mar 062024
 

Podbój to trwała lub chwilowa podmiana hierarchii. Trwała jest lepsza od chwilowej, gwarantuje bowiem, że okupant zmuszony zostanie do złagodzenia represji, albowiem będą one zbyt kosztowne dla niego. Poza tym nie można wychowywać kilku, ani nawet dwóch pokoleń zbrodniarzy, należy im dać legitymację do rządzenia i ustroić jakoś, by okupowany lud nie zorientował się z kim ma do czynienia.

Chwilowa podmiana hierarchii, jest także podmianą ostateczną, bo jasne jest, że nikt nie zastąpi wymordowanych elit, nawet jeśli wróg z jakichś powodów ustąpi. Zacznie się po prostu nowy podbój, z zastosowaniem nowych metod, być może nie tak drastycznych, ale równie skutecznych. Ktoś musi zastąpić stare elity, a nie może tego zrobić podległy im lud, albowiem nie ma do tego przygotowania i nie działa w ramach organizacji.

Możemy teraz podać kilka przykładów, czyli duński i normański podbój Anglii, niemiecki podbój Sycylii, o którym mało się mówi i mało się wie, a także mongolski podbój Węgier, który był o tyle dziwny, że Mongołowie szli na Węgry w przekonaniu, że przyłączają oddzielone kiedyś plemiona do macierzy. Możemy to wszystko czynić tylko po co? Mamy swój własny przykład, rodzimy, przaśny, jak lubią mawiać niektórzy politycy. Oto niepodległa ojczyzna w roku 1918 zaczęła dewastować podstawy bytu elit, które gwarantowały, że mowa polska i zasoby będą w jakiś tam sposób chronione, nawet podczas okupacji. Okazało się, że granice dewastacji można przesuwać w nieskończoność, jeśli tylko ktoś zechce. Tego ojcowie niepodległości nie przewidzieli, ale doskonale wiedzieli o tym towarzysze ukryci w ich szeregach i współpracujący z radykalnymi organizacjami finansowanymi przez ZSRR. Na szczęście dla nich faza przejściowa pomiędzy dewastacją majątków a wkroczeniem wrogich armii była krótka. Metody jakie zastosowano wobec miejscowych miały charakter hybrydowy. Niemcy zadziałali tak, jakby ich podbój miał być chwilowy (i taki rzeczywiście był). Wymordowali większość ludzi, którzy wpadli w ich ręce. Nawet konfidentów za bardzo nie potrzebowali, a jeśli już się tacy znaleźli, byli przez nich traktowani gorzej niż psy. Niemcy nie wpoili jednak ludziom nienawiści do lokalnej tradycji i lokalnych elit, a od tego właśnie zaczęli sowieci. Oni także zastosowali terror w stylu niemieckim, który tym się różnił od hitlerowskiego, że przez 50 lat nie można było o nim pisać inaczej, jak w samych superlatywach. Jak o działaniach przeciwko niebezpiecznym bandom. To się zmieniło dwie dekady temu, ale nie na tyle, by można było wyprodukować uczciwy i profesjonalny film o zamordowanych w fali tego terroru żołnierzach. Bohaterami produkcji rozliczających nas z przeszłością są przeważnie ubecy, czasem nawróceni, albowiem ich metody i perfidia imponują twórcom, a poza tym paraliżują naród lepiej niż goły terror. Nie widzę innych powodów, dla których produkcje milicyjno-gangsterskie mogłyby być emitowane.

Po fali terroru nowa elita musiała się na czymś uwłaszczyć, co było trudne, albowiem okupant niemiecki zdewastował nieruchomości. Jakoś sobie jednak poradzono, poprzez – tak sądzę – powiększenie obszaru niektórych miast i włączenie w ich obręb wsi, w których ceny nieruchomości i placów gwałtownie skoczyły. Było się gdzie rozradzać i gdzie budować osiedla. O organizacji okupantów pojawiły się jednak rysy, które my dziś nazywamy wojną Żydów z chamami. Czyli towarzysze, którzy przybyli tu z armią sowiecką skonfliktowali się z miejscową pszenno-buraczaną elitą Gwardii Ludowej. Efektem tego konfliktu było tak zwane okienko, jak je niektórzy nazywają. Oto w latach 1968-1969 można było, w pewnym zakresie oczywiście, podnosić zasługi AK i wskazywać na niektórych dowódców, jako na tych, nadających się do naśladowania przez aspirujących młodzieńców z ludu. Było to także, jak przypuszczam potrzebne dawnym towarzyszom z GL, którzy nie mieli umocowań międzynarodowych, potrzebnych do uwiarygodnienia się w świadomości wchodzących w życie pokoleń. Także pokoleń przejmujących legitymacje i piony partyjne. GL, przez chwilę, zaczęła naśladować wykreowane przez swoich propagandystów, wizerunki wrogów z czasów powojennych. Podkreślam – nie samych wrogów z AK, ale to co o nich wymyślili autorzy reżimowi. W roku 1970 proces ten się zakończył i przeszliśmy do nowego etapu. Lud przestał wspominać wojnę, a zaczął się bawić, wróg też się przeobraził, bo zamiast straszyć zaczął zachęcać do aktywności takich jak turystyka, na przykład. Ludzie zaczęli jeździć na wycieczki po kraju i słuchać różnych dziwnych historii, które – w założeniu – powinny zająć ich umysł. Okupant zaczął też inwestować. Oczywiście fatalnie, albowiem nikt nie traktował serio ludzi, którzy stanowią na niewielkim obszarze, jakieś tam zarządcze konsorcjum podległe Moskwie. Gierkowi sprzedawano przestarzałe technologie i udzielano mu oszukanych kredytów. Zabawa trwała niecałą dekadę i okazało się, że ten kostium także nie pasuje na okupanta. Musiał się on więc przebrać w coś innego. Ponieważ zrobiło się groźnie, więc przebrał się w mundur. Jego towarzysze zaś, ci którzy nie zostali wyrzuceni w 1968, założyli powyciągane swetry i zaczęli protestować, udając kogoś, kim w istocie nigdy nie byli. Spodziewano się, że tym razem, po kolejnej zmianie, znacznie poważniejszej niż wszystkie poprzednie, będzie się jednak można na czymś uwłaszczyć. Zmieni się bowiem wszystko, także Moskwa. I tak się stało. Lud niczego nie zauważył, a protestujących przeciwko prywatyzacji towarzyszy, którym się zdawało, że można jak Gierek, ale na uczciwszych wobec banków zasadach, zmarginalizowano.

Tłukli się gdzieś po obrzeżach polityki przez lata, dopóki nie okazało się, że przez te zmienione zasady i osłabienie centrali w Moskwie zaczęło tu nagle przybywać wszystkiego. I znów można się było na czymś uwłaszczyć, a jeszcze do tego podzielić się z ludem, który – czego wcześniej nie bywało – zaczął podróżować nie tylko po Polsce, ale także jeździł za granicę.

Nie zmieniło to faktu najważniejszego – wciąż mieliśmy do czynienia z okupantem, który za podstawę rozważań o państwie brał dekret Bieruta o reformie rolnej. Zasłaniał się przy tym jednak dobrymi intencjami. Czym się to skończyło wszyscy wiemy – 10 kwietnia 2010 roku. Okazało się, że może i okoliczności się zmieniły, ale nie na długo, bo towarzysze z Moskwy też się odkuli, kupili sobie nowe buty i zaczynają powolutku odkręcać korbę. W taki sposób, że wszystkim przypominają się najgorsze lata terroru powojennego.

My zaś powoli orientujemy się, choćby po niektórych fragmentach publikowanych tu ostatnio rzekomo tajnych raportów, że w przyspieszonym tempie, do tyłu, przewiną się przed naszymi oczami wszystkie fazy okupacji, które zaczęły się od wybicia elit mających aspiracje i narzędzia by je realizować.

My zaś jesteśmy pokoleniem, które z niejakim trudem jest w stanie przeczytać neon i jakoś tam go zinterpretować w swojej biednej głowinie. Wychowaliśmy kilka roczników dzieci wmawiając im, że mamy wolność, choć w istocie jej nie mieliśmy i nadal nie mamy. Nie potrafiliśmy nazwać wroga wrogiem, albowiem wszystkie nazwy jakie mieliśmy do dyspozycji podsuwane były przez wroga właśnie. Który  pękał ze śmiechu widząc, jak oddajemy cześć agenturze i nazywamy jej głównym rozgrywających bohaterami. W dodatku numer ten powtarzany był wielokrotnie, a my wielokrotnie się na to nabieraliśmy. I nadal będziemy się nabierać, albowiem na niczym się nie uwłaszczyliśmy, przez to nie mamy się gdzie schronić. Nie mamy też możliwości, by stworzyć ośrodek produkcji i emisji treści, które obudowałyby w nas wiarę w nasze moce sprawcze. Tego najbardziej potrzeba, ale mało kto takie rzeczy rozumie. A już w ogóle nikt nie rozumie tego, że format kabaretowy i agitacyjny to są te same formaty. Zmienia się tylko prowadzący. I kiedy się już zmieni, nikt tego nawet nie zauważy. Wszyscy dalej będą się śmiać, aż w końcu zrozumieją, że wszystko idzie na poważnie i czas wyciągnąć z szafy jesionkę w pepitkę po dziadku i kaszkiet, który kupił sobie w 1968  w Pedecie. I modlić się po cichu, żeby nie wróciło najgorsze. Taką okładkę zaprojektował Tomek do nowej książki, która będzie za miesiąc albo półtora. Nie czekajcie jednak na nią, kupujcie co jest, bo z czegoś muszę żyć. Nie uwłaszczyłem się na niczym i nie mam studia za 16 milionów.

https://twitter.com/TBereznicki/status/1765078999678734827/photo/1

Jutro o 17 zaczynam wykład u ojców karmelitów we Wrocławiu. O 17, a nie o 18 jak napisałem błędnie wczoraj. Każdy może wejść, ale ludzie z miasta muszą coś wrzucić na tacę.

W kwietniu zaś – dwunastego, w pałacu w Ojrzanowie, odbędzie się pierwszy wieczorek katakumbowy. Gościem będzie Piotr Naimski. Rozmawiać zaś będziemy o sprawach bieżących. Wchodzą tylko ludzie, którzy wpiszą się na listę, poprzez mail coryllusavellana@wp.pl. Poza nimi nikt nie jest zaproszony. Impreza ma charakter prywatny. Jest to spotkanie starych przyjaciół.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Jeśli chodzi o prelegentów mogę powiedzieć tyle, że na pewno będzie prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. O udziale pozostałych prelegentów będę informował później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

 

IX konferencja LUL

 Możliwość komentowania IX konferencja LUL została wyłączona
mar 052024
 

Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Jeśli chodzi o prelegentów mogę powiedzieć tyle, że na pewno będzie prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. O udziale pozostałych prelegentów będę informował później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/


mar 052024
 

Przyjmijmy takie założenie, że film i teatr w Polsce to obszar, na którym dominują wpływy rosyjskie. Uniwersytet zaś i wydawnictwa to domena niemiecka. Ten pierwszy został przez Rosjan zagospodarowany stosunkowo niedawno, a ten drugi jest podporządkowany niemieckiej polityce i interesom już od XVI wieku, jeśli nie wcześniej. Wynika to wprost z istoty tej komunikacji, przez XIX wiekiem nie było w Polsce publicznego teatru, tylko dworski. Moskwa zaś nie miała nic do gadania w tych kwestiach, rządzili Francuzi i Włosi. W czasie zaborów wszystko się zmieniło i pozostało tak do dziś, uzupełnione o wynalazek kina, najważniejszej ze sztuk, jak powiedział towarzysz Lenin. Momenty tak zwanej pieriedyszki dostrzegamy tylko w literaturze lub publicystyce, to znaczy, że Niemcy coś przespali, albo mają inne zajęcia i nie brak im czasu na przysłanie tu kogoś, kto będzie pilnował wydawnictw. Tak było w końcu XIX wieku, kiedy pojawili się Prus i Sienkiewicz. Cenzura rosyjska, skupiona na sprawach politycznych, puściła rzeczy tak niesamowite jak „Lalka” i „Trylogia”, nie widząc w tym niczego złego, choć przecież były tam te wszystkie emocje, którymi karmimy się do dziś. Był to też ostatni moment, gdy przespano kontrolę nad emocjami. Potem już żadne podobnie napisane, szczere wobec czytelnika książki, nie pojawiły się na rynku. Dziś zaś mamy same nie liczące się, pogrążone w obłąkanych aspiracjach śmieci. Mam teraz na myśli publicystykę prawicową. Dlaczego tak jest? Albowiem celem podboju jest utrzymanie emocji podpijanego ludu, w pewnym, kontrolowanym zakresie oraz w pewnej, kontrolowanej temperaturze. Najłatwiej mi to opisać na własnym przykładzie. Czasem, kiedy stoję na targach, przychodzi do mnie ktoś, kto – nie kupując niczego – stoi i gada ze mną przez trzy godziny, a potem mówi, że chciał sprawdzić czy moje intencje są rzeczywiście szczere. Bo rozumiem, że intencje innych autorów ktoś taki już zbadał i nie ma żadnych wątpliwości, że są one właśnie takie – szczere. To jest pewien paradoks, który zrozumiałem stosunkowo niedawno, ale będę to zwalczał z całą mocą. Na czym ów paradoks polega? Na tym, że prawicowa publicystyka, będąca częścią wspólną opisanych na początku zbiorów, gdzie obydwie wskazane siły, mają coś do ugrania i mają swoich graczy, przekonuje czytelników iż są koroną stworzenia. To z kolei prowadzi nas do konkluzji – skoro są koroną stworzenia, to nie mogą nią przestać być, a przez to mogą jedynie zwalczać przeciwników – do tych zalicza się tak zwane lewactwo – i kontrolować ewentualnych konkurentów swoich ulubionych, szczerych autorów. Do tego sprowadza się misja, a każdy inny ruch jest podejrzany i prowadzi do upadku, a być może nawet do rewolucji. Ten wniosek wiąże się z podobnym, sformułowanym tu wczoraj – na teren Kościoła mają wstęp tylko certyfikowani agenci i nikt inny, kto mógłby być oceniony indywidualnie, przez gospodarza parafii lub księdza kierującego zgromadzeniem.

Jedyna aktywność korony stworzenia polega na reagowaniu na prowokacje. Te zaś są liczne i pochodzą zwykle z kina, teatru, literatury lub akademii. O tym, by uprzedzić je w jakiś sposób, lub przynajmniej nie zauważyć i nie nakarmić własnymi emocjami i krwią, nie może być mowy, bo nie po to są prawicowi publicyści, żeby szary, choć zaangażowany człowiek ominął takie wyczyny.

Publiczność prawicowa jednak to tylko fragment tej odwróconej piramidy, na dnie której siedzi diabeł i tarza się ze śmiechu. Mamy oto filmy lat dziewięćdziesiątych, kręcone przez tych samych ludzi, z tymi samymi aktorami i tą samą intencją – złą intencją. W dodatku kręcone przez spadkobierców ludzi, którzy karierę w filmie zaczynali gdzieś nad Oką, w pierwszych szeregach dywizji kościuszkowskiej. Nie wiem czy wiecie, ale film „Wirus” z Pazurą w roli głównej, nakręcił syn Ewy i Czesława Petelskich. Jak to już wcześniej wskazywałem tych powiązań demaskujących intencję całego obszaru zwanego kinematografią jest więcej. Nie przeszkadza to wcale ludziom z poza owych koneksji udawać recenzentów pokazywanych w kinie obrazów i kreować się na znawców, przeważnie aktorstwa, ale także reżyserii. Jeśli ktoś patrzy na to z drugiej strony, widzi w tych recenzentach, a także w widzach, do których adresują oni swój przekaz, wyłącznie idiotów. Nie może być inaczej. Oni sami jednak postrzegają się w całkiem inny sposób. Poprzez filmy, teatr, recenzję i uczestnictwo, uważają się za wtajemniczonych. Czyli za koronę stworzenia. I patrzą krzywym okiem na tych, co konsumują prawicową publicystkę, uważając ich za uzurpatorów.

Jest jeszcze trzeci filar tej konstrukcji. To ci, którzy uważają, że komunikacja publiczna jest zubożona, albowiem jest w niej za mało treści o patriotach, walczących z komunistami. Konkretniej zaś – za mało filmów w stylu hollywoodzkim na ten temat. Tak to jest formułowane, choć w istocie ci, który używają takiego określenia myślą bardziej o filmach radzieckich opiewających wielką wojnę ojczyźnianą. Wobec tego oczywistego braku, ludzie ci, próbują robić coś we własnym zakresie. Mają na to pozwolenie, albowiem za każdym razem efekt ich pracy jest komiczny lub żałosny. Może też być połączeniem tych dwóch anty jakości czyli być komiczny i żałosny jednocześnie. Traktowany jest jednak zawsze z całą powagą, albowiem panuje powszechne, utrwalane przekonanie, że degradacja pamięci o bohaterach, dokonywana w szczerej intencji, to w istocie zasługa. Latające zaś po lecie, w kadrze kamery, grubasy w  za małych mundurach, udające Zygmunta Szendzielarza, to ludzie zasługujący na szacunek, albowiem kultywują oni pamięć.

Jeśli do tego dołożymy wykreowanych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku „bohaterów” podziemia będących agentami NKWD w istocie, a także opisujących ich autorów, także będących, jak mniemam, agentami NKWD, mamy komplet złudzeń, które stanowią treść życia Polaka patrioty. Najważniejsze zaś z nich jest takie, że lubi on się utożsamiać z bohaterami. To znaczy, chce by pokazywano mu takich ludzi, których, przy minimum zaangażowania mógł on udać, przebierając się w jakieś dziwne łachy. I to pragnienie za każdym razem jest spełniane. Pobudzana jest także, w zasadzie od razu, wrogość wobec wszystkiego, co tę stymulację zaburza. Czyli jakichś kwestii w opinii Polaka patrioty nieistotnych. Do takich zalicza się przede wszystkim nowe, nieznane wcześniej, narracje, czyli sposoby opowiadania. Dlaczego one są nieznane? Bo nie weszły do kanonu, który ustalony został tuż po wojnie – jeśli chodzi o teatr i film, albo na początku XX wieku, jeśli chodzi o publicystykę naukową i popularną. Ta hierarchia także jest budowana na sentymencie, dość specjalnym. Nazwałbym go emocjonalnym. Nikt przecież chyba nie wierzy w to, że ktoś czyta naukowe książki historyków czy historyków sztuki. Są one po to, by blokować wszelkie inne formaty i kupować jednocześnie duszę autorów proponując im karierę w nieważnej przecież całkiem hierarchii. To jest oferta dla Buszmenów, o czym już pisałem. I Buszmeni chętnie z niej korzystają. Nie inaczej jest w filmie – ludzie, którzy przez całe życie wygłupiali się przed kamerą, ogłaszają nagle, że aktorstwo to poważna sprawa i oni będą tego aktorstwa uczyć. W jakim celu? Żeby studenci mogli występować za granicą. Czyli państwowa machina kształcenia komediantów została przestawiona na ambicje indywidualne. Czy rzeczywiście? Przypuszczam, że nie, a ludzie, którzy opuszczają szkoły filmowe, dostają różne propozycje, ale nie mają one wcale charakteru artystycznego, a ich istotą nie jest indywidualna kariera. To takie moje przypuszczenie.

Wracajmy jednak do prawicowego konsumenta. Jest to osobnik z istoty uwikłany i nie rozumiejący swojej sytuacji. Może wyłącznie konsumować, a na straży przyrodzonego mu niezrozumienia wszystkiego wokół stoją autorzy, którym wierzy, albowiem, zdobyli jego zaufanie. Nie wiadomo dokładnie czym, prawdopodobnie ilością występów publicznych.

Podsumujmy – narzędzia komunikacji, sposoby, warianty, rzeczy istotne, bo pozwalające zmieniać wszystko z wyjątkiem intencji i pozostać przy tym absolutnie przekonującym, są w rękach wrogów. Bohaterowie stawiani za wzór są albo martwi, albo fałszywi, jedyne co pozostaje to ambicje, a te spełniane są poprzez szczucie lub prowokację. Tak definiowana jest prawica. Jest definiowana, albowiem ona sama siebie zdefiniować nie potrafi.

Na dziś to tyle. Przypominam, że są jeszcze miejsca i można się zapisać na nasz pierwszy wieczór katakumbowy, który odbędzie się w Ojrzanowie 12 kwietnia tego roku. Gościem będzie Piotr Naimski. Nikt nie jest zaproszony poza osobami zapisanymi.

Pojutrze zaś mam wykład u ojców karmelitów we Wrocławiu, Ołbińska 1. Można przyjść, ale trzeba wrzucić na tacę.

mar 042024
 

Moje nieliczne, ale jednak podejmowane próby, by zorganizować jakąś imprezę na terenie kościelnym, zawsze kończyły się tak samo – głuchym milczeniem, albo serią pytań w rodzaju – kim pan jest, kto pana popiera i czy bierze pan dotacje? Żaden bowiem przypadkowy człowiek znikąd, nie może tak po prostu wynająć salki katechetycznej czy większej sali konferencyjnej z przeznaczeniem na spotkanie autorskie czy wykład. Wyjątkiem są oczywiście ojcowie karmelici, do których jadę w czwartek, 7 marca. Będę opowiadał o jezuitach, wykład trwał będzie trzy godziny i każdy może przyjść pod warunkiem, że wrzuci jakiś grosik na tacę.

Z największą łatwością za to na teren kościelny wchodzą ludzie głoszący różne nieładne rzeczy o Kościele, albo próbujący ten Kościół modelować po swojemu. I mowy nie ma, żeby ktokolwiek im zwrócił uwagę. Ludzie ci bowiem mają gwarancje mediów i są popierani przez jakieś środowiska, czyli przez jakieś hierarchie opierające na kolejnych gwarancjach innych „zasłużonych” osób. I nie ma żadnego znaczenia ile i jakich demaskacji i autodemaskacji narośnie wokół takiej postaci – raz wydane pozwolenie działa zawsze. Bezradność i niesamodzielność gospodarzy kościelnych nieruchomości jest, dla mnie przynajmniej, zaskakująca. Są oczywiście takie miejsca, gdzie nawet mnie zapraszano, ale ja się z kolei obawiam, że nasza obecność tam spowoduje taką lawinę donosów do osób prawdziwie decyzyjnych, że będą z tego tylko same kłopoty. Bez uznanych zasług nie ma wstępu na teren Kościoła. Te zasługi zaś oceniane są według kryteriów, które na naszym z kolei terenie nie obowiązują.

Hołownia już na zawsze pozostanie Polakiem-katolikiem, który publikował wzruszające i szarpiące serce teksty, a także „dawał do myślenia” tym, co chcieli wziąć rozbrat z Kościołem. Terlikowski już do końca życia będzie wybitnym katolickim publicystą i nawet gdyby się okazało, że jest agentem KGB, wszyscy by mu współczuli i gratulowali odwagi. Poza tym ilość okazji do skomentowania jego postawy zniwelowałaby wszystkie grzechy, stałby się memem, z którego toczono by bekę. Bez sekundy zastanowienia nad tym co się dzieje wokół. Cała bowiem współczesna głasnost’ jest dopuszczalna, albowiem ludzie, przejęci autoprezentacją, zapominają po co wynajmuje się i do czego katolickich publicystów. No i w każdym, najmniejszym, ruchu czy sensacji w przestrzeni publicznej widzą szansę dla siebie. Uważam, że należy zrezygnować z tych szans, stąd pomysł na spotkania katakumbowe, bez rozgłosu i bez parcia na szkło. Pierwsze – przypominam – odbędzie się 12 kwietnia 2024 roku, w pałacu w Ojrzanowie, a gościem będzie Piotr Naimski. Nikt  nie jest zaproszony poza osobami, które znajdą się na liście. Ta jest jeszcze otwarta, ale niebawem zostanie zamknięta. Na spotkaniu będę zbierał co łaska na wynajęcie sali.

Na miejscu będziemy emitować wyłącznie komunikaty nie posiadające żadnych organizacyjnych gwarancji, a to znaczy takie, za którym nie podąży żaden tłum. Nigdy nie zapomnę pana, którzy przyjechał do mnie aż z Piaseczna, albowiem wysłuchał pogadanki Leszka Żebrowskiego na temat książki „Bitwa o Warszawę”. Gdyby nie Leszek, ten sympatyczny skądinąd człowiek, nie sięgnąłby po tę publikację albowiem nie została polecona. Była więc potencjalnie niebezpieczna, albo przynajmniej rozczarowująca. Ludzie zaś nie lubią rozczarowań, stąd potrzeba gwarancji. Jak gdzieś zjawi się Terlikowski, wiadomo co będzie, podobnie z innymi katolickimi publicystami. Nie ma więc niebezpieczeństwa, że ktoś wyskoczy z czymś ambarasującym i atmosfera skiśnie. Taki Terlikowski, na przykład, wyda niebawem, już zapowiadaną, biografię Judasza. Promocja odbywa się na prostej zasadzie – wydawca sugeruje, że to Terlikowski jest tym współczesnym Judaszem, bo to właśnie zarzucają mu ludzie podli, podstępni i niewrażliwi. A to jest nieprawda, o czym przekona się każdy, kto kupi książkę. Takie i podobne numery są całkowicie obezwładniające. Publiczność nie poradzi sobie z nimi, bo jest wychowana na kabaretach, wujku Czarku i filmie „Psy”, który, nota bene, w języku angielskim nazywa się „Pigs” czyli świnie. A skoro jest na tym wychowana, domaga się przede wszystkim dobrej zabawy i emocjonalnego bezpieczeństwa. Jeśli go nie dostaje reagują zawory bezpieczeństwa, zainstalowane w każdym prawie mózgu i sercu – publiczność przestaje widzieć co się dzieje, albo nie ma zamiaru tego komentować, ewentualnie jeszcze wygłasza, zawsze będące w takich razach pod ręką, truizmy. W ten sposób unieważnia się prawdę, która nie może nigdy wygrać z konwencją. Dlatego należy ją przekazywać przez konwencję, najlepiej tę, którą narzuca wróg. No, ale do tego potrzebna jest wyrobiona publiczność i seria niejawnych, milczących porozumień pomiędzy nią a prelegentem lub artystą. Do tego prawie nigdy nie dochodzi, albowiem zawsze znajdzie się jakiś sensat, który gotów jest spalić najlepsze kawały, tylko po to, by wskazać wszystkim, że on też coś rozumie. Wobec zmasowanej emisji komunikatów gwarantowanych, z którymi nikt nie polemizuje, bo paraliżują go autorytety, albo rozmiar kłamstwa, które jest pod nimi ukrywane, niezorganizowana masa nie ma żadnych szans. Jakieś polemiki lub zarzuty skończą się sprawą sądową, przed prawdziwie wolnym trybunałem, a po co to komu? Stworzenie własnego systemu komunikacji, oznacza marginalizację, na którą można, a nawet trzeba się zgodzić. No, ale nie zawsze to wychodzi. Wtedy należy uważnie posłuchać co mówią tamci, grający w grę, w której nie widać bramki i czołowych napastników i zacząć mówić dokładnie tak jak oni. To powinno wystarczyć. Podkreślam jednak – potrzebna jest wyrobiona publiczność.

Jakieś dziewięć albo dziesięć lat temu sławny historyk z Lublina prof. Tomasz Panfil wygłosił przed publicznością wykład na temat przewag polskich w historii. On ciągle jest dostępny na YT. Ja go, na swoje nieszczęście, niedawno wysłuchałem. Założenie tego wystąpienia jest następujące – Polacy wyróżniają się w historii wyższością moralną. W zasadzie, kiedy ktoś sugeruje coś takiego, publiczność powinna wyjść z sali. Niestety tak się nie stało, albowiem na widowni były same chłopki-roztropki, które oczekiwały, że sławny profesor utwierdzi ich w przekonaniu, że są dziedzicami dawnej chwały. Wykład swój Tomasz Panflil zaczął od bitwy pod Płowcami, podkreślił rolę, jaką odegrał w niej książę świdnicki Bolko Mały, który pod Głogowem i Niemczą zatrzymał idące Krzyżakom na odsiecz wojska czeskie. Zrobił to, albowiem rósł w nim duch i wiedział, że trzymając z Polakami okryje się chwałą – cytuję z pamięci. Słowa dobry profesor nie powiedział o tym, że potem Bolko włączył swoje księstwo do korony czeskiej, a o tym, by zawarł gdzieś sugestię, że ktoś temu Małemu Bolkowi zapłacił za zatrzymanie Jana Luksemburskiego, nie mogło być mowy. Wszystko odbywało się na najwyższych diapazonach szlachetnych emocji. Ku pokrzepieniu serc. Czyich? Jakichś nieszczęśników, co rozeszli się potem do domów i na drugi dzień już nie pamiętali kim był ten cały Panfil.

Do czego zmierzam? To stwierdzenia, że ten sposób narracji wpisuje się w narrację najezdniczą. Nikt tego jednak nie rozumie, albowiem wierzy, że gorące serce ważniejsze jest niż wszystko, a zapał i energia zastąpią wszystko – przede wszystkim zaś pieniądze i dobre przygotowanie do akcji. W istocie takie gawędy, jak ta zacytowana, a także inne podobne, służą do kompletowania list bohaterów, do których można potem dopisać w zasadzie każdego. Listy takie mają swoich strażników i nawet nie ma mowy, żeby ktoś im mógł zwrócić uwagę, że umieszczają na nich osoby niewłaściwe. Jak bardzo wiążące są te ustalenia świadczyć może przykład Wałęsy, ale nie tylko jego.

Do tego, że taki podstęp w ogóle działa, nie przekonacie nikogo. Przemożna bowiem jest chęć przynależenia do grupy osób o wyższym morale niż reszta. Im większa degradacja panuje wokół, im większa nędza i oszustwo, tym pragnienie, by należeć do wianuszka najszlachetniejszych jest coraz większe.

Najważniejszym jednak bonusem, jaki osiągają wrogowie z dystrybucji takich formatów jest powszechna zgoda i akceptacja na wszystkie inne gawędy jakie kolportują. Dlatego tak istotne jest, by zmienić język wypowiedzi i język popularyzacji. To, bowiem co mamy, jest szkodliwe, przewidywalne, robi się nudne i generuje emocje, z których nic poza oczekiwaniami, nigdy nie spełnionymi, nie wynika. Ponazywanie zaś wszystkiego inaczej niż to czyniono dotychczas, albo podmiana znaczeń słów, formatów i postaci dokonana na żywej, wrogiej propagandzie, ma swoją nazwę. Mogę się mylić, ale sądzę, że nazywa się to przejęciem władzy w zakresie istotnym. Na tym kończę. Miłego dnia.

mar 032024
 

W nieopisane zdumienie wprawiła mnie wczoraj pewna informacja. W zasadzie bardziej jej współczesny kontekst oraz tło. Jak większość ludzi pewnie wie, jesienią na ekrany kin wszedł film „Czas krwawego księżyca”. Nie chciałem go oglądać, ale uważnie czytałem recenzje. W większości były nieprzychylne. Chodzi mi o recenzje tak zwanych intelektualistów, czynnych w sieci, oczywiście polskich. Pisano, że film jest za długi, niezrozumiały, nudny i w ogóle można to było wszystko załatwić krócej. Ja – na co zwracam uwagę – filmu nie oglądałem. Wczoraj Hubert powiedział mi co jest osią fabuły i mogę, jak w wielu przypadkach wcześniej, rzec – zamarłem. Ja teraz Wam powiem o czym jest ten film, trudno, musicie mi to wybaczyć. O czymś zupełnie innym niż myślałem. Amerykanie mają to do siebie bowiem, że posługują się językiem prostym i zrozumiałym, a w filmach pokazują zdarzenia rzeczywiste. Czego nie sposób powiedzieć o filmach polskich, które składają się ze scen metaforycznych, nie opisujących niczego.

Otóż film „Czas krwawego księżyca” opowiada o tym, że na terenach przyznanych przez rząd Indianom Osage, odkrywają ropę. Natychmiast zjawia się tam masa ludzi, którymi kieruje wielki przyjaciel Indian – Robert de Niro. Ma on do pomocy swojego siostrzeńca, a także innych ludzi, którzy tak kochają i tak lubią Indian Osage, że wżeniają się w ich rodziny i tworzą wspólnie mieszaną społeczność, taką wiecie, wielokulturową. Potem zaś biali członkowie mieszanych rodzin trują tych kolorowych, posiadających akty własności na roponośne tereny. No i w ten sposób – poprzez dziedziczenie po zmarłym małżonku stają się właścicielami pól naftowych.

