ale nie ma to nic wspólnego z jarmarcznymi sztuczkami. Oczywiście, że nie miało, bo chodziło raczej o gromadzenie informacji na temat ludzi najbliższych królowej i śledzenie ich planów, być może także o doskonalenie technik komunikacji, które dziś nazwalibyśmy technikami niewerbalnymi, których źródło tkwiło wprost w księgach Trithemiusa, a w rzeczywistości wprost w Kabale i pismach hebrajskich.
Do takich właśnie celów, czyli do podkręcania atmosfery niesamowitości służyły Johnowi Dee ludzkie media. Było ich w owych czasach mnóstwo w całej Anglii, każda gospoda miała u siebie jakiegoś młodego, pozbawionego zajęcia człowieka, który zabawiał gości wywoływaniem duchów i przepowiadaniem przeszłości. Ich nadzwyczajna obfitość brała się wprost z owego mitycznego dobrobytu, który panował na Wyspie za czasów królowej Elżbiety. Wśród tych właśnie pozbawionych pracy łazików znalazł się człowiek, który pewnego dnia odwiedził Mortlake i przedstawił się jako Edward Talbot. Zapamiętano go jednak pod nazwiskiem Kelley, a naprawdę nikt nie wiedział jak ów mężczyzna nazywał się w rzeczywistości.
Od czasu pojawienia się Kelleya w Mortlake, opisy życia i działalności Dee wzbogacone są o nowy element. Piszą oto autorzy o uzależnieniu się doktora Dee od młodego medium. Jest to motyw dominujący i moim zdaniem całkowicie nieprawdziwy. Kelley bowiem nie pojawił się w domu Johna przypadkowo. Musimy zawsze pamiętać o tym, że John, choć izolowany od spraw najważniejszych był bardzo blisko królowej. Gdyby ktoś taki jak Kelley, jakiś przybłęda nie wiadomo skąd, który nie krył się wcale z tym, że miał wyrok za fałszowanie pieniędzy, spróbował zakłócać spokój domu w Mortlake, zostałby zabity, przez ludzi Walsinghama. Jeśli zaś nie został zabity, mimo licznych wybryków, to znaczy, że był jednym z nich. Nie mogło być bowiem tak, że w czasie kiedy Europa opleciona jest siatką londyńskich szpiegów, kiedy w Anglii urządza się polowanie na katolickich księży przysyłanych tam z Rzymu, celem rekatolizacji Wyspy i przygotowania spisku przeciwko królowej, toleruje się w domu jednego z najważniejszych doradców królestwa jakiegoś pana Kelleya, który miewa napady szału.
Przecież jadąc do domu Walsinghama, królowa przejeżdżała przez Mortlake. Obecność tam szarlatana, oszusta, który używając dziwnych języków rozmawia z duchami i przywołuje anioły była zbyt niebezpieczna.
Sądzę, że John Dee i jego dom, oraz cała magiczna otoczka, służyły do tego, by Walsingham mógł zamykać w więzieniu ludzi, których uważał za wrogów królestwa. Była to jednym słowem pułapka. Póki co była to pułapka stacjonarna, w którą wpadać mieli bogaci i nierozsądni lordowie, zainteresowani przeszłością dziwnego medium doktora Dee, tego młodego pana, nazwiskiem Kelley, który był ponoć katolickim księdzem, ale archanioł Michał kazał mu złamać celibat i wyruszyć w drogę, by szerzyć wiarę katolicką, w opanowanej przez antychrysta Anglii.
Nie minie wiele czasu, a Walsingham uczyni z Johna Dee i jego dziwnego asystenta pułapkę objazdową. A stanie się tak w chwili kiedy w Londynie pojawi się Olbracht Łaski.
Pobyt Łaskiego w Anglii nie był dla nikogo ani zaskoczeniem, ani jakimś specjalnym novum. Pamiętamy przecież, że jego stryj Jan został tam zaproszony w czasach króla Henryka, że mieszkał wraz ze wspólnotą przybyłych z Europy protestantów w dawnym klasztorze Augustianów w Londynie. W pobycie Łaskiego na angielskiej ziemi, są jednak pewne dziwne aspekty. Przede wszystkim chodzi o to, jak Olbracht był tam podejmowany. Oto wydawano nań mnóstwo pieniędzy, na osobistych audiencjach przyjmowała go sama królowa, stale towarzyszyli mu Filip Sidney i lord Leicester . Ten ostatni był po prostu trucicielem, bardzo potrzebnym dworowi, zainteresowanym magią, o wiele bardziej niż Dee i Kelley razem wzięci, a ten pierwszy to potomek hrabiego Northumebrland, pierwszego pracodawcy Johna Dee. Łaski jak pamiętamy zetknął się z nim w Polsce i obaj przypadli sobie do gustu.
