mar 202023
 

Pewnie wielu znów mi nie uwierzy, ale naprawdę dobre historie piszą się same. Jeśli ktoś próbuje zaburzać rytm tych samoczynnie tworzących się narracji ponosi klęskę za klęską i musi mieć naprawdę dobre umocowanie polityczne i towarzyskie, żeby jego gawędy były kolportowane. I tak jest z pewnością z Wacławem Holewińskim. Jest to autor licznych książek, o których istnieniu nie wiedziałem, a i wy zapewne też nie. Teraz będą znali je wszyscy, albowiem na podstawie jednej z nich nakręcono serial „Polowanie na ćmy”. Obejrzałem wczoraj pierwszy odcinek tego serialu. W zasadzie słowo – obejrzałem – nie oddaje całej prawdy o sytuacji, w której się znalazłem, albowiem przez większość czasu przesiedziałem z zamkniętymi oczami. Tak straszne było to, co tam pokazywali.

Już same zapowiedzi, a było ich więcej niż w przypadku tego gównianego „Filipa”, mówiły, że lekko nie będzie. Nie sądziłem jednak, że będzie aż tak dramatycznie. Sam Holewiński powiedział w wiadomościach, że opisał wydarzenia, które są ważne dla naszej historii, albowiem bez nich zatracilibyśmy się jako naród. Miał zaś na myśli rewolucję 1905 roku. To jest jawny bullshit, ale nikt nawet nie mrugnął, bo każdy rozumie, że chodzi o stworzenie papki propagandowej, którą będzie się karmić młodzież. Jaka jest więc różnica między komunistami, a współczesną władzą szukającą formatów propagandowych? Zanim wyjaśnię powiem jeszcze tylko, że władza posiadająca legitymację narodu, nie musi się aż tak bardzo starać o te formaty, a już na pewno nie musi się angażować w produkcje tak nieprawdopodobne jak to całe „Polowanie na ćmy”. Teraz wracajmy do charakteru propagandy komunistycznej i współczesnej. Tamta odwoływała się do przetykanej purpurą i złotem wizji przeszłości opartej na Sienkiewiczu, ta zaś uwiarygadnia się za pomocą rewolucyjnej siermięgi. I to jest prawdziwy paradoks. A być może też demaskacja.

Wczoraj przed projekcją powiedzieli w Wiadomościach, że serial ten opowiada historię silnych kobiet. To mnie, zanim cokolwiek zobaczyłem, przekonało, że za chwilę nastąpi katastrofa. W prawdziwej sztuce i w prawdziwym filmie pokazano by bowiem, że te silne kobiety, to jest figura służąca alfonsom do sterowania ogłupiałymi babami, którym zdaje się, że mają coś do powiedzenia i ugrania w życiu. I były to dramat, którego większość przyzwyczajonej do łykania obłych klusek publiczności nie dałaby rady obejrzeć. Byłaby jednak szansa na to, że taki obraz wywoła skandal. Tak jednak nie będzie, albowiem serial ten podobnie jak wiele innych filmów i seriali zaczyna od kokietowania damskiej widowni. Czyni to poprzez postaci, które są komiczne w swoim przeskalowanym dramatyzmie. Na początek mamy scenę seksu żywcem przeniesioną z ekranizacji powieści Struga „Dzieje jednego pocisku”. Potem okazuje się, że jedną z głównych bohaterek – silnych kobiet – jest burdelmama, niejaka Szlimakowska. Większość akcji zaś rozgrywa się w jej lupanarze. Tam trafia właśnie, wykupiona przez alfonsów z więzienia, złodziejka, która okazuje się być nie tylko rewolucjonistką, ale także osobą dobrze wykształconą. Zna bowiem francuski i gra na pianinie. Pominę wszystkie absurdy obyczajowo historyczne jakie są nagromadzone w tym serialu. Skupię się na tym jednym przykładzie – mówiąca po francusku i grająca na pianinie dziewczyna, związana z ruchem rewolucyjnym, kradnie, a potem trafia do więzienia i w konsekwencji do burdelu. Wszystko w okolicznościach, kiedy to praca ugania się za ludźmi, a w każdym bogatszym domu szukają guwernantki. Ten zestaw postaci i ta linia prowadzenia dramatu świadczy o tym jedynie, co ma w głowie autor powieści, która posłużyła za kanwę serialu, czyli sam Holewiński. On ma w tej głowie same obsesje. Nawet jeśli nie są to jego obsesje, to używa ich bo zdaje mu się, że tym sposobem uwiedzie publiczność. Główna bohaterka ma na imię Aleksandra i ciągle mówi o jakimś Józefie. Możemy się więc domyślić, że sugestia będzie taka, że to jest druga żona Piłsudskiego, a Józef to sam Piłsudski. To są rzeczy niemożliwe do wytrzymania.