To jest tak szokujące, że kiedy mi to Hubert powiedział i przypomniałem sobie jeszcze recenzje tych wszystkich durniów, co skarżyli się na długość filmu, nie mogę dojść do siebie. Scorsese pokazał wprost, jak działa podbój w momencie, kiedy nie można przeciwnika po prostu zlikwidować, bo zaneguje się przez to funkcjonowanie systemu. Na co polscy znawcy kina odpowiedzieli – oj tam, oj tam, za długie i nie wiadomo o czym, egzotyka jakaś.

To świadczy o tym, że jesteśmy znacznie głębiej w przysłowiowej czarnej dupie, niż nam się zdawało. Jak można nie dostrzec takiej metafory, w dodatku opartej na takim konkrecie? To właśnie różni kino i w ogóle twórczość ludzi wolnych od twórczości niewolników, którzy poprzez wydumane metafory, próbują wmawiać sobie, że są kimś innym niż tylko mierzwą. Żadna konkretna i równie upiorna, jak to co widzimy w filmie Scorsese, sytuacja nie może być opowiedziana w filmie polskim, bo nikt tego nie wytrzyma. I o tym próbuję tu napisać od pewnego czasu. Nie wiem, jak swój problem rozwiązał Scorsese, ale sądzą po recenzjach poszło mu to znakomicie, bo wszyscy dotknięci deficytami i próbujący skupić na sobie uwagę durnie, natychmiast napisali, że film ich rozczarował.

Ten film powinien być podstawą do studiów i rozważań na temat sytuacji bieżącej w Europie, tak wschodniej, jak i zachodniej. A w każdej z zupełnie innego powodu. Migrantów do Europy nie sprowadza się po to, by budować wielokulturowe społeczeństwo, ale po to, by przejęli ziemię. W Polsce, podbój nie może odbywać się już starymi metodami, choć widać wyraźnie, że sporo osób chce do nich powrócić. On się, na razie, od roku 1989 odbywa na miękko, czyli, tak jak to już kiedyś pisałem, przez wielkich przyjaciół Polski i Polaków, którzy zjawiają się tutaj i od razu dostają różne fory i ulgi, po to, by pomóc nam znosić naszą ciężką dolę i po prostu się ucywilizować.

Jak wiemy są różne rodzaje trucizn, nie tylko te aplikowane do żołądka czy żył, ale także te sączone do mózgu i serca i ja chciałbym się nimi właśnie zająć. I tylko tym mogę sobie wyjaśnić falę nieprzychylnych recenzji dla tego filmu, że owi recenzenci, to ci wielcy przyjaciele Polaków, co tu przybyli, żeby przychylić nam nieba. I oni właśnie postanowili nam wyjaśnić, jak źle robimy doszukując się jakichś analogii w tym filmie. Innego wyjaśnienia być nie może, bo wszak jesteśmy w Polsce i jak ktoś mówi – białe, to wiadomo, że czarne. Jeśli zaś ktoś ufa słowu, to jest po prostu durniem.

Metodyka  podboju, polega na tym, że najeźdźca wkracza na grunt emocji bardzo delikatnych i składa obietnice natury intymnej. W filmie w wymiarze osobistym, ale można te obietnice także opanować obszar emocji intymnych, istotnych dla dużej grupy ludzi. Więcej, można za pomocą mediów i autorów, taki obszar stworzyć, zarządzać nim i spędzić tam bydło z całej okolicy.

Ważne, żeby deklaracje składane co jakiś czas publicznie i nieco mniej publicznie posiadały wszystkie cechy i certyfikaty autentyczności. I tak, każdy kto pierwszego marca powie – zachowałem się jak trzeba – od razu jest nasz. Każdy kto zacytuje idiotyczny wiersz Herberta, uważanego za najwybitniejszego poetę polskiego, lepszego nawet niż Miłosz, wiersz zaczynający się od słów: ponieważ żyli życiem wilka…Jest jeszcze bardziej nasz, niż ten pierwszy, co powiedział, że zachował się jak trzeba. Ludzie, nie są w stanie zrozumieć, że można zafałszować intencję intymną. To im się nie mieści w głowie. No, a właśnie na tym polega cała potworność podboju. I teraz wróćmy do naszych rozważań okołoteatralnych. Mamy tego Gogola i Czechowa, którzy już dawno nie żyją, a żyli krótko. I ciągle ich w Polsce grają, choć naprawdę, jest masa sztuk na świecie, które można by realizować na deskach tych dziesiątków jeśli nie setek teatrów jakie mamy. Do tego weźmy jeszcze dobrze tu zadomowionych rosyjskich reżyserów. Którzy kim są? Dysydentami rzecz jasna, a do tego mają jeszcze wszystkie potrzebne do uprawiania dysydenctwa papiery. Polscy aktorzy zaś robią karierę w Moskwie, bo tam, wiecie, jest duży rynek, nie to co w Polsce i można więcej zarobić. Sztuka zaś powinna też przynosić ludziom, którzy ją realizują, jakieś godziwe zyski. Dlaczego nikt nie zastanowi się, co zrobić, żeby to w Polsce był rynek na teatr i film? Bo nie ma widzów, odpowie ktoś ze środowiska wujka Czarka. To bzdura. W Rosji do teatru chodzą Moskwa i Petersburg, może jeszcze jakieś dwa trzy większe miasta. W Polsce zaś mogliby chodzić wszyscy, bo i naród przytomniejszy i mniej pijący i odległości do teatru mniejsze. Prawda jest więc inna – dzieje się tak, bo ludzie, za tę sztukę odpowiedzialni, nie wychowują publiczności. Nie wychowują jej, albowiem zajęci są jej deprawowaniem, a na tle deprawacyjnych formatów ustawiają siebie. Całe lata dziewięćdziesiąte to czynili, pokazując w filmach, jak durnowato i beznadziejnie wyglądają zamieszkujący nadwiślańskie krzaki tubylcy. I dziś jeszcze domagają się za to hołdów. To jest podbój. Tak on wygląda i, na razie, jak powiedziałem, odbywa się na miękko, poprzez podtruwanie umysłów i deprawowanie serc.

Król Edward wpadł kiedyś na pomysł, że każdy Anglik ma się szkolić w strzelaniu z łuku. Był to pomysł dobry i celowy. Myślano bowiem o podboju Francji, choć projekt ten wydawał się ryzykowny. Myślano jednak także o tym, że w XIII wieku Filip August o mało nie wysadził desantu na angielskiej ziemi. Stąd ta decyzja. Jakie decyzje mogą dziś podjąć polskie elity polityczne, w całości przekabacone przez obcych lub przez nich przekupione i w całości realizujące program najeźdźcy? W dodatku bez zrozumienia jego istoty? Ktoś powie, że PiS ma plan dla Polski. Z tego co widzimy przed kolejnymi wyborami, PiS ma taki plan dla Polski, jaki mieli wodzowie Obodrytów dla Obodrytów, wskazując im, że są przecież sojusznikami największej potęgi – Karola Wielkiego. I nic poza tym. Nic poza wskazywaniem na sojusze PiS nie ma nam dziś do zaoferowania. Jarosław Kaczyński zaś powiedział, że będzie nadal kandydował na szefa partii. Super, mam nadzieję, że ma on świadomość iż ta metodyka, doprowadzi do sytuacji następującej – napięcia w partii będą tak duże, że po śmierci prezesa, organizacja rozleci się natychmiast od tych wewnętrznych napięć. Jego to już nic nie będzie obchodzić, ale nas, a i owszem, bo to my jesteśmy celem podboju. – A co powinien zrobić – zapyta ktoś? Postawić się w sytuacji najeźdźcy i zrozumieć jego logikę. On przede wszystkim pogardza przeciwnikiem i po chwilowym dowartościowaniu go poprzez opisywane tu działania, czyli markowanie przyjaźni i miłości, chce doprowadzić do całkowitego i nieodwołalnego zniszczenia tego przeciwnika, nie brudząc sobie przy tym rąk i składając całą odpowiedzialność za podbój na barki ofiary. Ujmując zaś rzecz konkretniej. Powinien Jarosław Kaczyński posłuchać tego, który go najbardziej namawia do kandydowania po raz kolejny, następnie zaś kopnąć go w dupę tak mocno, żeby zatoczył wielki łuk, lecąc za horyzont. Potem powinien dowartościować swoich konkurentów proponując im udział w zmodyfikowanej strategii, a następnie samemu stanąć na czele partii. Tak by postąpił człowiek przytomny. Na to się jednak nie zanosi. Dlaczego tak? Bo tak wynika z prostego i ilościowego opisu rozkładu sił. Konkurencja szykuje się do skoku i ma na to siłę i środki, a także chęć by coś zmienić. Należy to wykorzystać dla swoich celów, czyli dać tej konkurencji szansę w ramach partyjnej struktury, nie tracąc nad nią kontroli. Włazidupstwo zaś chce się żywić siłą prezesa i jego determinacją, jest leniwe i słabe, chce zachować status quo i żyć nadal, jak żyło. A tak się nie da.

Zanosi się za to na kolejne przegrane wybory, a potem na jeszcze jedną klęskę. Wszyscy bowiem są skupieni na „zaorywaniu” przeciwników w mediach. Czyli na robieniu tym przeciwnikom reklamy. O tym, by ktoś się głębiej zastanowił nad mechaniką tego procesu, nie może być nawet mowy, bo wiadomo, że jak ktoś wyżywa się, jak Czarnek, na różnych idiotach z lewicy, to jest świetnie, albowiem dostarcza nam rozrywki i daje nadzieję na sukces w wyborach samorządowych. Zupełnie tak samo, jak z tymi poetami – kogo wolisz Miłosza czy Herberta? – Herberta. – A toś mi brat…Ten numer powtarzany jest do, pardon, porzygania. I nadal wszyscy się nań nabierają.

Przypomnę teraz mało pamiętany fakt. Kiedy startowała TV Republika, jednym z pierwszych gości w jej studio był Jacek Żakowski. Napisałem o tym w salonie24 i przyszedł jakiś gorący patriota, zwymyślał mnie od zdrajców i głąbów, a potem raczył mi wyjaśnić, że oni tego Żakowskiego zaprosili albowiem chcieli go zaorać. Oczywiście, a Leo di Caprio ożenił się z grubą Indianką chorą na cukrzycę, albowiem poczuł do niej mięte i nie mógł bez niej żyć. To przecież jasne. Któż śmiałby igrać z uczuciami.

Ostatnio wszyscy ekscytowali się pewną konferencją prasową, w której wziął udział reporter TV Republika, stale niezapraszanej na różne konferencje. I on zadał tam Kosiniakowi Kamaszowi pytanie o SKW, a w tym momencie przerwano transmisję. Fala oburzenia przeszła przez sieć i wszyscy wygrażali kułakami złej TVP, po czym wrócili do oglądania Republiki, gdzie tradycyjnie już gośćmi bywają pani Senyszyn i pan Gdula.

Nie wiem, jak Wam to ludzie, prościej wytłumaczyć, jesteście podtruwani na różne sposoby, ale nie rozumiecie tego, bo musicie brać udział w rankingach kto był lepszym poetą Herbert czy Miłosz i która polska aktorka była najładniejsza – Raksa czy Brylska? To ważne kwestie, bez nich człowiek nie może o sobie powiedzieć, że jest kulturalny. Kultura zaś to podstawa.

Prezes Kaczyński coś przebąkuje o utworzeniu nowej stacji telewizyjnej. Być może już się zorientował co jest grane, ale nawet jeśli, nikt w jego otoczeniu nie pozwoli na to, by taka stacja powstała. Wszyscy bowiem zostaną zaraz obłaskawieni przez zarządców dwóch istniejących tu prawicowych, patriotycznych, internetowych stacji telewizyjnych, których stałą misją jest zaniżanie poziomu ogólnego i mieszanie ziarna z plewami. Te zaś należy od siebie oddzielać, o czym każdy wie. No, ale to nie w tym stuleciu. Wszystko jest bowiem przeciwko nam. Tylko te biedne emocje, identyczne z tymi, które odczuwała gruba Indianka adorowana przez di Caprio, mówią nam, że wszystko będzie dobrze, bo przecież jesteśmy w dobrych rękach. Nasi zaorają tamtych, nie może być inaczej. I jeszcze udowodnią, że są prawdziwymi demokratami, nie zaś żadnymi faszystami. I każdy to zrozumie.

Przypominam, że 12 kwietnia o 18.00 odbędzie się nasz pierwszy wieczorek katakumbowy, spotykamy się w pałacu w Ojrzanowie. Gościem będzie Piotr Naimski. Impreza ma charakter prywatny i nikt poza osobami wpisanymi na listę nie może tam wejść. Lista jest jeszcze otwarta.

mar 022024
 

Wczoraj nowo mianowany dyrektor Poczty Polskiej nakazał zniszczyć cały nakład znaczków z wizerunkiem Hieronima Dekutowskiego – Zapory. Decyzję podjęto 1 marca w dzień żołnierzy wyklętych, a my się zastanawiamy, jak to w ogóle jest możliwe? A przede wszystkim, kto taką decyzję podjął, bo dla wszystkich jest chyba jasne, że nie ten obsraniec dyrektor poczty. Być może jakąś wyjaśniającą informacją będzie to, że Dekutowski przez całą wojnę ukrywał pewnego Żyda. Kiedy weszli Rosjanie to Dekutowski zaczął się ukrywać, a Żyd został milicjantem i kazał rozstrzelać dwóch żołnierzy Zapory. I wtedy Zapora wydał rozkaz rozstrzelania Żyda. To, jak powiadam, możliwe wyjaśnienie zachowania tego dyrektora, którego nie wymienię z nazwiska, ale niekoniecznie prawdziwe. Może być również tak, że ktoś temu bałwanowi kazał zniszczyć te znaczki z wyraźną sugestią – spal to i zobaczymy jakie wycie się zacznie i kto pierwszy odezwie się w sprawie Żydów, a także jakimi słowami się odezwie. Ja jestem wręcz pewien, że ta druga wersja jest bardziej prawdopodobna, albowiem cały kult żołnierzy wyklętych w Polsce należy do sfery zarządzania emocjami. Z tym że to nie my nimi zarządzamy. Nikt nie podejmuje tak prowokacyjnej decyzji w dzień święta, bądź co bądź, państwowego, bez wyraźnego rozkazu i bez wyraźnej intencji. To zaś z kolei oznacza, że powinniśmy całkowicie zmienić naszą strategię wobec ludzi, którzy zarządzają wizerunkami i historią wyklętych. Pielęgnowanie zaś i sakralizacja tych wizerunków jest naszym najświętszym obowiązkiem, albowiem uwalnia nad od pewnej dość istotnej opresji – od pośrednictwa ludzi podających się za naocznych świadków zdarzeń lub ich potomków. Już kilka razy przywołałem tu postać i nazwisko Cezarego Chlebowskiego, którego nawet Leszek Żebrowski, co mnie niepomiernie dziwi, nazywa historykiem AK. On nie dość, że był naocznym świadkiem, to jeszcze dostał pełne dossier organizacji Wachlarz, o której napisał książkę. Jedyną książkę, jaka istnieje, bo nikt nawet nie pomyślał, choć minęło ponad pół wieku, o jakiejś krytycznej wobec Chlebowskiego publikacji. Dla śmiechu zupełnie dodam tu informację, którą możecie sobie znaleźć w Wikipedii. Oto był Cezary Chlebowski autorem innej jeszcze książki, a niektórzy pamiętaj serial zrealizowany na jej podstawie. Nosił on tytuł „Gazda z Diabelnej” i opowiadał dętą całkiem historię zniemczonego chłopca, który mieszka w Sudetach, gdzie przybywa – żeby objąć górskie schronisko – były lotnik RAF, w mundurze z napisem POLAND na rękawie. Jest rok 1945 albo 1946. W tle mamy przesiedleńców z Kresów i Werwolf dokonujący napadów na okoliczne wioski. Oto film ten reżyserował Grzegorz Warchoł – wybitny reżyser, jak o nim mówi wujek Czarek. Pan Warchoł reżyserował też serial, w którym debiutował Olaf Lubaszenko – „Życie Kamila Kuranta”, a scenariusz to tego serialu napisał nie kto inny, jak sam Józef Hen. Mamy więc tu pełen zestaw pośredników egzegetów, którzy opowiadają nam o tym jak wyglądała przeszłość, ale wiecie – tak naprawdę. I dociera do nas jak głęboki i praktyczny sens ma tworzenie kanonów. Takich jak kanon Pisma Świętego. Wszystko to robione jest z tego powodu, by uniknąć przejęcia świętych pism przez fałszywych egzegetów, czyli – jeśli rzecz sprowadzimy na ziemię – przez „naocznych świadków” zdarzeń oraz ludzi, którzy cudownym zrządzeniem losu znaleźli się w posiadaniu pełnej dokumentacji istotnych dla naszej historii zdarzeń. Obrona kanonu jest trudna, albowiem w praktyce sprowadza się do stworzenia i ochrony hierarchii. Ta z kolei jest narażona na liczne pokusy, a i organizacje zrzeszające fałszywych egzegetów i „naocznych świadków” też nie próżnują i wysyłają w świat całe tomy pism przepełnionych bardzo kokieteryjnymi wizjami. I w tym momencie rodzi się konieczność – podkreślam – konieczność, a nie potrzeba – sakralizacji wizerunków. Czyli – jeśli sprowadzimy rzecz na ziemię – nadania im wymiaru ikonografii państwowej, chronionej przepisami. Za każdym razem i zawsze przy podjęciu takiej próby zaczyna się ikonoklazm. Tak, jak to było widać wczoraj. Z tym, że wczoraj mieliśmy do czynienia z ikonoklazmem prowokacyjnym, a nie drastycznym, który niszczy wszystkie wizerunki, albowiem te odbierają władzę pośrednikom głoszącym „prawdziwe słowo”. Prawdziwe czyli gwarantowane przez faryzeuszy i uczonych w piśmie lub jak kto woli przez organizacje tajne, albowiem na tym polega komunikacja pomiędzy ludem, kastą kapłańską, a Stwórcą, w chwili kiedy nie ma możliwości tworzenia świętych wizerunków – kasta kapłańska, coraz bardziej zdegenerowana, wystawiona na coraz więcej pokus, sama uznaje się za depozytariuszy słowa i sama dokonuje egzegez, takich, jakie są dla niej najwygodniejsze. Mechanizm ten działa zawsze i na różnych obszarach. Mistycyzm jest walorem autentycznym i wyraża się w tworzeniu wizerunków czczonych istot, dlatego też ciągle mamy do czynienia z próbami przejęcia go lub unicestwienia i pozostawienia ludu sam na sam ze słowem. Ono zaś może być interpretowane na różne sposoby, albowiem jego żywy nośnik – kapłan egzegeta, naoczny świadek, wybitny historyk, posiadacz klucza do skarbca i kancelarii, nie działa w próżni. Jego intencje zaś są zwykle ukryte przez wiernymi.

Zarzuty przeciwko wizerunkom są zawsze takie same – jest to czczenie fałszywych bóstw. A wiara w słowo, na którego straży stoi jakiś naczelnik poczt i telegrafów czym jest? Wiarą w tego naczelnika i niczym więcej. Wszyscy sobie doskonale zdają sprawę z tych zależności już od czasów bardzo dawnych, a jak ktoś nie wierzy, nie zajrzy do dzisiejszego tekstu Piotera.

Pozostaje teraz kwestia pewnej pułapki zastawionej przez ikonoklastów już dawno temu – chodzi o sakralizację wrażeń estetycznych i zastąpienie nimi mistycyzmu wizerunków. Czyli o podział wizerunków na święte i świeckie, a następnie zrównanie jednych z drugimi na płaszczyźnie ocen i wrażeń estetycznych. To jest wielka pokusa. W zasadzie nie do zwalczenia. Wynika ona bowiem z pychy i przekonania, że oceniający ma władzę nad wizerunkiem, większą  niż jego twórca i większą niż Stwórca. Oceniający we własnych oczach jest kimś więcej niż kreatorem. W rzeczywistości jest przeważnie kreaturą, dość nędzną i opłaconą przez pośredników rozprowadzających słowo naczelnika poczt i telegrafów. Póki co, nie mamy jeszcze skutecznego antidotum na taką postawę, tym bardziej go nie mamy im bardziej państwo jest uwikłane w tworzenie hierarchii składających się z takich osób. A jest uwikłane potężnie, albowiem ta hierarchia powstaje w wyniku trendów globalnych. I nie jest niczym więcej jak tylko nową formułą ikonoklazmu – obrazoburstwa poprzez odjęcie wizerunkom mistycyzmu. Z czego się bierze mistycyzm? Tak,  jak wszystko – z praktyki. Konkretniej z praktyki warsztatowej twórcy wizerunków, która jest przez fałszywych egzegetów kwestionowana zaraz na początku. Poprzez zanegowanie zasad i formuł, którymi posługuje się twórca i wskazanie jakichś innych – lepszych. To prowadzi wprost do konkluzji, że przydałby się kanon wizerunków świętych i nie tylko – taki, jaki jest w prawosławiu. No, ale to nie ustrzeże nas przed pułapkami. Warsztaty produkujące wizerunki w kanonie mogą stać się elementem egzegez doraźnych, równie fałszywych jak przeinaczone słowo głoszone przez faryzeuszy. Bo twórca nie jest na tyle znaczący, by owo przejęcie powstrzymać. Kanon może być chroniony tylko przez organizację. Ta zaś nie może mieć celów innych niż ochrona kanonu.  No i organizacja musi też chronić twórców. Do tej pory była tylko jedna taka organizacja i mam tu na myśli jezuitów. Nowożytne imperia i banki bowiem skupiały się na ochronie i propagowaniu wizerunków świeckich, na sakralizacji własnej chwały po prostu. Państwa zaś takie jak Polska, mogą się dziś jedynie podporządkować trendom, czyli zbudować w środku miasta satanistyczną świątynię, nazwaną dla niepoznaki Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gdzie przechowywane będzie złom, kawałki plastiku, wydzieliny ciała w słoikach i inne urągające świętości rzeczy. Wszystko po to by ludzie zapomnieli skąd się bierze mistycyzm, a bierze się on z doskonałości warsztatu. A czymże jest owa doskonałość? – zapyta naocznych świadek, lansujący fałszywe egzegezy. Odpowiadam zawczasu – narysuj kotka chamie, to się dowiesz.

Jeśli pojęcie doskonałości warsztatu rozciągniemy także na filmowców i teatr, dojdzie nam kilka ciekawych wniosków. Pierwszy jest taki – ani reżyser Warchoł, ani wujek Czarek, nie narysują kotka. Mogą próbować, ale nie narysują. Żeby przekonać ludzi, że jednak potrafią, wezwą jakiegoś Olafa Lubasznkę, który im wystawi certyfikat autentyczności ich kotka. Ile on będzie wart, wszyscy wiemy.

Drugi wniosek jest zaś taki – wobec tego, że państwo realizuje trendy globalne w kulturze, niemożliwe jest, by naczelnik poczt i telegrafów sam jeden, bez niczyjej inspiracji podjął decyzję o zniszczeniu całego nakładu znaczków.

Trzeci zaś taki – jeśli odejmujecie znaczenie wizerunkom, jeśli skreślacie ich mistyczny sens, każde zdanie, które wypowiadacie spotka się z odpowiedzią. Najczęściej wrogą, a nie polemiczną, na co liczycie, bo to jest element waszej strategii. I w tym momencie dochodzimy do konkluzji najważniejszej – do powstania instytucji, która jest zaprzeczeniem kanonu, czyli do momentu kiedy hierarchia fałszywych egzegetów, naocznych świadków, wybitnych historyków oraz ich funkcyjnych, takich, jak naczelnicy poczty, zmuszona jest do stworzenia cenzury. To jest wbrew przepisom i prawu, dlatego najpierw powstaje cenzura nieoficjalna. Jak daleko się ona posunie, to już zależy od nas. Na razie ryzyko jej powstrzymywania jest niewielkie, ale wszystko wskazuje na to, że będzie się zwiększać. Warto więc opublikować różne rzeczy zawczasu, żeby się musieli potem nabiegać przy ich szukaniu po domach. Na dziś to tyle. Miłego dnia.

Aha, przypominam, że 12 kwietnia odbędzie się pierwsze „Spotkanie w katakumbach”. Za katakumby posłuży nam pałac w Ojrzanowie, a gościem będzie Piotr Naimski. Rozmawiać będziemy o sprawach bieżących. Impreza ma charakter prywatny. Nikt nie jest zaproszony poza ludźmi, którzy wpiszą się na listę.

mar 012024
 

Jeszcze chwilę o tym aktorstwie będzie, ale już naprawdę niedługo. Rozwodzi się w swoich podcastach Cezary Pazura nad różnymi zadaniami aktorskimi. Wszystkie one jednak, nawet te najtrudniejsze dotyczą sytuacji i relacji zaprzeszłych. To znaczy takich, które nie mają już szansy na powtórzenie. Można to opisać w ten sposób, że aktor musi wciągnąć widza w swoją kreację, w swoje pomysły i swoje realizacje. I wtedy widz jest szczęśliwy, spełniony i chętniej kupuje bilet po raz drugi, na to samo przedstawienie. Podobnie jest z iluzjonistami, którzy pokazują nam różne sztuki, ale nie chcą nam przecież zrobić krzywdy, a przynajmniej nie zawsze. Oni kreują pewne okoliczności zapraszają nas do nich, stawiając jednakowoż różne warunki. W życiu jednak te okoliczności nie mogą wystąpić. Takie jest założenie każdego występu, czy to w cyrku czy w teatrze.

No dobrze, a co z sytuacją aktualną, co z takimi zadaniami aktorskimi, w które dotyczą okoliczności wciąż aktualnych, a przy tym zafałszowanych? Czy ktoś kiedyś postawił przed aktorem takie zadanie – zdemaskuj pułapkę, w której tkwią ludzie, tak żeby się – przynajmniej – ciężko przejęli tym co się dzieje. Nie można przy tym zadaniu jednak mówić niczego wprost i nie można agitować. Taka sytuacja jest nie do pomyślenia, albowiem sprawny aktor, gdyby ją wykonał, to jego publiczność uciekłaby z teatru. A mogłoby się zdarzyć, że ci bardziej świadomi i wrażliwi wyskakiwaliby przez okna. Widzieliśmy przecież wiele kreacji aktorskich na temat Stalina. W żadnej z nich Stalin nie był paranoikiem. W żadnej nie był człowiekiem naprawdę złym, podłym, podstępnym, z którym nie ma kontaktu, nawet wzrokowego. Każda taka kreacja to Stalin, posiadający cechy ludzkie. Myślę, że żaden aktor nie może zagrać paranoika albo zbrodniarza, bo wtedy będzie to wyjście poza rolę i ingerencja w umysł widza, który tego zwyczajnie nie wytrzyma.

Mówimy o Stalinie, a ilu aktorów próbowało zagrać Tuska? Ja nie znam żadnego. Wszyscy chcą grać Kaczyńskiego, bo wiedzą, że to nie jest groźne. Nic im się nie stanie, nie złamią żadnej konwencji, nie narażą się nikomu, bo każdy jest przyzwyczajony do wygłupów dotyczących prezesa. Robert Górski kiedyś próbował udawać Tuska, ale nie był Tuskiem w najmniejszym stopniu. Pewnie nawet udawał go na zlecenie, w taki sposób, żeby nie budzić negatywnych skojarzeń. Nikt nigdy nie zagra postaci która miała złe zamiary wobec bliźnich w taki sposób, żeby te zamiary zdemaskować. Zbrodniarzy bowiem można tylko uczłowieczać i usprawiedliwiać. Można oczywiście pójść dalej i stwierdzić, że taka okoliczność zachodzi, albowiem ludzie odruchowo cofają się przed poznaniem prawdy i nie chcą by ich nią dręczono. To zaś z kolei oznacza, że zło dzierży władzę nawet po śmierci zbrodniarzy. A jeśli jego spadkobiercy potrafią grać umiejętnie, mogą być jeszcze wielbieni przez nowe pokolenia, jako bohaterowie. Aktorzy zaś, w końcu ludzie do wynajęcia, uczłowieczą ich swoimi wybitnymi kreacjami. Dlatego są tak istotni dla władzy.

Powtórzmy – nikt nie powie widzowi wprost – jesteś w pułapce i nie masz wyjścia, musisz o czymś zdecydować, tu i teraz. To byłby koniec aktora i teatru. Można powiedzieć – Stalin może nie był aniołem, ale za to znał się na polityce i wykiwał wszystkich swoich przeciwników. I to wielu widzom da satysfakcję, albowiem większość ludzi nie odczuwa potrzeby życia moralnego, marzą za to o tym, by być bezwzględnie skuteczni w każdej sytuacji. No, ale wiadomo, że tak się nie da. Oglądają więc „Herbatkę u Stalina” i coś tam sobie w tych biednych łepkach roją.

Mamy dziś dzień żołnierzy wyklętych. Wczoraj jechałem przez wiadukt w Grodzisku i widziałem jak chłopcy, w wieku tych żołnierzy, malowali sprayami mural im poświęcony. Sieć pełna jest hołdów oddawanych poległym i pomordowanym. Przypomniano nawet ostatnie słowa generała Fieldorfa do żony, które brzmiały: Czy wiesz, dlaczego mnie skazali? – Bo odmówiłem współpracy z nimi. Nie widać jakoś, żeby ktoś zrobił krok dalej i wyciągnął jakieś wnioski z tych słów. Myślę, że powód jest dokładnie taki sam, jak ten opisany wyżej – nikt nie zagra grozy prawdziwej. Nikt nie powie człowiekowi, który czuje się bezpieczny, najedzony, szczęśliwy wreszcie, że jest w rzeczywistości oszukiwany i wpędzany w pułapkę. Takie rzeczy mogą robić paranoicy-amatorzy, którym się zdaje, że coś lub kogoś demaskują. I mamy takich ludzi pod ręką. Nie trzeba wymieniać ich nazwisk, bo wszyscy je znają. Ich przekonanie o własnej nieomylności jest tak wielkie, że to co mówią, może już tylko usypiać publiczność. Nikt w te gawędy nie wierzy.

Czy to znaczy, że nie można zmierzyć się z prawdziwą i zaplanowaną grozą? Można, ale trzeba rozsądnie gospodarować swoim zaufaniem. I nie oddawać hołdów byle komu, co nam Polakom, przytrafia się notorycznie. Zarówno w kwestiach wielkich, jak i małych.

Sporo tu ostatnio pisaliśmy o ośrodkach propagandy. W zasadzie cały czas jesteśmy pod wpływem i we władzy propagandy moskiewskiej. Wynika to wprost z tego, że Rosja dba o promocję swoich treści, a my uważamy, że chodzi Rosjanom o promocję sztuki i wrażliwości. Na ten numer nabieramy się zawsze, a wszystko dlatego, by móc się wyjęzyczyć publicznie w zakresach, które obchodzą wszystkich i są powszechnie ważne. Nie mamy ani własnych bohaterów, ani żadnych formatów, które można by gdzieś sprzedać z zyskiem. Należymy do strefy atrakcji lokalnych. Jak Buszmeni i Hotentoci. Nie możemy z niej wyjść, bo musielibyśmy, w wymiarze indywidualnym podjąć działania, na które nikt nie jest gotowy, i których nikt nie rozumie.

Jeden z kolegów przypomniał dziś bitwę pod Fuengirolą, zwycięstwo o wiele bardziej spektakularne niż Somosierra. Nikt o nim jednak nie pisze i nie powstają na ten temat filmy. Powodów jest kilka. Pierwszym jest brak pieniędzy na realizacje widowisk poświęconych jakimś innym tematom niż dawno przez komunistów zadekretowane, po drugie przemożna chęć omawiania rzeczy i spraw „najważniejszych”, bo to podnosi omawiającemu samoocenę. Stąd mało w nas chęci do odkryć i nowości, bo kogo to panie w końcu obchodzi. Poza ty wszystko już wiadomo, a komunizm się skończył. Jeśli do tego dodamy okoliczność taką, że wyrobiona publiczność wychowana jest na klasyce rosyjskiej, a niewyrobiona na Ferdku Kiepskim, to w zasadzie mamy obraz całości. Nie ma żadnych szans na pokazanie prawdy. Jest tylko szansa na pokazanie klęski, upokorzeń, morderstw i dobrotliwego wujaszka Soso, który staje się wymagającym zadaniem aktorskim dla przyszłych mistrzów zawodu. Książka Cezarego Chlebowskiego „Wachlarz” wciąż pozostaje jedyną pozycją na temat tej organizacji. Nikt bowiem nie wie, co stało się z dokumentacją, którą autor miał do dyspozycji podczas pisania, a która potem gdzieś przepadła.