Ponieważ nikt nie potrafi w przekonujący sposób wyjaśnić po co Łaski pojechał na Wyspę, ja spróbuję to zrobić, mam nadzieję właściwie, w oparciu do powszechnie dostępne informacje. Zacznijmy jednak od innych propozycji wyjaśnienia celu tej podróży. W pracy Hermana Zdzisława Scheuringa czytamy, że Łaski pojawić mógł się w Anglii ponieważ miał tajną misję handlową, nie wiadomo niestety przez kogo zleconą. Mógł tam również pojechać po to, by zająć się produkcją złota. To jest równie nieprawdopodobne jak misja handlowa. Łaski, mógł próbować eksperymentów alchemicznych w dowolnym miejscu w Europie środkowej, Praga czy Kraków nadawały się do tego równie dobrze jak Londyn.
Scheuring zdaje nam niejako relacje z tego co inni historycy pisali o misji Łaskiego i sam podsuwa gotowe rozwiązanie: Łaski pojechał tam, bo nie miał pieniędzy i musiał się jakoś wydobyć z długów. Król Stefan, mimo usłużności Olbrachta, mimo jego wystąpienia przeciwko Zborowskim, nie przeznaczył dla Łaskiego żadnych poważniejszych sum. Musiał się więc pan Olbracht jakoś ratować. To nie jest dobre wytłumaczenie, bo jakie niby Łaski miał mieć gwarancje na to, że w Anglii dostanie jakiekolwiek pieniądze? Musiałby przyjechać z konkretną ofertą, a jeśli taką miał dotyczyć mogła ona jedynie zgładzenia króla Stefana oraz układów ze Szwecją, która właśnie zagospodarowywała port w Narwie. Tak więc to jedynie mogło pchnąć Łaskiego do wyjazdu, a nie desperacja. Z desperacji Łaski mógł się co najwyżej po raz kolejny ożenić z bogatą wdową, których przecież nie brakowało.
Jego propozycja – współpraca z flotą duńską lub szwedzką przy likwidacji Kompanii Moskiewskiej na północy, złożona królowi Stefanowi, oznaczała, że Łaski miał dobre kontakty zarówno w Sztokholmie jak i w Kopenhadze. Oznaczała również, że chciał w ten sposób wydrzeć zwycięstwo królowi Stefanowi oraz zarobić na tym trochę grosza. Była także owa propozycja pułapką, bo król zgodziwszy się na nią, musiałby zaakceptować wszystkie posunięcia jednego ze swoich sojuszników, a Szwedzi mieli zamiar zająć Narwę. I zrobili to w najmniej spodziewanym momencie kradnąc najważniejszy owoc zwycięstwa trzech polskich kampanii w Rosji.
Łaski pojechał do Londynu, by pośredniczyć pomiędzy Szwecją a Anglią, a także po to, by omówić plan zamordowania króla Stefana.
Zwróćmy uwagę na to, że Anglicy nie zamierzają usunąć z tronu Jana III króla Szwecji, który dzierży w ręku klucz do zysków. Oni chcą się pozbyć Stefana Batorego. Dlaczego? Pewnie dlatego, że do tej akcji łatwiej jest znaleźć wspólników. Śmierci króla oczekują w Wiedniu, oczekują jej w Gdańsku, w Lubece i w Pradze, myślą o niej bez przerwy Zborowscy, a pewnie także i sułtan, którego były lennik mógł już zmęczyć swoją polityką. Likwidacja króla nie będzie łatwa i potrzebny jest do tego dokładny plan oraz sieć współpracowników, która nie będzie niepokojona niepotrzebnymi interwencjami dworów obcych, na przykład wiedeńskiego. Czy jakimiś sprzeciwami patrycjatów współpracujących aktualnie z królem, na przykład patrycjatu Rygi. Potrzebna jest powszechna zgoda na tę śmierć, a Łaski, stronnik Habsburgów i przyjaciel Szwedów, ma być tej zgody gwarancją.
