gru 112021
 

Miałem już przestać, ale jednak chcę pociągnąć jeszcze trochę omawiany tu wczoraj temat. Uważam, że potrzebny jest jakiś syntetyczny opis tego, co wydarzyło się w publicystyce przez ostatnią dekadę, a wydarzyło się wiele. Najważniejszą kwestią było odkrycie, jakiego dokonali dziennikarze mediów mainstreamowych. To znaczy dostrzegli oni, że blogerzy polityczni w sieci mają to, czego oni mieć nie będą – publiczność. Ta publiczność szczerze nienawidziła dziennikarzy uważając ich za pachołków systemu, za sprzedajne świnie i wsobnych chamów traktujących z góry wszystkich, którzy dziennikarzami nie są i nie należą do środowiska. Wszystko to było oczywiście słuszne i prawdziwe. Jednego tylko blogerska publiczność nie zauważyła, podobnie jak sami polityczni blogerzy. Mianowicie tego, że dziennikarze mieli i mają dostęp do mediów. Nawet jeśli z nich wyjdą i zainstalują się w sieci, w tak zwanej niszy, która od dawna przecież nie jest już żadną niszą, zawsze mogą wrócić. Tak było przynajmniej do wczoraj, bo jak jest dzisiaj nie wiem. Jeśli nie mogą wrócić tym gorzej, albowiem oznacza to, że mamy przed sobą trudny czas, kiedy te cholerne małpy będą próbowały przerobić internetową publicystykę na swoje kopyto. To się już dzieje, ale przykład Igora Janke uczy, że nie musi zakończyć się sukcesem. Dla dziennikarzy politycznych, kulturalnych i sportowych, obecność w sieci to awans z ordynansa na dowódcę kompanii. Oni mogą tego nie postrzegać w ten sposób ale tak jest. W redakcji, nawet w najbardziej przyjacielskiej atmosferze, wśród dymu cygar i szklanek z koniakiem, jeden podpieprza drugiego, a wszyscy razem liczą tyłek wydawcy, naczelnemu, czy komu tam, kto akurat ma realną władzę. W redakcji tak zwane autorskie pomysły są, pardon, gówno warte, dopóki nie zaakceptuje ich szersze grono. Ono zaś jest przede wszystkim zawistne i konformistyczne. Ostatnią rzeczą o jakiej marzy jest, by ktoś się wyróżniał na jego tle. W sieci jest inaczej. Tam jest tylko prowadzący i publiczność, która jest szczera i oddana. Nie ma większej wartości na tym świecie, o czym ta banda gamoni przekonała się niedawno i rozpoczęła swój taniec na rurze, żeby tę publiczność przywabić. I to się w większości udaje. Blogerów już nie ma, albowiem byli to w większości ludzie, którzy chcieli wyrównać poprzez pisanie jakieś swoje deficyty. Nie myśleli ani o strategii, ani o działalności poza siecią, ani o tym, by stworzyć coś, czego jeszcze nie było. Grono zebrane w Szkole Nawigatorów jest tu absolutnym wyjątkiem i fenomenem. No, ale jest małe i nie ma co liczyć na to, że ktoś je zauważy, albowiem nie ma ono ani w masie, ani pojedynczo, dostępu do mediów. Poza tym dziennikarze umyślili – celowo tak piszę, bo tak to wygląda, jak efekt narady zbójców w lesie, narysowanej przez papcia Chmiela w ósmej księdze przygód Tytusa, Romka i A’tomka – zlikwidować jedyne miejsce gdzie aktywni są jeszcze jacyś blogerzy, czyli salon24. To się prawie udało.

Sieć, która pięć lat temu była obiektem drwin, szyderstw i nienawiści dziennikarzy, stała się niedawno wcale, celem ich desantu. Bo tu wszystko jest naprawdę i ludzie naprawdę się interesują. Trzeba im tylko wskazać coś wartościowego. A czy może być coś bardziej wartościowego niż tłumaczenie prostym ludziom, jak działa ten świat? Albo przepowiadanie nowej wojny? Czy też wymądrzanie się na temat armii nowego wzoru? Oczywiście, że nie.