Podsumowując – żaden aktor, nawet najbardziej wybitny nie pomoże nam stanąć w prawdzie, od czego powinno zaczynać się wszelkie istotne zmiany w życiu. Możemy to zrobić jedynie sami, pojedynczo lub w grupach. Nie możemy tego jednak zrobić, bo toniemy w formatach kokieteryjnych i usypiających, które działają jak pavulon. I nawet jeśli ktoś zechce powiedzieć prawdę, nie przebije się ona do wielu.

lut 292024
 

Nie ma co lamentować nad tym, że prawo jest rozmontowywane, skoro logika została rozmontowana już dawno i leży sobie teraz w częściach, porzucona gdzieś w krzakach za stodołą i tam rdzewieje. Ostateczną wyrocznią we wszystkich właściwie sprawach są ludzie posiadający największą ilość lajków na twitterze i YT, bo skoro mają tyle tych polubieni, to przecież nie mogą się mylić. Stąd kreacje niektórych sprytnych pracowników naukowych, którzy deklamując przed kamerą, z odpowiednią intonacją, fragmenty podręczników do fizyki, usiłują dogonić w tych lajkach dziewczyny co pokazują cycki. Okazuje się, że to nie jest niemożliwe. Ryzyko jest jednak takie, że fragmenty rewolucyjnych, fizycznych teorii zleją się i zostaną postawione na równi z bełkotem czystym i nie skalanym żadną myślą. Mam jednak wrażenie, że to nikomu nie przeszkadza. Oto, dla przykładu, Edyta Górniak oznajmiła właśnie, że jej wielką miłością był Bruce Lee, który miał na nią zaczekać, żeby mogli wziąć ślub. No, ale umarł. Brednie te nie podlegają żadnej weryfikacji, podobnie jak inne, wygłaszane z całą powagą, albo też i mającą je uwiarygodnić ironią w programach takich jak Kanał Zero. Czynnikiem przemożnym, który gwarantuje, że duża część widowni łyknie każdy idiotyzm są profesjonaliści demonstrujący swój profesjonalizm. Do takich zaliczam wujka Czarka czyli Cezarego Pazurę. Nie mogę bowiem oderwać się od jego podcastów i słucham tych coraz starszych. To są niesamowite rzeczy. Wczoraj, na przykład, widziałem, jak na nagraniu sprzed lat pan Cezary układał ranking polskich seriali. Czynił to za pomocą losowania, wyciągał karteczki z plastikowego worka, a na każdej była zapisana nazwa serialu. Dokonywał krótkiego omówienia, a potem układał to według jakości, albo raczej lepiej rzec, według tego co za jakość uważał. Pierwszy serial jaki wyciągnął to była „Chyłka”, nieprawdopodobny szajs, który nie ma ani jednego punktu stycznego z realiami, bo chyba że za takowy uznamy podobieństwo głównej bohaterki do prokurator Wrzosek, ewidentnie się na Chyłkę kreującej. To jest groza, bo takich rzeczy nie bywało jeszcze. Mam na myśli sytuację, kiedy oskarżyciele publiczni usiłują upodobnić się do słabej bardzo fikcji. No, ale pan Cezary Pazura ocenił ten serial wysoko, bo – jak powiedział – widać, że scenariusz napisali ludzie znający się na prawie. I to mnie po raz kolejny utwierdziło w przekonaniu, żeby za nic na świecie nie wierzyć ludziom, którzy „dobrze gadają”, a do tego jeszcze potrafią być zabawni. Najmniejsza próba estetyzowania wypowiedzi jest sygnałem, że kryje się za nią potężna manipulacja. I nie chodzi tu przecież o Cezarego Pazurę, który swoimi podcastami mąci co prawda ludziom w głowach, ale przynajmniej widać, że jest aktorem i usiłuje coś odgrywać. Chodzi o innych ludzi, którzy swoim deklaracjom, składanym w złej wierze i ze złymi zamiarami, nadają brzmienie szlachetne i osadzają je w malowniczych, ale całkowicie zakłamanych kontekstach. Przyjdzie kiedyś pora na przykłady, ale na razie pozostańmy przy tym ogólnikowym opisie.

Najbardziej lubię, jak wujek Czarek opowiada o swoich kolegach aktorach, których określa mianem – wybitni. Słuchałem takiego kawałka, w którym mówił, o tym że niektórzy aktorzy stali się sławni, albowiem mieli wrodzony talent, potem zaś już jako dorośli ludzie, zdali eksternistyczny egzamin przed komisją złożoną ze swoich kolegów z planu. Do takich zaliczył Cezary Pazura Olafa Lubaszenkę. Ten ponoć wygrał casting do serialu „Życie Kamila Kuranta”, w wieku 12 lat. My oczywiście w to wierzymy, albowiem w stanie wojennym kiedy powstał serial nikt nie zawracał sobie głowy jakimiś castingami i nie ściągał na nie setek dzieci, żeby wybrać to najlepiej się prezentujące. Wzięli syna starego Lubaszenki, bo na tle trzech innych, co się zgłosili wypadł najlepiej. Poza tym miał nazwisko, a które w tamtych czasach może nie znaczyło zbyt wiele, ale przecież telewizja emitowała, powtarzając go kilkakrotnie, serial „Układ krążenia” z Edwardem Lubaszenko, ojcem Olafa. Po co więc daleko szukać i martwić się później, że widz nie będzie kojarzył z nikim głównego bohatera? Pokaże mu się w jednym serialu ojca, w drugim syna i gitara. Ja się tu nie podejmuje oceny gry aktorskiej Olafa Lubaszenki, ale mam wrażenie, że znałem w szkole podstawowej i średniej, czterech przynajmniej kolegów, którzy znacznie lepiej radzili sobie ze skupianiem na sobie uwagi. A nie mieli do dyspozycji ani charakteryzatora, ani oświetleniowca, ani nawet scenariusza. Wszystko, cały swój występ, opracowywali sami, w mgnieniu oka i od razu dokonywali prezentacji, nierzadko z wokalem. Wszyscy, którzy tego słuchali tarzali się po podłodze ze śmiechu. Może coś się dzieje z moją wrażliwością, ale widząc na ekranie Olafa Lubaszenkę nigdy nie mogłem się nawet uśmiechnąć. Może po prostu nie posiadam tej wrażliwości, która umożliwia ludziom rozpoznanie prawdziwego talentu.

Kolejnym wybitnym aktorem jest, według Cezarego Pazury, Borys Szyc. Jest on siostrzeńcem czy też bratankiem, jakiejś znanej charakteryzatorki, która malowała aktorów do roli. No i Cezarego Pazurę także. Kiedyś wujek Czarek pokazał jakąś scenę, w której Szyc gra z Lubaszenką, jeden jest profesorem filozofii, a drugi studentem, którzy przyszedł na egzamin. I znowu nie mogłem zobaczyć w tej scenie tego, co tam widział wujek Czarek. Szyc przyszedł się pokazać, czyli zagrać aktora Szyca, który usiłuje zmierzyć się z potęgą umysłu wybitnego uczonego. Był to pokaz aktorskiej kokieterii realizowanej do słabego bardzo scenariusza. Tak nie wygląda egzamin. Być może tak wygląda prezentacja młodych ludzi szukających pracy w luksusowym hotelu, gdzieś nad morzem, ale nie egzamin. Żeby zagrać egzamin nie można wyglądać jak Szyc, to po pierwsze, po drugie Pazura sam wielokrotnie odkrywał swoich profesorów, którzy egzaminowali studentów w szkole teatralnej. I to było przekonujące, jeden Pazura w roli egzaminatora i studenta był lepszy niż 10 Szyców i Lubaszenków obsadzonych w tych samych postaciach. Pazura pokazał jak wygląda egzamin. Nie wiem dlaczego nie można było tego zrobić w filmie, gdzie w dodatku było dwóch, ponoć znakomitych aktorów. Pewnie ten film – „E=mc2” nie służył do pokazywania widzom czy w ogóle komukolwiek, ale do jakichś innych celów.

Z tego co opowiada Cezary Pazura można wyciągnąć wniosek następujący – środowisko aktorskie to obóz koncentracyjny, w którym każdy wie kto jest kapo, a kto jest muzułmanem (tak nazywano więźniów nie rokujących na dalsze życie). Rządzą nim nieskodyfikowane zasady, które jednak każdy dobrze rozpoznaje i nie skacze wyżej krzyża. Korzenie tego systemu sięgają daleko w przeszłość, gdzieś w okolice kiedy Aleksander Minkowski, który napisał książkę „Układ krążenia” ilustrowaną zdjęciami z filmu ze starym Lubaszenką, zaczynał swoją literacką karierę. Nic od tamtych czasów się nie zmieniło, poza tym może, że trochę więcej rosyjskich reżyserów mamy nad Wisłą. Całość tego horrendum maskowana jest opowieściami o przygodach na planie oraz o możliwych drogach kariery, jakimi kroczyć winni adepci zawodu. I tak Cezary Pazura, zawsze z uśmiechem, opowiada o tym, jak to będąc chłopcem ze wsi, z podłódzkiego Niewiadowa, zrobił karierę w świecie filmu. I wierzcie mi, że naprawdę bardzo się stara wypaść przekonująco. Niestety ani razu mu się to jeszcze nie udało.

Obiecuję, że od jutra będę pisał o czymś innym.

lut 282024
 

Targi książki i sztuki odbędą się w tym roku w pałacu w Ojrzanowie. Termin 6-7 lipca. Na miejscu jest restauracja, a we wsi kebab i różne sklepy. Zdecydowałem się na ten krok, albowiem na targi przyjeżdżali i tak tylko ludzie z bloga. Promocja w mieście była zerowa. Mogliśmy powiesić dwa plakaty, których i tak nikt nie zauważał. Ojrzanów jest centrum życia kulturalnego i towarzyskiego dla co najmniej kilku podwarszawskich osiedli, których mieszkańcy w ogóle nie zaglądają do Grodziska. Żyją pomiędzy swoimi domami a Warszawą. Sądzę, że oni prędzej przyjdą na targi do pałacu, gdzie i tak przychodzą kupować różne frykasy, niż mieszkańcy Grodziska. W zeszłym roku był pewien pan, który obejrzał ofertę i zapytał mnie – a gdzie są książki z Empiku? Powiedziałem mu, że są w Empiku. Pan się obruszył i poszedł. W drodze do Ojrzanowa, przez Żelechów i Żabią Wolę właśnie budowane są ścieżki rowerowe. Do lipca będą gotowe. Każdy będzie mógł sobie wypożyczyć w Grodzisku miejski rower i pojechać dp Ojrzanowa na piękną i zdrową wycieczkę. Większość gości i tak przybędzie samochodami. Parking pod nowootwartym hotelem jest duży, można też parkować pod pałacem, a jeśli zabraknie miejsca jest jeszcze parking pod szkołą, która położona jest na przeciwko pałacu, po drugiej stronie jezdni. Jeśli ktoś ma zamiar przybyć z odległych miejsć i pozostać z nami przez cały weekend, może zarezerwować sobie pokój w hotelu na ten termin. Zostało jeszcze 16 miejsc. O postępach w realizacji targów i nowych pomysłach będę informował na bieżąco.

Od dziś w sklepie nowa książka. Łukasz Wysoczański napisał poradnik dotyczący cukrzycy typu pierwszego. Szczegóły w linku

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/rob-to-co-dziala-osiaganie-normoglikemii-w-cukrzycy-typu-i/ 

lut 282024
 

Zacznę od tego, o czym było wczoraj, czyli od teatru. Wymieniłem nazwiska dwóch reżyserów, których wcześniej w swoim podcaście wskazał Cezary Pazura. Jeden to Andrzej Bubień, który mieszka w Moskwie, a w Polsce zrobił kostiumowe przedstawienie na podstawie tekstów z czasów panowania Ludwika XIV, a drugi to Eugeniusz Korin, współwłaściciel Teatru 6 piętro, który mieszka w Polsce i ma w wiki biogram lepszy niż Picasso, a na pewno porównywalny. Ponieważ piszemy i mówimy o teatrze nie będziemy się przejmować rzeczywistymi powodami, dla których ten pierwszy jest w Moskwie. Teatr jest iluzją, jak często powtarza wujek Czarek, czyli Cezary Pazura. No więc tak, genialny reżyser Korin, który jest pół bogiem, albowiem ma teatr do spółki z aktorem Żebrowskim, wyreżyserował coś takiego: https://www.kupbilecik.pl/imprezy/108339/Bydgoszcz/Szk%C5%82o+Kontaktowe/

Przyznam, że mnie zatkało. Okoliczność, którą tu wskazuje, może, choć nie musi, świadczyć o tym, jak się w Polsce i w Rosji traktuje publiczność. Jeden z kolegów wskazał co prawda wczoraj na coś, co nazwał standardami rosyjskimi, ale jestem przekonany, że te pochodzące z tak zwanego życia rosyjskiego nijak się mają do standardów w rosyjskim teatrze. Mogę się mylić, ale przypuszczam, że tam format Szkła kontaktowego, mógłby, od biedy, być odegrany przez pijaków pod osiedlowym śmietnikiem. Nie w teatrze, gdzie ludzi idą celebrować swoją absolutną wyjątkowość. A przed wyjście zmieniają się z zapijaczonych mużyków w porządnych, czystych i pachnących aeu de cologne obywateli. W Polsce jest inaczej. Publiczność idzie do teatru, na przedstawienie zrobione przez pochodzącego z Rosji reżysera, po to, żeby tam zostać zdegradowaną do poziomu lumpa z podmoskiewskich blokowisk. Na to przedstawienie do tego ciągnięci są uczniowie ze szkół, bo teatr wiadomo – to kultura.

No dobrze, teraz przejdźmy do TV Republika, która – według najlepszych standardów – próbuje wychowywać widzów metodą a la reżyser Korin. To i tak dobrze, albowiem, o czym nigdy dość przypominania, w Polsce mieszka także inny rosyjski reżyser – Iwan Wyrypajew. No i ci co decydują o ramówce w ten telewizji mogliby sięgnąć do wzorów związanych jakoś z jego twórczością.

Od jakiegoś czasu Internet szydzi i wyraża oburzenie z powodu postawy niejakiej Elizy Michalik, niegdyś dziennikarki Gazety Polskiej, a dziś osoby związanej z mediami nurtu wrogiego wartościom przez tę gazetę krzewionym. Pani Eliza bowiem nagrała swoje wystąpienie, w którym domaga się, by Zbigniew Ziobro udowodnił, że naprawdę jest chory na raka. Nie będę tego tutaj pokazywał, bo i tak zrobiłem się ostatnio bardzo wulgarny, nie ma więc co przesadzać. Istotne jest dla naszych dzisiejszych rozważań to, że Eliza Michalik została kiedyś zatrudniona, rozumiem, że dla swoich zalet i umiejętności w najbardziej pryncypialnej gazecie ukazującej się w Polsce – w Gazecie Polskiej. Pisała tam jakieś śmieszne felietony, które dziś źli ludzie wyciągają z czeluści Internetu, żeby z nich szydzić. Widzimy, czytając je, że autorka nie zmieniła się wiele od czasów kiedy pracowała w GP i zaczynamy się zastanawiać jak to się stało, że w ogóle się tam znalazła? W sukurs przychodzi nam ramówka TV Republika. Widzimy tam bowiem tych samych ludzi, których wcześniej, na pohybel PiS zapraszano do TVP i TVP Info, a także osoby, które z jakichś powodów, stale muszą być pokazywane publicznie, na przykład Oskara Szafarowicza, który jest oczywiście przeciwieństwem Elizy Michalik, to znaczy jest szlachetnym, młodym człowiekiem, który nie drwi z ludzi chorych i cudzych nieszczęść.

Zadałem sobie wczoraj pytanie – po co PiS jest potrzebna telewizja? Otóż po to, żeby za jej pomocą przeprowadzać kampanie i wygrywać wybory. Czy to co widzimy w TV Republika w jakiś sposób prowadzi do zwycięstwa w wyborach samorządowych poprzez kampanię? Mam wrażenie, że nie. Prowadzi do eskalacji nastrojów i częstych wystąpień ulicznych, co ma w konsekwencji doprowadzić PiS do zwycięstwa w wyborach samorządowych. Działania te mają pełną akceptację prezesa i jego otoczenia, a specjaliści od mediów mówią, że ludzie właśnie takich formatów potrzebują. Czyli, żeby było jak w ruskiej płac karcie czyli wagonach bez komfortu, ale za to z dużą ilością wrażeń naturalnych, o których wspomniał tu wczoraj jeden z kolegów. Być może to prawda, ale doświadczenia ze świata pokazują, że jednak nie. Co w takim razie będzie jeśli PiS nie odwojuje miast w tym Warszawy? Wszyscy się cieszą, podobnie jak po poprzednich wyborach, że będą teraz mogli – nareszcie – porządnie konspirować. Nie podzielam tego optymizmu, tak jak nie podzielam optymizmu co do wyborów samorządowych. Ale – zawoła ktoś przytomny – tam nie ma optymizmu! Wszyscy dobrze wiedzą, że w Warszawie PiS nie wygra i nikt nawet nie stara się temu zaprzeczać. Pokazują tego Tobiasza, ale znaczenia to nie ma żadnego, jest za to wrażenie, że nie ma sensu wydawać pieniędzy na jakieś prezentacje, które i tak nie mają znaczenia. Bo – ludzie ich nie chcą, a Trzaskowski ma przewagę. Proszę Państwa, jeśli podchodzimy z takim nastawieniem do najważniejszych wyborów, w których jest wiele do zyskania, to nie miejmy potem pretensji, że organizacja którą chcemy widzieć u władzy zostaje zdegradowana. Na placu boju zaś pozostaje tylko TV Republika, ze swoją ruską ramówką, gdzie gwiazdą jest facet z aparatem na zębach. Potem będą wybory do PE, które zostaną potraktowane tak samo, albowiem i tak nic się nie da zrobić, a pieniędzy wydawać szkoda. No, ale jest TV Republika, można by coś tam pokazać, a przynajmniej udać, że komuś zależy. No raczej nie…skoro przed laty zatrudniono tam Elizę Michalik, a jak się ostatnio dowiedziałem, jest ona wraz z Tomaszem Sakiewiczem współautorką książki pod tytułem „Układ”, gdzie na okładce widać Milera i Leppera w miłosnym uścisku, to w zasadzie nie należy mnożyć pytań. Wszystko jest jasne.

Czy PiS może wygrać w wyborach samorządowych? Moim zdaniem może, także w Warszawie. Niestety wymaga to strategii, a na opracowanie takowej nie ma już czasu. Nie ma też czasu na opracowanie strategii do wyborów europejskich. Wszystko opiera się jak zwykle na emocjach i entuzjazmie tłumu. Być może tak ma być, a ja tutaj całkiem się mylę i nie mam racji. Czas pokaże, nie mówcie mi potem jednak, że nie ostrzegałem i nie płaczcie, jak tamci odbiorą koncesję TV Republika.

Przedwczoraj ktoś wrzucił na twitter link do artykuły z GW, w których wychwalano redaktora Rachonia i jego program prowadzony w języku angielskim. Ja zaś dowiedziałem się, że w tejże GW zwolniono wszystkich korektorów. Taka plotka krąży po mieście. Jest to, jak każdy się domyśla, oznaka upadku, który nastąpić może w każdej chwili. Nie zdziwiłbym się gdyby z tej kokieterii wobec Rachonia, nie zrodził się jakiś nieformalny układ, czyli tak zwane porozumienie ponad podziałami – Republika daje sygnał, że GW jest już „nasza” i wszyscy, którzy wpłacili na Republikę idą kupować gazetę Michnika. Każdy już bowiem, nawet najtępszy osioł, zauważył, że zdyscyplinowany i gotowy do poświęceń czytelnik i widz, jest tylko na prawicy. Reszta pozoruje wierność, udaje tylko, że się modli, chce okpić Pana Boga, jak Abram na początku filmu „Ziemia obiecana”. Prawica ma wiernych ludzi i oni w dodatku działają na sygnał. Tak więc moje przypuszczenia nie muszą być wcale takie głupie, jak się zdają.

O tym, jakie jest przeznaczenie TV Republika i tak zwanych pisowskich mediów zdecydują najbliższe wybory, które są już za miesiąc. Nie ma więc czasu na nic, a każdy zachowuje się tak, jakby nie wiedział, że coś się zbliża. Jeśli KO utrzyma władzę w miastach, zapomnijcie o sukcesach. Jeśli liczycie na małe miejscowości i wieś, bo był strajk rolników, możecie się srodze rozczarować. Możecie obudzić się w świecie, w którym gwiazdą mediów – już zjednoczonych – będzie Eliza Michalik. A wy, niczym Bogusław Radziwiłł, w ponurej swojej wizji, gdzie całować musiał rękę imć Piegłasiewicza wybranego na króla Polski, będziecie musieli muskać ustami paluszki kochanej pani kierowniczki.

Jeszcze jedno – pierwsze spotkanie w katakumbach odbędzie się 12 kwietnia w pałacu w Ojrzanowie. Gościem będzie, jak zapowiadałem, Piotr Naimski, a rozmawiać będziemy o sprawach bieżących. Tak jak zapowiedziałem, wchodzą ludzie z listy. Jest ona w zasadzie gotowa. Jeśli ktoś chce się jeszcze dopisać, ma czas. Listę zamknę jednak na tydzień przed terminem spotkania. Nie wiem ile tych spotkań uda mi się zorganizować, bo zapomniałem, że mam jeszcze zobowiązania związane z wykładami u ojców karmelitów we Wrocławiu. Najbliższe 7 marca. Można przyjść, ale trzeba jakiś grosik na ofiarę wrzucić

lut 272024
 

Wczoraj, w całkiem dobrej wierze, żeby odpocząć od codziennych strachów, które nam serwują wszystkie portale, puściłem tu tekst o Cezarym Pazurze. Potem zaś, sam nie wiem dlaczego, zacząłem słuchać starszych podcastów pana Cezarego. Początkowo jednym uchem, później coraz uważniej, a w pewnym momencie zamarłem, jak wyżeł wystawiający kaczkę myśliwemu.

Stało się to przy nagraniu, w którym Cezary Pazura oprowadza widzów po Teatrze 6 piętro. Najpierw opowiadał o tym, że gra w spektaklu „Ożenek”, którego twórcą jest polski reżyser mieszkający w Moskwie o nazwisku Andrzej Bubień. Później podaje jeszcze jedno nazwisko, reżysera rosyjskiego, który mieszka w Polsce i któremu bardzo wiele zawdzięcza. Pan ten nazywa się Eugeniusz Korin i jest uciekinierem z ZSRR, który przyjął polskie obywatelstwo, a do tego jeszcze jest współwłaścicielem Teatru 6 piętro. W jego bogatej biografii zamieszczonej w wiki przeczytać możemy, że twórczość jego dzieli się na trzy okresy – wrocławski, poznański i warszawski. Do tego, jeszcze piszą tam, że pan Korin był protegowanym Tadeusza Łomnickiego. To ciekawe, że uciekinier z ZSRR był protegowanym sekretarza POP w środowisku aktorskim. No, ale mniejsza, nie będziemy się dziś tu przecież czepiać jakichś komunistycznych zaszłości w życiorysie wybitnych twórców. Patrząc na dorobek Eugeniusza Korina można się zadumać nad ludzką pracowitością. Myślę, że pan ten musi być chyba głównym bohaterem podręczników na wydziale teatrologii we wszystkich wymienionych tu miastach, bo życiorys ma jak Picasso, albo lepszy.

No dobra, ale do czego zmierzam, bo nie będziemy się tu przecież tak miziać. Do czego zmierzam i dlaczego łączę to z radiem? Radio jest najbardziej podstępnym medium jakie znam. Już o tym nie raz pisaliśmy. Radio trafia bezpośrednio do serca i ma na ludzi ogromnym wpływ, albowiem można go słuchać wszędzie. Drugim takim medium jest książka, a obywa należą do kategorii mediów intymnych. O wiele łatwiej jednak wejść na rynek książki z jakąś swoją produkcją, niż znaleźć się w radio. To jest w zasadzie niemożliwe i wymaga zabiegów, o których my tu nie mamy najmniejszego pojęcia. Widzimy jednak, że w radio dokonuje się selekcji negatywnej, to znaczy promuje się tych artystów, którzy nic nie umieją, ale gotowi są przemycać treści interesujące sponsora. Wiadomo ponadto, chyba wszystkim, że jak coś jest choć trochę nacechowane emocjami, zawsze znajdą się fani gotowi to wielbić. Wszystko da się wypromować, ale promuje się tylko niektóre rzeczy, a i to pod odpowiednim kątem – na przykład Dawida Podsiadło. Nie będę się dziś znęcał nad Podsiadłą i porównywał go z Grechutą, na przykład, ale zrobię co innego – porównam teatr z radiem. To są media tej samej kategorii co książka, czyli media intymne, ale teatr jest najgorszy, albowiem prócz silnych indywidualnych przeżyć daje widzowi także poczucie wybraństwa i uczestnictwa w misterium, oczywiście pogańskim. Każda organizacja dążąca do władzy lub tę władzę sprawująca musi mieć po swojej stronie teatr, czyli dramaturgów, reżyserów i aktorów. Bez tego nie utrzyma władzy. Można się oczywiście łudzić, że wystarczy film, ale to nieprawda, dlatego że wyprodukowanie filmu kosztuje dużo pieniędzy, generuje liczne patologie, poza tym nie sposób zdyscyplinować wszystkich filmowców, którzy – jak im się trochę popuści cugli – robią nieprawdopodobne idiotyzmy. No i jest zagraniczna konkurencja, do której film rodzimy musi równać, co w zasadzie go unieważnia, bo staje się on zwyczajnym małpowaniem. Teatr niczego nie musi. Teatry to są wyspy absolutyzmu rozrzucone na morzu chaosu udającego demokrację, komunizm, czy co tam sobie chcecie. Dyrektor teatru to jest Pół Bóg zesłany na ziemię przez nie wiadomo dokładnie kogo. Jeśli dyrektoruje w państwowej instytucji teoretycznie przysłało go państwo, ale tylko teoretycznie. I można, za pomocą jakichś rewolucyjnych organizacji, wewnętrznie skłóconych i chyboczących się jak balia na oceanie, próbować go odwołać. Co zwykle jest nieskuteczne. W teatrze prywatnym takie rzeczy w ogóle nie wchodzą w grę. A skoro tak, teatr jest miejscem gdzie działa autentyczna hierarchia, w której można osiągnąć jakieś znaczące miejsce. Jest nawet jeszcze lepiej, ta hierarchia działa też w innych teatrach i w zasadzie jest w środowisku ludzi związanych z teatrem i filmem niepodważalna. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie jej kwestionował, jak na przykład, hierarchii piosenkarzy puszczanych w radio. Dobry aktor, to dobry aktor. Jak ktoś nie wierzy, niech idzie do teatru i sam sprawdzi. Na pewno się przekona. Dlatego teatr, nawet jeśli płaci mało, jest stokroć ważniejszy w życiu i karierze aktora niż jakieś, pardon, gówniane filmy. Jakości i hierarchie, które tworzy są nie do zakwestionowania, ani przez laików, ani przez innych aktorów. A skoro tak jest, żadna poważna siła, nie może teatru lekceważyć. I tak jest od początku świata. Kto jest najbardziej rozpoznawalny w teatrze, kiedy spojrzymy wstecz na jego historię? To oczywiste – autorzy tekstów. Kto jest najbardziej rozpoznawalny w teatrze dzisiaj? To też oczywiste – aktorzy. Co się zmieniło, że Sofoklesa, Eurypidesa, Ajschylosa, Szekspira i Moliera zastąpił wujek Czarek, to jest chciałem rzec, pan Cezary Pazura? Wiele się wydarzyło, ale można to opisać jednym zdaniem – przesunięto akcenty. Z jakiego powodu? Zaraz wyjaśnię. Teatr ateński był instytucją państwową, przed którą państwo prowadzące niezwykle misterną politykę stawiało rozmaite wyzwania. No, ale my się skupmy na jednym – teatr stymulował emocje mas i wizualizował przeszłość czyniąc ją wartością ponadczasową, był przez to strażnikiem tradycji, najważniejszej rzeczy na świecie. Szekspir i Molier to ludzie dworu, strzegący tajemnic dworu – to dotyczy akurat bardziej Szekspira – człowieka, który utrwalił uzurpatorską władzę Tudorów. Molier jest po prostu dworakiem, który przekonuje publiczność o konieczności moralnego życia. Jaką publiczność? Dworską rzecz jasna. Czyli daje tej gromadzie zdeprawowanych do cna istot legitymację na czyste sumienie. Wszyscy oni razem tworzą zbiór nazwisk i tekstów określanych wyrazem „klasyka”. Każdy kraj ma swoją klasykę. My, na przykład, mamy Kochanowskiego i romantyków, no i Gombrowicza. I teraz ważne pytanie – ile teatrów na świecie ma Kochanowskiego i polskich romantyków w swoim repertuarze? Bo ile teatrów ma w repertuarze Gogola, to możemy się domyślać. Choć Gogol jest straszną ramotą, wbrew temu co mówi wujek Czarek, czyli pan Cezary Pazura. Gra się go jednak na okrągło. Jeśli spojrzymy na ten biogram reżysera Korina rzuci nam się w oczy jedno – są tam dramaty rosyjskie, jakieś angielskie, nieznanych nam autorów i Fredro. Aha i Gombrowicz jeszcze. Większość z tych rzeczy nie nadaje się do czytania. Do oglądania też nie, bo albo jest przestarzała, albo pretensjonalna. Swoboda jaką uzyskał teatr uwalniając się od wpływu państwa i dworu spowodowała, że autor stracił na znaczeniu, na rzecz aktora i reżysera, który wcześniej był tą samą osobą, co autor. Okazało się bowiem, że dobrze wykształcony i przygotowany aktor wraz z reżyserem potrafią zrobić rzecz interesującą z każdej w zasadzie bzdury. Nie ma takiego tekstu, z którym autentyczna i niepodważalna hierarchia teatru by sobie nie poradziła. Dlatego nie wierzę w to, że teatr zostanie zawłaszczony przez wariatów, co latają po scenie z gołymi tyłkami i pierdzą podstawiając sobie jednocześnie pod te tyłki zapaloną zapałkę. To są chwilowe wstrząsy, które muszą minąć. Żadna władza nigdy nie pozwoli na to, żeby w ten sposób zdegradować teatr, bo atak na teatr to atak na władzę prawdziwą.

Ktoś może zapytać, a kiedy i gdzie mądralo doszło do tego przesunięcia akcentów w teatrze? To jest bardzo proste pytanie i odpowiedź jest równie oczywista. Doszło do tego w XIX wieku w Rosji. Ha, ha, ha, ha, ha, ha….dobre…Tak zareaguje większość. Przecież w Rosji była władza absolutna. Oczywiście, ona była do tego stopnia absolutna, że nie potrzebowała legitymacji moralnych, ani żadnych innych, żeby się dobrze czuć i nie przejmować niczym. Tego jednak potrzebowali poddani. I stąd właśnie wziął się teatr rosyjski, który wszyscy tak kochają. Tak, tak wiem, Gogol nie zrozumiał czasów, w których żył i, jak gadają niektórzy, zakopali go żywcem, a wcześniej jeszcze zgwałcił go jakiś hrabia znajdujący się blisko dworu, który nie potrzebował, żeby ktoś ze sceny tłumaczył mu czy jego zachowania są moralne czy nie. To niczego nie zmienia. Teatr rosyjski to ten moment, kiedy autorzy sztuk stają się mniej ważni niż aktorzy w nich występujący. Być może stało się tak dlatego, że większość aktorów była agentami ochrany, ale nie przesadzajmy już w tych demaskacjach. Najważniejsze, że byli dobrymi aktorami.

Kolejny wniosek jest następujący – skoro teatr rosyjski był swego rodzaju łaską, jaką dwór wyświadczał poddanym, trudno nie zadać pytania czy można jego popularność łączyć z ekspansją kulturowa Rosji? Nawet trzeba. Tak, jak wszystkie urocze cerkiewki rozsiane w XIX wieku po całej Europie, z tą najśliczniejszą, najbardziej cudowną, która stoi przy rue Daru w Paryżu.