Kiedy pojawił się w Londynie stało się to co zmyliło Hermana Zdzisława Scheuringa, co do charakteru jego misji – Olbracht Łaski dostał od razu mnóstwo pieniędzy i był traktowany jak król. Towarzyszyli mu jedni z najważniejszych ludzi w królestwie, zaraz też został skierowany do Mortlake, bo ponoć bardzo pragnął spotkać się z Johnem Dee, który wywoływał anioły. Łaski zaś chciał je przepytać na okoliczność swojej ewentualnej koronacji w Polsce oraz w Mołdawii. Dee oczywiście przyjął go łaskawie, odbył z nim oraz Kelleyem serię seansów, o których pisałem w II tomie Baśni. Łaski zapewne w trakcie tych seansów uwiarygodnił się na tyle, że można go było wysłać wraz z Dee i Kelleyem do Polski celem zastawiania mobilnej pułapki na najważniejszego wroga korony i najważniejszego przeciwnika misji Artura Pendragona na północy, na Stefana Batorego. Król Polski bowiem, nie tylko zagroził interesom Kompani Moskiewskiej, nie tylko dysponował konkurencyjną doktryną państwową, która tkwiła korzeniami w Rzymie, on jeszcze miał do dyspozycji całą armię świętych Jerzych ze skrzydłami gotowych zabijać wszystkie smoki jakie znajdą się w zasięgu ich wzroku. Co już raz można było oglądać – na grobli lubieszowskiej, w czasie bitwy pod Tczewem.
W trakcie pięciomiesięcznego pobyty Łaskiego w Anglii trwał nieustający festyn na jego cześć, ludzie którym do tej pory szkoda było pieniędzy na wsparcie chorego doradcy korony, wydawali krocie na jakiegoś przybłędę. Królowa, która nie wypuściła z rak ani pensa na żadne ryzykowane przedsięwzięcia zanim nie uczynili tego jej poddani, żywiła teraz i obdarowywała drogimi upominkami jakiegoś Łaskiego. Olbracht jadał za jej pieniądze, organizowano się dla niego dysputy naukowe w Oksfordzie, żeby schlebić jego próżności i oczywiście przez cały czas pilnie obserwowano.
Kiedy wreszcie pobyt dobiegł końca i wszyscy trzej oraz rodziny Dee i Kelleya wyruszayły do Polski, wszyscy mają pieniądze. Nie jakieś grosze na podróż, ale poważne pieniądze. John Dee wynajął w Krakowie kamienicę na cały rok i płacił za to 80 funtów, czyli swój niedawny całoroczny dochód z probostwa. Miał oczywiście z czego żyć, w końcu przebywał za granicą z misją wagi państwowej.
W czasie podróży cały czas dochodziło do scysji pomiędzy Johnem Dee a Kelley’em. Sprawy te są dość szczegółowo opisane w dzienniku Dee, najważniejsze zaś w owych kłótniach jest to, że Dee nie miał na Kelleya żadnego wpływu. Był więc Kelley prawdopodobnie ważniejszym elementem mobilnej pułapki, niż Dee, albo założyć musimy, że choć obaj reprezentowali koronę, to każdy z nich wysłany został do Polski, przez innego dostojnika z otoczenia królowej. Kelley, bez którego niemożliwe było aranżowanie seansów spirytystycznych zachowywał się prowokująco i niegrzecznie. Pozwalał sobie na różne grubiaństwa wobec Johna Dee i jego żony, a oni nie mogli w żaden sposób przywołać go do porządku.
Pobyt Johna Dee w Krakowie opisuje Benjamin Wooley w książce „Mag królowej” w sposób niezwykle charakterystyczny, podkreśla mianowicie wielkość i wspaniałość miasta oraz jego dynamikę gospodarczą, która brać się miała z ducha tolerancji religijnej i swobody. Jak pamiętamy w tym samym czasie w Wielkiej Brytanii prześladuje się i morduje księży oraz katolików, ludzie zamykani są w więzienia, a o gospodarczym ożywieniu nie ma co nawet marzyć, przez co królowa Walsingham, Cecil i Leicester – wariatka, zbrodniarz i dwóch czarowników – wysyłają kupców kompanijnych po całym świecie, żeby rabowali co się da.