Burdelmama Szlimakowska, która wygląda jak gwiazda opery paryskiej, a jej lokal to prawdziwy pałac, nosi się z zamiarem sprzedania interesu, albowiem chciała by żyć w państwie wolnym i sprawiedliwym. Tak mówi adwokatowi, z którym się spotyka, a który reprezentuje kontrahentkę, zainteresowaną kupnem. Do spotkania dochodzi w jakichś stylizowanych piwnicznych wnętrzach i to jest doprawdy niezwykłe. Dlaczego tam? A nie w kancelarii? Dlaczego tam, a nie w buduarze? Bo podsłuch założą? Kto? Kosmici?

Najlepsze jest jednak jak ta nowa trafia pomiędzy inne dziwki, które mają jej powiedzieć co i jak w tej robocie. I one wszystkie są silnymi kobietami, które mają plany na przyszłość i też chcą żyć w praworządnym państwie, a do tego są bardzo wrażliwe.

Niech może ktoś Holewińskiemu, a także reżyserowi i scenarzyście wytłumaczy, że takie stawianie spraw i takie emocje to jest degradacja. Nie tylko widza, ale także kobiety jako takiej. To są horrenda.

Serial opowiada o tak zwanym pogromie alfonsów dokonanym przez żydowskich robotników, albowiem większość prostytutek pracujących w śródmieściu to były Żydówki. I z jakiegoś powodu robotnicy ci postanowili pozabijać te dziewczyny oraz ich „opiekunów”. Holewiński zbudował intrygę następującą – stoi za tym pogromem generał Markgrafski, który – czego dowiadujemy się z wiki – planował stworzenie z Polaków „narodu ludowego”, stanowiącego zaporę pomiędzy Niemcami a Rosją, oddanego sercem carowi. Jeśli tak rzeczywiście było to program pana generała był identyczny jak program rewolucji. Jeśli odjąć tego cara rzecz jasna. Z faktu zaś, że Arciszewski zastrzelił potem Markgrafskiego w Otwocku, wynika tyle, że psuł on robotę rewolucji, bo zawłaszczał jej ideologiczne podstawy. Musimy więc uznać go za wielkiego spryciarza, choć nie na tyle wielkiego, by zdolny był przewidzieć zamach na swoje życie.

Prócz burdelmamy i jej pracownicy rewolucjonistki mamy jeszcze trzecią silną kobietę – Rosjankę, która nie może mieć dzieci. Spotyka ona przypadkiem burdelmamę w salonie sukien i pomiędzy obydwoma kobietami nawiązuje się nić sympatii. Boję się pomyśleć co będzie dalej. Serial jest zrobiony fatalnie, składa się wyłącznie ze źle sfilmowanych scen symbolicznych, nie opowiada żadnej autentycznej historii, jest przegadany i pretensjonalny. Do tego robiony pod tezę i całkowicie dewastuje wrażliwość widza, który oczekuje – ile to już lat – czegoś zupełnie innego.