Teraz kolejna kwestia – ilu współczesnych, polskich dramaturgów znacie i gdzie są grane ich sztuki? Bo nie w Polsce, to pewne. Czy ktoś z urzędników państwa polskiego odpowiedzialnych za kulturę, rozumie w ogóle o czym my tu gadamy? Ktoś powie, że nie musi, bo kim my w końcu jesteśmy? Jakąś gromadą przybłędów, którymi nie ma sensu się przejmować. No, ale sztuki rosyjskie, pardon, klasyka rosyjska, jest ciągle grana w polskich teatrach, choć – wbrew opiniom wujka Czarka – teksty te są beznadziejnie słabe. Może przyczyna jest również taka, że większość aktorów zna treść i nie trzeba za długo przygotowywać nowych interpretacji. Zbiera się gromadę ludzi, oni mówią to samo co zawsze tylko trochę inaczej, recenzent pisze jakąś recenzję i wszyscy idą do domu, a spektakl grany jest przez całe lata i publiczność jest szczęśliwa. To prawdopodobne, a nawet pewne, świadczy jednak nie o sprycie dyrektorów polskich teatrów, ale o geniuszu carskich czynowników, których władza rozciąga się – poprzez czerwony aparat terroru – do dziś. Ktoś powie, ale to są tylko sztuki, ludzie się śmieją i dobrze bawią…Jasne…my się tu też dobrze bawimy, a Gogola zakopali żywcem. Wesoło jak jasna cholera…

Powtórzmy więc jeszcze raz – autor sztuki przestał być ważny, hierarchia teatru, jedna z nielicznych prawdziwych hierarchii, do których warto aspirować z całych sił składa się z dyrektora pół-boga, reżyserów i aktorów. Ci reżyserzy, przynajmniej wymienieni w tekście, mają coś wspólnego z Moskwą, aktorzy potwierdzają ich wielkość i grają w sztukach, które tamci wybrali i to są ciągle te same sztuki – rosyjskie. Co prawda, nikt już chyba nie wystawia „Dni Turbinów”, ulubionej sztuki Stalina, napisanej przez Bułhakowa, ale samego Bułhakowa też jakby mniej w przestrzeni. Być może to taka moda. Nie jestem jednak do tej egzegezy przekonany. Gdzie są więc polscy dramatopisarze? Przydaliby się bowiem, jak jasna cholera…Bo jeśli państwo polskie chce sprawować autentyczną władzę, a nie dzielić ministerstwa i piony urzędnicze między nadmiernie rozrodzone patologiczne rodziny, musi zwrócić się ku teatrowi. Nie może tam liczyć na nikogo, to jasne. Obecna władza bowiem nie myśli nawet o takich sprawach, jak te wyżej opisane. Poprzednia też nie myślała, a powinna. No więc nie ma polskich dramatów i nie ma polskich autorów dramatów. I nie mówcie mi o tych szajsach puszczanych w Teatrze Telewizji, gdzie pokazują, jak to władza komunistyczna tłamsiła wolności, bo dobrze wiecie, że nie o to chodzi. Władza nie inwestuje w takie projekty, czyni to ktoś kto władzy nie ma. Idźcie z tym do któregokolwiek dyrektora teatru i spróbujcie go namówić, żeby wystawił jakąś „Moją Norymbergę” czy „Misia Kolabo”.

Dlaczego poprzednia władza nie rozumiała i nadal nie będzie rozumiała takich spraw? Bo troszczy się ona o swojego poddanego, o wyborcę. A wyraża się to w nieśmiertelnej formule – widz, czytelnik, odbiorca, nie zrozumie takiego przekazu…to się nie nadaje, proszę pana, jest zbyt oderwane od życia…Nie rozumie pan? Czym jest w istocie takie postawienie sprawy mówiliśmy tysiąc razy – ochroną własnych deficytów i budżetu, którym się dysponuje, a tego nie można wydawać na ryzykowne projekty, trzeba go chronić dla najbliższych. Czy tak musi być zawsze? Nie. Popatrzcie na to:

https://encyklopediateatru.pl/artykuly/219404/wladza-o-rzadach-absolutnych

Oto mieszkający w Moskwie polski reżyser Andrzej Bubień wystawił na deskach teatru im. Jana Kochanowskiego w Radomiu, sztukę Nicka Deara „Władza absolutna”, której treścią są pamiętniki i wspomnienia z czasów panowania Ludwika XIV. Czyli z czasów pana Moliera. Można, prawda? No, ale to się dokonało w Radomiu!!!!!!! Spróbujcie taką rzecz przedsięwziąć w Warszawie. Do tego jeszcze, co jest niezwykłe, jeśli porównać to z nędzą warszawskich przedstawień, ktoś do tego zaprojektował specjalne kostiumy. Nieprawdopodobne! Zacząłem się zastanawiać czy spektakl ten nie był przypadkiem powodem przez który reżyser Andrzej Bubień musiał wyjechać do Moskwy…No, ale nie popadajmy w paranoję.

Teraz pointa. Zobaczcie – dyrektor teatru – wcielone bóstwo, pogańskie oczywiście, może wraz z reżyserem, złamać najważniejszej zaklęcie degradujące publiczność do poziomu psa. Może unieważnić formułę – panie, czytelnik, widz, odbiorca, tego nie zrozumie. Żaden autor książki nie może tego zrobić. Bo autorzy książek mogą jedynie żyć na marginesach, jak my tutaj, albo lizać dupę dworakom. Bez gwarancji, że liżą tym właściwym. Teatr to potęga i najważniejszy punkt na mapie politycznych zmagań. Im szybciej to zostanie zrozumiane tym lepiej. I jeszcze jedno – popatrzcie ilu jest teatrologów wśród dziennikarzy i ludzi mediów. I co ci ludzie rozumieją? Po co chodzili na te zajęcia? Pojęcia nie mam, chyba po to, żeby im wbito do głów, że „Ożenek” i „Wujaszek Wania” to arcydzieła. Na dziś to tyle. Miłego dnia.

lut 262024
 

Przyznam, że wieszczenie zagłady i powszechnego zniewolenia, które odbywa się we wszystkich prawie, „poważnych” portalach już mnie porządnie znudziło. Musimy zachować jakąś higienę mózgu, bo oszalejemy. Ja, od jakiegoś czasu, słucham sobie podcastów Cezarego Pazury, tych starszych i tych całkiem nowych. I jestem na przemian zadowolony, zdziwiony, a momentami rozczarowany tym co mówi pan Cezary.

Zacznijmy od tego, że zachowuje się on inaczej niż większość społeczności internetowej, która – korzystając z tego, że od przeciwników ideowych dzielą ją mile całe – wyklina, odgraża się, pluje i zapowiada srogą zemstę, a także zagładę tym wszystkim, którzy ośmielają się mieć inne zdanie. Czasami też szydzi w niewyszukany sposób. Cezary Pazura, zapewne dlatego, że jest zawodowym aktorem, potrafi wyrazić swoją niechęć do bliźnich w sposób nie tylko kulturalny, ale także przebiegły. To jest, jak sądzę, wynik doświadczeń aktorskich i garderobianych, czyli stałego przebywania w środowisku ludzi, którzy się nie znoszą i konkurują ze sobą na wszystkich dostępnych im obszarach. No, ale nie mogą przy tym złapać za krzesło i prać się po łbach, nie mogą nawet zapowiedzieć takiej akcji. I to bywa, chyba, dość frustrujące. No, ale jak ktoś kończył szkołę aktorską, nie z taką frustracją sobie poradzi. I Cezary Pazura sobie radzi. Czasem mówi coś takiego, że otwieram usta ze zdumienia i myślę sobie – że też na to nie wpadłem…to i tak można dosrać tym gamoniom! No, ale jest też Cezary Pazura dzieckiem swojej epoki i środowiska, które tu, w naszych okolicach, na blogerskich mokradłach, nie cieszy się dużą estymą.

Wyznam, że nie oglądałem żadnego filmu z Cezarym Pazurą w momencie, kiedy film ten wchodził na ekrany. Niektóre obejrzałem dopiero niedawno, a to dlatego, że moje dziecko je oglądało i tak mu się te filmy podobały, że w co drugim facecie na ulicy widział Pazurę i wołał – ty, ojczul, pa, jaki podobny do Pazury…! Ja na to pukałem się w czoło i mówiłem mu, że to szklarz z Bałtyckiej, którego przecież znamy, a nie żaden Pazura. W dodatku szklarz nosi okulary i ma haczykowaty nos, a Pazura ma płaski i nie ma szkieł. Nic nie pomagało. Dziś mu trochę przeszło, bo ile można się gapić na Cezarego Pazurę, ale za to ja postanowiłem podsłuchać tych podcastów.

Powyżej pewnego poziomu pan Cezary się nie wzbije. To jasne, ale też bezpieczne i mało kłopotliwe. Zdaje on sobie bowiem sprawę z tego, co pani Ewa nazwała tu wczoraj pierwszą zasadą psychologii – wyżej krzyża nie podskoczysz. I on to wie. Ograniczenia te nie są może za bardzo dolegliwe dla jego fanów, ale mnie już trochę dręczą. Kiedy bowiem pan Cezary opowiada o kolejnym swoim koledze aktorze, który jest znakomity, doskonały, profesjonalny i cudowny, a kończy to jakąś pointą, że wcale jednak nie…Już ziewam. Wam się jednak może to spodobać.

Najbardziej mi się spodobało, jak powiedział, że na jeden z jego ślubów, a żenił się trzy razy, matka przyszła w czarnej sukni. Wszyscy się od razu domyślają, o który ślub chodzi, że nie o ten ostatni, z którego pan Cezary ma trójkę dzieci, ani też chyba o ten pierwszy, o którym mało wiadomo. Pomyślałem, że człowiek trzyma dystans i potrafi opowiedzieć swoim fanom o pomyłkach życiowych i błędach w sposób, który różni się od standardowego wylewania pomyj w różnych pudelkach czy kozaczkach. Bo Cezary Pazura ma fanów, jak każdy aktor. I on postanowił o tych fanów zadbać, a zrobił to poprzez podcast. Oczywiście, reklamuje tam perfumy, które produkuje jego żona, ale niby dlaczego ma tego nie robić?

Z gawęd Cezarego Pazury wynika, że najbardziej na świecie chciał o zostać aktorem. I to jest niby jasne, ale ten fakt dociera do nas dopiero, kiedy zobaczmy jaki dorobek ma Cezary Pazura. To jest niesamowite ile tych ról i rólek jest. No, ale jak się chce być aktorem to się gra, jak się chce być pisarzem to się pisze i nie ogląda na nic. Proste. Kłopot w tym, że każdy mniej więcej zdaje sobie sprawę z tego, że to za mało. I konieczne są, żeby grać i żeby pisać, jakieś dodatkowe poświęcenia. Nie wiem na czym dokładnie polegały poświęcenia Cezarego Pazury, ale on ciągle gada o Kwaśniewskim i śmieje się z jego wpadek. W wiki zaś piszą, że w 2000 roku poparł oficjalnie Kwaśniewskiego w wyborach. Piszą też, że potem żałował i dokonywał jakichś ekspiacji publicznych. Normalnie, jak to aktor, najpierw weźmie taki za coś pieniądze, a potem hamletyzuje, że nie chciał…

Zresztą, cóż to jest za grzech, poprzeć Kwaśniewskiego dwadzieścia lat temu? Dziś mamy Kołodziejczaka, Grodzkiego, Tuska i Hołownię…Kwaśniewski przy nich to sympatyczny lamus co i kawał opowie i publicznym beknięciem się za bardzo nie przejmie.

No, ale wracajmy do poświęceń. Z tego, co tam widać w biogramie pana Cezarego brał on może nie wszystkie role jak leci, ale takie, które publiczność mogła zaakceptować jako swoje. I to była dobra strategia, która przyniosła pożądane efekty. Dziś co prawda pan Cezary nie gra już w filmach, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem, ale za to może zająć się swoimi wielbicielami, których ma masę. Nie tyle co Stanowski, ale też sporo. I to też jest dobra strategia.

Zainteresowania i sympatię Cezarego Pazury lokowane są w osobach i twórczości, którą my tutaj zwalczamy i z której drwimy. Reklamuje, na przykład, Cezary Pazura, pisarza Żulczyka. Jego książki leżą na stole, w czasie nagrania. To jest środowiskowy przymus, mam wrażenie, że nie opłacony, ale taki dokonywany z uprzejmości, bo pan Cezary rzeczywiście uważa, że Żulczyk to dobry pisarz. Chwali się też znajomościami z innymi aktorami, takimi, co to zostali na naszym blogu może nie wklepani w ziemię, ale na pewno wizerunek ich nieco przemodelowaliśmy. I to jest dla mnie, człowieka bądź co bądź spostrzegawczego, rzecz niepojęta. Siedzi ten Pazura przed kamerą, bez charakteryzacji, pokazuje wszystkim, jak w jednej sekundzie zmienić się z Pazury w Wajdę, z Wajdy w pijaka pod sklepem, z tego pijaka z kolei w pretensjonalnego i aspirującego studenta szkoły teatralnej. I to wszystko na oczach zdumionych widzów. Potem zaś idzie do garderoby i chwali się tam znajomością z Karolakiem. Z Karolakiem!!!!!!!!!? Z człowiekiem, którego nawet jak by pomalowali na różne kolory, to wszystkie dzieci na ulicy wołałby za nim – o, Karolak, Karolak! A nie dość, że z nim, to jeszcze z Jachimkiem!!! I to jest coś, co mnie, kochani, zdumiewa, albowiem po czymś takim otwarcie wątpię, we wszystko co na temat aktorstwa jako zawodu, wykształcenia i umiejętności zaprezentowania siebie, opowiada Cezary Pazura. I myślę też, że gdyby nie ten podcast, który ma tylu subskrybentów, on zwyczajnie, już dawno by zwariował, albo zrobił coś jeszcze gorszego, na przykład rozwiódł się z tą Edytą.

Poprzez niektóre odcinki tego swojego podcastu, Cezary Pazura zaprzecza wtajemniczeniom, o których opowiadał wcześniej i które – jak sugerował – doprowadziły go do miejsca, gdzie jest. To oczywiście nie przeszkadza fanom, ale dla niektórych widzów jest dobrze widoczne i poważnie rozczarowujące.

lut 252024
 

Do najinteligentniejszych, najbardziej zdecydowanych i skutecznych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili po polskiej ziemi należy zaliczyć towarzysza Ignacego Rosenfarba, który pod koniec życia był głównym dowódcą Służby Ochrony Kolei. Trudno sobie wyobrazić lepszą nagrodę za wierną służbę i właściwe wypełnianie obowiązków. Synekura, spokój, cisza, a jednocześnie do dyspozycji tysiące ludzi pod bronią, którzy strzegą infrastruktury krytycznej. Aż strach pomyśleć z jakimi propozycjami przychodzili poważni ludzie do towarzysza Rosenfarba, kiedy ten pełnił swoją odpowiedzialną służbę. I jakie zaufanie musieli mieć doń towarzysze radzieccy. Nieprzekładalne na żadną walutę. Niestety towarzysz Rosenfarb zmarł bardzo młodo i zdecydowanie za wcześnie. Jego idea jest jednak ciągle żywa. Jak pamiętamy był on gorącym zwolennikiem przejęcia przez Gwardię Ludową wszystkich symboli AK, zjawił się nawet w tym celu w Oblęgorku, w towarzystwie obstawy, żeby zaprezentować rodzinie Henryka Sienkiewicza, nowy krój munduru Gwardii Ludowej, który, nie licząc detali był jeszcze szykowniejszy niż mundury przedwojenne. No i, jak nas informują Internety spotkał się on z ciepłym przyjęciem rodziny, która zapewne nigdy nie zapomniała tej wizyty. Nie wiemy w jakich okolicznościach zmarł towarzysz Rosenfarb, ale nie można wykluczyć, że były one dramatyczne. Nie każdemu bowiem podobały się pomysły towarzysza w trudnych latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Potem przyszła kolej na ich eksploatację, kiedy okazało się, że towarzysze radzieccy i przyjaciele Ignacego Rosenfarba nie potrafią jednakowoż zrobić nad Wisłą nic, co choć trochę przypominałoby kołchoz i należy grać inaczej.

No, ale ja akurat uporczywie wracałbym do tej wizyty u Sienkiewiczów, która obfitowała w różne konsekwencje. Takie, na przykład, że książki Henryka Sienkiewicza nie zostały usunięte z bibliotek, jak książki innych autorów. Choć były przecież w wymowie arystokratyczno-burżuazyjne. No, ale talent i masa dzieł przytłoczyły towarzyszy. Lepiej było Sienkiewicza zagospodarować niż próbować go unieważnić. To było też chyba niemożliwe, ze względu na sławę przedwojenną i nagrodę Nobla.

Popatrzmy teraz na tę sprawę inaczej. Jeśli towarzysz Rosefarb podbił serca rodziny Henryka Sienkiewicza i, w pewien sposób, zawłaszczył dla władzy ludowej Oblęgorek, to można też rzec, że potomkowie Lewisa Namiera, w podobny sposób – wszyscy rozumieją, że symboliczny – zawłaszczyli Wolę Okrzejską. Dziś już bez żadnych obaw, bo każdy był wcześniej ostrożny, można mówić, że Lewis Namier to stryjeczny dziadek braci Kurskich, a Gaon z Wilna to ich praprzodek. Jacek Papis-Rosenbaum umieszcza na twitterze zdjęcia, gdzie widać, jak stoi przy popiersiu Gaona w Wilnie i podpisuje to właśnie tak – prapraprapradziadek braci Kurskich.

Mamy więc już dwa istotne symbole, na których opiera się wielki obszar znaczeń czytelnych w Polsce. I teraz zastanówmy się czy one są w jakiś sposób czytelne także gdzie indziej? Zapewne tak, ale nie tak, jak sobie wyobrażamy. Czyli – przyjmijmy takie założenie – kiedy żył towarzysz Rosenfarb i mówił on z innymi towarzyszami o Sienkiewiczu, to słowa te znaczyły coś innego niż nam się zdaje. Wyrazy: Potop, Ogniem i mieczem, Oblęgorek, Połaniecki, pryncypał, miały dla tego środowiska inne, o wiele cięższe znaczenie. Tak samo jest ze środowiskiem zagranicznych profesorów, których starszy z braci Kurskich zwoził, tak słyszałem, do Woli Okrzejskiej, by im pokazywać miejsce narodzin autora i myśliciela tak wybitnego jak Lewis Namier.

Widzimy więc, że można używając języka polskiego i pojęć, jakby to powiedział Piotr Semka w rozmowie z Antonim Macierewiczem – arcypolskich – prowadzić całkowicie antypolski dialog. I nikt się nie pokapuje. Bo niby jak? Czy ktoś był z tym Rosenfarbem w Oblęgorku w roku 1943? No nie. A czy ktoś chodził z tymi profesorami z Oksfordu po parku w Woli Okrzejskiej? Też nie. O czym więc gadać? Można ująć rzecz jeszcze inaczej: większość Polaków dziś w ogóle nie rozumie Sienkiewicza, nie utożsamia się z jego bohaterami i szuka jakichś innych sposobów na porozumienia kulturowe. Jakich? Nieważnych, słabych, o charakterze lokalnym, nie rokujących i niezrozumiałych w żadnym innym miejscu poza Polską. Dających jednak jakieś satysfakcje i konsolidujących wspólnotę. Wokół czego? Głównie wokół podcastów i telewizji. Laskowik, Cezary Pazura, to jest oferta dla ludzi ambitnych. Jest też oferta dla mniej ambitnych, są to patostreamy i głupie filmy, na których widać faceta jak sobie przykłada zapalniczkę do gołego tyłka. Potem jest eksplozja i tak zwana beka. W ten sposób komunikują się Polacy dzisiaj i to daje wszystkim wiele satysfakcji. Pozostaje jednak pewien niedosyt i wielu próbuje wrócić do starych, nieco już zapomnianych narracji. No, ale one mają już innego gospodarza i żadnego powrotu nie ma. Jest wręcz tak, że wszystkie ambitne, porzucone przez nas gawędy, natychmiast zostają przejęte i zaczynają służyć do komunikacji bynajmniej nam nie przyjaznej. Nawet Nobel już nikomu nie może przeszkadzać, bo dostała go Tokarczuk, osoba pozbawiona słuchu literackiego i całkowicie niesamodzielna do tego.

Wszelkie istotne, a to znaczy robiące dobre wrażenie i gwarantujące sukces narracje są w zasadzie poza nami. Co zostało? Patostreamy, jak wspomniałem i narracje rzewne. Te zaś zawsze są oszukane, o czym nigdy nie należy zapominać. Narracje rzewne rozpleniły się ostatnio niesłychanie i wszędzie mamy te dziecięce śpiewy, teledyski wojenne, gdzie odziani w archaiczne, bynajmniej nie szykowne, mundury panowie z brzuszkami żegnają się ze swoimi zapłakanymi dziewczynami. To wszystko ma budzić ducha. Czyli co robić? Tego do końca nie wiemy, ale możemy się domyślać. Wczoraj trafiłem na wypowiedź pana Zakajewa, jednego z bohaterów filmu „Reset” powiedział on, że jeśli Polska nie będzie pomagać Ukrainie, też zostanie ogarnięta wojną. Doprawdy? Przypomniałem sobie ten cały „Reset”, pokazywali tam takiego charakterystycznego pana z wąsami, który dużo mówił o patriotyzmie, Polsce i ratowaniu Zakajewa z rąk Tuska. On też był arcypolski. W końcu Zakajew się uratował bez jego pomocy. No i zastanowiłem się, że to jest jednak trochę dziwne. Robią demaskatorski film, który nie ma żadnych konsekwencji, poza tym, że pokazują ciągle Lecha Kaczyńskiego i nagrania ze Smoleńska, przeplatane wstawkami, których nikt nie rozumie, bo prowadzący nie potrafią ich widzowi wyjaśnić. Ciągną to w nieskończoność, dochodzi do przegranych wyborów, główni źli pokazani w tym filmie wracają na swoje stanowiska, a na koniec okazuje się, że prof. Cenckiewicz to kolega Kosiniaka-Kamysza.

Wiadomo też było i jest nadal, że jedyny rząd, który chciał pomagać Ukraińcom to rząd Morawieckiego. Z obecnym rządem sprawa nie jest tak oczywista, a Zakajew mówi, że powinniśmy pomagać Ukrainie. Czyli komu konkretnie? Holdingom? Oligarchom? Ilu z nich jawnie współpracuje z Moskwą? Ilu historyków ukraińskich jawnie współpracuje z Moskwą i jest przez Moskwę finansowanych? To jest jeszcze lepsze pytanie. Oni bowiem, czego możemy się domyślić z niektórych wypowiedzi prof. Nowaka, nie przyjmują do wiadomość naszej wersji historii i w ogóle nie chcą o niej dyskutować. Mamy przyjąć ich wykładnię dziejów i się zamknąć. To zaś przypomina czasy, sprzed uaktywnienia się towarzysza Rosenfarba, czyli czasy niezrozumienia całkowitego.

Wobec takich okoliczności nic nas nie zwalnia z obowiązku samodzielnego dociekania prawdy. Kiedy bowiem tego zaniechamy, a tak już bywało, dochodzi do sytuacji następującej – elitarne narracje zostają przejęte. Naród jest szykowany do wojny, ale o tym nie wie, albowiem zajmuje się porównywaniem genitaliów pod wierzbą rosochatą, co daje mu mnóstwo satysfakcji. O strategiach zaś rozmawiają – jawnie – wyłącznie zdrajcy. Mają oni różne kostiumy na sobie i różnie modulują swoje wypowiedzi. Jeden jest przebrany za kogoś, kto mógłby uchodzić za bon vivanta w latach czterdziestych, inny za żołnierza, jeszcze inny za profesora. Nie zmienia to najważniejszego – to są kostiumy, a oni wszyscy są zdrajcami. Im bardziej arcypolsko lub choćby tylko przekonująco wyglądają tym większa jest ich zdrada. My dzisiaj jesteśmy w trakcie procesu destylacji. Powstaje nowy rodzaj komunikacji, a w tym całym procesie destylacji chodzi o to, żeby oddzielić idiotów i entuzjastów od zimnych drani. Tym ostatnim przekaże się cały zestaw gadżetów, który upodobni ich do husarii, lotników z dywizjony 303, czy kogo tam chcecie. Dlatego na miejscu każdego z Was mili czytelnicy dobrze bym się zastanowił, zanim zaangażowałbym się z głową i uszami w te prezentacje. No, ale co kto lubi. Ja nikogo nie wychowam. A i sam jestem już wystarczająco stary, żeby się za wychowywanie nie zabierać. Miłej niedzieli.

lut 242024
 

Dawniej żyli ludzie, którym się zdawało, że świerzb atakuje człowieka wtedy kiedy dotknie on stopą pewnej wodnej rośliny, z białymi kwiatkami, wystającymi nad wodę. Nie pamiętam, jak ona się nazywała. Sam takich ludzi pamiętam. Byli tacy, którzy myśleli, że księżyc jest z sera, a także, tacy co uważali, że grając w szachy o mistrzostwo osiedla będą mogli wygrać z Bobym Fisherem. I kiedy już wydawało się, że wszystkie te idiotyzmy, pretensje i histerie mamy za sobą, wrócił z Ameryki Jacek Kurski, którego imię wielu członków PiS wymawia z czcią. Nie dość, że wrócił, to jeszcze popadł w zamyślenie i zaniósł do prezesa tajny raport o przyczynach porażki PiS w wyborach, który napisali jego dawni współpracowicy. Tajny, kapujecie…? No i od razu wszystkie gazety przedrukowały obszerne fragmenty tego raportu, żeby podnieść sobie sprzedaż. Bo jak tajny, to wiadomo…Wszystko w atmosferze demaskacji ostatecznych i nie pozostawiających złudzeń. I co my znajdujemy w tych obszernych, demaskatorskich fragmentach? Jak łatwo się domyślić wszystko co sami tu pisaliśmy od dawna i czego nam pisać zabraniano, bo – uwaga – jeszcze będzie dobrze, nie można zapeszać, dajmy im szansę. Dziś Kurski, który jest największym szkodnikiem w całym PiS, jeśli nie liczyć tych, co się jeszcze nie ujawnili, ale za chwilę dadzą o sobie znać, demonstruje ile rozumie z otaczającej go rzeczywistości. No ile? Tyle ile wskazałem na początku. Kiedy mu jednak ktoś życzliwy powiedział na ucho jak jest, zaczyna wołać – to nieprawda! Księżyc nie jest z sera! Choć wcześniej tak właśnie opowiadał. – To nieprawda – świerzb nie ma nic wspólnego z małymi, białymi kwiatkami – choć wcześniej się przy tym upierał. – To nieprawda – już ciszej – że chciałem wygrać z Aliechinem! Tylko tak żartowałem! Po czym spisuje te swoje spostrzeżenia i idzie do prezesa, który od kilku dobrych lat mieszka w wieży z kości słoniowej zbudowanej na powierzchni księżyca, w całości składającego się z holenderskiego Masdamera. A prezes mu mówi – Jacek, teraz to przesadziłeś.

W raporcie tym, który przygotowali ludzie Kurskiego pozostawieni przez niego w TVP napisane jest, że niepotrzebnie puszczali cały czas fur dojczland, to wcale nie było dobre. Czyli, jak możemy wnioskować, odbywało się to na polecenie centrali, bo gdyby było inaczej, nikt by przecież tej bredni nie powtarzał dzień w dzień. No, ale – mogę się mylić – czy to fur dojczland nie zaczęło się czasem jeszcze za prezesury Kurskiego? Kurski zauważył też krecią robotę Przemysława Herburta, prokurenta TVP w czasach PiS. To znaczy jego ludzie ją zauważyli i wpisali to do tajnego raportu dziś, kiedy już wszyscy wiedzą kim był ten pan i jaką rolę odgrywał. Dlaczego nikt się nie zorientował wcześniej i nie doniósł o tym prezesowi? To jasne, bo księżyc na którym prezes mieszka w swojej wieży, jak za bardzo zbliży się do słońca, to ten ser, z którego jest zrobiony mięknie staje się plastyczny i nogi w nim grzęzną. Przez to nie można było poinformować prezesa, że ktoś spokojnie sobie przejmuje TVP, kiedy kampania trwa w najlepsze.

Aha, byłbym zapomniał, Jacek Kurski zadbał, by nadać swojemu raportowi odpowiednią dramatykę (nie poprawiać, specjalnie tak napisałem). Są w nim rozdziały, które autor zatytułował tak oto: Zdrada, małe błędy PiS, nie było fali, tąpnięcie w bastionach…Być może się mylę, ale w mojej ocenie są to oznaki poważnego zaburzenia i silnie działającego mechanizmu wyparcia. Ten zaś z kolei służy do tego, by zwalać z siebie odpowiedzialność na innych.

Do rzeczy, które jest jeszcze śmieszniejsze niż ten cały raport, bo nie można niczego doczytać do końca, żeby nie wyskoczyła człowiekowi przed oczami reklama z gębą Ziemkiewicza albo Lisickiego, pisze iż finalne wnioski są takie: dużych błędów nie było, zdecydowały błędy w przekazie. Żeby sformułować taką myśl, średnio rozgarnięty komentator, potrzebuje godziny, bo tyle zajmie mu obejrzenie dwóch wydań wiadomości. Ludzie Kurskiego, siedząc w telewizji, widząc co tam się dzieje, i obserwując procesy decyzyjne, w cztery miesiące po wyrzuceniu ich z roboty, napisali tajny raport, którego najważniejsze punkty Internet mieli od 16 października, czy od momentu kiedy okazało się, że ciasteczek, niestety, nie będzie. Omawiając te kwestie, cały czas mamy w pamięci opinie wypowiadaną przez współpracowników prezesa, którzy mówią, że nie lubi on i nie rozumie Internetu. Może dlatego, że widząc, jak autorzy w sieci, popierający jego formację, drwią z Tuska i jego akolitów, zastanawia się, dlaczego jego ludzie, których wybrał osobiście, takich rzeczy nie potrafią?

Autorzy raportu wskazują kto jest winien porażki – Czabański i Lichocka, bo oni rozmontowali zwycięską machinę TVP, którą stworzył Kurski. I jeszcze Matyszkowicz jest winien, albowiem jego obwinia Jacek Kurski o to, że stracił posadę prezesa, choć zdecydował o tym Jarosław Kaczyński. I to jest właśnie zdumiewające najbardziej. Widząc, co robi Kurski, prezes zdejmuje go ze stanowiska i mianuje na ten stołek Matyszkowicza, którego największą zasługą było to, że był prymusem w szkole i wziął udział w olimpiadzie filozoficznej. I jeszcze do tego ją wygrał. No i mianowanie tego całego Herburta, który, jak pisze Bussines insider: wymknął się poza siedzibę spółki na miasto, skąd zabrał do swego samochodu służbowego szefa bezprawnej rady nadzorczej Piotra Zemłę i nielegalnego prezesa Tomasza Syguta, których przed godz. 11 przemycił do podziemnego parkingu TVP przeznaczonego wyłącznie dla zarządu i jego gości. Odbyło się to w tajemnicy i poza widokiem zajmujących budynek i broniących go przed wrogim przejęciem posłów PiS. Zemła i Sygut zostali przewiezieni przez Herburta windą na 10. piętro do gabinetu prezesa TVP.

Cóż tu rzec? Wypada tylko zacytować Lenina – kadry decydują o wszystkim. A propos kadr – minister pułkownik zdymisjonował zarząd Polskiej Fundacji Narodowej. Co chyba leży uznać za okoliczność szczęśliwą.

Autorzy raportu, a pewnie i sam Kurski w zasadzie nie cofają się przed niczym. Piszą, że Pereira zdradzał objawy swoistego ADHD, a do tego jeszcze krytykują uznawane do niedawna za fantastyczne, programy – Jak oni kłamią i te inne, z kategorii demaskatorskich. Tylko jednego nie skrytykowali, zadrżała im ręka – nie ruszyli filmu Reset, który jest wszak matką wszystkich klęsk i jego trujący wpływ na komunikację będzie odczuwany jeszcze długo. Ten aspekt rzeczywistości jest jednak zbyt skomplikowany, by współpracownicy Kurskiego mogli go zrozumieć. A o samych twórcach filmu to w ogóle szkoda gadać.