W czasie pobytu Dee w Krakowie, doszło do aresztowania Samuela Zborowskiego, mag królowej opisał je zgoła inaczej, mniej lapidarnie niż polscy autorzy i to jest moim zdaniem opis ważny, być może ważniejszy niż samo zdarzenie. Jak pamiętamy, Jerzy Besala, przedstawił aresztowanie Zborowskiego mniej więcej w taki sposób w jaki pokazano w filmie o panu Wołodyjowskim pochwycenie Azji Tuhajbejowicza. Tymczasem Dee opisuje kawalkadę 60 wozów eskorty, wśród których znajduje się jeden zamknięty wóz, obity czerwonym suknem, w nim właśnie siedzi Samuel Zborowski. Pisze ponadto Dee, że Łaski jest jawnym stronnikiem Zborowskich. To się nie do końca pokrywa z faktami przedstawianymi w opracowaniach na temat relacji Łaski-Zborowscy. Łaski jest bowiem ukazywany, jako nielojalny gangster, który chciał pogrążyć kolegów. I tak rzeczywiście było, później, w czasie rozprawy w roku 1585. Być może jednak owa gotowość do podjęcia współpracy z królem była spowodowana nie chęcią zarobienia paru groszy, ale wciągnięcia Stefana Batorego w pułapkę.
W roku 1584 Dee, znając stosunki panujące w Anglii, był mocno przestraszony tym, że Łaski miał coś wspólnego z aresztowanym, w Londynie naraziłoby go to na aresztowanie, powieszenie, odcięcie za życia, wyprucie bebechów i spalenie ich w ogniu. W Krakowie jednak nic specjalnego, utrzymanego w standardach londyńskich, się nie działo. Poza tym, że Zamoyski kazał odrąbać Zborowskiemu głowę, a Zborowscy rozpoczęli przeciwko niemu kampanię propagandową.
Dee był jednak zaniepokojony i próbował znaleźć jakiś sposób na wydostanie się z Krakowa. Stałym elementem życia obydwu magów, były seanse spirytystyczne, w czasie których ukazywał się zebranym archanioł i on właśnie w słowach gniewnych i nie znoszących sprzeciwu domagał się, by Dee wyruszył do Pragi. Dając mu tym samym pretekst do opuszczenia Krakowa. Sam Dee zwlekał i opowiadał o tym szeroko, ale wobec natarczywości anioła, wobec faktu, że duch zaczął dybać na życie jego najmłodszego syna, zdecydował się w końcu wyruszyć wraz z Kelley’em. Był to dobry powód i łatwe wytłumaczenie dla tych, którzy mogli ich w Krakowie pilnować z rozkazu króla Stefana, czy jakiegokolwiek innego monarchy.
W Pradze Dee miał ważną misję do spełnienia, musiał porozumieć się z samym cesarze Rudolfem. To była druga część jego zadania, na jej opis trafiamy jednak zwykle już wtedy kiedy Dee znajduje się w Krakowie. Nikt nie wspomina o wizycie w Pradze, kiedy Dee, Kelley i Łaski są w Londynie. Jeśli ktoś nie wierzy w przymus spotkania doktora Dee z cesarzem , niech przedstawi sobie prze oczami obraz następujący: do Pragi zjeżdża nieznany rzekomo nikomu Anglik, który zatrzymuje się w gościnie u cesarskiego lekarza doktora Hajka, a zamieszkuje w domu przy rynku Betlejemskim, stojącym na wprost kaplicy o tej samej nazwie, w której dawno temu swoją niezwykłą karierę rozpoczął Jan Hus. Doktor Hajek, ma umożliwić przybyszowi audiencję u Rudolfa II Habsburga. Oczywiste jest, że ani Anglik nie był nieznany, ani gospodarz nieprzypadkowy, a i cel misji także musiał być dla wszystkich jasny.
Obaj panowie Hajek i Dee rozmawiali długo o nauce, obaj bowiem obserwowali na niebie te same dziwne zjawiska, które prócz nich obserwował także Tych Brache na wyspie pośrodku cieśniny Sund, dyskutowali także o wprowadzonym właśnie w Europie kalendarzu gregoriańskim oraz o astrologicznych efemerydach. Hajek był oczywiście protestantem i zwolennikiem nauk Husa. Obecnie jednak należy do frakcji utrakwistów, szukającej porozumienia z Kościołem Powszechnym.