A można było inaczej. Można było powiedzieć choć słowo prawdy zamiast to wszystko zmyślać. Oto w biografii Markgrafskiego czytamy, że zwerbował on do współpracy z ochraną Gabrielę Zapolską. Opisała to Aniela Kallas, której książki nie są wznawiane, ponoć ze względu na ich niski i pretensjonalny charakter. Sprawa Zapolskiej doczekała się jednak odzewu, bo uczestnik zamachu na Markgrafskiego – Jan Cynarski – polemizował z Kallas, pisząc, że Zapolska pracowała dla PPS i wydobywała także jakieś informacje z Markgrafskiego. I to jest naprawdę zabawne, albowiem wszyscy mniej więcej wiemy kim była pani Zapolska. Nie wiemy może dokładnie kim był Markgrafski, ale po pobieżnej lekturze jego biografii domyślić się możemy, że Zapolska mogła odeń co najwyżej dostać jakieś preparaty informacyjne. Nie zaś informacje. To jest fikcja, którą PPS w osobie Cynarskiego próbowało przekazać następnym pokoleniom. Tak, jak dziś twórcy tego serialu próbują odwrócić naszą uwagę od spraw istotnych i każą nam się skupić na przeskalowanych i fałszywych emocjach.

To zaś po raz kolejny wskazuje, że rewolucja była w stałym kontakcie z aparatem represji i realizowała program zgodny z niektórymi założeniami polityki tego aparatu. Do krwawych rozstrzygnięć dochodziło w tych momentach kiedy zagrożone były cele i metody rewolucji. Wtedy strzelano go generałów, nie wcześniej. No, a my mamy dziś z tego tyle, że możemy sobie obejrzeć rzewne kawałki o dziwkach, alfonsach i szlachetnych burdelmamach, które pragną sprawiedliwego państwa. To jest bardzo rozczarowujące. Bardziej niż polityka Tuska, który, skupiony na destrukcji państwa, nie interesował się wcale narracjami. Przez to mieliśmy wszyscy sporą swobodę w interpretowaniu i omawianiu faktów z przeszłości. Dziś się to skończyło. Mamy bajki Holewińskiego, a w ramach zajęć nieco poważniejszych możemy sobie pokontemplować jego zasługi dla Polski. Tych bowiem jest wiele. Jeśli nie wierzycie, sami sprawdźcie w wiki.

Jeszcze prośba mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

mar 192023
 

Już w chwili kiedy kończyłem drugi tom „Kredytu i wojny” wiedziałem, że konieczne będą jakieś aneksy, czyli narracje wzbogacające zawartą w tym tomie treść i ją uzupełniające. Dzięki Bogu nie skończyłem ten małej książeczki bardzo szybko, albowiem wybuchła wojna i zaczęliśmy pomagać uchodźcom. Coś co miało być błyskawicznie napisanym uzupełnieniem, ukaże się więc dopiero jutro. Nie umieszczam dziś w sklepie okładki „Krucjaty dziecięcej”, bo jest niedziela. Nakład jeszcze nie przyjechał, choć obiecano mi go w piątek. Będzie jutro i jutro też zacznie się sprzedaż.

Teraz przejdźmy do spraw merytorycznych. Jak niektórzy wiedzą, krucjata dziecięca została opisana w pięćdziesięciu sześciu kronikach, badacze zaś współcześni domagają się by ktoś wreszcie wyjaśnił serio i naprawdę czym ona była. To znaczy, że te pięćdziesiąt sześć relacji nie warte jest funta kłaków. Ot ktoś coś słyszał i o tym napisał, bez analizy przyczyn i bez wskazania winnych. Przeważnie też o spowodowanie wypadków znanych jako krucjata dziecięca oskarżano Kościół, który zaraził dzieci swoim fanatyzmem i obłąkaną ideą odzyskania Ziemi Świętej, która przecież należała już do muzułmanów, pragnących jedynie pokojowego współistnienia ze światem chrześcijańskim. To jest propaganda, której cel i przyczyny nie są, póki co, badane. Żyje ona jednak w świadomości ludzi zainteresowanych tematem i nikt z nich nawet nie próbuje wyjaśnić fenomenu krucjaty w inny sposób. Bo taki sposób nie może istnieć przecież. Jeśli Kościół dysponuje narzędziami wpływu na masy, czyli amboną i pismem, to jasne jest, że to księża są winni tragedii dzieci z Francji i Niemiec.

