Skąd taki pomysł na tytuł wstępu każdy już się pewnie domyślił. Z piosenki Stanisława Staszewskiego o Mariannie, gdzie znajdują się słowa: lecz na szczęście w swoim zamczysku, wśród zbrój starych, Azefa listów, w policyjnych aurze romantyk, czuwa ciotka Idalia – antyk…Tak więc będzie to po trosze tekst o ciotce Idalii. Dlaczego ja umieszczam taki wstęp w książce o powstaniu sipajów w Indiach? W dodatku napisanej przez jakiegoś Anglika, nachalnie dość prezentującego przed swoim nazwiskiem – Retcliff – tytuł szlachecki? Zaraz wyjaśnię, najpierw słowo o treści książki i samych Indiach. Powieść, którą masz drogi czytelniku w rękach, jest drugą książką dotyczącą Indii wydaną przez naszą oficynę. Pierwszą był Wielki żywopłot indyjski, rzecz o nieprawdopodobnej mistyfikacji, która została odkryta przez samotnego, ale cierpliwego bibliotekarza z Londynu. Od kiedy wydałem książkę o żywopłocie, poszukiwałem usilnie jakichś dostępnych pozycji na temat Indii. I trafiłem na Indie w płomieniach, rzecz o narodzie na torturach. Tytuł choć trochę egzaltowany zwrócił moją uwagę, pamiętałem bowiem, że powstanie Sipajów, jakże ważny epizod w historii Indii, było elementem wszystkich młodzieżowych i egzotycznych narracji, w których zaczytywałem się jako dziecko. Świat współczesny jakby o nim zapomniał, a w języku polskim żadna historia tych wypadków nie została zanotowana. Ucieszyłem się podwójnie widząc, że Indie w płomieniach to książka znajdująca się w wolnym zasobie, a jej tekst, choć tłumaczony przed wojną, jest czytelny, interesujący i napisany żywym językiem. Nie zaniepokoił mnie tytuł szlachecki przed nazwiskiem autora, uznałem że to może być jakiś zabieg wydawcy, który chciał polskiego czytelnika zachęcić do tej, egzotycznej i nieoczywistej, lektury. Przygotowanie książki do druku potrwało chwilę, podobnie jak zaprojektowanie okładki. Dopiero na koniec zainteresowałem się postacią autora i okazało się, że człowiek o tym nazwisku nie istnieje. To znaczy istnieją jego książki, dostępne po niemiecku, na niemieckich aukcjach, ale to wszystko. W tej samej chwili zorientowałem się, że Sir John Retcliff, gdyby był Anglikiem, pisałby się raczej Ratcliff. Poprosiłem o pomoc kolegę, o wiele sprawniejszego niż ja w internetowych poszukiwaniach autorów i książek, i oto oczom naszym ukazała się cała prawda. A na pewno spora jej część. Oto bowiem prawdziwe nazwisko sir Johna Retcliffa brzmi Hermann Ottomar Friedriech Goedsche, urodzony na Śląsku, w powiecie trzebnickim, w miasteczku Trachenberg, które dziś nosi nazwę Żmigród. Pan ten przez niektórych niemieckich krytyków stawiany był na równi z Karolem Mayem. Ciekawe dlaczego, skoro jego książki nie są przeznaczone dla młodzieży, a bardziej dla dojrzałego czytelnika, w tym takiego, który dojrzał politycznie. Nie ma bowiem co ukrywać, że Hermann Goedsche jest pisarzem politycznym, a jego krytyczne analizy dotyczą przede wszystkim polityki imperium brytyjskiego. Trudno mu też odmówić talentu i zapału, a jednak stawiany jest nie tylko obok Maya, ale także w jego cieniu. Zanim wyjaśnię dlaczego, dokończyć pragnę wątek podobieństw. Co zbliża tych dwóch geniuszy niemieckiej literatury? Praca dla tajnej, pruskiej policji. Z takiej bowiem gleby wyrastają powieści awanturnicze pisane w krajach niemieckich i trudno tę tezę podważyć. Nie inaczej było też we Francji, ale tam powieści przygodowe pisali rezydenci wywiadu tacy jak Leon Cahun.