Skoro najważniejsi sieciowi mędrcy, którzy zjawili się tu, by walczyć o zainteresowanie publiczności mówią tylko o wojnie, opiszmy rzecz całą jako wojnę. Dopóki bałwany w typie Żakowskiego domagały się, by walczyć z nienawiścią w sieci, dopóki gazownia broniła swoich pozycji, niczym okopów św. Trójcy, w których rezyduje Król Duch, wszystko było w porządku. Ja się czułem wyjątkowo dobrze, albowiem miałem całkowitą i absolutną pewność, że w tak zwanej polemice, publicystyce czy jak to nazwać, chodzi mi o pisemną wymianę poglądów, bądź też ciosów, jak kto woli, nikt mi nie może podskoczyć. Piszę to wprost, albowiem mam już pięćdziesiąt ponad lat i nie muszę się doprawdy krygować. Panowie dziennikarzowie jednak zorientowali się, że korporacje, w których pracują stawiają na tańszych mediaworkerów, którzy za psi grosz będą robić najbardziej chamską i ordynarną polityczną propagandę. Tak zwane gwiazdorstwo dziennikarskie zaś odchodzi do lamusa wraz z Włodzimierzem Szaranowiczem. O tym, że dzieje się źle pierwsi chyba, bo nie wiem tego na pewno, przekonali się dziennikarze sportowi i wystrugali sobie jakąś arkę. Reszta dopiero zaczyna się ratować i wszyscy szukają ocalenia w sieci. Media elektroniczne i papierowe to przeszłość, mówiło się o tym od dawna, ale teraz dopiero dotarło to do świadomości wszystkich. W sieci zaś jest miejsce po blogerach i cały ich, niemały dorobek, a także legenda. I w to miejsce po najprawdziwszych prawdziwkach, próbują się wcisnąć omawiane tu grzyby papierzaki. To jest moment krytyczny, którzy przespałem. Nie będę pisał o przyczynach, bo one są pozamerytoryczne…choć może nie, trochę merytoryczne jednak są. Chodzi o to w moim przypadku, że pośrednicy, którzy handlują moimi książkami, uwierzyli w pewnym momencie iż słabnę i można spokojnie postawić na innych autorów. Takich co zapowiadają się lepiej, albowiem mają lepsze nagrania w sieci, takie bardziej profesjonalne. Nie będę wymieniał nazwisk tych autorów, na których postawili, bo mi nikt za darmo promocji nie robi. Nie ma więc najmniejszego powodu, bym czynił to ja. Konsekwencje takiego postawienia sprawy są doniosłe, albowiem jeśli pośrednik raz uwierzy w jakiegoś autora, nie pozbędzie się tego złudzenia długo. I na nic tłumaczenia, ale to jest postać nie rokująca, albowiem nic już więcej nie napisze. Ja zaś na pewno napiszę. Sieciowe promocje wideo, podkręcane przez znane osoby załatwiają sprawę i betonują to złudzenie. Przekłada się to na realizację płatności. To znaczy w hierarchii zobowiązań natychmiast zostaję zdegradowany, choćbym miał co miesiąc nową książkę. Wszyscy bowiem czekają, aż nowa małpa w którą zainwestowali czas i siły raczy wydusić z siebie kolejne jakieś mądrości. To się nie dzieje, ale złudzenie jest ciągle żywe. Oczekiwanie zaś na jego realizację ma wręcz charakter erotyczny. I mowy nie ma, by ustąpiło. Ludzie, którzy się nim karmią, mają o sobie, rzecz jasna, bardzo dobrą opinię, uważają się za realistów i biznesmenów co się zowie. Jednego tylko im brakuje – samodzielności. Oni cały czas czekają, aż ktoś coś za nich zrobi, a oni na tym skorzystają. Tak wygląda najważniejszy mechanizm sprzedażowy na polskim rynku treści – znaleźć kogoś, kto odwali czarną robotę i zarobić na tym pięć złotych. Polityka ta zawsze kończy się tak samo – niewypłacalnością, sezonową lub trwałą, prowadzącą wprost do sali sądowej.