Co w takim razie z winnymi, którzy te dzieci sprzedali co z Hugonem Żelaznym i Wilhelmem Wieprzkiem? Oni po prostu skorzystali z okazji, byli wszak kupcami, handlowali czym się dało, żeby zarobić na chleb codzienny. W całej historii krucjaty stanowili jakiś epizod, którym nie należy się przejmować. Najważniejsze, by podkreślać zły i tragiczny wpływ Kościoła na młodzież.

Kiedy związane z tym ekscytacje zostaną już wyczerpane, zaczyna się opisywanie różnych aspektów niewolnictwa seksualnego w świecie islamu, którym dzieci z krucjaty zostały poddane. I to jest doprawdy niezwykłe. Jak łatwo obsesje autorów zamieniają się w narzędzia opisu, przy całkowitym lekceważeniu wszelkich okoliczności, które jednak da się odtworzyć na podstawie tekstów i relacji pochodzących z epoki, a także późniejszych.

Oto okazało się, że istnienie ciekawy artykuł polskiego autora, wyjaśniający kwestie tytulatury w Ziemi Świętej. To znaczy opisano tam kto jaki tytuł nosił, skąd go wziął i z jakimi zaszczytami się to wiązało. Jak uważni czytelnicy II tomu „Kredytu i wojny” pamiętają Wilhelm Prosiak tytułowany był – amiralis de Messina. I ja w swojej nieopisanej naiwności sądziłem, że ów amiralis to admirał. Nie sięgnąłem do wspomnianego wyżej artykułu. Otóż, kochani, jest znacznie gorzej niż nam się zdawało. Amiralis de Messina bowiem to emir z Messyny, a nie admirał z Messyny. A skoro tak, to w żaden sposób nie możemy się dziwić iż Hugo i Wilhelm znaleźli się na drodze tych dzieci.

Oczywiście badacze dziejów krucjaty włożyli mnóstwo wysiłku, by wskazać, że Żelazny i Wieprzek nie byli ze sobą związani, a ten Wilhelm, rzekomy Prosiak, to w rzeczywistości był kto inny. Fryderyk zaś II, z dynastii szwabskiej, kazał na rynku w Palermo powiesić nie tego Świniaka, o którym się mówi, że sprzedał dzieci. I w ogóle nie wiadomo, czy to wszystko w ogóle miało miejsce. To jest znana metoda zaciemniania, którą stosuje się z intencją podstępną, a celem jest wskazanie, że żyjące w zbiorowej pamięci wydarzenia, są jedynie konfabulacją, która narastała przez wieki. Kto konfabulował i dlaczego? Tego wytłumaczyć nie sposób, ale wychodzi na to, że autorzy, którzy próbowali sobie dorobić na opisach niedoli tych biednych dzieci sprzedawanych do haremów i domów publicznych na wschodzie.

Widzimy jednak, że z różnych, nieraz odległych od samej krucjaty fragmentarycznych opisów i ustaleń, tworzy się obraz spójny i uwodzicielski. To zaś co mamy przed oczami, czyli historia wypraw krzyżowych w wersji zaakceptowanej przez filmowców i popularyzatorów, to właśnie jest owo zmyślenie, za którym stoi całkiem zła intencja, która wskazuje Kościół, jako głównego wroga ludzkości. Opis ten, który niczego nie wyjaśnia, przeciwnie zaciemnia i wprowadza zamęt jest utrzymywany dużym nakładem środków. I ciągle jest ważny, to znaczy nie możemy sobie wyobrazić, że ktoś wreszcie przerwie pisanie i tworzenie obrazów których bohaterami będą rycerze krzyżowi. To jest zbyt łakomy kąsek dla propagandy. Uważam, że to dobrze, albowiem okoliczność ta może służyć napędzaniu koniunktur dla treści całkowicie negujących wspomniane wyżej opisy i zmyślenia. Jak napisałem – jest mnóstwo powodów, by napisać to wszystko od nowa i wskazać inne przyczyny całego ruchu, a także rzeczywistych winowajców tej tragedii.