Wizyta Dee u cesarza Rudolfa opisywana jest przez Benjamina Wooley, w sposób dziwny. Oto mag królowej zostaje przyjęty trzy godziny po wyznaczonym terminie audiencji. Cesarz nie jest zdziwiony jego wizytą, ponieważ Dee napisał doń wcześniej bardzo długi list, w którym ani słowem nie wyjaśnił celu swojego pobytu w Pradze. Kiedy zaś pojawił się przed obliczem najjaśniejszego pana, nazwał go grzesznikiem i zaczął pouczać, dając mu jednocześnie do zrozumienia, że zna sposób na to, by uratować jego nędzą duszę od piekielnych mąk. Cesarz słysząc te słowa nie wyrzucił go za drzwi, nie kazał zrzucić z okna ani nie zamknął w lochu. Cesarz obiecał głęboko przemyśleć słowa doktora Dee i odnieść się do nich z całą powagą, powiedział także, że wierzy w szczerą miłość Anglika do jego osoby. Na drugi dzień po wizycie Johna, cesarz Rudolf przysłał mu list, w którym oznajmił, że sprawy Johna Dee w Pradze prowadzone będą przez kanclerza Jacoba Kurz von Senftenau. To ważna informacja, albowiem człowiek ten był odpowiedzialny za ewakuację z Danii Tychona Brache oraz za opiekę nad astronomem w Pradze. Brache mieszkał w domu Kurza i ściśle z nim współpracował. Teraz zaś przydzielono go doktorowi Dee.
Musimy w tym momencie coś wyjaśnić. Niemożliwe jest, by jakiś, nawet bardzo znany, astronom i czarnoksiężnik z Anglii, przemawiał w sposób impertynencki do majestatu Rudolfa II, czy jakiegokolwiek innego majestatu. Jeśli zaś to czynił, musiał to robić w ramach pewnej przyjętej gry dyplomatycznej, która zakładała posługiwanie się komunikatami zaszyfrowanymi. Dee przekazał Rudolfowi w liście i podczas audiencji ważne informacje od Elżbiety, cesarz zaś miał się do nich odnieść i oznajmić swoją wolę wysłannikowi Londynu. Inaczej nie można tego interpretować.
Musimy pamiętać, że w dawnych czasach, za panowania Maksymiliana II Dee był już w Czechach i na Węgrzech. Poznał ówczesnego cesarza i wiązał z nim wielkie nadzieje, podobnie jak korona brytyjska. Maksymilian II bowiem, był zawsze o krok od protestantyzmu. Anglicy liczyli, że krok ten w końcu zrobi i stanie się ich sojusznikiem przeciwko Hiszpanii i Francji. Tak się jednak nie stało. Po śmierci Maksymiliana, Dee przybył z misją do Rudolfa II i tu również spotkał go zawód. Przydzielono mu do opieki Kurza, człowieka, który zwerbował do pracy dla cesarstwa, Tychona Brache i jeszcze umożliwił mu wyjazd z Danii, dzięki czemu Tycho nie wpadł w ręce Walsinghama. To mogło oznaczać, że cesarz chciałby żeby Dee przeszedł na jego służbę. To było jednak niewykonalne.
W Pradze przebywał w owym czasie papieski nuncjusz, pierwszy nuncjusz od 100 lat, który miał zamiar, przy politycznym wsparciu Rudolfa II, oraz jezuitów przywrócić w mieście wiarę rzymską. Człowiek ten nazwał się Jan Franciszek Bonomo. Dee w niejasny sposób dostał do rąk jego poufną korespondencję. Nie wiemy, czy ten fakt, czy coś innego skompromitowało nuncjusza, został on w każdym razie zastąpiony przez kardynała Germanico Malaspinę. Ten zaś postanowił po prostu usunąć Dee z Pragi.
John sam najchętniej by wyjechał po fiasku swojej misji, ale zdążył już sprowadzić do miasta żonę, która powiła kolejne dziecko, syna Michaela. Podróż z małym dzieckiem, z kobietą w połogu, nie była wówczas bezpieczna. Domagał się jej jednak anioł ukazujący się podczas seansów przeprowadzanych w domu przy ul Solnej, bo tam przeprowadziła się rodzina Johna Dee.