Zadania, jakie państwo pruskie stawiało przed sir Johnem Retcliffem, były nieco bardziej prozaiczne niż kontrola przepływu informacji na odległych i egzotycznych dworach. Goedsche miał uprawiać robotę prowokatora w stosunku do liberalnych posłów niemieckich wzywających do reform w czasie Wiosny Ludów. Oczywiście jest dziś za to potępiany, podobnie jak za wskazywanie, iż za całym złem rewolucji, która zamierzała zburzyć stary, dobry, pruski porządek, stoją Żydzi. Dziki antysemityzm Hermanna Goedsche był i jest nadal powodem, dla którego to Karol May nazywany jest najwybitniejszym pisarzem prozy awanturniczej w Niemczech. I teraz wyłaniają się przed nami dwie szalenie ważne kwestie, otwierające drogę prowadzącą w gęsty las naprawdę zawiłych zagadek. Bynajmniej nie związanych z Indiami albo związanych z nimi pośrednio. Oto Herrmann Goetsche, pruski prowokator, płodny literat i człowiek sercem i duszą oddany Bismarckowi, popełnił, kierowany niemieckim patriotyzmem, plagiat. Skopiował dzieło Maurice’a Jolly zatytułowane Dialog w piekle pomiędzy Machiavellim a Monteskiuszem. Dopisał do owego dzieła jeden rozdział, który całkowicie ponoć zmienił jego wymowę. Rozdział ten, dodany na końcu, nosi tytuł Na cmentarzu żydowskim w Pradze. Opisuje w nim żywo i prawdziwie spotkanie rabinów dążących do przejęcia władzy nad światem, którzy wymieniają uwagi na tematy techniczne dotyczące skali i metod owego przejęcia. Rzecz kończy się monologiem przewodniczącego zgromadzenia, który był ponoć tak przekonująco napisany, że posłużył do stworzenia Protokołów Mędrców Syjonu. Widzimy więc, że nie mamy do czynienia z byle kim. I nikt chyba, kto obcował z Hermannem Goedsche, nie mógł takiego wrażenia odnieść. Trudno było o nie również po jego śmierci, bo wyraźnie uwiedziony tą postacią Umberto Eco uczynił zeń bohatera swojej powieści Cmentarz w Pradze. Powiedziałbym nawet, że Goedsche, niejako pośmiertnie i z zaświatów wymusił to na profesorze Eco. Autor naszej nowej książki jest tam okropnym, ale też i przebiegłym funkcjonariuszem pruskiej policji, który pogłębia całą intrygę dotyczącą Protokołów, wplatając przekazane mu ich fragmenty we własną twórczość, a następnie nadając im pozory autentyczności. Jest to fascynująca historia, która – jak zawsze u Eco – koncentruje się na jednym głównym założeniu: rzeczywistość, by zaistnieć, musi być najpierw wykreowana przez zdolnego autora. Prawdziwym dramatem zaś Umberto Eco jest to, że za jej opisywanie, z największą pasją i zacięciem, zabierają się funkcjonariusze brutalnych reżimów.
Zapytacie drodzy czytelnicy, skąd ja w ogóle wziąłem powieść Hermanna Goetsche Indie w płomieniach i jakim cudem została ona przetłumaczona na język polski? To jest najbardziej nieprawdopodobna rzecz w całej tej historii. Na polski przetłumaczył tę książkę, jeszcze przed wojną, sławny Leo Belmont, czyli Leopold Blumental, zmarły w roku 1940 w warszawskim getcie. Adwokat, pisarz, poeta, krytyk, człowiek wielu talentów, także esperantysta i propagator esperanto w Polsce, jeden z twórców Polskiego Związku Esperantystów; członek warszawskiej gminy żydowskiej.