Nigdy dość przypominania, że ani papież, ani król Francji nie poparli krucjaty. Nigdy dość zadziwienia na faktem, że biedny pastuszek został postawiony przed obliczem Filipa Augusta, a jego niemiecki odpowiednik przed obliczem papieża Innocentego. Nawet jeśli są to tylko późniejsze projekcje wskazują one na wolę i zaangażowanie ludzi manipulujących przy tej narracji.

Jeśli więc nie ma w nas lęku, a tamci nie wprowadzili jeszcze prewencyjnej cenzury, twórzmy swoje, autorskie opisy tamtych wypadków opierając się na wiedzy jaką przekazują nam historycy. Oni tego nie zrobią, albowiem znajdują się w trybach machiny, która nie daje im żadnych szans. Autorzy jednak, mają taką możliwość, albowiem ich misją jest poszukiwanie prawdy i wywoływanie wzruszeń, tak przynajmniej twierdzą niektórzy. Oczywiście wiemy, że owa prawda i wzruszenia dotyczą tylko niektórych autorów, takich, którym wydaje się, że wiedzą skąd wieje wiatr. Inni mają raczej milczeć. No, ale jak powiadam, przymusu na razie nie ma, cieszmy się więc tymi naszymi opisami, póki czas. Bo wiele może się zmienić.

mar 182023
 

W zasadzie tekst ten powinien nazywać się „ O molestowaniu i uzależnianiu księży i urzędników”, ale niech już tak zostanie. O co chodzi? O łatwość z jaką ludzie sprawujący pieczę nad organizacją oddają swoje prerogatywy w ręce nasłanych destruktorów. Obserwujemy to z zewnątrz i nie wiemy dokładnie jak prowadzony jest taki mechanizm, ale widzimy efekty jego działania. Oto księża, bo głównie o nich chodzi są uzależnieni od ludzi takich jak Terlikowski. Urzędnicy zaś i częściowo politycy uzależnieni są od ludzi takich jak Tokarczuk. Na decyzje urzędników Tokarczuk wpływa słabo, ale za to stanowi klucz do komunikacji pomiędzy nimi, a tak zwaną światlejszą częścią społeczeństwa. Do czego zaś służy Terlikowski wszyscy widzimy. On także jest traktowany poważnie, albowiem w czasie swojej kariery – jak przypuszczam – duchowni powierzyli mu wiele sekretów, z których on gotów jest zrobić jakiś użytek. Jak to w ogóle było możliwe, że ktoś taki znalazł się w tym miejscu, w którym jest? To moje osobiste zdanie i ono nie musi pokrywać się z prawdą – sądzę, że przyczyną jest lenistwo duchownych. Nie mogę wskazać konkretnie których, ale też trudno znaleźć inne wytłumaczenie. Terlikowski podobnie jak Tokarczuk w przypadku urzędników wysokich szczebli i polityków, jest elementem łącznikowym pomiędzy nimi, a tą częścią społeczeństwa, która rozumie i czuje więcej. Jak widzimy w opisanych tu transakcjach ważny jest schemat, a nie osoby. Te są elementem drugoplanowym, Terlikowskiego można by zastąpić stosunkowo prosto kimś innym, on jednak bardzo pragnie być tu gdzie jest i tam pozostaje. Ludzie posiadający w swoich rękach moc i władzę zdają się, w kwestii najważniejsze – komunikacji z ludem – na pośredników, o których nie wiedzą absolutnie nic, ponadto, co zostało spreparowane. Nawet jeśli się czegoś dowiedzą, przeważnie jest już za późno, albowiem charyzmaty zostały przekazane, a moc jest teraz w rękach owych pośredników, którzy występują w roli sędziów i prokuratorów, prowadzących całkiem bezpiecznie, niespiesznie w dodatku i bez stresu sprawy oskarżycielskie przeciwko nieżyjącym osobom, które stanowią najważniejszy element opisywanej tu komunikacji między ludem, a władzą kościelną i świecką. Można więc powiedzieć, że pośrednicy zastąpili lub próbują zastąpić tych zmarłych wobec których prowadzą swoje postępowanie. I można też rzec, że właśnie w tym celu zostali powołani. W celu przywłaszczenia sobie charyzmatu nieżyjących osób. To zaś oznacza po prostu realną władzę. Na razie jesteśmy na etapie polemik z Terlikowskim i księża toczą z nim jakieś dyskusje. On zaś robi swoje, bo wreszcie może. Nie jest już pokornym, oczernianym „pierwszym chrześcijaninem”, który czeka na męczeństwo w korytarzach TVP, bo nie chcą z nim rozmawiać w studio. Jest prokuratorem z nadania, a wkrótce zostanie sędzią. I w imię prawdy oraz sprawiedliwości zrobi tu taką rozpierduchę, o jakiej się nikomu jeszcze nie śniło. I wielu duchownych będzie klaskać, a także wskazywać swoim wiernym, że postawa, którą przyjął Terlikowski, a także jego metody są godne naśladowania. Nie da mu się już bowiem odebrać władzy. Została ona bowiem przejęta w powolnym bardzo, ale konsekwentnie prowadzonym procesie. Przebiegał on jawnie, ale jednak był ukryty. Wszyscy go widzieli, ale nikt mu nie zapobiegł, albowiem nikt nie domyślał się nawet jaki będzie jego finał. Nikt też nie sądził, że w ogóle chodzi o jakiś finał, wszyscy z ochotą uczestniczyli w dyskusjach prowadzonych przez Terlikowskiego i usiłowali odnieść się do stawianych przez niego problemów. A jego głównym uwierzytelnieniem, z którym nie dało się polemizować, była duża rodzina. Człowiek posiadający dużą rodzinę i oddany jej bez reszty, nie może mieć złych zamiarów, a jego dusza i myśli muszą być czyste – tak myślało wielu duchownych i w licznych przypadkach stan ten trwa nadal. Tak zostało skonstruowane to narzędzie, którego działanie dziś obserwujemy.