Koniecznie musimy wspomnieć o jeszcze jednym człowieku, który pojawił się w życiu Johna Dee jeszcze w Krakowie. Był to niejaki Francesco Pucci, Włoch pochodzący z bardzo ustosunkowanej rodziny, który porzucił katolicyzm na rzecz poszukiwań religijnych i handlu. To znaczy odwrotnie, najpierw handlu, a później poszukiwań religijnych. Handlem zajmował się w Lyonie, który jak pamiętamy był centrum francuskiego włókiennictwa. Przypływały do tego miasta wielkie transporty angielskiej wełny. I właśnie tam Pucci doznał objawienia i postanowił rozpocząć religijne poszukiwania.
Najpierw wyjechał do Oksfordu, skąd go wyrzucono za rzekomo prokatolickie sympatie, przystąpił do kalwinistów i polemizował z Fausto Sozzinim, w Bazylei, a w sierpniu roku 1572 był akurat w Paryżu, kiedy mordowano tam hugonotów w noc św. Bartłomieja. Wygląda więc na to, że Walsigham zabezpieczał się jak mógł, pewnie prócz Filipa Sidneya jego samego i Francesco Pucciego siedziało w Paryżu w tę nieszczęsną noc jeszcze z pół tuzina innych szpiegów z jego sławnej, rozsianej po całej Europie siatki.
Nie wiadomo dokładnie po co Walsingham wysłał Pucciego do Krakowa i Pragi, być może zwątpił w Dee i jego lojalność, a być może po prostu się o niego obawiał. Możemy jednak zasugerować pewną wersję wydarzeń.
Dziwne jest to, że kiedy wreszcie wszyscy, całą ekipą zdecydowali się przenieść z powrotem do Krakowa, Kelley zaczął objawiać nagłe zainteresowanie katolicką liturgią, w niedługim czasie ta sama przypadłość spotkała Johna Dee, być może więc Walsingham wysłał do nich Pucciego z poleceniem by udali nawróconych i zdobyli jakieś informacje od hierarchów polskiego Kościoła. Nie rozstrzygniemy tego.
W roku 1586, wiosną, John Dee powrócił do Pragi, po to by spotkać się z nuncjuszem Malaspiną, musiało być to związane z wystąpieniem Anglii przeciwko koronie hiszpańskiej. Lord Leicester, znany truciciel i najprawdopodobniej kochanek Elżbiety, wyruszył na morze, by zwalczać hiszpańskie okręty. Dee zaś przybył do Pragi, by rozmawiać z nuncjuszem papieskim. Spotkało go tu wielkie zaskoczenie, albowiem człowiekiem, który służył za emisariusza pomiędzy kardynałem Malaspiną, a angielskim magiem, był nie kto inny tylko Francesco Pucci. Tak więc plany Londynu musiały być dość złożone jak widzimy i żaden z członków szpiegowskiej siatki Walsinghama nie znał ich w całości. Po spotkaniu z Malaspiną, Dee i Kelley podreperowali nieco swój budżet, nie wiadomo jednak dokładnie kto im zapłacił, z rozmów jednak nic nie wyszło, bo wkrótce wrócili do Krakowa. Mieli spotkać się w tym mieście z samym królem Polski Stefanem Batorym. Spotkanie to zaaranżować miał Olbracht Łaski.
Nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie – bomba !!!!.
Mówią, że to najlepszy tom, ale jest bardzo gruby – 437 stron.
Skoro wznowienie to jakiś sukces jest. Potem kolej na wydanie xx poprawione i rozszerzone. 🙂
Nie chciałem tego wznawiać od razu, a nakład skończył się już zimą. 3 tysiące egzemplarzy sprzedaliśmy w niecałe dwa lata. To duży sukces.
Polecam film „Anonymus” – historia Szekspira (lorda Southampton), gdzie spotkamy również Cecila (dokładnie dwóch: ojca i syna).
Choć to oczywiście filmowa fikcja, jednak jest dobrze zrobiona i ciekawie się ogląda. Poza tym scenarzysta prześledził trochę teorii spiskowych nt. Szekspira (bo skąd ten syn rękawicznika – Szekspir, miał tak potężną wiedzę?).