Mamy więc taką oto sytuację, przez osiem lat rządów PiS ustalono skąd się bierze świerzb, z czego jest zrobiony księżyc, a także kto jest najlepszym w partii szachistą Posługując się tą widzą zbudowano media i kampanię, nie słuchając żadnych głosów z zewnątrz, bo mąciły one czystość przekazu. Kurski brał w tym udział. Kiedy się okazało, że wszystko szlag trafił, próbowano się ratować półśrodkami, nic to nie pomogło, bo tamci ministerstwo cenzury nazwali ministerstwem kultury, ministerstwo sprawiedliwości przemianowali na areszt główny, a telewizję na karcer. I nikt nawet nie mrugnął. Księżyc zaś nadal, uporczywie nie chciał być z sera. Tak, jak Kurski nie chce przyjąć do wiadomości, że nie nadaje się do niczego. Jego ruchy zaś zmierzają do najgorszego – do przejęcia władzy w partii. Żeby to osiągnąć gotów jest na wszystko. Myślę nawet, że jego determinacja jest tak duża iż nie można wykluczyć trasy koncertowej po kraju. Pan Jacek będzie gościł w każdym mieście i dawał show składający się z piosenek Kaczmarskiego przy akompaniamencie gitary i najśmieszniejszych żartów, które zapamiętał z czasów kiedy był prezesem TVP. Żarty się skończyły, szykujcie się.

lut 232024
 

Oglądając występy analityków na YT, szczególnie tych propagujących wiedzę wojenną i ekonomiczną, dochodzimy do wniosku następującego: Polska może istnieć tylko jako rosyjska/sowiecka kolonia, albo jako zaplecze środowisk żydowskich. Innych formuł i funkcji dla Polski nie przewidziano. One są nawet nie do wyobrażenia. Myślę wręcz, że opcja sowieckiej/rosyjskiej kolonii też jest już przeszłością, bo przy ewentualnej okupacji nie uchowa się tu nic. Wszystko zostanie zdewastowane, albo wywiezione wraz ze wszystkimi ludźmi, także z Leszkiem Sykulskim i Grzegorzem Braunem, i wyrzucone gdzieś w step pod Uralem. No, ale miejmy nadzieję, że do podobnych rzeczy nie dojdzie i obie grupy nacisku i wpływu dalej będą tu uprawiały swój folklor, ku uciesze kolejnych roczników młodzieży coraz bardziej skretyniałych. Dyskusje zaś pomiędzy nimi wypełnią czas znudzonym emerytkom, które w drżeniu oczekiwać będą na kolejny występ swoich idoli. Ci zaś dwa razy na tydzień przygotowywać będą taką pigułę argumentów za i przeciw, że nie będzie się można od ich wygłupów oderwać. Obecność tego schematu w naszym życiu świadczy, że podbój się dokonał i ma on charakter totalny. Nikt nie jest w stanie nawet pomyśleć, że mogą istnieć jakieś inne formuły obecności Polski i Polaków w politycznej i fizyczne rzeczywistości. Każdego szczerze i w sposób nieskłamany bawi codzienne dokonywanie wyboru między Żydem a chamem, ustrojone w coraz to nowsze, lepsze i silniej zmodyfikowane narracje podawane przez coraz młodszych i lepiej przygotowanych mędrców. Łączy ich i demaskuje jedno – ich działalność nie jest za dobrze opłacana, a stąd wynikają ciągłe prośby o pieniądze kierowane do widzów, a także kontakty z legalnymi, ciągle, władzami kraju, które – poprzez ustanowione przepisy – mają obowiązek finansować występy tych osób. Obowiązek, bo nawet jeśli ludzie ci są zwykłymi amatorami, zawsze znajdą dojście do jakiegoś strumienia gotówki. Jeśli zaś są patentowanymi profesorami, albo pracownikami wyższych uczelni, dawanie im pieniędzy to jest wręcz przymus. Odbywa się to na zapleczu, nikt tego nie widzi, więc problemu nie ma. No, a poza wszystkim jest legalne.

Istotą podboju jest zawłaszczenie przez wroga wszystkich pojęć, którymi posługuje się naród. Dotyczy to również tworzonej na bieżąco mitologii narodowej, a także hierarchii, do których naród aspiruje. Mamy więc fałszywych polityków, podstawionych poetów, niedorobionych sportowców i aktorów, którzy uważają, że ich zawód wyklucza dyskusje o postawach, albowiem jak człowiek umie zagrać muła, nie powinien dokonywać moralnych wyborów i być z tego tytułu oceniany.

Wszystko czego byśmy się nie dotknęli zostało spreparowane po wojnie, większość zaś preparatów powstała w dobrej wierze. Paweł Jasienica w dobrej wierze napisał swoje książki, które czytały pokolenia całe Polaków. Zbigniew Herbert w dobrej wierze nabierał kolegów i koleżanki na swoją rzekomą akowską przeszłość. W dobrej wierze zaczynali tworzyć pisarze kolejnych pokoleń. W złej wierze działali filmowcy. Ich się nie da usprawiedliwić niczym. Zresztą, żadne usprawiedliwienia nie wchodzą w grę, albowiem nie ma żadnych schematów spoza epoki podboju, do których moglibyśmy się odnieść. One muszą być dopiero stworzone. Podój bowiem trwa zbyt długo, byśmy mogli odwrócić jego skutki. Stąd tak ważna jest twórczość dzisiaj i tak ważne jest trwanie w prawdzie rozumianej jako zgodność deklaracji z wykonywanymi czynnościami. Niech więc mnie nikt nie próbuje nawet przekonywać, że ten cały Artur Bartoszewicz, którego jest coraz więcej we wszystkich kanałach ma jakieś intencje. Piszę „jakieś” bo obok szczerych intencji człowiek ten nigdy nawet nie stał.

Ludziom działającym według paradygmatów narzuconych przez wroga wydaje się, że czynią dobrze, albowiem nic innego czynić nie mogą. Nie widzą żadnych innych poza narzuconymi przez obcych narzędzi. Nie mają też innych skojarzeń niż te, które pochodzą z kapownika agitatora i nie rozumieją innych komunikatów. Wszystko trzeba im tłumaczyć ogródkami, a do prawdy przykładają kryteria ilościowe. To jest aż nazbyt dobrze widoczne. Prócz kryteriów ilościowych – ilość odsłon, subskrypcji, ilość lajków – prawdę określa także stopień zaangażowania jej głosiciela w działalność markującą naukę, czyli w akademickie formaty propagandowe. Te zaś pochodzą ze sfery kultury lub ekonomii. Mamy jeszcze szamanów wojskowych, ale oni się raz po raz kompromitują. Żołnierz bowiem nie jest od gadania, ale od działania. Kiedy zaś każe mu się mówić i powtarzać jakieś banały, wyłoży się bardzo szybko.

Co innego krytycy sztuki, ekonomiści lub historycy, oni mogą się realizować w nieskończoność i w nieskończoność, to znaczy do momentu kiedy jedna ze stron opisanych na wstępie nie zyska ostatecznej przewagi, uprawiać swoją propagandę. Przy wsparciu amatorów, którzy są koniecznym, drugim garniturem aktywności propagandowej. Co się stanie, gdy nastąpi przesilenie i jedna z formuł istnienia Polski zyska przewagę? Będzie cenzura. W zasadzie na wszystkie treści, albowiem nie będzie już potrzeby, by dopuszczać kogokolwiek do głosu. Cieszmy się więc tym co mamy, póki jest czas.

Dlaczego nie zmobilizują się żadne środowiska, które by zaproponowały coś innego? Bo od roku 1944 wszystkie grupy aktywujące się w sferze komunikacji, od poetów począwszy, poprzez filmowców, naukowców, artystów estrady, aż po cyrkowych clownów były spenetrowane. To zaś oznacza, że każdy indywidualny sukces był efektem kolaboracji. Ludziom zaś, którzy nie mieli szans na żaden sukces proponowano, by ekscytowali się sukcesami zbiorowymi – mistrzostwami w piłce nożnej, festiwalami piosenki i temu podobnymi idiotyzmami, które zostały w pewnym momencie boleśnie zweryfikowane przez rynek. Dlatego dziś nie mamy nawet tych nędznych podniet, które tak rozgrzewały serca za komuny. Nikt nie pozwoli polskim piłkarzom niczego wygrać, nikt nie pozwoli polskim piosenkarzom na żaden sukces, a o aktorach to w ogóle zapomnijcie. Pozostała jedynie ekscytacja przeszłością, którą uprawiamy w różnych formułach wszyscy.

Za każdym razem kiedy przekonujemy się w okolicznościach drastycznych, że podbój się jednak dokonał, próbujemy podnosić się z kolan. I za każdym razem czynimy to według schematu narzuconego przez najeźdźcę. Za każdym też razem korzystamy z podsuniętych przezeń narzędzi i formuł. Nie rozumiemy jednak, że to jest błąd strategiczny. Nie mamy bowiem się do czego odwołać. Najprościej byłoby – w sytuacji kiedy nie ma cenzury – odwołać się do własnego talentu i jakichś umiejętności niestandardowych. To jednak, wobec totalnej kontroli rynku, wymaga przede wszystkim stworzenia targetu czyli wychowania publiczności, a dopiero potem realizacji różnych planów. Można to robić także równolegle, jak my tutaj, ale to się nie sprawdza w wielu dziedzinach.

Po 15 latach prowadzenia bloga widzę, jak niewiele osiągnęliśmy. Dziś dokładnie tak, jak 15 lat temu ludziom się wydaje propagując postawy uznawane za godne naśladowania dojdziemy do czegoś więcej niż iluzje. Znów zaczyna się słuchanie i produkcja rzewnych piosenek, znów mamy te same retrospekcje i te same ekscytacje. Czym? Dawnymi sukcesami sportowymi, dawnymi filmami, dawnymi czasami, które także należą do okresu podboju. Ich zasób zaś jest ściśle kontrolowany. Dlatego wydawnictwo klinika języka już od dawna nie kroczy tą drogą, dlatego wydajemy inne książki, pozornie nie rokujące na sukces, ale jednak ważne.

Myślę, że jako zbiorowość nie mamy szansy wyjść z tego obłędu. Możemy tylko próbować przedzierać się gdzieś w małych grupach. Jeśli zaś chodzi o modus operandi, dobrze jest zacząć od wykreślenia granic działania, a także nazwania rzeczy po imieniu, co mam nadzieje udało mi się dziś już na samym początku. Na dziś to tyle.

Informuję, że zostało mi już tylko 20 egzemplarzy książki „Handel wołami w Polsce”. Dodruku na razie nie będzie.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/handel-wolami-w-polsce/

lut 222024
 

Zajmujemy się tu ostatnio klasyfikacją teksów pisanych. Kolega Pioter, albo ktoś pod jego tekstem, już nie pamiętam, napisał, że są dwa rodzaje literatury – sprawozdawczość i propaganda. Z tym, że sprawozdawczość to znikomy procent tekstów pisanych, a reszta to propaganda. To bardzo uwodzicielska i myślę, że prawdziwa definicja.

Nieco mimo tych rozważań postanowiłem napisać coś, o czym już tu kiedyś wspominałem, czyli o reportażu i jego konfrontacji z legendą. Jak to udowadnia Pioter, legenda nie była nigdy zmyśleniem, ale służyła do kolportażu informacji zaszyfrowanych, a także do straszenia, poprzez nadawanie jej bohaterom cech boskich. Ktoś powie, że to nie legenda, ale mit. Podział na mit i legendę jest podziałem fałszywym i nie mający racji. Legenda to zmodyfikowany mit, tyle, że w micie wszystko było prawdą, ale napisaną tak, by nikt się nie zorientował, że to prawda, a legendzie było tylko trochę prawdy. Mówi się, zwykle z kretyńskim uśmiechem, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy. Oczywiście, że jest. Jakiż by bowiem był powód powtarzania i kolportowania legend, gdyby nie było w nich prawdy? Bez prawdy są to wyłącznie rozwlekłe i nudne ględzenia. No, ale ponieważ jest tam prawda, warto się nimi interesować, bo to znaczy, że do czegoś służą. Najważniejszą legendą świata chrześcijańskiego była Złota legenda, która wznawiana jest do dziś. Świat niechrześcijański postanowił pozbyć się legend, albowiem nie pasowały one do  nowych formuł zarządzania, które oparte były na specyficznym rodzaju prawdy, często określanej słowem – życiowa. Ta prawda życiowa, to po prostu opis degradacji jednostek następującej pod przymusem lub w wyniku podstępu, jakie wobec nich stosuje wroga chrześcijańskiemu duchowi i Złotej legendzie władza. Najpełniejszym wyrazem „prawdy życiowej” jest nowa formuła literacka, która została zaimplementowana ludzkości w chwili kiedy do upadku chyliły się zreformowane, niemieckie monarchie, czyli przed rokiem 1914. Chodzi oczywiście o reportaż. Co to takiego? To są same kłamstwa, napisane w takich sposób, żeby czytelnik uwierzył, że jest tam sama prawda. Reportaż jest kolportowany masowo i w tym także jest jego siła. Legenda nigdy nie miała takich zasięgów, była rozprowadzana, że się tak wyrażę, ogniskowo – można to rozumieć dosłownie, poprzez fakt, że ludzie siedzieli przy ogniu i słuchali legend. Można też określić ten sposób kolportażu, jako gniazdowy, tak jak mamy gniazdową produkcję, na przykład książek – legendę kolportowano poprzez gniazda rodzinne. Reportaż był dostępny wszędzie, a skoro był dostępny należało stworzyć gwiazdy reportażu. W tym celu zebrano najbardziej zdeprawowanych i zaburzonych kłamców, nie mających żadnych zahamowań i oporów, a następnie podsunięto im instrukcje dotyczące tego co i jak mają pisać. Najważniejszym dowodem na to, że mam rację, jest książka, w komunizmie obowiązkowa lektura wszystkich dziennikarzy, zatytułowana „Klasycy dziennikarstwa”. Jej autorem jest, wielokrotnie tu wspominany, Egon Erwin Kisch.

Powtórzmy – o ile w legendzie jest ziarno prawdy, a mit jest samą prawdą, ale napisaną tak, by nikt się nie zorientował, a każdy uwierzył, o tyle w reportażu są same kłamstwa. Jest to jedno wielkie zmyślenie od początku do końca. Czy to znaczy, że nie ma uczciwych reportaży? Są, ale wyróżniają je dwie cechy, których nie można znaleźć w reportażach pasujących do mojej definicji. Pierwszą jest ogromna objętość, drugą zaś nikła ilość edycji. Tak jest, na przykład, z wielkim, siedmiotomowym chyba reportażem z czasów wojen domowych w Brazylii, zatytułowanym „Sertony”. Na jego podstawie Mario Vargas Llosa napisał swoją powieść „Wojna końca świata” dając tym samym, po raz kolejny dowód, że nie ma dobrej literatury, bez pamiętników i relacji bezpośrednich. Czyli bez wspomnianej tu już na początku sprawozdawczości, stanowiącej ułamek procenta wszystkich produkcji literackich. Ona jednak musi być ukryta przed oczami profanów, albowiem autorzy wynajęci przez opresyjne organizacje, przeinaczając jej treść, tworzą propagandę.

„Sertony”, które są jednym z arcydzieł brazylijskiej literatury mają zaskakująco mało wydań i są w zasadzie zapomniane. Świat o nich nie słyszał i nikogo ten tekst nie interesuje, choć wielu ludzi deklaruje chęć poznania historii egzotycznych krain. To kolejna brednia, która prowadzi ich wprost ku werbunkowi, w wyniku którego stają się reporterami, lub, jak kto woli, reportażystami. Każdy bowiem kto deklaruje chęć poznania obcych krain, domaga się w istocie czegoś innego – zwolnienia go z odpowiedzialności za czyny i dania gwarancji bezkarności.

W Polsce mieliśmy tak zwaną polską szkołę reportażu. Celowo nie piszę tego z wielkich liter. To była grupa osób wynajęta do masowego kolportowania kłamstw, deprawowania ludności i degradowania jej we własnych jej oczach. Teksty należących do niej autorów były szczególnie popularne wśród studentów i uczniów klas maturalnych, którzy uważali, że w ten sposób się wyróżniają na plus spośród rówieśników. Tymczasem ich mózgi poddawane były obróbce, w zasadzie nieodwracalnej. Ludzie do dziś wierzą, że Kapuściński to świetny autor, choć całość jego twórczości zmieściłaby się w dwóch tomach wspomnianego tu dzieła pod tytułem „Sertony”, a może nawet w jednym. Pod koniec życia pan Kapuściński wpadł na pomysł, na który Llosa wpadł dużo wcześniej, że aby stworzyć dzieło wielkie, należy mieć dobry wzór, pochodzący z segmentu o nazwie „sprawozdawczość”. I napisał swoje „Podróże z Herodotem”, które były, jak wszystkie jego poprzednie książki, zbiorem słabych i pretensjonalnych kłamstw. No, ale były trochę obszerniejsze niż wcześniejsza produkcja i dawały złudzenie, że są czymś innym. To samo dotyczy innych autorów z polskiej szkoły reportażu, w tym Krzysztofa Kąkolewskiego, który nie wiedzieć czemu uchodzi za człowieka poza wszelką krytyką.

Powtórzmy – jeśli coś ma około 200 stron objętości  formacie A5 nie jest reportażem. Jest streszczeniem sprawozdań podanym w oszukanej oprawie, po to, by wzbudzić emocje i zaufanie czytelnika. Kłamstwo takiego reportażu jest kłamstwem totalnym, to znaczy, że każdą postać, każde wydarzenie należy interpretować odwrotnie niż to sugeruje autor. Dlaczego te niby reportaże są zwykle takie krótkie? Bo są pisane pod przymusem – fizycznym, finansowym, emocjonalnym. A taka sytuacja nie sprzyja rozwojowi narracji, przeciwnie powoduje, że autor, zamknięty w klatce własnej nieszczerości, chce jak najszybciej skończyć dzieło i mieć tę mękę już za sobą. Zwykle nie idzie mu to łatwo, stąd otaczające reporterów legendy o tym, że pisząc swoje dzieła „rzeźbią oni w słowie”. Już kiedyś z tego szydziliśmy, ale nie zaszkodzi przypomnieć. Nie ma żadnego rzeźbienia w słowie. W gównie można sobie porzeźbić i tym właśnie zajmowała się polska szkoła reportażu. Słowo, jako tworzywo ma inną strukturę i charakter, jest płynne i granulowane jednocześnie. Za owym rzeźbieniem w słowie, czyli samogwałtem na prawdzie, wrażliwości i własnych emocjach, ukrywa się intencja zleceniodawcy. Ta jest zawsze ponura i nieuczciwa wobec czytelnika. Masowy kolportaż jednak uniemożliwia ludziom właściwą ocenę, a legendowanie autorów tych reportaży staje się dopełnieniem całego obrazu tragedii. Ludzie, sami z siebie kolportują kłamstwa zawarte w reportażach, a teraz jeszcze będą nimi katowane dzieci, bo czołowi reportażyści gazowni, znajdą się w kanonie lektur. Postaci zaś tych autorów zostaną przeniesione w sferę mitu. A na pewno zostanie podjęta taka próba. Zwykle odbywa się to za pomocą decyzji administracyjnych i sądów. Przygoda ta jeszcze przed nami, ja zaś kończę na dziś, albowiem muszę finalizować pracę nas książką o porwaniu Jana Kazimierza, królewica polskiego…

lut 212024
 

Dwa dni temu prof. Andrzej Nowak, opublikował taki oto tekst

https://portal.arcana.pl/Glos-starego-wyborcy-z-mysla-o-mlodszych,4646.html

Wywołał on jakaś tam reakcję, ale nie taką, jaką wywołują bąki puszczane przez youtuberów czy gwiazdy twittera. W zasadzie merytorycznie próbował się do tego materiału odnieść jedynie minister Gliński, który powiedział coś w rodzaju – musimy się jednoczyć wobec zagrożenia, a nie zaczynać rozliczenia w tak trudnym momencie. Ja się oczywiście zgadzam z prof. Nowakiem, choć nie bardzo wierzę, że to minister Czarnek jest lekiem na całe zło. Poza tym wiem na pewno, że ludzie zgromadzeni wokół Jarosława Kaczyńskiego prędzej zatopią cały kraj niż zrezygnują choćby z pół metra przestrzennego swoich wpływów. I nie chodzi bynajmniej o to, że oni są złośliwi, albo podli, choć pewnie i tacy się zdarzają. Oni są zwyczajnie ślepi. No i ktoś im, niestety, stale i konsekwentnie obniża horyzont. Reakcje samego prezesa na to, co dzieje się wokół są nieadekwatne. Cóż to znaczy? Prezes wychodzi na ulicę i protestuje, albowiem nie ma innych narzędzi wpływu. To jest dla nas, wyborców, bardzo niekomfortowy widok. Mam na myśli obserwowanie tego zjawiska i słuchanie co oni tam w czasie tych demonstracji mówią. Jeśli zaś chodzi o tekst prof. Nowaka nie jestem w stanie wytłumaczyć nikomu, spoza ścisłego, naszego kręgu, że pozostanie on wołaniem na puszczy. Wszyscy bowiem uważają, że wystarczy wypowiedź profesora, żeby polityka wewnętrzna PiS ulegał zmianie. Nie ulegnie, albowiem partia jest tak samo dziedzicem komunistycznych patologii, jak wszystkie inne partie w Polsce i dokładnie to widać w decyzjach kadrowych. Pół Internetu zastanawia się od wczoraj, jak to jest możliwe, że na listach PiS znalazła się Monika Pawłowska, która zamierza przejąć mandat po pośle Kamińskim? Wszak wcześniej była u Biedronia, a jej ciotka to działaczka SLD? Nie ma w tym nic dziwnego i nadzwyczajnego. Ludzie, którzy znajdują się w sejmie i w partii, są, według naszych standardów, kompletnymi degeneratami. To powoduje, że nie cofną się przed niczym, żadna decyzja im nie straszna, albowiem priorytetem jest utrzymanie się na stołku i partyjne handelki. Prezes o tym wie i usiłuje żonglować stanowiskami, mandatami i rozgrywać jakoś całą tę patologię. To jest działanie beznadziejne, bo prowadzi do tego, że patologie polityczne stale się pogłębiają. I nie zasłoni ich jeden prof. Nowak, zwłaszcza, że nie ma już na to ochoty, sam to napisał. Prezes jednak nic innego nie potrafi, a myśl o tym, że do partii zaciągnie się niekontrolowaną ilość ludzi, którzy mają jakieś pomysły jest mu wstrętna. No i prawdopodobnie on w ogóle nie rozumie po co miałby coś takiego firmować. Można przecież, a jest to o wiele bezpieczniejsze, wystawić na front ludzi, którzy w swojej naiwności, albo wyrachowaniu, bo tylko te dwie cechy wchodzą w grę, będą udawać ideowych działaczy z pomysłami. I z tej myśli wyewoluował Oskar Szafarowicz, który ma przymus fotografowania się ze wszystkimi ważnymi osobami w PiS. Ostatnio zrobił sobie zdjęcie z Tobiaszem Bocheńskim. Jeśli sytuacja będzie się dalej rozwijać w ten sposób Bocheński nie zostanie prezydentem Warszawy, ale ludzie, którzy doprowadzą do jego klęski nie wezmą na siebie odpowiedzialności, bo niby dlaczego…To Bocheński będzie winien, bo okazało się, że jednak nie sprostał zadaniu. Taki jest mechanizm – klika, bez pomysłów, planu i zdecydowania, decyduje kto jest bohaterem, a kto zdrajcą i nieudacznikiem. Skupia na sobie coraz więcej nienawiści i coraz bardziej irytuje wszystkich, ale jest przekonana, że to co czyni, odbierane jest przez tłum pozytywnie. I nie ma się już doprawdy co ochrzaniać i dawać im jakichś szans czy wierzyć w ich dobre intencje. W TV Republika, po staremu, jak w TVP Info za PiS, występuje Senyszynowa i zapraszają tam Mariana Kowalskiego, który jest – według nich reprezentantem narodu. W tym czasie Stanowski, który doinwestował swój kanał ogromnymi kwotami, ma prawie takie same zasięgi jak oni. I nikomu nie da się wyjaśnić, że zasięgi nie mają tu żadnego znaczenia. Tak, jak nie miały znaczenia przed wojną samoloty dwupłatowe broniące polskiego nieba. Nie mają, bo ośrodki kolportowanie informacji istotnych są poza krajem. Jak w tym wszystkim ma się odnaleźć prof. Nowak? No i co zrobić z jego postulatami?

Kadry decydują o wszystkim, jak powiedział klasyk. A jakie mamy kadry każdy widzi. To są ludzie, którzy przepłacają za wszystko, po to by zrobić wrażenie na wieśniakach. Tak można by ująć ich politykę syntetycznie. Ziobro zapłacił Roli, o czym już pisałem, ale nie tylko pieniądze wchodzą w grę. Od wczoraj sieć zapełnia się zdjęciami niejakiej Izy Pek, którą na tych fotografiach widać w towarzystwie prezydenta Andrzeja Dudy. Nie wiem z jakiego czasu pochodzą te zdjęcia, ale chyba są stare. Nie ma to jednak znaczenia. Pani Pek bowiem to kochanka posła Pięty, najbardziej konserwatywnego posła PiS, który przed laty skompromitował się właśnie przez znajomość z nią. Dziś osoba ta powraca i zaczyna opowiadać, że chce być pisarką. I zapewne będzie, a wszyscy rzucą się na jej produkcję, bo będą się chcieli dowiedzieć, czy z prezydentem też spała. Oczywiście rozumiemy, że reakcje tłumu są niezależne od nas, niezależne są one nawet od prezesa. Ale, na litość, po się ma media właśnie, żeby te reakcje stymulować. Przypomnę, że w czasach kiedy PiS rządził telewizją, nagrodzili tam autora książki o Lolku Skarpetczaku w krainie wyobraźni. W czasach kiedy każde dziecko ma smartfona!!! Firmował to Piotr Gliński, który dziś wzywa prof. Nowaka do opamiętania i chce byśmy się jednoczyli. Wokół kogo i czego, że spytam? Posłanki Pawłowskiej, ten całej Izy Pek, czy może wokół Skarpetczaka? Niech się minister Gliński sam z nimi jednoczy i weźmie sobie do pomocy Oskara i Mariana, oni są reprezentatywni dla narodu, jeden reprezentuje młodzież, a drugi spracowaną klasę robotniczą. Normalnie jak w 1968. Brakuje tylko, żeby ktoś, specjalnie dla prezesa, zaaranżował jakieś demonstracje pod oknem z okrzykami – syjoniści do Syjamu. Nie ma końca temu obłędowi. Coraz bardziej jednak widoczna jest metoda. Jej założeniem najważniejszym jest to, by naród dostosował się do wyobrażeń polityków na jego temat. Powiem krótko – a gówno. Nie będzie tak, a na pewno nie tutaj. Bo tu potrafimy sobie wymyślić swoje własne zabawy i mamy swoje własne puzzle.

Niech cały komuszy pomiot czynny bez przerwy w polityce i podszywający się pod dawno zamordowanych bohaterów, bawi się w swoje gry, niech Monika Jaruzelska dyskutuje z Mellerem o wolności słowa i niech wskazują, że Olszański, były zomowiec jest dla niej największym zagrożeniem. Nas to nie powinno zajmować. Widzimy bowiem, że od roku 1944, do dziś, żaden polityk, nawet najbardziej patriotyczny nie traktuje tu nikogo podmiotowo. I każdy doskonale wie, że można udać i zagrać wszystko i każdego. Wczoraj puściłem tu link do starego filmu „Ostatnia droga komendanta Ponurego”. Film ten bardzo mnie wzruszył, kiedy oglądałem go dawno, dawno temu. Nie wiedziałem wtedy kim jest biskup Gulbinowicz, który celebrował nabożeństwo żałobne, a potem został kardynałem. Myślałem, że oto wreszcie coś się zmienia. Nic się nie zmieniło, także później. I widzimy, też, że dziś również nie ma szans na zmianę. Mówi nam o tym prof. Nowak. Mamy przed oczami ciągle tych samych ludzi, wywodzących się z tych samych środowisk, którzy z coraz większą niechęcią przebierają się – specjalnie dla nas – za osoby, którymi nie są i nigdy nie były. Kiedy im się znudzi, albo kiedy dorosną ich dzieci i wnuki, wróci cenzura, taka, jak za Stalina. Sądy już się do tego przymierzają. I nikogo to nie obejdzie, albowiem Monika i Marcin, dalej będą dyskutować w poważnych programach publicystycznych o potrzebie wolności słowa.

Treści, którymi ekscytuje się motłoch nie będą cenzurowane, ograniczy się jedynie te istotne. Jakie to będą treści, już my tutaj się o tym dowiemy pierwsi. Nikt jednak nie wstanie i nie ujmie się za nami. O tym możecie zapomnieć. Zbyt wielka bowiem będzie ekscytacja spowodowana nowymi demaskacjami Izy Pek. No i ilością lajków zdobywanych przez Stanowskiego i Republikę. Uklepywanie gruntu pod triumf kolejnego pokolenia komuny – nie żadnej tam postkomuny, ale wprost komuny – trwa w najlepsze.

W sieci zaś latają takie oto filmy, które podbijane są przez idiotów lub agentów, piszących, że podnoszą one w nich dumę narodową, a także uczą patriotyzmu dzieci.

https://www.youtube.com/watch?v=I53jV1p5slw

https://www.youtube.com/watch?v=DzZiRyW7f-E

Na ewentualne protesty, że muzyka piękna i wszystko takie wzruszające, odpowiadam – pokażcie to Monice Pawłowskiej i jej ciotce. Ich reakcja będzie właściwą miarą skuteczności tej produkcji. Brakuje tylko Oskara Szafarowicza, który by to zapowiadał w TV Republika.

Schemat operacyjny, który tu omawiamy od kilku dni jest taki – wtajemniczona jest egzekutywa. Ona decyduje o tym, jakie narzędzia propagandy i walki są stosowane. Ona też decyduje kto umrze, a kto będzie żył. O tym, kto będzie zabijał również ona decyduje, ale w porozumieniu – tajnym – z wrogiem. Nie można bowiem toczyć wojny nie porozumiewając się z wrogiem za plecami tych, którzy przeznaczeni są na stracenie. Poza tym ich krew też jest potrzebna, żeby cementować sojusze. Jeśli ktoś próbuje zdemaskować ten schemat zostaje nazwany zdrajcą i zabity. Tak to wyglądało dawniej. Dziś zaś po prostu się o kimś takim nie mówi. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że dawne czasy mogą wrócić. Walka klas bowiem zaostrza się w miarę jej prowadzenia. Im mniej zaś szans na tajne porozumienia tym większy popyt na zdrajców i tym zacieklejsze starcia. Ten etap dopiero przed nami, bo PiS odkrywa, z niejakim zdumieniem, że tamci nie chcą się już porozumiewać. Chętnych zaś na wskazywanie błędów w działaniach egzekutywy przybywa. Pierwszy odważył się prof. Nowak.

No, a co z nami? My jesteśmy anomalią, która ujawniła się w salonie24 piętnaście lat temu, ku nieopisanemu zdziwieniu egzekutywy. Po czym, po chwilowym stuporze, w jaki wprawiliśmy egzekutywę, zostaliśmy zmarginalizowani, albowiem okazało się, że jest cała masa ludzi, którzy w bardzo przekonujący sposób potrafią udać blogerów i pisarzy. No, a później pojawiły się kanały na YT i ich monstrualne zasięgi. Kto by się więc przejmował, jakimiś anomaliami, kiedy Stanowski dogania Republikę, a oba kanały mają takie subskrypcje, że głowa może rozboleć od samego patrzenia.

No nic, robimy daje swoje, w przekonaniu, że to Bóg jest po naszej stronie, a egzekutywa, w tych działaniach, które podejmuje teraz, musi sobie radzić bez niego.

 

lut 202024
 

Jak wszyscy się zapewne domyślają, nie mam pojęcia o uwiarygodnianiu agentów, a wszystkie moje spostrzeżenia na ten temat pochodzą z Netflixa. Okoliczność ta jednak nie powstrzyma mnie przed wygłaszaniem opinii na temat tego uwiarygodniania.