I teraz ważna konstatacja – w takiej sytuacji publicystyczno finansowej, sprawność autorska, mam na myśli sprawność w pisaniu stała się wartością drugorzędną. Inaczej niż było w czasach blogerów, kiedy wszyscy pisali, a każdy starał się, by jego teksty były naprawdę wyjątkowe. Dziś teksty mogą być byle jakie, wręcz gówniane, a najważniejsze jest to, która z gadających głów się za nimi ujmie. Autorzy gównianych tekstów, pośrednicy w sprzedaży i promotorzy tej treści, nabierają pewności, że czytelnik to bałwan, o którego nie ma co walczyć. Nabierają nawyków redakcyjnych po prostu, a publiczność tego nie rozumie i nie potrafi pojąć, dlaczego – jak mówią słowa piosenki – róż już nie przynosi pan. Zamiast tego bredzi coś trzy po trzy albo powtarza do porzygania te same kawałki ilustrowane coraz to innymi widoczkami puszczanymi na blue boksie. Wyjaśnienie tego publiczności i pośrednikom w sprzedaży treści jest tak samo sensowne, jak wyjaśnianie uwiedzionej i okradzionej kobiecie, że ten co od niej zwiał z biżuterią, nie był jednakowoż miłością jej życia.

Na koniec diagnoza. Straciliśmy niestety najważniejszą przewagę, to znaczy tekst został zdegradowany. W szerszym kontekście rzecz można opisać następująco – mistrzostwo w jakiejś dziedzinie nigdy nie jest trwałe, albowiem na rynku rządzą pośrednicy, którzy chcą mnożyć zyski. Odbiorca zaś, jeśli nie liczyć pojedynczych grupek, nie rozumie do jakich ciekawych, ale też niełatwych w odbiorze efektów prowadzi opanowanie różnych technik twórczości. On chce mieć ciągle to samo, podane trochę inaczej. Kłopot w tym chłopcy, że taka praktyka nie generuje prawdziwych zysków. Ona generuje jakieś inne zyski, z bukmacherki na przykład. No, ale to jest poza sferą zainteresowań graczy na rynku treści, gdzie my się znajdujemy. Próba uzyskania efektu, jaki myśmy tu osiągnęli za pomocą słowa pisanego jest dla panów dziennikarzy i większości pisarzy nie do powtórzenia. Stąd mamy wysp produkcji wideo. Już dziś jednak mówię – to jest początek końca pośredników handlujących książką. Jeśli jeszcze raz postawią oni na jakąś wschodzącą gwiazdę prawicowej sceny publicystycznej, wykopią sobie grób. Ja mogę, w ostateczności sprzedawać swoje książki z ręki. Nie mam żadnej przewagi nad produkcjami wizualnymi jakie umieszczają w sieci ci panowie. Na razie. Jednak ciągle mam nowe pomysły i ciągle się rozwijam. Oni zaś ciągle są w tym samym miejscu i tam pozostaną. Kiedy zdewastują, jak stado bydła, także sieć i obecną tu publiczność, technologia da im nowe możliwości, a oni z nich skorzystają rycząc na wyprzódki – będzie wojna, będzie wojna, kupujcie nasze książki!

Nie będzie lekko, ale myślę, że jakoś damy radę. Pieniądze też raczej odzyskam. A teraz zobaczcie, co udało mi się zaaranżować za pomocą kawałka konopnej liny, konserwy tyrolskiej i kserówek z socjalistycznej bibuły.

https://www.instagram.com/p/CXVhp3fKZPq/

  3 komentarze do “Awans propagandystów”

  1. To i owo o księgarstwie i żurnalistyce czyli Czwarta Władza

  2. Aranżacja znakomita.

  3. Refleksja do kompozycji:koniak jest to napój klasy robotniczej pity ustami jej przedstawicieli.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.