Dlaczego tak się stało? Moim zdaniem pakiet właściwości, jakimi opisywana jest właściwa postawa wiernych jest zbyt ubogi i prosty, a co za tym idzie nie gwarantuje bezpieczeństwa, ani samej konstrukcji, ani wiernym. Osiem błogosławieństw to szyfr, którego nikt z przychodzących do kościoła ludzi nie rozumie do końca, na ich podstawie nie są formułowane żaden postulaty wobec wiernych i nie ma zrozumiałych, współczesnych opisów postaw, które można by z błogosławieństwami porównać. A to jest dość istotne. Tak myślę. Problem bowiem, z którym się zmagamy dotyczy wiernych i komunikacji z nimi. Tę wielu duchownych scedowało na postaci wcale nieciekawe, takie jak Terlikowski uważając, że on sam starczy za wszystkie przykłady do naśladowania. Ma dzieci, jest wykształcony, czyta encykliki, omawia je i pokazuje się w mediach. Czegóż tu więcej chcieć? No właśnie – czego?

Może na początek tego, by ludzie wypowiadający się w imieniu wiernych nie sugerowali tym wiernym, że Kościół to organizacja kryjąca przestępców seksualnych? Może na początek zażądajmy, by duchowni nie tłumaczyli nam niczego przez pośredników, którzy swoją postawą ich obezwładniają lub wyręczają. Czy to w ogóle jest możliwe? Przy tej ilości powołań chyba nie, jesteśmy więc – my wierni – skazani na rozstrzyganie takich spraw jak te prowadzone przez Terlikowskiego, we własnych sumieniach. To zaś oznacza niezgodę wobec tych duchownych, którzy go promowali i promują. I oznacza także niezgodę na dyskusję w rejestrach, w które dialog Kościoła z wiernymi zepchnął Terlikowski. Nie chcemy tego, mówimy to wyraźnie, nie podoba nam się to. Kwestia czy to kogokolwiek obchodzi pozostaje otwarta. Moim zdaniem powinni obchodzić, albowiem tylko wierni mogą przeważyć szalę w tej prowokacji i dać wyraźnie znać Terlikowskiemu i jemu podobnym, że takie numery tu nie przejdą, obojętnie ile razy powoła się on na sprawiedliwość i inne wartości. Tylko wierni mogą obronić Jana Pawła II. I powinni to robić przy każdej możliwej okazji, najlepiej poprzez zakrycie uszu swoich dla argumentów używanych przez Terlikowskiego. I w żaden sposób nie powinni się z tym człowiekiem i jemu podobnymi komunikować, za to więcej uwagi poświęcić i czasu poświęcić swoim pasterzom. Oni bowiem także potrzebują wsparcia. Czy szukają go we właściwych miejscach? To już nie nam oceniać. My mamy trwać.