I tak oto obejrzałem sobie ostatnio film pod tytułem „Sprzymierzeni”. Reżyserował to Robert Zemeckis, a grał w tym Brad Pitt. Od razu widać było, że reżyser na planie nie miał wiele do powiedzenia, a rządzili scenarzysta z producentem. No i oni wymyślili, że dla filmu szpiegowskiego zakończonego samobójstwem najlepsza będzie formuła z ramoty pod tytułem „Miłość, szmaragd i krokodyl”. To znaczy dużo biegania bez sensu, dużo strzelania bez sensu, kawałek pustyni i trupy faszystów. No i tak to mniej więcej leci – ona i on spotykaj się w Casablance, żeby zastrzelić niemieckiego ambasadora. Ona jest tam pierwsza, a on przyjeżdża z pustyni, gdzie go zrzucili z samolotu. Oboje funkcjonują w środowisku ludzi rządu Vichy. Film nie jest zbyt długi i trzeba w nim pomieścić różne horrenda. Nie ma krokodyla, co uważam za wartość dodaną, ale jest seks i to niestety psuje wiele. Do tego jeszcze na początku, jakiś Niemiec, orientuje się, że Brad Pitt to jego znajomy z Paryża. Spotkali się tam obaj w celi przesłuchań, Brad siedział mokry na krześle, a Niemiec tłukł go pejczem. No i teraz, w tej Casablance, jeden przy jednym stoliku z fikcyjną żoną, a drugi przy stoliku obok z prawdziwą gazetą. Ten poznał tamtego, a tamten tego. Tamten poszedł zadzwonić tak, żeby nikt nie zauważył, ale ten to zauważył od razu i poszedł za nim. Tamten dzwoni z budki i prosi o połączenie z policją Vichy – jakby Gestapo nie było w Casablance – a ten go za łeb i dusi. Tamten się wyrywa, ale nie z Bradem Pittem te brunnery. Tamten już uduszony, z oczami na wierzchu, a Brad mu – dla niepoznaki – pakuje palcem do gardła kawałek pizzy czy co oni tam w tej Casablance jedzą…Potem odchodzi do fikcyjnej żony, a wcześniej mówi do słuchawki, że ktoś się tu czymś zadławił, żeby pogotowie przyjechało.

Później jadą na pustynię postrzelać, ogarnia ich burza piaskowa, jak siedzą w samochodzie i robią ten seks. Już wiemy, że będą kłopoty, ale nie wiemy jeszcze jakie. Trzeba jeszcze załatwić, żeby Brad wszedł na imprezę do ambasadora, bo nie ma zaproszenia. Idą do jakiegoś Szwaba w białym mundurze, który ma hopla na puncie pokera, obnaża rzecz jasna przed nimi te swoje deficyty, i coś tam wraz z Bradem robią z kartami, jakieś wróżby czy przekładaniec. W wyniku tego Brad dostaje zaproszenie, ale musi się uwiarygodnić. Ponieważ jest przedstawicielem firmy wydobywającej fosfaty – tak to jest przetłumaczone, choć powinno być fosforyty – ma napisać na kartce wzór tego fosfatu. No i pisze i już jest wiarygodny. Potem jest przyjęcie, gdzie ma się odbyć zamach. Wszyscy uśmiechnięci spacerują w kieliszkami wina, gra muzyka i nagle coś wybucha w mieście, Hitlery – za zwykle – zaczynają latać bez ładu i składu, jak kury z odciętymi głowami – a Brad i jego fikcyjna żona, przewracają stół, wyjmują skądsiś broń i prażą do wszystkich eleganckich gości. Najpierw zaś zabijają ambasadora. Potem uciekają przez pustynię w samochodzie, a on prosi ją o rękę i ona się zgadza. A to nawet nie jest połowa filmu, więc coś nam tu już zaczyna śmierdzieć.

Potem widzimy tajną kwaterę służb, w których pracuje Brad. Widzimy też napis na rękawie jego stalowego mundury. – CANADA – brzmi ten napis. Od razu czujemy się lepiej i jeszcze bardziej lubimy Brada Pitta. Przychodzi on do swojego szefa, żeby mu oznajmić, że się żeni z agentką. Tamten jest przeciw, ale co może poradzić na miłość, kiedy jest tylko nędznym generałem brygady, kierującym jednostką specjalną? Nic przecież. No i Brad i jego fikcyjna żona biorą ślub. Ona staje się żoną prawdziwą, a potem rodzi im się dziecko, też prawdziwe. Fakt ten podkreślony jest poprzez okoliczności porodu, który dokonuje się podczas nalotu Niemców na Londyn.

Wszystko idzie dobrze, ona ma swoje życie, bo dziecko jeździ co rano do sympatycznej starszej niani, on zaś chodzi do pracy w jednostce specjalnej. Wieczorami jest oczywiście seks, a rano śniadania. Nagle okazuje się, że ona  chce urządzić przyjęcie dla swoich przyjaciół intelektualistów. On się zgadza, nie pytając, skąd do cholery, w bombardowanym Londynie wzięła jakichś intelektualistów, kiedy jest przecież urlopowaną na macierzyńskim agentką?

Przyjęcie dla intelektualistów się zbliża…aha, byłbym zapomniał…oboje hodują kury. Takie białe kurczaki. Za domem mają kurnik z klatkami. Co rano są świeże jajka. To jakiś symbol zapewne, ale moja wrodzona ślepota nie pozwoliła mi się zorientować jaki dokładnie. I kiedy przyjęcie jest tuż, tuż, on zostaje wezwany do centrali, a tam jakiś łysy jegomość bez krzty poczucia humoru mówi mu, że jego żona jest agentką niemiecką. Wszystko było ukartowane, to Niemce zaplanowali zamach na ambasadora w Casablance, albowiem ten był dysydentem. Niesamowite! Nie dość, że w Maroku nie ma Gestapo, to jeszcze Hitlery działają tak sprawnie, że likwidację człowieka działającego na ich własnym terenie i mającego jakieś wąty do Adolfa załatwiają za pomocą brytyjskiego agenta, Kanadyjczyka, w stopniu podpułkownika, którego – o cudzie – Anglicy zrzucają na pustyni pod Casablanką! A można go było przecież udusić poduszką, albo kawałkiem pizzy sprowadzonej w tym celu specjalnie z Palermo. Takie to były czasy.

No ale nic, trza się zastanowić co robić. Łysy jegomość, w obecności bezradnego wobec miłości dwojga ludzi z pustyni generała brygady, mówi, że zadzwonią do Brada, podadzą fałszywy meldunek, a on go zostawi na biurku. Jest piątek, w sobotę ma być przyjęcie, jeśli w poniedziałek okaże się, że w przechwyconych komunikatach jest ten meldunek, Brad będzie musiał zastrzelić swoją ukochaną osobiście. Jeśli tego nie zrobi ludzie łysego zastrzelą i ją i Brada. Robi się naprawdę nerwowo, a tu jeszcze przed nami przyjęcie z intelektualistami. Zdziwiłem się niewąsko kiedy zobaczyłem co scenarzysta z producentem rozumieli pod pojęciem „intelektualista”. Oto pokazują nam londyński dom, gdzie nie ma miejsca na nic, nie ma się jak obrócić z kieliszkiem, jak człowiek usiłuje się zamknąć w kiblu to kolana wystają na zewnątrz, a w domu tym jest pełno pijanych marynarzy, jakichś kurewek i żołnierzy w stopniach od szeregowego do podoficera. Aha, byłbym zapomniał – Brad ma siostrę, która żyje w związku lesbijskim z jakąś skrzypaczką czy kimś podobnym. No i one tam, całkiem na widoku robią różne seksy, a żaden z obecnych wojskowych nie protestuje. I to jest motyw stały. Aha, jeszcze wcześniej jest cena w pubie. Grupa tajnych pracowników MI6 obmacuje się nawzajem, a jeden sierżant sięga łapą pewnej damie aż do podwiązek. To się trochę kłóci z naszym wyobrażeniem brytyjskiej obyczajowości w latach czterdziestych, zwłaszcza, że pamiętamy iż Alan Turing za swój homoseksualizm został skazany na chemiczną kastrację i popełnił samobójstwo, a było to w roku 1954.

Prócz szeregowych, marynarzy, lesbijek, dziwek i wszelkiej swołoczy, wśród intelektualistów jest również dziwny pan z przyklejoną brodą udający staruszka. Gada on na stronie z żoną Brada, a kiedy ten pyta co to za jeden? żona mówi, że to sprzedawca biżuterii. Nie wiemy skąd się wziął na tym przyjęciu, ale wśród tej całej bandy tylko on wyglądał na intelektualistę, z tym, że widać było iż jest ucharakteryzowany. Do tego zjawia się tam jeszcze generał brygady, który mówi do Brada – chodźmy do kurnika. I nie jest to żaden szyfr. Oni rzeczywiście tam idą, a wszystko przez to, że Brad chciał się dowiedzieć, swoimi kanałami, czy ta żona rzeczywiście kapuje. Pojechał na lotnisko, dał pilotowi lecącemu z misją do Dieppe, zdjęcie poślubionej sobie kobiety, które oderwał z grupowej fotografii stojącej na szafce i powiedział, że ma się on z tym zdjęciem zgłosić do szefa Resistance. Jest on co prawda znanym alkoholikiem, ale może ją rozpozna i powie co i jak. Niestety, generał w kurniku opieprza Brada za samowolkę, albowiem pilot czekał aż pijak z Dieppe obejrzy zdjęcie, przez co opóźnił odlot i Hitlery go zestrzeliły. – Tak nie może być – mówi surowo generał. Jak się jednak domyślamy Brad ma go w dupie. W tym momencie dochodzi, moim zdaniem do zakrzywienia continuum czasoprzestrzennego, albowiem za dużo rzeczy się dzieje między piątkiem, kiedy Brad odbiera fałszywy meldunek, a poniedziałkiem kiedy dochodzi do ostatecznej demaskacji. Brad postanawia bowiem, że sam poleci do Francji znajdzie wiecznie pijanego szefa Resistance i dowie się od niego czy żona jest agentką niemiecką. I rzeczywiście leci. Okazuje się, że szefa Resistance nie ma, bo Niemce go zamknęły w areszcie. Spił się i robił jakieś burdy. No, ale co to jest za przeszkoda dla Brada? Naprędce montuje on grupę szturmową, zdobywa więzienie – a wszystko w jeden niedzielny wieczór, dlatego o tym zakrzywieniu continuum napisałem – wchodzi do celi i pokazuje pijanemu Francuzowi zdjęcie. Przyznam od razu, że ze wstydu nie mogłem na to patrzeć. Żona oglądała i mówiła mi co się dzieje na ekranie, a ja stałem z boku z zamkniętymi oczami i zatkanymi uszami. Pijak nic nie może sobie przypomnieć, w końcu jednak mówi, że ta prawdziwa agentka MI6 umiała grać na pianinie. To jest gwóźdź do trumny miłości Brada Pitta i jego zapoznanej w Casablance, podczas zamachu na ambasadora, żony.

Brad wraca do Londynu, jest poniedziałek rano, mgły nadciągają znad Tamizy, a on mówi do niej – graj Marsyliankę! Ona się ociąga, ma łzy w oczach, w końcu mówi, że nie umie. On, wyraźnie wkurzony, postanawia zabrać ją i dziecko, porwać samolot i udziec do Szwajcarii, czy też Paragwaju. Czyli tam gdzie są punkty przerzutowe i cele ucieczki Hitlerów i ich rodzin. – Może Brad też jest agentem? – zastanawiamy się Ona wyznaje mu wszystko i oboje postanawiają, że ich miłość pokona wszelkie przeszkody. No, ale zanim uciekną trzeba jeszcze zlikwidować siatkę szpiegowską. Okazuje się, że składa się ona z dwóch osób – sympatycznej niani, do której ona woziła co rano córkę urodzoną podczas nalotu oraz gościa, co się przebierał za staruszka jubilera. Brad załatwia oboje w ciągu kilku minut. Porywają potem samolot i usiłują odlecieć. Jednak na lotnisku już jest generał brygady, co zaprosił Brada do kurnika. Pas startowy zablokowany, nie wiadomo co robić. Brad wychodzi i zaczyna dyskutować z generałem. Jego żona tymczasem, siedzi w samochodzie i słucha. Widać jednak, że już coś zdecydowała. Zostawia dziecko, wysiada z auta i strzela sobie w głowę. Potem przyjeżdża łysy i patrzy z wyrzutem na generała, ten zaś, żeby ostatecznie umyć od wszystkiego ręce, woła wskazując palcem na Brada – to on, to on, to on ją zastrzelił! Łysy uśmiecha się i wszyscy są szczęśliwi, albowiem sprawiedliwości stało się zadość. Na koniec jest jeszcze seria scen rwących serce, kiedy to pojawia się cień matki, która zostawiła w szufladzie list do córki, w przeczuciu najgorszego. Córka ma go przeczytać kiedy będzie już dorosła. I tu mamy koniec. Myślicie, że to wszystko wyssane z palca brednie? To popatrzcie teraz na inną historię.

Jan Piwnik, po ukończeniu pięciu zasadniczych kursów dywersyjnych w Londynie i awansowaniu na stopień porucznika, został zrzucony pod Skierniewicami jako cichociemny. Razem z nim skakał kapitan Niemir Stanisław Bidziński. Samolot, którym przylecieli musiał awaryjnie lądować w Szwecji, gdzie został spalony przez załogę. Ta zaś, została z tej Szwecji ewakuowana przez nie wiadomo do końca kogo. Kiedy Piwnik lądował, na ziemi czekały na niego różne osoby, w tym Emilia Malessa, w której – za sugerują opisy – od razu się zakochał. Ona zaś z w nim, co zrozumiałe. Jej losy opisane zostały przez Marię Weber, w książce wydanej w roku 2013 przez oficynę Rytm. Ojciec Malessy był urzędnikiem skarbowym, a kolega Piwnika, kapitan Bidziński także w urzędzie skarbowym przed wojną pracował. Emilia Malessa nosiła nazwisko po mężu, ale nie wiadomo dokładnie kim był ten mąż. Kiedy zobaczyła Piwnika od razu o tamtym zapomniała. Przez co oboje musieli się zdecydować na konwersję i wzięli ślub w zborze kalwińskim. Malessa nie była byle kim, kierowała bowiem w AK działem łączności zagranicznej w dziale łączności o kryptonimie „Zagroda”. Wszystko tam działało sprawnie, ale doszło do dwóch spektakularnych wsyp. Docent wiki podaje, że za jedną stało NKWD, a za drugą Gestapo. Ta druga miała miejsce w roku 1943 albo 1944. Jakby tego było mało, szpieg czynny w oddziale Piwnika – Jerzy Wojnowski – Motor, zdradził Gestapo adres Malessy. Ta jednak, ostrzeżona przez sąsiadkę, uciekła. Motor zaś został likwidowany na mocy wyroku wydanego przez „Nila”.

Cezary Chlebowski pisze, że Malessa poznała Piwnika tuż po jego lądowaniu, tak jak to opisałem wyżej. Zdradził mu to ponoć „Nurt” – Eugeniusz Kaszyński. Piszą o nim jednak, że był schizofrenikiem. Inna wersja mówi, że Piwnik poznał Malessę trzy dni po zrzucie, a jest jeszcze trzecia wersja, według której stało się to w marcu 1943. Nie wiemy czy przed wsypą czy po wsypie „Zagrody”, też przecież datowanej różnie. W każdym razie ślub odbył się na Lesznie w Warszawie, w kościele ewangelicko-reformowanym w końcu listopada 1943. Już w grudniu 1943 doszło do zdrady Motora i ujawnienia adresu Malessy.

W styczniu 1944 AK odwołało Piwnika z wszystkich pełnionych funkcji dowódczych i wysłało go pod Nowogródek, gdzie zginął w czerwcu 1944. I jak to opisuje Cezary Chlebowski, kazał przed śmiercią powiedzieć rodzinie, że umiera jako Polak, a także pozdrowić Góry Świętokrzyskie. A jako kto miałby umierać, aż się chce zapytać w tym miejscu?

Malessa podczas Powstania trafiła do tak zwanego III rzutu konspiracyjnego, to znaczy nie brała udziału w walkach i miała się nie ujawniać. Wraz z majorem Kazimierzem Bilskim miała odbudować centralę „Zagrody”. Jednak – z przyczyn nieznanych – ujawniła się wraz z nim. Pracowała w łączności powstańczej, została wyróżniona Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, a także awansowana do stopnia kapitana. Po wojnie znalazła się w Krakowie, gdzie odtwarzała struktury AK. Była członkiem I Zarządu WiN. W październiku 1945 poprosiła o zwolnienie jej z obowiązków i zakończenie działalności konspiracyjnej. Takie zwolnienie uzyskała. Obowiązki zdać miała 5 listopada 1945 roku, ale już w październiku została aresztowana. Przesłuchiwał ją Różański, który obiecał jej – tak podaje docent wiki – że jeśli zdradzi nazwiska osób I komendy WiN, o już przypilnuje, żeby żadna z tych osób nie została aresztowana. Malessa ufając w słowo honoru Różańskiego podała mu nazwiska. Kiedy jednak okazało się, że wszyscy zostali aresztowani, rozpoczęła strajk głodowy, w proteście przeciwko tej haniebnej decyzji. Po trwającym miesiąc procesie – 3 stycznia – 4 luty 1946, została skazana na dwa lata więzienia, ale już następnego dnia ułaskawił ją Bolesław Bierut. Jak pisze wiki, natychmiast podjęła próbę interwencji, w sprawie uwolnienia aresztowanych kolegów. Kiedy jej się to nie udało, popełniła samobójstwo, albowiem środowisko AK ją odrzuciło.

Cezary Chlebowski zaś napisał, że była ona zauroczona Różańskim. A zresztą, najlepiej zacytować, to co jest w wiki:

Kontrowersje wywołuje relacja między Malessą a Różańskim. Zdaniem historyka i publicysty Cezarego Chlebowskiego Malessa była zauroczona Różańskim i dlatego zeznawała na niekorzyść członków WiN[35]. Podobne zdanie wyrażał żołnierz Zgrupowań Partyzanckich AK „Ponury” Zdzisław Rachtan ps. „Halny”. Chlebowski choć negatywnie odnosił się do relacji pomiędzy Malessą a Różańskim zwrócił uwagę, że wydarzenie to nie może być pretekstem do wyrażenia złego zdania o Malessy. Odmienne stanowisko wyrażał Zdzisław Rachtan, który w 2009 roku bezskutecznie próbował zablokować inicjatywę odsłonięcia na cześć Malessy tablicy pamiątkowej w Wąchocku[36]. Według historyka Andrzeja Przewoźnika, zauroczenie Różańskim było plotką dyskredytującą Malessę[37]. W 1984 roku Józef Rybicki stwierdził, że Malessa była ofiarą przemyślanego planu MBP. Po uświadomieniu sobie popełnionego błędu, Malessa miała świadomie odebrać sobie życie[35]. Pogląd Rybickiego podzielił historyk Marian Marek Drozdowski podkreślając, że nie tylko Malessa załamała się podczas śledztwa[38]. W spektaklu telewizyjnym Słowo honoru Malessę przedstawiono jako osobę, która zbyt łatwo uwierzyła Różańskiemu[37].

W październiku 2010 roku radny Prawa i Sprawiedliwości Wojciech Starzyński zaproponował nadanie imieniem Emilii Malessy ronda na skrzyżowaniu ulic Potockiej i Gwiaździstej na Żoliborzu. Pomysł skrytykował dziennikarz Gazety Wyborczej Jarosław Osowski podkreślając, że Malessa współpraca z MBP i jej odpowiedzialna za aresztowanie żołnierzy WiN. Na prośbę Zespołu Nazewnictwa Miejskiego Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej wydał opinię, według której nie było żadnych przesłanek do „podważania szlachetności i bezinteresowności Emilii Malessy”. Propozycję nadania rondu im. Emilii Malessy odrzucili radni Żoliborza na drodze głosowania

Wiecie nad czym się zastanawiam? Czy to czasem nie polscy historycy napisali ten scenariusz do filmu Zemeckisa „Sprzymierzeni”, wszystkie okoliczności na to właśnie wskazują.

lut 192024
 

Od czytania laurek na temat bohaterskich postaw leśników w czasie II wojny światowej, może człowieka rozboleć głowa. Nie ma chyba gorszego pomysłu na propagowanie wiedzy o lasach i leśnikach w czasie wojny niż publikacja broszurek typu: Leśnicy w okresie II wojny światowej na Kielecczyźnie. Połowę tej broszury zajmują opisy wyczynów Hubala, znaczną część kawałki poświęcone Powstaniu Styczniowemu, do tego jeszcze fragmenty dotyczące czasów dawniejszych i gospodarki leśnej od średniowiecza do odzyskania niepodległości. To co pozostaje, poświęcone jest działalności leśników w walce z okupantem. Są to historie tragiczne i nie dające nadziei. No, ale to one właśnie są elementem procesu wychowawczego, jakiemu poddaje się dzieci i młodzież, by uwrażliwić ją na sprawy związane z walką o niepodległość. Osiąga się w ten sposób efekt odwrotny od zamierzonego, ale to nikomu nie przeszkadza, albowiem istotnym celem takiej działalności jest zagospodarowanie emocji lokalnych działaczy i badaczy historii, którzy chcą wreszcie zrobić coś pożytecznego i zmusić kogo się da do czytania swoich produkcji, najlepiej decyzją administracyjną.

Sprawa ta nie dotyczy tylko leśników, ale całej problematyki wojennej w ogóle, leśnicy są tu tylko odpryskiem tendencji ogólnych. Wszystko zaś zaczyna się od intencji. Najczęściej fałszywej. I jest gorsze niż działalność oszustów matrymonialnych podszywających się pod amerykańskich żołnierzy na przepustce. Każdy, kto działa ze złą intencją, ale potrafi zdobyć się na odrobinę kokieterii, może w Polsce pisać i mówić o II wojnie światowej co mu się podoba. Byle tylko wskazał na poświęcenie jakie było udziałem narodu i jego pojedynczych jednostek. Po takim zabiegu może już wszystko. Może kłamać, przeinaczać fakty, wskazywać zdrajców tam gdzie ich nie ma, albo wręcz robić z nich bohaterów. I nikogo to dziwić, ani zastanawiać nie będzie, albowiem napisał lub powiedział kilka ciepłych słów o naszych chłopakach…A wiecie, jakie to jest ważne, prawda? No więc to w ogóle nie ma znaczenia, albowiem wszyscy traktują zmarłych i pomordowanych instrumentalnie. Poza ich rodzinami, ale to też nie jest takie pewne. Całe przedstawienie zaś polega na tym, że żywi, ustawieni w jakąś hierarchiczną piramidkę, gwarantowaną przez do końca nie wiadomo kogo, każą wierzyć czytelnikom, że to oni są tymi martwymi bohaterami. No, może nie do końca, ale prawie…albowiem ze swadą i znawstwem opisali ich losy. Takie działania oceniam jako głupkowate, kokieteryjne i nieskuteczne. W Polsce zaś mamy całą tradycję publicystyczną i autorską, którą można by określić jako kreowanie nieskuteczności. Da się to skrócić do jednego wyrazu – pozerstwo. Kiedy jednak to pozerstwo ma w tle pomordowanych i zakopanych gdzie popadnie biedaków, staje się narzędziem politycznego wpływu, a wcześniej licznych emocjonalnych szantaży. Znamy to ze szkół i późniejszych naszych aktywności, z jakichś pogadanek, zlotów patriotycznych i temu podobnych imprez. Wobec tego, co opisałem: nieskuteczności, kokieterii i pozerstwa, chciałbym dziś zaproponować inną metodę opowiadania o czasach II wojny światowej. Zamiast o bohaterach lub zdrajcach opisanych, jako bohaterowie, porozmawiajmy o zdrajcach najbardziej autentycznych i prawdziwych, w dodatku wywodzących się z grupy zawodowej, która – w całkowicie błędnym, żeby nie rzec obłąkanym przekonaniu – znajduje się poza wszelką krytyką dotyczącą kolaboracji. Porozmawiajmy o leśnikach…

W przywołanej tu pracy, a także w Wikipedii przeczytać możemy, że policję niemiecką i gestapo sprowadził do śpiącego Michniowa leśniczy z Zagnańska, volksdeutsch Berthold Jekl. Pan ten, w czasie kiedy zbliżała się ofensywa radziecka wyjechał spokojnie do Kielc, a następnie ewakuował się wraz z armią niemiecką. Potem, jak piszą we wspomnianej broszurce, mieszkał w okolicach Hamburga i działał na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. Chciał też ponoć wrócić do Polski, ale władze się nie zgodziły. Jak mogły się zgodzić? Wszak Herr Jekl, gdyby tylko się tu zjawił natychmiast zacząłbym mówić, a rzeczy, które by popłynęły z jego ust mogłyby zachwiać najświętszymi, wypracowanymi przez całe lata Polski Ludowej narracjami dotyczącymi oddziałów partyzanckich. Oto czytamy:

Leśniczym leśnictwa Gózd był Berthold Jäckel (Jaekel, Jackel). Z pochodzenia był Niemcem. Z dniem 1 listopada 1937 roku przeniesiony został do nadleśnictwa Zagnańsk, obejmując leśnictwo Gózd. Stanowisko to sprawował również prawie przez cały okres okupacji. Ten okres pracy zapisał raczej negatywnie w historii tutejszego leśnictwa, jak i regionu przyczyniając się m.in. w 1943 roku do śmierci wielu osób. Władysław Okoń, w okresie okupacji Weteran Walk o Niepodległość  nadleśniczy w nadleśnictwie Bliżyn, w swych wspomnieniach na temat leśniczego Jäckela pisze: Objąwszy nadleśnictwo Bliżyn w 1938 roku miałem w leśnictwie Zbijów znajomego leśniczego, z pochodzenia Niemca, o nazwisku Jaskel. Po zajęciu Polski przez Niemców podał się on za Niemca, opuścił stanowisko leśniczego u mnie i jako znający polskie stosunki leśne oraz kielecką ziemię – został od razu specjalnym doradcą dyrektora lasów. Z początkiem okupacji został reichsdeutschem (lub volksdeutschem) a obaj jego synowie Konrad i Hubert, wówczas kilkuletni lub kilkunastoletni, należeli do Hitlerjugend. Longin Kaczanowski w opracowaniu Zagłada Michniowa pisze: Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że do rozpracowania wsi [Michniów] posłużyły gestapowcom meldunki konfidentów „Motora”, może Twardowskiego z Orzechówki, być może volksdeutscha Jekla [raczej Jäckela] (leśniczego z Zagnańska), który z nocy 11 na 12 lipca prowadził niemieckie oddziały leśnymi drogami pod Michniów. Potwierdza to również Cezary Chlebowski: Nocą z 11 na 12 lipca oddziały żandarmerii, gestapo i SS otoczyły kompleks lasów wokół Michniowa silnym pierścieniem. Niemców prowadził dobrze znający ten teren leśniczy, volksdeutsch Jekiel. Z leśniczówki Gózd w Jęgrznach Berthold Jäckel wyprowadził się z rodziną do Kielc pod koniec 1944 roku, a później wyjechał z wycofującym się okupantem do Niemiec. Po wojnie mieszkał w Hamburgu i działał (prawdopodobnie) w polsko-niemieckim pojednaniu. Chciał wrócił do Polski, ale władze polskie się na to nie zgodziły.

To jest dość zaskakujące, żeby nie powiedzieć zdumiewające, bo w przypisie do informacji na temat Jekla, znajdującej się w Wikipedii czytamy:

Pewne światło na genezę pacyfikacji rzuca sprawozdanie Bogdana Ostachowskiego ps. „Puer”, sporządzone na potrzeby powojennego procesu Dowódcy SS i Policji w dystrykcie radomskimSS-Brigadeführera Herberta Böttchera. Ostachowski twierdził, że por. „Ponury” już kilka dni po akcji bojowej w rejonie Łącznej i Berezowa (2/3 lipca 1943) otrzymał od Władysława Materka wiadomość, iż Niemcy rozpracowali część struktur konspiracyjnych w Michniowie (Materek miał uzyskać tę informację od niemieckiego konfidenta z Orzechówki, niejakiego Twardowskiego). Z tego powodu część sztabu „Kuźni” przeniesiono do Suchedniowa oraz usunięto ze wsi wszystkie kompromitujące materiały. „Ponury” miał także opracować plan obrony Michniowa. Tymczasem na tydzień przed pacyfikacją w Michniowie pojawił się ppor. Jerzy Wojnowski ps. „Motor”. Przebywając we wsi uzyskał m.in. informację, że skrzynkę kontaktową konspiracji przeniesiono z domu Materka do domu gajowego Władysława Wikły. Patrz: Kaczanowski 2013 ↓,

Twardowski z Orzechówki ostrzegł Materka,  a ten poinformował „Ponurego”. Jan Piwnik zaś – Ponury – planował nawet obronę Michniowa, ale się rozmyślił? Wysłał za to do wsi Jerzego Wojnowskiego, który następnie został oskarżony o zdradę i rozkazem generała Fieldorfa stracony. Dobrze wszystko układam, czy nie? Coś mi się chrzani w mojej biednej głowie? Longin Kaczanowski, pisze, że jeden zdrajca to mało, musiało być tych zdrajców więcej. Wymienia wśród nich Twardowskiego z Orzechówki. No więc jeszcze raz – Twardowski powiedział Materkowi, a Materek Piwnikowi. Co powiedział? No, że wieś zostanie spalona, że jest dokładny plan, a Niemcy mają listy proskrypcyjne z nazwiskami osób przeznaczonych do zabicia, a nawet datami ich urodzin. I wyobrażacie sobie, że nikt tych ludzi nie ostrzegł?! Nieprawdopodobne! Myślę więc, że Herr Jäckel, działając w polsko-niemieckim pojednaniu nie miał sobie nic do zarzucenia, a jego prośba o pozwolenie na powrót do Polski była szczerą prośbą człowieka, który zrobił wszystko co mógł, ale wyszło jak wyszło. No i on, po latach zupełnie nie wie, dlaczego tak się stało. I pomyślcie teraz – jakie to szczęście, że oni wszyscy już nie żyją.

Historia pana Jäckela to jest jednak nic, w porównaniu z historią nadleśniczego z Biłgoraja pana Müllera. Był to człowiek wielce zasłużony dla lokalnej społeczności, służył nawet w legionach Józefa Piłsudskiego i miał jakieś zasługi na polu bitwy. Do tego był szefem straży porządkowej w Biłgoraju, powołanej właśnie na wypadek wojny. Zamiast jednak pilnować miasta i porządku, sprowadził, za pomocą radiostacji, niemieckie samoloty, które to miasto obróciły w perzynę. Pan nadleśniczy został schwytany, wraz z dwoma przebywającymi w jego domu Niemkami i po krótkim, doraźnym procesie stracony. Funkcję nadleśniczego pełnił od roku 1926, co powinno pozbawić nas jakichkolwiek złudzeń dotyczących istotnej, to znaczy strategicznej funkcji lasów państwowych. Mamy oto zasłużonego legionistę, który awansuje po przewrocie majowym, właśnie dlatego, że jest zasłużony. Zostaje nadleśniczym w olbrzymim kompleksie lasów znajdującym się w obrębie Centralnego Okręgu Przemysłowego. W uznaniu zasług, jak można się domyślić. Przez trzynaście lat daje się poznać, jako znakomity gospodarz terenu i człowiek publicznego zaufania. Jednocześnie prowadzi działalność szpiegowską i dywersyjną na rzecz Niemiec. Być może nie od samego początku, ale od momentu kiedy władzę w Niemczech objął Hitler. No, ale to znaczy, że ktoś musiał się z panem nadleśniczym kontaktować i zlecać mu różne zadania. On sam zaś, jak piszą w sieci, był kierownikiem siatki szpiegowskiej. Kogo ona obejmowała? Tego już nie wiemy, ale chyba nie będzie zbyt ryzykowną tezą wskazanie, na jego podwładnych? Czy będzie? Sam nie wiem. Jako były uczeń techniku leśnego  w Biłgoraju, człowiek świadomy, że szkoła ta, jak również techniku w Zagnańsku, utworzone po II wojnie światowej, były w byłym COP najważniejszymi placówkami edukacyjnymi w zakresie leśnictwa, przeżywam pewne niepokoje. Szczególnie jeśli sobie przypomnę, że przez lata siedemdziesiąte, o czym wiem z opowieści starszych kolegów, w szkole i internacie panował dryl wojskowy. Nie można było, na przykład, mieć przy sobie żadnych przedmiotów pochodzących z „cywila”. Mówimy o złotej dekadzie Gierka, nie o żadnej Jaruzelszczyźnie, bo wtedy to ja już tam byłem i w zasadzie można było mieć przy sobie wszystko poza wódką i papierosami.

Jasne jest więc, przynajmniej dla mnie, że stosunki szef-podwładny były w lasach szczególne i w zasadzie niczym nie różniły się od wojskowych. A sądzę wręcz, że były surowsze, albowiem w grę wchodził majątek znacznej wartości. No i bezcenna wiedza terenowa, tak przecież potrzebna w czasach kiedy nie było GPS.