Polecam.
Wiesz co, lepiej mi nie polecaj takich rzeczy, bo to świadczy o tobie jak najgorzej. Cecil jest w każdym brytyjskim filmie dotyczącym epoki Elżbietańskiej.
brakowało mi tego jednego tomu … już zamówione :))
No to masz Pan wyniki jak najwieksi dystrybutorzy wydawnictw sportowych w Polsce, ktorzy dysponuja siecia 500 punktow sprzedarzy.
😉 ejcyzoporp enżawop an oklyt meiwopdo inśab z ydohcod ćiowdop kaj meiw 😉
Ja też wiem, nie wymądrzaj się.
Film jest fantazją ale jest fajnie zrobiony. Czego się spodziewać po Hollywoodzie? Na pewno nie prawdy hist. Jak jest film komercyjny w miarę zrobiony to wart i taki obejrzeć. Skoro Cecil jest w każdym filmie to można sobie go porównać jak go przedstawiają.
Dlaczego, więc mam nie polecać.
To ty nie pisz tak, bo to świadczy o tobie jak najgorzej.
P.S.
Tyle o Anglii piszesz ciekawych rzeczy, warto byś nabył trochę angielskiej ogłady i kultury słowa, w swoich komentarzach. Widzę że raczej wolisz język rodem z Monty Pythona czy serialu „Czarna Żmija”.
Angielskiego czego?
Demony podczas egzorcyzmów często mówią wspak. Inwersje wypowiedzi linearnych – werbalnych, muzycznych – pochodzą z tamtej strony.
Na razie najlepszy – ostrze sobie zęby na czwórkę, myślę że może zdetronizowac trójkę.
Otóż to.
Jak zes Pan to zrobil? Literka po literce? Czy tez jakis html-owski hokus-pokus?
Dzień bez procedurki jest dniem straconym – StrReverse(MyText) 😉
bjn – ph – t3
mam ta jedna I nic wiecej
ale za to z dedykacja gm!
A kiedy dokładnie będzie zapowiedziane spotkanie wrześniowe w Opolu? I w jakim miejscu? I czy będzie można nabyć książkę wtedy?
Dziś w Discovery Channel o 21:00 będzie film o Johnie Dee. Zakłamany ale pokażą oryginały jego dzieł.
I trochę OT. Poraził mnie wczoraj link podany przez jednego z Twoich komentatorów Coryllusie w s24. Ten link odsyłał do obszernej relacji z jakiejś uroczystości Bractwa św. Stanisława. Jest to iście towarzystwo z piekła rodem, które swoje czerwone mordy wyciera św. Stanisławem ale czy zauważyłeś Coryllusie kto tam karty rozdaje, kto robi za sponsora tego diabelstwa – firma tekstylna szyjąca mundury na miarę dla Wojska i handlująca wojskową drobnicą. Może w takiej firmie Irlandczycy mundurowali swoje siły powstańcze? Może w takiej firmie zlecano szycie zgrzebnych sukien dla katarskich prządek? Jak zawsze na dnie wydarzeń zawsze plączą się tekstylia.
EMPiK powołął kapitułę, która wyprodukowała listę 100 książek, które należy przeczytaćl to samo uczynili czytelnicy. Szczegóły dla zainteresowanych.
http://www.empik.com/100ksiazek?gclid=CJ7btNmTpMcCFSjJtAod18cFsQ&gclsrc=aw.ds
Zawsze się plączą i to jest widomy znak. Ciekaw jestem do kogo w istocie ta firma należy, bo przecież nie do tych książąt wystruganych z buraka.
” Dzień bez procedurki jest dniem straconym”
Czyzby szyfrant Zielonka sie odnalazl?
Co to bedzie jak wszyscy u Coryllusa na blogu, zauroczeni Johnem Dee, szyfrem beda gadac? Juz pedze do nauki wlasnej – xHTML, CSS, JavaScript, PHP, C#. Starczy na poczatek?
Woli Pan jak ktoś udający gentelmana robi z Pana idiotę ? W takich filmach można tylko smakować ich stopień zakłamania i fikcji jeżeli to kogoś bawi. Kiedyś oglądałem w kółko Braveharta. Wszystko jest tam szmirą. Tylko ścieżki dźwiękowe w takich produkcjach mogą przynieść pozytywne wrażenia estetyczne.