Czy Leo Belmont nie wiedział, czyją książkę przekłada na polski? Oczywiście, że wiedział. Wszyscy wiedzieli, bo cała Europa śledziła losy Protokołów i zatrudnionych przy ich fabrykowaniu tajniaków. Leo Belmont liczył po prostu na zyski ze sprzedaży i na to, że czytelnik polski zainteresuje się postacią tajemniczego sir Johna Retcliffa, którego rzeczywista tożsamość nie była w Europie aż tak zagadkowa. Leo Belmont był zbyt doświadczonym wyrobnikiem pióra, by nie orientować się, bardzo dokładnie, jak wyglądał proces produkcji największego antysemickiego fałszerstwa w dziejach świata. Nie przeszkadzało mu to jednak wcale. Przyjął zlecenie i wykonał je najlepiej jak potrafił, a tłumaczem był znakomitym. A może – po cóż mnożyć spiskowe teorie? – Leo Belmont przetłumaczył tę książkę, ponieważ fascynowały go Indie i ich niełatwa historia? Tak, jak napisałem – książka ta i wszystko co związane jest z jej autorem i tłumaczem na język polski to gęsty las zagadek i tajemnic. Nie inaczej jest z jej treścią, opisującą wydarzenia, które przez imperium brytyjskie skazane zostały na zapomnienie, podobnie jak ciągnący się przez całe Indie żywopłot stanowiący granicę celną wewnątrz subkontynentu.
Na koniec dodajmy jeszcze, gdzie zmarł Hermann Goetsche alias sir John Retcliff. Wydał on ostatnie tchnienie w Cieplicach na Dolnym Śląsku, dziś położonych w obrębie Jeleniej Góry. I zapewne nawet mu w głowie nie postało, że miasto to i cmentarz, na którym złożono w końcu jego ciało, znajdzie się kiedyś w granicach Polski. Interesuje Was pewnie, czy na starym cmentarzu w Jeleniej Górze jest może grób Hermanna Goedsche? Nie wiem. Wiem jednak na pewno, że przy szkole rzemiosł artystycznych w tym mieście znajduje się głaz, który upamiętniał niegdyś tego wielkiego poddanego króla Prus. Była na nim tablica z jego nazwiskiem. Do głazu tego, w czasie zajęć wychowania fizycznego, biegali uczniowie uczący się zawodu rzemieślnika-artysty. Musieli dobiec tam, przeczytać napis i wrócić, żeby złożyć dowód, iż nie oszukiwali i nie zatrzymali się w krzakach dla odpoczynku. Był to jednak już inny napis, na tablicy nie było słowa o autorze Indii w płomieniach, ojcu Protokołów mędrców Syjonu. Tablica tam umieszczona upamiętniała innych zupełnie ludzi i inne wydarzenie. Oto co można do dziś na niej przeczytać: Dla upamiętnienia spotkania poetów polskich Wincentego Pola, Kornela Ujejskiego z wybitnym czeskim przyrodnikiem Janem Purkyně u wód w Cieplicach Śl. W sierpniu 1847. Społeczeństwo Ziemi Jeleniogórskiej 2 IX 1962.
Życie, obecność w pamięci potomnych i twórczość wreszcie starego pruskiego agenta Hermanna Goedsche jest dziś dla wszystkich prawie tajemnicą.
Wznowiłem też pierwszy numer „Szkoły nawigatorów”, jest trochę droższy, kosztuje 65 zł
Dzień dobry. Dotknął Pan niezwykle fascynującego tematu – agenturalności w Kaiserowskich służbach. Ona istniała z pewnością i miała wielkie znaczenie, co pokazało się najbardziej w czasie tzw. wielkiej wojny, która trwała dłużej niż powinna i opierała się na Angielsko-Pruskiej współpracy „z tyłu sklepu”. O zgniliźnie upadającej monarchii habsburskiej wiemy więcej niż chcieliśmy, ale też jej demontaż był jednym z celów tej awantury. Prusy – w tej czy innej formie – miały przetrwać. Ich misje później częściowo przejęły sowiety, ale to tak zaraz nie było pewne. Istniała w końcu ta jakaś Polska, która obu skrytym sojusznikom Wielkiej Brytanii mogła wywinąć jakiś numer i nawet taki Piłsudski nie mógł temu do końca zapobiec. Agenturalność ta odsłania jeszcze jeden „corner stone” polityki brytyjskiej. To walka po obu stronach barykady. To nic, że na ogół to Żydzi wykonują dla Korony najbardziej odpowiedzialne misje. Można spokojnie hodować sobie nad Renem antysemitów, których potem wystarczy żgnąć ostrym kijem i wskazać odpowiedni kierunek. Głupota „rasy panów” nie ma granic…
To prawda. Nazwałem niedawno opisaną przez Pana technologię ochroną przestrzeni negocjacyjnych. Chodzi o to, by zawsze i w każdym układzie mieć swojego człowieka, który w kraju uchodzi za zdrajcę