Dziś leśnicy postrzegani są dwojako. Oni sami widzą siebie, jako gromadę sympatycznych zgrywusów-pasibrzuchów, którzy mają co prawda nieprzyjemną misję, bo wycinają drzewa, ale w sumie to równe z nich chłopaki. Ludzie spoza lasu w ogóle nie rozumieją po co oni istnieją. I nikt im tego nie wyjaśnia, albowiem komunikacja na linii las-społeczeństwo budowana jest na fałszywych paradygmatach. Z grubsza można je określić jako – kokieteryjno-ekologiczny lub ogłupiająco-patriotyczny. Jeśli zaś chodzi o komunikację wewnętrzną w lasach, to jej po prostu nie ma. Panuje stała, nie dająca się niczym zniwelować nieufność branżowa. Wszystko zaś podlane jest sosem rubasznej wesołości. I cały czas wraca kwestia prywatyzacji lasów. Teraz zaś mówi się o jakichś spółkach, które mają ułatwić wszystkim życie. Ciekaw jestem kto będzie zasiadał w ich zarządach. Bo moim zdaniem będą to sami agenci, których celem będzie rozparcelowanie i sprzedanie lasów. W czasie tych czynności wszyscy będą się uśmiechać i poklepywać wesoło po udach i brzuchach. Las bowiem, według opinii samych leśników, jest dziś jedynie magazynem surowca. Ekologowie zaś postrzegają go jako pretekst do wyłudzania pieniędzy.

Ja zaś nieskromnie chciałem przypomnieć na koniec swoją, prywatną definicję lasu, którą już tu kiedyś umieściłem – Las jest to część latyfundium i nie funkcjonuje on bez pozostałych części latyfundium, czyli bez pół uprawnych i bez tartaku oraz gorzelni, a także innych urządzeń służących podnoszeniu kultury ogólnej latyfundium. To zaś może być prywatne, albo państwowe. Po likwidacji prywatnych latyfundiów, las stał się częścią wielkiego latyfundium państwowego. Historia zaś likwidacji majątków prywatnych uczy nas, że zawsze, podkreślam – zawsze – zaczyna się owa likwidacja od parcelacji lasów. Potem przychodzi kolej na resztę. Miejmy to zawsze w pamięci. I nie ufajmy gawędom leśników oraz ich tłumaczeniom. W najlepszym razie są oni bowiem ograniczonymi durniami, co i tak jest pocieszające, jeśli pomyślimy, kim mogliby być mają do dyspozycji takie narzędzie jak las.

I jeszcze jedno na koniec. W opinii leśników najbardziej znienawidzonym ministrem od czasów odzyskania niepodległości w roku 1918 był Michał Woś. Nienawidzili go solidarnie wszyscy leśnicy. I ci jeżdżący na pielgrzymki, biorący udział w sadzeniu dębów papieskich, celebrujący święta patriotyczne, a także ci, co mieli to wszystko w nosie i chcieli, po robocie, rozerwać się gdzieś, a także żeby im wszyscy dali święty spokój i raz na zawsze się od nich odpieprzyli. Czym to było spowodowane? Nie wiem, ale mam pewne przypuszczenia. No i jedną sugestię. Oto wczoraj ktoś wspomniał tu bitwę pod Rząbcem . Planowano tam postawić monument upamiętniający Brygadę Świętokrzyską. Nadleśniczy z nadleśnictwa Włoszczowa uparł się jednak, że nie będzie tego kamienia. No, ale Woś – powszechnie znienawidzony przez leśników – też się uparł i kamień postawili. Na dziś to wszystko.

lut 182024
 

W wojnie najbardziej zdumiewające jest to, co się dzieje po niej. Nie mamy o tym pojęcia, albowiem nikogo te sprawy nie interesują. Jak jednak mogliśmy się przekonać wczoraj, są ludzie, którzy już w trakcie trwania ostatnich walk wiedzą, kto będzie odbierał kombatanckie renty za pół wieku. Ich zadaniem zaś jest zrobienie wszystkiego, by plan ten i te renty nie przepadły i nie dostały się w czyjeś niepowołane ręce.

My w Polsce jesteśmy w o tyle słabej sytuacji, że siły, które rządzą na naszym terenie wmawiają nam iż trzeba afirmować wojnę. Inaczej niż widać to na amerykańskich filmach, kiedy wszyscy zachowują się tak, jakby chcieli żyć w pokoju, ale niestety przez wroga, tego całego Hitlera czy innego Hiro Hito muszą walczyć. Po czym na koniec dowiadujemy się, że wszyscy byli ochotnikami, a jak ktoś trafił do oddziału z poboru miał przechlapane. U nas jest odwrotnie, wszyscy walczą z przymusu, a potem dorabia się do tego kombatanckie legendy, które powielane w milionowych nakładach tworzą obraz wojny. Ten następnie, poprzez inne formaty, publicystyczne, filmowe gawędziarskie, jest wchłaniany przez konsumentów treści. Nie twierdzę, że przez tłumy, ale wystarczająco wielu wariatów afirmuje wojnę, nie mając zamiaru brać w niej udziału, żebym się tym zaniepokoił.

Internet pełen jest wpisów ludzi, którzy siedząc wygodnie w fotelach, mając jakieś zasoby na koncie, a także dobre auta, zastanawiają się co to będzie, jak już zostaniemy zaatakowani, jak też wróg się z nami obejdzie, kiedy ostatecznie pokona naszą armię. Są też inni, którzy radzą, jak przygotować się do okupacji. Nad tym wszystkim jest państwo, które deklaruje chęć obrony obywateli, a w rzeczywistości jest akwizytorem sprzętu wojennego. Jego rolą jest wybór dostawcy, a cała polityka Polski koncentruje się na tym, żeby przedstawiciele handlowi jednej grupy zbrojeniowej wypchnęli z rynku przedstawicieli drugiej grupy zbrojeniowej. W tych warunkach afirmacja wojny i jej reklama wydają się koniecznością. Wpisy zaś wariatów, którzy szykują się na okupację i uważają, że ją przeżyją, bo mają krzesiwo w latarce i pół tony konserw zakopane za garażem, nabierają innego kolorytu. Wszyscy ci ludzie zapominają o jednym – wojna jest kreacją, ale to nie oni ją kreują. W czasie wojny naprawdę wiele rzeczy da się zaplanować i przeprowadzić z zimną krwią, a opisujące wojnę formaty publicystyczne i artystyczne starannie te momenty omijają. Tak, byśmy się nawet nie domyślili tego, jak machina wojenna działa naprawdę. Z publikowanych tu ostatnio tekstów można już ułożyć jakieś podsumowanie, które nie będzie oczywiście żadnym początkiem antywojennej strategii, bo my jesteśmy wobec wojny bezradni, będzie tylko pewnym schematem, który pozwoli, być może, żyjącym po nas czytelnikom nie nabierać się na plewy. No i bardziej uważać co i do kogo się mówi, a także jak trzeba pilnować ważnych rzeczy.

Wrócę do filmu „Kompania braci”, do tych odcinków, które rozgrywały się w Ardenach. Nie dość, że najlepiej wyposażona armia świata nie dostała zimowych mundurów, nie dość, że nie było leków, a sanitariusz latał po stanowiskach i żebrał o morfinę, to jeszcze dowódca uciekał z pola walki i chował się w sztabie. A na dodatek w czasie natarcia dostał ataku paniki i trzeba go było odstawić na tyły. Nie wiemy czy atak paniki był prawdziwy czy udawany, nie wiemy czy pan ten znalazł się na swoim stanowisku, bo był czyimś znajomym, czy też dlatego, że ktoś dobrze rozpoznał jego deficyty. Stawiam na to drugie, albowiem znajomi ważnych ludzi robią kariery na tyłach, a nie siedzą ze zmarzniętymi tyłkami pomiędzy oczekującymi na śmierć spadochroniarzami. Jestem więc przekonany, że operacja ardeńska była dobrze przygotowaną prowokacją, którą koordynowali agenci sowieccy czynni w amerykańskim sztabie, a także u Niemców. Jej istotnym celem nie było wyeliminowanie USA z wojny, ale ofiarowanie sowietom bezcennego czasu, który pozwoliłby im zbliżyć się do Berlina i przyczynił się do ostatecznego pogrzebania polskich mrzonek o niepodległości. Gdyby Amerykanie doszli do Turyngii, żaden sowiecki komisarz nie byłby w Polsce bezpieczny, a wszyscy lewicujący partyzanci, nawet ci przekonani do komunizmu, mieliby nielichy dylemat – do kogo strzelać? I nie dałoby się tak łatwo wykrzesać entuzjazmy dla nowych idei, zwłaszcza, że trwały już prace nad bombą. Minęło ponad osiemdziesiąt lat od tamtych wypadków, a my dopiero dziś zaczynamy coś tam kojarzyć, a i to tylko dlatego, że jakieś lewackie szuje, postanowiły się trochę polansować na bohaterach i po raz kolejny dorobić gębę generałowi Pattonowi.

W filmie „Pacyfik” widzimy bohatera, sierżanta, potomka włoskich migrantów, który otrzymuje Krzyż Kongresu. To jest jedno z najwyższych odznaczeń. Od razu odsyłają go z frontu i kierują do sprzedaży obligacji wojennych w kraju. Staje się jednym z wielu, którzy pozyskują pieniądze na wojnę. Można rzec, że awansuje ze stopnia sierżanta, na stopień akwizytora. Bo akwizycja na wojnie jest najważniejsza, tylko trzeba dobrze wiedzieć kto i co sprzedaje. Bo ryzyko jest duże. Oczywiście nikt w tym filmie nie nazwał tego wprost, ale jego rola do tego się sprowadzała. Ludzie narażający życie w okopach, byli następnie kierowani do kraju, by promować wojnę. Tyle, że kraj ten był całkowicie bezpieczny i na tyle potężny, by nic sobie nie robić nawet z prowokacji tak grubych, jak Ardeny.

W Polsce akwizycja wojny jest zabójcza. W zasadzie wszyscy powinniśmy się zajmować promocją pokoju, świętego spokoju oraz wszystkiego co się z tym wiąże, każdego najmniejszego drobiazgu, który ułatwia nam życie i czyni go bezpieczniejszym. No, ale wtedy rozsiani w narodzie akwizytorzy wojny nie mieliby pola do popisu. Nie mogliby pieprzyć tych wszystkich bredni, które emitują codziennie, przekonując słuchaczy, widzów i czytelników, że wojna jest wybawieniem z codziennych kłopotów, że stawia przed nami czyste i klarowne wyzwania, którym musimy sprostać. Ewentualnie, że będziemy mieli tak źle jak jeszcze nigdy i trzeba się na to wszystko przygotować. Całość tych działań ma swoją nazwę – to jest sabotaż i zabijanie ducha walki. Ten zaś bierze się z chęci do obrony urządzeń stworzonych w czasie pokoju. Ameryka nie brała udziału w wojnie dlatego, że jej mieszkańcy widzieli w wojnie jakieś swoje szanse. Oni poszli walczyć, żeby nie utracić tego co już mieli. I na tym założeniu opierała się amerykańska propaganda wojenna.

Polska propaganda wojenna jest tworzona przez pensjonariuszy Tworek. Jej najważniejszym założeniem jest pogarda dla tego co już mamy i dlatego co można by jeszcze zrobić. Najważniejsza wytyczna zaś brzmi – porzuć wszystko i giń. Co tam się kryje na spodzie? Jaka obietnica? Wszyscy domorośli, a w mojej ocenie wynajęci za pieniądze, promotorzy i akwizytorzy wojny, chcą, żeby im oddać władzę nad cywilami. To oni chcą być okupantami. I to oni chcą zniszczyć nasze życie, wzbogacić się na tym zniszczeniu, albo chociaż tylko podnieść sobie samoocenę. Głoszą bowiem pogardę dla dóbr doczesnych, świętego spokoju, urządzeń działających w czasie kiedy nie ma wojny, godnego wypoczynku i tego niewielkiego luksusu, na który mogliśmy sobie pozwolić w ostatnich latach. To właśnie jest u spodu wszystkich patriotycznych narracji, jakimi karmi się polskie społeczeństwo od wojny. To komuniści stworzyli wszystkie wojenne mity i sformatowali je tak, byśmy nawet nie śmieli zastanawiać się nad ich sensem. Przez cały PRL nie powstał żaden uczciwy film o wojnie, ani dokumentalny, ani fabularny. Nie było czegoś takiego, co widzieliśmy w opisanych tu filmach amerykańskich – autentycznych bohaterów, którzy wypowiadają się, już jako starcy, o swoich wojennych przeżyciach.

W PRL bohaterami wojennymi byli aktorzy – Mikulski, Pieczka, Gołas, Gajos, Press. I nikt nie zastanowił się dlaczego tak się dzieje? Ta sytuacja miała przełożenie 1:1 na literaturę i publicystykę wojenną. Stworzono fikcyjnych bohaterów, których istnienia i działań nikt nie kwestionował. Do dziś w nich wierzymy. Kiedy przyszła postkomuna, piszę to z przykrością, ale to prawda, całkowicie odcięła się od tych dętych formatów i zaproponowała narodowi rozrywkę. Może nędzną, ale jednak rozrywkę i jakąś tam konsumpcję. Kiedy przyszła nasza, patriotyczna władza pisowska, uznała, że stare, wymyślone ze złą intencją, formaty wojenne są znakomite do tego, by promować patriotyzm. Nigdy nie zapomnę, jak na pewnym spotkaniu, tu niedaleko, jeden działacz PiS namawiał wszystkich zebranych do oglądania filmów Poręby, żeby wzmocnić w sobie ducha patriotycznego. I nie rozumiał ten nieszczęśnik, że niczego nie wzmocni, bo nie można dążyć do prawdy żyjąc w kłamstwie. Przekonanie to jest jednak powszechne. I cała działalność propagandowa „naszych” sprowadza się dziś do tego, by za wszelką cenę utrzymać patriotyczne wzmożenie, oparte o legendy różnych bohaterów. Są oni co prawda jak kalkomania i obłażą, kiedy się ich wizerunki poskrobie, ale nie ma to znaczenia, albowiem wiara w moc formatów komunistycznych jest niezłomna. Poznajemy to choćby po tym, że wojenne formaty są dzisiaj tworzone na tej samej zasadzie, co w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to znaczy żaden z prawdziwych bohaterów nie doczekał się ani książki ani filmu o sobie. Mamy za to hierarchię, w której mieszczą się ci, co zostali złamani przez komunę i siedzieli przez wiele lat, jak mysz pod miotłą, a wraz z nimi ci, co całą tę powojenną hucpę wymyślili u żyli z niej całkiem nieźle. Nowe pokolenia zaś, wyczuwając dziwny zapach tego konglomeratu, nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Do tego możemy dołożyć cały, rzekomo wojskowy folklor, który lansuje postawy wprost upiorne i ministra Macierewicza na koniec, awansującego do stopni wojskowych istoty zaburzone i dysfunkcyjne. Wszystko dla podtrzymania bojowych tradycji. A także po to byśmy nie zapomnieli o bohaterach. Nie widać szans, byśmy z tego wyszli. Zatrzymaliśmy się bowiem w tym momencie dziejowym, w którym – na ostatniej, przedpowstaniowej naradzie – ktoś, nie pamiętam kto, usiłuje tłumaczyć Okulickiemu, że zasoby miasta powinny być ocalone. On zaś śmieje mu się w twarz i mówi, że na wojnie nie ma to żadnego znaczenia. Jesteśmy więc cały czas w permanentnej, wojennej prowokacji, w samym jej środku. Dookoła zaś mamy wyłącznie takich, co próbują wyciszyć nasze niepokoje lub takich, którzy uczą nas, jak przetrwać w piwnicy dwa tygodnie oblężenia.

lut 172024
 

Ponieważ wczoraj ministra Dziemianowicz-Bąk skreśliła z listy bohaterów zarówno Józefa Kurasia-Ognia, jak i całą Brygadę Świętokrzyską NSZ, chciałem tu dziś wspomnień o prawdziwych bohaterach. Tych co pozostali na liście i nikt ich stamtąd nie ruszy. Zdecydowałem się na tych, pochodzących z Gór Świętokrzyskich, bo są jakoś bliżsi mojemu sercu. Poza tym z tychże gór pochodziła skreślona wczoraj z listy bohaterów, przez ministrę brygada. Pomyślałem, że trzeba użyć do tego celu jakiejś nowatorskiej narracji, albowiem wszelkie popularyzujące fakty i postaci gawędy usypiają tylko czytelnika, a jak są za bardzo płynne i uwodzicielskie, rodzi się podejrzenie, że coś tam jest zmyślone. Najlepiej więc będzie opowiedzieć o tych ludziach za pomocą tego, co jest o nich napisane w sieci, cytując gołe fragmenty ich biogramów, albo – jeśli takowych nie ma – wzmianki o jednostkach, w których służyli lub czynach, których dokonali. Zaczynamy.

Jak wiemy największym bohaterem Gór Świętokrzyskich był Stanisław Supłatowicz – polski Indianin, który wysadził most, idąc do przęsła po dnie rzeki z rurką w ustach, żeby móc swobodnie oddychać. Informacja ta zniknęła z Wikipedii, ale są tam inne równie ciekawe. Na przykład ta:

W roku 1940 został aresztowany przez Gestapo i skierowany do obozu koncentracyjnego Auschwitz, jednak podczas transportu do obozu wyskoczył z wagonu bydlęcego i uciekł. W czasie ucieczki został ranny, ukrywał się na wsi. Następnie został żołnierzem Armii Krajowej (ps. „Kozak”), walczył w III batalionie 72 pułku piechoty AK w rejonie Częstochowy, w Okręgu AK „Jodła” .  Wielokrotnie ranny, za męstwo w walce odznaczony Krzyżem Walecznych.

Informacje te pochodzą, jak wskazuje przypis w tekście ze strony Muzeum Indian Północno-amerykańskich imienia Sat-Okha w Tucholi. Jest to takie sobie źródło, szukamy więc czegoś o tych jednostkach, gdzie służył nasz bohater.

Ponoć służył on tam w III batalionie, w 10 kompanii, którą dowodził Stanisław Henryk Podkowiński „Ren”, dołączył on do pułku 30 września 1944 roku. W wiki nie ma nikogo o takim nazwisku i takich imionach, jest Stanisław Podkowiński, oficer PSZ na Zachodzie, który zmarł w Toronto, w roku 1970. Tak więc nie jest to jedna i ta sama osoba. O Stanisławie Henryku Podkowińskim, dowódcy Sat-Okha, polskiego Indianina, przeczytać możemy kilka słów na stronie ogrodywspomnień.pl. Jest tam jedno wspomnienie o nim, zakładce znajdujemy nekrolog, a także fragment jakiejś książki, znajduje się tam następująca informacja:

Po wyzwoleniu organizował posterunek MO w Szydłowcu z myślą o samoobronie partyzantów i żołnierzy AK po wkroczeniu wojsk radzieckich. Komendantem posterunku był W. Lisiowiec. Niestety niebawem posterunek nie stanowił już zabezpieczenia przed UB i NKWD, więc załoga musiała znów przenieść się do podziemia. Powstał oddział „Lot” pod dowództwem Stanisława Henryka Podkowińskiego, który przyjął pseudonim „Ostrolot”. Grupa licząca około 40 żołnierzy kwaterowała w podobwodzie „Wanda” (Ciepła, a rakże Chustki). Oddział był dobrze uzbrojony, a także wyszkolony. Brał udział w akcji uwolnienia aresztowanych partyzantów w Kielcach, a później w Radomiu. Zginęło wtedy 2 żołnierzy, a 3 zostało rannych.

W późniejszych latach „Ren” działał na terenie Radomia w oddziale ZBOWiD oraz w Światowym Związku Żołnierzy AK, pełniąc rolę prezesa. Organizował wspólnie z kolegami z AK akcje upamiętniające, spotkania koleżeńskie, itp. Jest oficerem w stopniu majora, w stanie spoczynku. Przebywa obecnie na emeryturze i mieszka na stałe w Radomiu. Kilkakrotnie odznaczony za waleczność. Otrzymał: Krzyż Virtuti Militari, Krzyż Walecznych, Krzyż Armii Krajowej.

Dla porządku, odbiegając nieco od głównej linii naszych rozważań, przypomnieć możemy, ale już tylko w formie linka, życiorys współautora książek Stanisława Supłatowicza, Sat Okha, polskiego Indianina. Oto Yacta-Oya, co w języku Indian Ojibwa ma podobno znaczyć „Samotny wilk”

https://pl.wikipedia.org/wiki/Y%C3%A1ckta-Oya

No i dla jeszcze większego porządku życiorys jego syna

https://pl.wikipedia.org/wiki/Grzegorz_Bral

A teraz przechodzimy już do kolejnego bohatera Gór Świętokrzyskich, który nie jest co prawda tak sławny jak Stanisław Supłatowicz, upamiętniony sporym kawałkiem obwodnicy miasta Szydłowiec, noszącej jego imię, ale przecież też rozpoznawalnym. Oto Jan Piwnik-Ponury. Zacznijmy od jego sławnej akcji, która jednak nie miała miejsca w Górach Świętokrzyskich, ale w Pińsku.

W listopadzie 1942 r. Komendant Główny AK, gen. Stefan Rowecki ps. „Grot” wyznaczył go do zadania przeprowadzenia akcji odbicia 3 ludzi (kpt. Alfreda Paczkowskiego ps. „Wania”, komendanta III odcinka „Wachlarza”, Mariana Czarneckiego ps. „Ryś” i Piotra Downara ps. „Azorek”) z więzienia w Pińsku. Po długich przygotowaniach akcja odbyła się 18 stycznia 1943 r. Uwolnieni oficerowie AK zostali przetransportowani do Warszawy. Za tę akcję J. Piwnik został odznaczony Orderem Virtuti Militari.  Akcja pińska została uznana za wzorcową i na jej podstawie prowadzono szkolenia dywersji. W odwecie za jej przeprowadzenie Niemcy kilka dni później rozstrzelali 30 zakładników.

Do postaci kapitana Paczkowskiego jeszcze wrócimy, ale śledźmy dalej karierę Jana Piwnika:

Po powrocie z Pińska J. Piwnik zaczął starania o uzyskanie zezwolenia na sformowanie leśnego oddziału partyzanckiego. Z uwagi na działalność w Kieleckiem coraz większej liczby bandyckich grup w marcu 1943 r. KG AK wyraziła zgodę. W połowie maja J. Piwnik formalnie przyjął funkcję dowódcy Zgrupowania Partyzanckiego AK „Ponury”. W krótkim czasie stworzył zgrupowania liczące ok. 100 ludzi. 4 czerwca został też komendantem Kedywu Okręgu V Radomsko-Kieleckiego AK. Wprawdzie początkowo nie chciał przyjmować tej funkcji, lecz uczynił to, gdyż obawiał się, że inny komendant będzie ograniczał działania jego oddziałów partyzanckich. 

Wiki dyskretnie omija tę kwestię, ale skądinąd wiemy, że była to poważna, aczkolwiek lekceważona przez wielu autorów sprawa.

Pierwsza uroczysta przysięga i symboliczne wręczenie orzełków nastąpiły 11 lipca.

Następnego dnia, w odwecie za pacyfikację Michniowa oddziały „Ponurego” przeprowadziły nocny atak na pociąg pośpieszny relacji Kraków–Warszawa, co mogło być pretekstem do systematycznej masakry mieszkańców wsi rozpoczętej przez Niemców we wczesnych godzinach rannych 13 lipca.

Porzućmy teraz na chwilę, ale nie zbyt długą, sylwetkę naszego bohatera i zajmijmy się Michniowem, wsią dwa razy w odstępie dwóch dni, spacyfikowaną przez Niemców.

Oto informacja na temat pacyfikacji

Prawdopodobnie w wyniku donosów konfidentów, zwłaszcza ppor. Jerzego Wojnowskiego ps. „Motor”, w dniu 12 lipca 1943 niemiecka ekspedycja karna spacyfikowała wieś. Tego dnia 102 mieszkańców zostało zamordowanych, w większości przez spalenie żywcem w stodołach. 10 Polaków podejrzewanych o współpracę z podziemiem zostało deportowanych do obozów koncentracyjnych (przeżyło troje), a 18 młodych kobiet i dziewcząt wywieziono na roboty przymusowe.

Wieść o akcji pacyfikacyjnej dotarła do „Ponurego” zbyt późno by interweniować. Dowództwo oddziału zdecydowało się więc na akcję odwetową. W nocy z 12 na 13 lipca pod posterunkiem blokowym Podłazie żołnierze AK zatrzymali pociąg pośpieszny relacji Warszawa-Kraków i zastrzelili co najmniej kilkunastu Niemców. Na burtach wagonów partyzanci wyryli napisy „Za Michniów”. Następnego dnia Niemcy ponownie spacyfikowali Michniów, tym razem mordując wszystkich przebywających we wsi Polaków bez względu na wiek i płeć. Łącznie ofiarą masakr dokonanych w dniach 12 i 13 lipca 1943 padło co najmniej 204 mieszkańców Michniowa (tyle nazwisk udało się ustalić historykom). Najmłodsza ofiara – Stefan Dąbrowa – miał 9 dni. Nie jest przy tym wykluczone, że w gronie osób zamordowanych w dniach 12-13 lipca 1943 znalazły się nierozpoznane dotąd osoby, nie będące stałymi mieszkańcami Michniowa. Wieś została doszczętnie spalona (ocalały tylko dwa budynki). Władze okupacyjne zakazały odbudowy wsi i uprawy michniowskich pól[

 

Jak pamiętają ci, co się trochę głębiej interesują tematem. W całej świętokrzyskiej partyzantce był tylko jeden zdrajca – Jerzy Wojnowski-Motor, agent gestapo o pseudonimie „Garibaldi”.

W osobnym artykule Wiki, dotyczącym pacyfikacji Michniowa, czytamy:

Michniów już od czasów powstania styczniowego był znany z patriotycznych tradycji[2]. We wrześniu 1939 wielu mężczyzn z Michniowa walczyło w szeregach Wojska Polskiego. Jeden z nich, Józef Dulęba, znalazł się w gronie obrońców Westerplatte[3]. Jesienią 1939 roku mieszkańcy Michniowa udzielali pomocy oddziałowi majora „Hubala”[4]. We wsi szybko zawiązały się także pierwsze struktury ruchu oporu. Pochodzący z Michniowa ppor. Hipolit Krogulec ps. „Albiński” stał się jednym z pierwszych organizatorów Związku Odwetu (ZO) na terenach województwa kieleckiego. Z czasem liczebność komórki ZO w Michniowie wzrosła do ok. 10 członków, a sam „Albiński” objął stanowisko zastępcy komendanta ZO w Okręgu Kieleckim ZWZ[5]. Po przemianowaniu ZWZ na Armię Krajową w Michniowie uformował się zakonspirowany pluton AK, ukryty pod kryptonimem „Kuźnia”. Dowódcą „Kuźni” został Władysław Krogulec, podczas gdy funkcję jego zastępcy pełnił Franciszek Brzeziński. W przeddzień pacyfikacji ponad 40 mieszkańców wsi było zaprzysiężonymi członkami AK[a][6]. Mieszkańcy Michniowa wspierali także partyzantów z oddziału Gwardii Ludowej im. Ziemi Kieleckiej (dowódca: Ignacy Robb ps. „Narbutt”)[7]. Ludność wsi miała również udzielać pomocy zbiegłym z obozów sowieckim jeńcom wojennym

W biogramie zaś Jana Piwnika, mamy fragment, niejako kończący opis jego działań w Górach Świętokrzyskich:

W tym czasie Komenda Okręgu zerwała ze zgrupowaniami wszelkie kontakty w obawie przed dekonspiracją. Jednocześnie J. Piwnik dowiedział się nieoficjalnie, że dowódca Okręgu złożył wniosek dyscyplinarnego zdjęcia go z dowodzenia zgrupowań z powodu narażania ludności cywilnej na represje niemieckie po brawurowych, a – jego zdaniem – niepotrzebnych akcjach[potrzebny przypis], m.in. po pierwszej pacyfikacji Michniowa. Sprawa przeniosła się ostatecznie na szczebel Komendy Głównej AK, która ostatecznie w grudniu podjęła decyzję pozbawienia go dowództwa (dodatkowym faktem był zamiar samowolnego przejścia J. Piwnika wraz z jego oddziałami na Lubelszczyznę, co zostało potraktowane jako zamiar zerwania z AK i wypowiedzenie posłuszeństwa). 2 stycznia 1944 r. J. Piwnik otrzymał odpis stosownego rozkazu Komendanta Głównego AK, gen. Tadeusza Komorowskiego ps. „Bór”. Następnego dnia napisał on dramatyczny raport i prośbę o rewizję decyzji, ale Komenda Główna nie zmieniła rozkazu[potrzebny przypis]. W związku z tym na początku lutego zameldował się w Warszawie do dyspozycji KG AK, od której dostał przydział do Okręgu Nowogródek.

Jak widzimy, Jan Piwnik, odwrotnie niż działająca na tym samym terenie Świętokrzyska Brygada NSZ miał zamiar ruszyć na wschód, w Lubelskie, by tam kontynuować działania partyzanckie. Niestety zabroniono mu tego, ale dziwnym się wydaje, że nie ma do tej informacji żadnego przypisu. Choć przecież historia Jana Piwnika jest dokładnie opisana, między innymi przez Cezarego Chlebowskiego. No, ale sami powiedzcie czy nie miał szczęścia? Dziś jest patronem szkół, ulic i placów. A jakby – wzorem tej brygady – ruszył na zachód, dziś Wielomski znany naukowiec badający historię oraz ministra Dziemianowicz Bąk mogliby go uznać za współpracownika Gestapo.

Pora na kolejnego bohatera, który swoją wielkością przyćmiewa dwóch poprzednich. Na pewno o nim nie słyszeliście. To Ignacy Robb, podobnie jak Jan Piwnik związany z Michniowem, straszliwie doświadczoną przez wojnę i okupanta hitlerowskiego wsią w Górach Świętokrzyskich. W rzeczywistości nazywał się on Ignacy Rosenfarb i nosił pseudonim „Narbutt”.

Oto jego biogram skrócony do kilku linijek

Ignacy Robb-Narbutt właśc. Ignacy Robb (Rosenfarb)ps. Narbutt (ur. 12 października 1912 w Warszawie, zm. 25/26 lipca 1958 tamże) – działacz komunistyczny, oficer Gwardii Ludowej (GL), Armii Ludowej (AL) i WP, dowódca Okręgu GL Radom, Okręgu GL Warszawa-Lewa Podmiejska i Okręgu Częstochowsko-Piotrkowskiego AL, dziennikarz, literat, pełnomocnik Rządu Tymczasowego na miasto stołeczne Warszawę, komendant główny SOK.

A tu kilka słów rozwinięcia:

Służbę wojskową odbył w Szkole Podchorążych Rezerwy Piechoty w Zambrowiegrudziądzkiej Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii i wileńskim 4 pułku ułanów. W 1935 wstąpił do KPP. Podczas kampanii wrześniowej walczył w batalionie Obrony Narodowej, m.in. pod Gródkiem Jagiellońskim, gdzie został ranny. Przeniósł się do Stanisławowa, potem do Lwowa, gdzie pracował w redakcji „Czerwonego Sztandaru” i współpracował z sowieckim radiem polskojęzycznym. Za protest przeciwko aresztowaniu Władysława Broniewskiego i innych pisarzy przez NKWD w styczniu 1940 został usunięty z redakcji i z sowieckiego Związku Pisarzy. Podjął wówczas pracę w lwowskiej fabryce wyrobów cukierniczych. Od czerwca 1941 do lipca 1942 był robotnikiem rolnym.

No i najważniejsze:

W lipcu 1942 wrócił do Warszawy i wstąpił do PPR i GL. Na początku sierpnia 1942 został mianowany dowódcą oddziału GL im. Ziemi Kieleckiej i dowódcą Okręgu Radom GL. Na jesieni 1942 udał się na czele 6 partyzantów w odwiedziny do rodziny Henryka Sienkiewicza. Mimo początkowej niechęci krewnych noblisty do komunistycznych partyzantów ludzie „Narbutta” zostali ciepło przyjęci.

Do tego fragmentu mamy przypis. Pochodzi on z książki Kazimierza Satory „Emblematy, godło i symbole GL i AL. Stosowny fragment jest tam zacytowany w całości

Jednym z powodów tej wizyty był prowadzony przez „Narbutta” eksperyment mający na celu udowodnienie Dowództwu Głównemu sens przyjęcia przez GL polskich symboli narodowych i patriotycznych. Partyzanci ubrani byli w przedwojenne polskie mundury wojskowe, mając na czapkach furażerkach, obok regulaminowego trójkącika z inicjałami GL i czerwonego obszycia, polskie przedwojenne orzełki wojskowe ale bez korony, a także biało-czerwone wstążki na lewym ramieniu.