To znaczy ze Empik padnie. Rynek treści się wymyka wiec po co dopłacać. Na upadłości można orżnąć paru naiwniaków. Tzn wydawnictw z tej 100.
Ci wysłannicy City sa straszni. A gdyby tak prześledzić obecność brytyjskich dyplomatów w Polsce przed Smolenskiem. Którzy z nich zniknęli tuż po i już nie wrócili. Czyli zakończyli misje.
Wielka firma tekstylna „dyktatora mody” Hugo Bossa zaczynala od zlecenia na szycie mundurkow na duza skale dla Hitlerjugend, apozniej dla SS. Tak powstala fortuna, ktora w dzale mody meskiej ma dalej duzo do gadania. Pieniadze poszly wiec z innego zrodelka, bo Hugo tylko realizowal zlecenie. Musial gdzies zamawiac materialy i maszyny. W garazu na jednej maszynie takie zlecenia sa nie do zrealizowania. Przedzalnie, tkalnie, farbiarnie, hale krojnicze, szwalnie, magazyny, … to spory arsenal do ogarniecia.
Trzeci tom to gruba sprawa. Tematycznie i objetosciowo. Swoj egzemplarz kupielm rok temu w Rapperswil, czeska Basn z dedykacja kupil mi umyslny na targach w krakowie jesienia zeszlego roku. W zeszlym miesiacu zamowilem pakiecik, ale dopiero we wrzesniu bede w Polsce i wtedy poczytam Basnie, Dzieci PRL i SN.
COs o sprawie w sadzie slychac a propos tych PRLowskich obrzyganych sierot?
Gospodarz pisze: Zamieszczam więc jeden z moich ulubionych rozdziałów o kolonizacji północy przez kapitał brytyjski. i z jakiś znanych mu powodów tak sądzi.
Ja też mam swój ulubiony kawałek, zaznaczam treściowo, duchowo i literacko, który jest nie do pobicia, a mianowicie z amerykańskich historii ten o redukcjach jezuickich, czyli Kto zabił Rodrigo de Mendoza. Jest on też ulubiony z tej racji, iż Gospodarz po raz pierwszy docenia KK i nie tylko wyłącznie jako doskonałą, że tak brzydko napiszę, organizację sieciową.
Jeden brytyjski jeszcze na coś czeka i ma zamiar wykonywać jakieś zlecenie pryncypałów, chociaż sam z marszałkowania zrezygnował.
Zdumiewające, że ostatnio wielu rezygnowało ze startu do żyrandoli, czy stanowisk, bo najwcześniej Tusk, a potem Miller, Kaczyński, Pawlak, a z kolei inni, pod namową, startowali i to bez pieniędzy, bez szans i bez zaplecza.
..” metody przenoszenie informacji na odległość za pomocą ognia”.. – atrament sympatyczny;
..”komunikowania się bez użycia mowy, mimiki i jakichkolwiek znaków”.. – szyfrowanie za pomocą liczb w oparciu o znany i posiadany przez strony konwersacji identyczny tekst;
..”sposób na nauczenie się łaciny w ciągu dwóch godzin”..- łacina przez wieki była językiem medycyny. Załóżmy, że chodziło o pewne przydatne na dworach specyfiki…
Twoj tekst jest fajny, przypomina mi fragment ksiazki Niziurskiego’Siodme Wtajemniczenie”.
Gdy bylem mlody i naiwny zachwycalem sie „anglosaskimi normami” i „standartami” ale juz mi dosc dawno to przeszlo.
Ich standarty polegaja mniej wiecej na tym ze upatrzona ofiare, prosze mi wybaczyc jezyk, rypie od tylu (z mydlem lub bez, w zaleznosci od okolicznosci) gentleman we fraku i bialych rekawiczkach.
Wtajemniczeni wyłącznie szyfrem powinni nadawać!
Inaczej nie ma tajemnicy. Informacja cenniejsza niż złoto 😉
Na razie nic
teraz zajumali nam jedno pokolenie … i może wystarczy?
Marcinie SW – współczuję podejścia do kina. Współczuję.
co Państwo na to ?
https://www.youtube.com/watch?v=K2KGL2CLLDE
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.