Dalej życiorys naszego bohatera wygląda tak:

W kwietniu 1943 został dowódcą Okręgu GL Warszawa-Lewa Podmiejska. Jesienią 1943 jako przedstawiciel PPR i GL prowadził rozmowy z przedstawicielami RPPS i PAL 25 września 1943 otrzymał pochwałę I stopnia i awans na majora. Wkrótce został oficerem Wydziału I Operacyjnego Sztabu Głównego GL. Za krytykę sposobu kierowania Gwardią Ludową przez Franciszka Jóźwiaka „Witolda” i tendencji sekciarskich w PPR (Jóźwiak, Bierut) 24 listopada 1943 został zdegradowany, zawieszony w czynnościach i przeniesiony na dowódcę batalionu GL im. Józefa Bema. Od likwidacji, którą rozkazał Jóźwiak bezpodstawnie oskarżający „Narbutta” o dezercję, uratowała go interwencja Władysława Gomułki, za którego sprawą 25 lutego 1944 Dowództwo Główne AL mianowało „Narbutta” dowódcą Częstochowsko-Piotrkowskiego Okręgu AL. W sierpniu 1944 został zmobilizowany do Ludowego WP w stopniu podpułkownika i mianowany oficerem do zleceń Naczelnego Dowództwa, potem przez krótki czas pełnił obowiązki w 2 Armii WP, a 4 września 1944 został zastępcą ds liniowych dowódcy 8 Dywizji Piechoty WP im. Bartosza Głowackiego. W grudniu 1944 przeniesiono go do rezerwy w związku z zarzutem o niewłaściwy stosunek do oficerów sowieckich i uleganie wpływom byłych akowców.

Wiem, że nie powinienem, ale zwrócę tylko uwagę na jeden fragment: W kwietniu 1943 został dowódcą Okręgu GL Warszawa-Lewa Podmiejska. W kwietniu 1943!!!!!?

Na tym skończę dzisiejszy tekst. I bardzo proszę nie mówić mi, że czegoś tu nadużywam lub kogoś szkaluję. Umieściłem tu wyłącznie powszechnie dostępne materiały, które każdy, podkreślam, każdy może znaleźć w Internecie.

Byłbym zapomniał! Jeszcze Alfred Paczkowski pseudonim „Wania”, którego Jan Piwnik uwolnił z więzienia w Pińsku:

Alfred Paczkowski w 1950 roku rozpoczął współpracę ze służbami specjalnymi Polski Ludowej. Był konfidentem Informacji Wojskowej, później UB i SB. Rozpracowywał środowiska AK oraz repatriowanych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych. Zadenuncjował ukrywającego się pod fałszywym nazwiskiem ppłk. Wincentego Ściegiennego, szefa sztabu Białostockiego Okręgu AK.

I na ty już dziś naprawdę kończymy.

lut 162024
 

Wczoraj dostałem taki oto fragment biografii króla Jana III Sobieskiego:

 

Jakże się mieli mylić ci wszyscy wielcy statyści, pomniejsi politycy, i publicyści. Naród szlachecki szykował im wielką, a przykrą niespodziankę. Pierwszy cios spadł na nich podczas sejmu konwokacyjnego, który obradował w Warszawie od 5 listopada do 6 grudnia 1668 roku. Na posiedzeniu 13 listopada, poseł województwa krakowskiego, Jan Odrowąż Pieniążek, wystąpił z żądaniem, aby w akcie konfederacji generalnej umieścić sformułowanie, że nikt nie może proponować na tron kandydata, przez którego został przekupiony.

Wywołało to wielką burzę w sejmie. Zażądano wykluczenia kandydatury Kondeusza, a prymasowi Prażmowskiemu, interrexowi, głowie państwa w czasie bezkrólewia, zarzucono, że został skorumpowany przez Francuzów. Ksenofobia osiągnęła takie apogeum, że gdy przyszło do tak zwanych rugów poselskich, to jest sprawdzania ważności mandatów, zażądano odebrania praw przedstawicielskich księciu Bogusławowi Radziwiłłowi za to, że był, jako namiestnik Prus Książęcych, urzędnikiem obcego monarchy, elektora brandenburskiego.

Tako rzecze profesor Zbigniew Wójcik, znany badacz dziejów Polski nowożytnej, specjalista od wojen kozackich, którego ojciec był przybocznym Józefa Piłsudskiego. Cokolwiek by to miało nie oznaczać. Sam zaś Zbigniew był żołnierzem AK. Jak to tu wczoraj napisałem – noblesse oblige czyli szlachectwo zobowiązuje. Jak człowiek ma takie tradycje nie może zawieść antenatów, musi basować w tonach, które zostały narzucone za ich czasów, czyli podkreślać wspaniałość władzy i nędzę oraz niedojrzałość narodu. Bo chyba o to chodzi w tym fragmencie. Mamy tu bowiem wyłożone czarno na białym jakie są źródła ksenofobii – jak ktoś podejrzewa władzę o to, że bierze ona łapówki, usiłuje działać na szkodę państwa, ten jest po prostu ksenofobem. A do tego jeszcze bigotem, nawet jeśli występuje przeciwko sprzedajnemu prymasowi. Bo każdy pijak to złodziej, jak wiemy skądinąd.

Pamiętamy, że największym marzeniem polskiego, aspirującego historyka w czasie komuny i później, był wyjazd zagraniczny na stypendium. Nie odkrycie prawdy, nie stworzenie nowej narracji do starych i zakłamanych wydarzeń, ale wyjazd na stypendium do Rzymu, gdzie czekały nań różne przygody. To znaczy życie w nędzy przez kilka miesięcy, odkładanie każdego grosza na powrót do Polski, picie wody z fontanny i studiowanie materiałów, które podsunęli takiemu „uczonemu” miejscowi. Po ich przeczytaniu „badacz” napompowany wiedzą wracał do kraju i pisał artykuły oraz książki. No i robił karierę, a przy okazji wykonywał zlecenia dla tych ludzi, którzy w czasie pobytu za granicą ocenili go jako użytecznego, gamonia co prawda, ale jednak użytecznego. I tak się hartowała polska stal akademicka przez całe dekady. Jakim  jednak naciskom ulegał Wójcik, który pisząc o Sobieskim nie musiał przecież wyjeżdżać za granicę? Wygląda na to, że jakimś masońskim. W przeciwnym razie nie używałby wyrazu „ksenofobia” na określenie sprzeciwu wobec korupcji.

My się tu ekscytujemy potęgą niemieckiej nauki, która wykreowała naszą historię, a zapominamy, że Francuzi też mają coś do dodania. No i Brytyjczycy również, a każda z tych polityk, angażuje się w inną epokę naszych dziejów. Niemcy w średniowiecze i wczesną epokę nowożytną, Francuzi we wszystko co było później do roku 1914, a Brytyjczycy w całość od I wojny do dzisiaj. Tyle, że pozostali także mają coś do powiedzenia o sprawach niedawno jeszcze całkiem aktualnych. Wszystkie zaś te ingerencje odbywają się za pomocą patentowanych profesorów, zaangażowanych pisarzy i wybitnych publicystów. Ci ostatni zawsze na koniec, już po swojej śmierci, kiedy nie mogą nikomu szkodzić, okazują się być agentami Moskwy. Ta bowiem trzyma swój ochronny parasol nad wszystkimi trzema ingerującymi w naszą historię formatami politycznymi. I poznajemy to po tym między innymi, że w filmach takich jak „Kompania braci” najbardziej znienawidzony jest generał Patton, a nazwisko człowieka, który odpowiedzialny był za to, że żołnierze musieli walczyć zimą w letnich mundurach, nawet nie pada. Narracja zaś skręcona jest tak, by z tej oczywistej udręki, zrobić czyste bohaterstwo.

Jak więc w takich warunkach można w ogóle deklarować chęć poznania prawdy? Dostałem ostatnio info, że w jakiejś audycji radiowej dr Dźwigała z UKSW wskazał na przeinaczenia i kłamstwa w pracy Runcimana „Dzieje wypraw krzyżowych”, chodziło o to, że nasz najbardziej nielubiany autor udowadnia jakąś tezę za pomocą średniowiecznego źródła, ale – kiedy sprawdzamy, co tam jest napisane – okazuje się, że jest dokładnie na odwrót niż pisał Runciman. Mówimy teraz o czasach zamierzchłych, a przecież metoda ta działa również dzisiaj. Do źródeł bowiem historyk, jeśli ma pieniądze i kontakty, może się dokopać i wskazać przekłamania, sformatowanego mózgu nie da się niestety niczym odmienić. Kupiłem sobie wreszcie – wyobraźcie sobie – autobiografię Cezarego Chlebowskiego. Otworzyłem ją na chybił trafił i znalazłem fragment, w którym pan Chlebowski pisze, że Jan Piwnik – Ponury –  dowodził oddziałem, w którym panowały bardzo demokratyczne zasady – przyjmował doń bowiem zarówno Żydów, jak i partyzantów Gwardii Ludowej.

Wczoraj były urodziny Cezarego Chlebowskiego i twitter obszedł je uroczyście. Rozmawiano o tym, jak cudownym był autorem i jak znakomite książki zostawił. A jeden pan dodał pewną uwagę, która mnie, przyznam, zmroziła. Zapytał mianowicie, czy Cezary Chlebowski, to ten sam Cezary Chlebowski, który podróżował po USA wraz z Waldemarem Łysiakiem, z czego powstała sławna książką „Asfaltowy Saloon”? Przyznam że choć czytałem tę książkę, nie pamiętałem nazwiska człowieka, z którym Łysiak jeździł po Stanach. Natychmiast więc sobie ją kupiłem, żeby sprawdzić. No, ale może Wy pamiętacie? Mogło być przecież dwóch Cezarych Chlebowskich.

Powtórzmy jeszcze raz – schematy wypracowane w pocie czoła na uniwersytetach przenoszone są do pop kultury, także amerykańskiej. Zacząłem wczoraj oglądać inny wojenny serial – Pacyfik. O matko, co za gówno! W tym pierwszym przynajmniej się starają, ale to pewnie dlatego, że każdy odcinek zaczyna się od wypowiedzi starych już uczestników zdarzeń. Jest tam więc kawałek prawdy. W tym całym „Pacyfiku” już tylko pieprzą bez sensu i opowiadają jakieś banały rodem z prozy Irvina Shaw’a. A do tego główny bohater, niespełniony poeta i zapewne przyszły pisarz, chodzi do dziwnej świątyni, w której są katolickie figury, ale on się żegna po prawosławnemu. No i poznaje tam dziewczynę imieniem Wiera, do której pisze listy. Mamy więc tu wyraźne i nachalne nawiązanie do filmu „Łowca Jeleni”, gdzie ukraińscy imigranci, starają się jak mogą, żeby być prawdziwymi Amerykanami. Jestem po dwóch odcinkach, no ale już mniej więcej wiem, co będzie dalej.

Nie widać na razie ratunku, to znaczy nie widać drogi, która by nas wyprowadziła z tych chaszczy, a i niebezpieczeństwo, że wyskoczy z nich jakiś jaguar czy choćby tylko kapibara jest spore. No, ale nic to, czas ostrzyć maczety i przedzierać się do przodu. Wiele jeszcze wyzwań przed nami.

lut 152024
 

Nastroje pacyfistyczne biorą się z aktywności masowej agentów wpływu mocarstw obcych. Nie biorą się, jak się wydaje wielu ludziom, z wygody, chęci zachowania statusu, a już na pewno nie są wynikiem przemyślanych dokładnie planów na przyszłość, które realizują pacyfiści. Ci bowiem nie mają żadnych planów poza trwaniem. Trwanie zaś jest ułudą. Nastroje pacyfistyczne, ugodowe, prowadzące do pojednania, głosi tylko agent lub osoba przez agenta wyedukowana.

Nie jesteśmy w stanie tego pojąć, ani opisać albowiem nie ma dostępnych opisów takich zjawisk z przeszłości. To znaczy niby są, ale one nie wyjaśniają niczego właściwie. Weźmy takiego Pawła Jasienicę, który w swoich książkach uporczywie wskazuje na pacyfizm szlachty, pragnącej za wszelką cenę unikać wojen, żeby żyć w dostatku i wygodzie. I to było bardzo źle. A taki król Władysław, dla przykładu, chciał odzyskać tron szwedzki i to było jeszcze gorsze, bo pchał kraj do wojny. I to się, wszystko na raz, mieściło Pawłowi Jasienicy w jego biednej głowie. Nic tam nie iskrzyło w związku z tym absurdem i żaden drut się nie przepalił. Co leży u podstaw takich założeń? Całkowicie absurdalne przekonanie, że Polska i Litwa w dawnych czasach były wyizolowane, oddzielone do reszty kontynentu, a aktywność dworów obcych i wrogich krajowi organizacji nie miała w ogóle miejsca. Jeśli ktoś zaś o tym mówi, to jest głosicielem teorii spiskowych, łączy kropki i w ogóle zachowuje się w sposób niestosowny. Polska była krajem, gdzie gorzał spór między szlachtą, a królem o to, jakie mają być priorytety polityki zagranicznej. I tyle. Wiemy dobrze gdzie jest początek tego szaleństwa – w zaniechaniach dotyczących istotnej roli księcia Albrechta w polityce ostatnich Jagiellonów. No i uporczywa, kretyńska wiara w to, że humanizm i renesans podniosły i wzbogaciły kraj, a nie zubożyły go i doprowadziły do zapaści. Potem było już z górki. Żyjemy więc, mam na myśli ludzi jako tako wykształconych, konsumując fałszywe założenia i przesłanki. I na nich próbujemy budować jakieś wizje i prognostyki, a kiedy nam z tego nic nie wychodzi, ratujemy się udawaniem, że Polska to Wielka Brytania i jest odizolowana od reszty świata, a co za tym idzie dostęp agentur jest tu silnie utrudniony. No i najważniejsze – nie możemy inaczej mówić o zagrożeniach niż w formułach uspokajających analiz, które mają publiczność trochę zdenerwować, ale potem przekonać ją, że wszystko jest w porządku i pod kontrolą. Nie widać końca tego obłędu. A dzieje się tak dlatego, że na straży fałszywych założeń stoją autorytety, które nie wyobrażają sobie, że można usunąć z listy lektur szkolnych Reja i Kochanowskiego, albo przynajmniej mówić o nich tak, jak należy, a nie robić dzieciom wodę z mózgu. Jak widzimy ostatnie poczynania minister edukacji prowadzą nas wprost do usunięcia z listy lektur „Pana Tadeusza”. Cóż to więc jest zmienić sposób omawiania twórczości i postaci Kochanowskiego? No, ale trzeba chcieć. Tymczasem nikt nie chce, albowiem autorytety akademickie i politycy uważają, że znany nam dobrze z kursu historii i literatury rodzimej zestaw fałszów świadczy o ciągłości kulturowej i wielkości polskiej tradycji. O niczym nie świadczy, bo cała dostępna umysłowi historia została wymyślona i dosztukowana w XIX wieku. Przez agentów państw Polsce wrogich. No i wrogich Kościołowi.

W średniowieczu, a gdzie tam w średniowieczu, jeszcze za Kazimierza Jagiellończyka szlachta nie była wcale pacyfistyczna, to się ujawniło dopiero później, a mędrcy twierdzą, że wraz  ze wzrostem dobrobytu. Ludzie uwielbiają bowiem sytuacje, które mogą wyjaśnić zdaniem wytrychem – samo to się panie tak porobiło. Nikt w to nie ingerował.

Wróćmy więc do króla Władysława, który wygrał dwie wojny – z Turkami i z Moskwą, a następnie zamierzał wygrać trzecią – ze Szwecją. Na przeszkodzie jednak stanął mu pacyfizm szlachty. To jest jawny absurd, który lansuje się po to, by ukryć masową aktywność w Polsce agentów francuskich. Ci zaś mieli za zadanie przede wszystkim zablokować inwazję na Szwecję, która została przygotowana ogromnym nakładem środków, a potem zdewastować armię, czyli ją przewerbować i skierować do Niemiec, by tam walczyła przeciwko cesarskim i Hiszpanom. I to się całkowicie udało. Król szalał, magnaci, w tym hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski, wzięli pieniądze, werbownicy rozpuścili armię, a państwo stanęło wobec katastrofy. Szwedzi zaczęli jeździć po kraju i robić inwentarze zamków i pałaców, albowiem mieli już duże doświadczenie z Niemiec, które okradli ze wszystkiego. I dobrze wiedzieli dlaczego Armand de Richelieu załatwił im ten pokój z Polską. Tylko polscy historycy nie wiedzą, bo wydaje im się, że wydarzenia następujące po sobie to chaos, a nie uporządkowany plan prowadzony i opłacony przez jakiś ośrodek władzy. Wierzą także w to, że jakaś niezorganizowana grupa, rządząca swoimi sprawami poprzez głosowanie w zamkniętej i kompletowanej na zasadach łatwych do przejęcia izbie, potrafi zadbać o interesy nie tylko swoje, ale także całego państwa.

Masowa działalność agentów francuskich w XVII wieku kwitowana jest zwykle tym, że Radziejowski i Morsztyn zdradzili. Obaj panowie byli jedynie wierzchołkiem góry lodowej, a to że udało im się ujść z życiem świadczy o całkowitym i prawie bezkosztowym przejęciu kraju przez agenturę. Inwazja szwedzka roku 1655 była prostą konsekwencją zaniechań z roku 1635. I dalszą częścią planu. O tym, że niewykorzystane okazje się mszczą wiedzą wszyscy, ale już dopasowanie tej formuły do konkretnej sytuacji politycznej przekracza możliwości najtęższych umysłów w kraju.

Tak, jak to już pisałem historia tłumaczona jest poprzez scenariusze filmów z gatunku płaszcza i szpady. Mam na myśli historię dawniejszą. Ta współczesna zaś to próba przeniesienia okoliczności krajowych, jakże wstrętnych dla większości analityków, na grunt mniej grząski, czyli udawanie, że Polska nie jest zagrożona inaczej, jak propagandowo. A jeśli już nawet ktoś przyzna, że jest to recepty na to zagrożenie są fikcyjne. Bo nikt w zagrożenie tak naprawdę nie wierzy. Powtórzmy więc – ospałość zorganizowanych grup, zarządzających jakimś resortem, pionem, a także ośrodków władzy, wywoływana jest przez zorganizowaną agenturę, a nie przez serię przypadków, głupotę pojedynczych ludzi, czy zaniechania typu – nie głosował, bo był w kiblu. I dziś mamy dokładnie to samo. Trwa dyskusja nad bezpieczeństwem Europy, a owa Europa zastanawia się, czy nie zrobić ekologicznej armii. I wszyscy myślą, że ci ludzie po prostu zwariowali. Otóż nie, oni są całkowicie zdrowi. To wyjaśnienie jest błędne. Dokładnie tak samo, jak przed ponad półwieczem Paweł Jasienica tłumaczył działania szlachty jej niezrozumiałym pacyfizmem, tak samo my dzisiaj tłumaczymy działanie moskiewskich agentów w PE, zidioceniem posłów. Kompletne zaś oczadzenie niektórych grup zawodowych w Polsce, które podcinają gałąź gdzie siedzą, jak na przykład leśnicy, także tłumaczymy jakimś niezrozumieniem. To jest nieprawda, oni wszyscy wszystko dokładnie rozumieją, ale ich intencje nie są wobec nas, czyli rodaków i współobywateli szczere. Działają na rzecz kogoś innego, a w swojej pysze, która została w nich rozbudzona dawno temu, są przekonani, że nie muszą i nie powinni się ze swoich zaniechań tłumaczyć. Tworzą bowiem grupę uprzywilejowaną. Noblesse oblige, jak wiemy, ale to nie dotyczy współczesnych grup uprzywilejowanych, bo one nie są szlachtą. To co biorą za wyróżnienie jest jedynie narracją agenturalną i niczym więcej. Szlachta zaś, kiedy było trzeba i nie było czynnika przemożnego, czyli głębokiego i silnego zainteresowania mocarstw obcych dewastacją kraju, tak wielkiego, że budżety na przekupstwo przekraczały wszelkie normy, potrafiła i pieniądze na wojsko znaleźć i na wojnę się wybrać. Nauczymy się więc wreszcie rozróżniać dobre od złego, przypadek od premedytacji i intencję od działania. To nam wszystkim poprawi nastrój.

Ponieważ w czasie ostatniej promocji sprzedało się sporo książek i kwartalników, wysyłka będzie przebiegała nieco wolniej. Proszę wszystkich o cierpliwość. Na razie żadnych promocji nie będzie, bo już wystarczy.

lut 142024
 

W dawnych czasach telewizja puszczała film, nakręcony na podstawie prozy poetyckiej Edwarda Stachury, który nosił tytuł „Siekierezada”. Film jest pełen tekstów zwanych kultowymi, choć ja nie ma ani dla nich, ani dla samego filmu specjalnego nabożeństwa. W jednej ze scen, dwaj główni bohaterowie – Michał Kątny i Janek Pradera – spotykają się w jakiejś mordowni. Jednego gra Olbrychski, a drugiego Edward Żentara. Dochodzi do jakiejś sprzeczki i jeden z nich, zdaje się Kątny mówi – zawołać naszych chłopaków? A Pradera pyta – jakich chłopaków. Na co tamten – tych z Powstania Listopadowego…Wymieniają następnie porozumiewawcze spojrzenia, a potem całą listę powstań. I widz już wie, że doszło między nimi do tajemnego porozumienia. Nie wiemy jednak jakiego rodzaju jest to porozumienie, albowiem charakter tej relacji jest niejasny. Dawno, dawno temu młodzi ludzie interpretowali to w taki sposób, że oto dwóch inteligentnych ludzi, za pomocą kodów kulturowych właściwych ich klasie i formacji potrafi się przeciwstawić czynnie chamstwu. Od wielu już lat nie jestem wcale pewien, że ta interpretacja jest słuszna, myślę, że można by wyłożyć to inaczej. No, ale to nie jest temat na dziś. Dziś bowiem będziemy się zastanawiać czy potrafimy ochronić naszą armię. O ile bowiem armia powinna chronić cywilów w czasie wojny, o tyle w czasie pokoju cywile powinni chronić armię. Nie jest to ani łatwe, ani oczywiste, a powiedziałbym wręcz, że jest dziś bliskie niemożliwości. Armia bowiem jest zagrożona przez dwojakie siły – kabotyńskich polityków i wyższych dowódców, a także przez wrogą, a uważaną za swoją, propagandę na jej temat. Mówimy cały czas o czasach pokoju. Już to pisałem, ale warto powtórzyć – kadra oficerska armii polskiej w dwudziestoleciu składała się z byłych terrorystów i podoficerów wiedeńskiej Kriegschule, nienawidzących się wzajemnie. Nienawiść ta była umiejętnie podsycana, ponoć przez samego Piłsudskiego. Ja bym jednak rozejrzał się jeszcze za kimś innym, czyli za agentami państw obcych, którzy tę niechęć wygrywali dla swoich korzyści. Armia taka, nawet bardzo liczna, była skazana na klęskę, albowiem dowodzenie podporządkowane było całkowicie wydumanym celom politycznym. Nigdy nie zapomnę wypowiedzi Rydza, który – zapytany dlaczego zdecydował się bronić wszystkich granic, w obronie okrężnej, zamiast skoncentrować się na próbach likwidacji natarć niemieckich, odpowiedział, że gdyby zrobił inaczej naród by mu tego nigdy nie wybaczył. I to jest właśnie moment kiedy armia zostaje podporządkowana polityce. I to jest także moment, którego winniśmy się wystrzegać dziś, albowiem częste przywoływanie tej wypowiedzi i tamtej sytuacji powoduje, że politycy, którzy w Polsce są en masse roszczeniowymi idiotami, rozumieją z niej tyle, że przy kolejnej wojnie, która nie wiadomo jak będzie wyglądała, oni zrobią odwrotnie niż Rydz w roku 1939. Bo tyle rozumieją z historii. Dlatego dowodzenie należy przekazać dowódcom, którzy rozumieją strategię i taktykę, a stoją w pewnym oddaleniu od dylematów historycznych. Tutaj też dochodzimy do ważnej kwestii – jeśli wróg postawi nas wobec dylematu, co ocalić – stolicę, kraj czy armię, zawsze ocalamy armię. Podkreślam – jeśli wróg nas postawi, a nie – jeśli sami się postawimy, bo jesteśmy durniami, dowodzimy politycznie, albo nie zrobiliśmy rozpoznania i nie możemy w związku z tym działać inaczej niż reaktywnie. W takim przypadki armia powinna zorganizować ewakuację ludności i wycofać się wraz z nią na teren neutralny.

Wśród licznych przykładów, kiedy konieczny był taki wybór, najlepszy jest chyba moment wkroczenia księcia d’Este do Księstwa Warszawskiego, czego finałem była bitwa pod Raszynem. Austriacy zajęli stolicę, ale armia ocalała i w rezultacie kampania austriacka zakończyła się klęską.

W roku 1939 zaprzepaszczono armię, kraj, naród, ale ocalono bezcenne przecież dowództwo. Tak się kończy wszystko, kiedy armia podporządkowana jest byłym terrorystom udającym fachowców.

Nie wiem czy dziś mamy jakichś dowódców z prawdziwego zdarzenia, którzy nie byliby infantylnymi kabotynami zorientowanymi na osobiste zyski. Nadzieję mam, ale ona jest bardzo wątła. To bowiem – infantylny kabotynizm dowódców jest największym zagrożeniem dla armii, a na drugim miejscu ustawiłbym idiotyczną propagandę opartą o fałszywe paradygmaty. I nie będę się już znęcał nad Piłsudczykami, bo wszyscy wiemy, że najgorsza propaganda wojskowa z jaką mieliśmy do czynienia była w PRL. Była to propaganda deprawująca żołnierzy, podoficerów i oficerów, czyniąca z nich popychadła, a także ludzi groźnych dla otoczenia. Bo nie dla wroga przecież. Ilość patologii w wojsku była w tamtych czasach przerażająca. A po roku 1989 one wszystkie zostały wykorzystane przez niemiecką i rosyjską propagandę do zdewastowania relacji pomiędzy społeczeństwem i armią. Tej relacji nie udało się odbudować do dziś. W naszym przypadku jest to bardzo trudne, albowiem nie można odwołać się do żadnego, jednoznacznie pozytywnego przykładu z przeszłości, który nie byłby związany z katastrofą, albo upokorzeniem. To znaczy można by było gdyby istniała w Polsce sensowna propaganda. Mamy co prawda film „Jack Strong”, ale jest to historia smutna, zakończona śmiercią synów pułkownika Kuklińskiego i śmiercią jego samego. Co, jak wszyscy podejrzewają, stało się za sprawą agentów rosyjskich. Nie wiemy jak było naprawdę, ale sam fakt, że Rosja może podsycać takie niepokoje jest groźny. My zaś, zamiast się im przeciwstawić także w tym procesie uczestniczymy. Nie jest to wielki zarzut, bo jak sądzę, przez bardzo przebiegłą rosyjską propagandą, nie są się w stanie obronić największe potęgi. Oglądam właśnie stary już serial „Kompania braci”. Bardzo dobrze zrobioną propagandę wojenną, która z prostych, amerykańskich chłopaków, po szkoleniu spadochronowym, robi bohaterów antycznych niemal. Wychowani w kulcie męskości i machismo, nie wyobrażali sobie nigdy, że mogą okazywać słabość, a ciągły przymus rywalizacji pchnął ich do wojska. Tam, wskutek naprawdę ciężkich warunków i wojny stają się ludźmi w pełnym wymiarze. O tym jest ten film. Teraz opowiem czego w tym serialu nie ma. Koncentruje się on na kilku kluczowych momentach schyłku wojny – lądowaniu w Normandii, operacji Market Garden i operacji w Ardenach. Kiedy wyłączymy sobie emocje i przestaniemy śledzić perypetie bohaterów, pojawi się seria pytań, z naszego, polskiego punktu widzenia kluczowych.

We wrześniu 1944 roku trwa już od miesiąca Powstanie Warszawskie. 8 września już wiadomo, że nie uda się opanować Warszawy, a Niemcy będą niszczyć miasto i gniazda oporu. Sowieci spokojnie stoją na linii Wisły i nie mają zamiaru się stamtąd ruszać. Pytanie pierwsze – kiedy Montgomery wpadł na pomysł operacji Market Garden i kto mu ją podsunął? Bo, że sam to wymyślił, wybaczcie, nie uwierzę. Kto rozpuścił w armii amerykańskiej plotkę, że Holandii bronić będą starcy i dzieci zaciągnięte w szeregi Wermachtu ostatnim wysiłkiem całych Niemiec? Traktowano to, jako pewnik. Tak sądzę, bo jeśli byłoby inaczej, Montgomery powinien był stanąć przed sądem.

Kolejne pytania dotyczą operacji w Ardenach. W grudniu 1944 Niemcy ewakuują się z Warszawy, rusza front, sowieci przekraczają Wisłę. Jednak dopiero 17 stycznia wkraczają do Warszawy. Dają czas Niemcom na to, by mogli atakować Amerykańskie jednostki w Belgii i Alzacji. Jestem szczerze zdziwiony, że nikt tego nie opisuje w taki sposób. Jakby tego było mało, z jakichś powodów, mimo zimy, szwankuje zaopatrzenie. W filmie widać, i sądzę, że była to prawda, jak Amerykańscy spadochroniarze walczą w letnich mundurach. Sowieci przekroczyli Wisłę w ciężkich wełnianych szynelach, raczej nie wyprodukowano ich z wełny radzieckich owiec. Wszyscy mieli czapki, hełmy i jedli amerykańskie konserwy. Pomiędzy Wisłą a Odrą sowieci nie mieli w zasadzie żadnych problemów z Niemcami. Kolejne ciężkie walki czekały ich dopiero na Pomorzu, Śląsku i nad środkową Odrą. Mogli zająć się spokojnie niszczeniem partyzantki akowskiej. Operacja w Ardenach kończy się 25 stycznia 1945 roku i jasne jest już dla każdego, że Amerykanie nie zdobędą Berlina. No, ale tego wszystkiego nie ma w amerykańskiej propagandzie, nawet w serialu takim jak „Kompania braci” gdzie nie widać ani jednego Murzyna, a jedyny Latynos jaki tam występuje, ma ksywkę „gówniany” ze względu na ciemniejszy, czekoladowy kolor skóry. O czym więc mamy mówić w przypadku wojennej propagandy polskiej, która jest robiona przez ludzi niekompetentnych w żadnym działaniu. Nie umiejących napisać scenariusza, ani nawet opowiedzieć prostej historii, nie potrafiących zrealizować filmu, ani nawet zrobić dobrego zdjęcia. Nie nadających się do rysowania komiksów, albowiem proponowane przez nich sytuacje są dziecinne i nieautentyczne. Do tego jeszcze dochodzi powszechne przekonanie, że odbiorca takich treści to pryszczaty młodzieniec bez wyobraźni, który łyknie każdą bzdurę. No i przemożna chęć przewalania budżetów przeznaczonych na wychowanie patriotyczne. To jest suma fałszywych założeń, które przekładaj się na nędzę komunikacji w relacjach armia – społeczeństwo. Do tego jeszcze dochodzi działalność agenturalna, która na pewno istnieje. Czyli sabotaż mówiąc wprost. No i niezrozumienie najważniejszego założenia takiej komunikacji czyli propagandy. – zawsze, podkreślam, zawsze należy wskazywać, że winny jest wróg. My tymczasem, w swoich produkcjach hamletyzmujemy i zastanawiamy się czy czasem ten i ów sowiecki agent nie chciał dla nas dobrze. Czy w takich warunkach potrafimy obronić naszą armię? Dziś, tutaj, w czasie pokoju? Myślę, że nie. Nie potrafimy nawet zdefiniować jej tradycji, bo duch PRL ciągle się nad nią unosi, młodzi ludzie, wstępujący do wojska w niczym nie przypominają tych silnie zmotywowanych młodzieńców z serialu „Kompania braci”. Nie mają wzorów, albowiem to, co miało być dla nich wzorem czyli postawa podziemia niepodległościowego po wojnie, jest zlepkiem źle opowiedzianych historii, w większości przejętych przez agentów i propagandystów sowieckich. Do tego całkowicie bezużyteczna legenda Dwudziestolecia, z jej najbardziej katastrofalnym symbolem czyli Wieniawą. Dużo pracy przez nami, a nie widać, żeby ktokolwiek mógł tę pracę wykonać. Pozostaje więc chyba się tylko modlić, by armia dostała jakiegoś dowódcę z prawdziwego zdarzenia, który nie będzie decydował tak, byśmy nie ucierpieli nadmiernie i nie zacznie konsultować swoich decyzji taktycznych z politykami.