Na dziś to tyle.

mar 172023
 

Jak się zdaje, postanowiono ostatecznie pogrzebać motywacje, które kierują ludźmi decydującymi się na zawodowe pisanie. Od dłuższego już czasu wiadomo, że tak zwana kariera literacka to kreacja służb, a różni frajerzy mają ustawiać się w charakterze tła dla wybranych i wskazanych autorów, którzy wiodą sfingowane spory o rzekome imponderabilia. Ten system wciąż działa, ale coraz słabiej. Kiedy nie było dla książek medialnej konkurencji, a także wtedy kiedy czytelnicy stawiali opór promocji, można go było utrzymywać. Te czasy minęły, albowiem czytelnicy są dziś całkowicie zmanipulowaną grupą, która może zdecydować się ewentualnie na coś z listy bestsellerów Empiku. Biblioteki są zbiorami makulatury, którymi – nie chcę krzywdzić wszystkich bibliotekarek – zarządzają jakieś oszalałe pańcie próbujące serio inicjować dyskusje o współczesnych książkach i autorach. One i powierzone im placówki służą temu jedynie by nadzorować kanały dystrybucji treści. Nikt jednak nie jest tego świadom, choć z bibliotek wyrzuca się całe stosy wartościowych książek, żeby zastąpić je badziewiem. Książka powoli przestaje być przedmiotem nobilitacji, a staje się szykaną, wymuszeniem lub ogłupiaczem. Pisarzami zaś mienią się ci, którzy nie są w stanie sklecić dwóch akapitów w rodzimym języku, za to głośno i wyraźnie zgłaszają różne pretensje. Nie można z tym walczyć, bo jest to hydra stugłowa. Mimo upływu lat, ciągle stoimy w tym samym miejscu. Spotkałem się ostatnio z kolegą z dawnych lat, któremu podarowałem książkę o przygodach komisarza Zdanowicza. Czyta ją uważnie, ale zadał mi pytanie – czy ja nadałem bohaterom nazwiska podobne do znanych nazwisk literackich, bo zazdroszczę tamtym sukcesu? Ciężko to zniosłem, bo ludziom, którzy żyją swoimi sprawami i mają pracę oraz obowiązki trudno się takie kwestie tłumaczy. No, ale jakoś mi się udało. Ludzie autentycznie wierzą w to, że te zawody nie są ustawione, że sławę i popularność zdobywają ci, którzy są najlepsi. Ja tylko przypomnę, że nie tak dawno temu lansowano – w celu podniesienia sprzedaży – romans Bondy z Mrozem. Dziś ta sprawa nie jest nawet wspominana, bo nie chwyciło, a Bonda ujawniła nie tak dawno swojego partnera, którym jest jakiś całkiem nieznany w świecie rzekomych literatów pan.

W mediach pisarką jest Blanka Lipińska. I ona się tak tytułuje, a także jest tak tytułowana. I co tu zrobić? W zasadzie nic, albowiem pani ta i jej książki znajdują się na listach bestsellerów. Fakty zaś mówią same za siebie. Jak coś jest na liście bestsellerów, to musi być dziełem prawdziwego pisarza.

Pisarz to również taki człowiek, który wypowiada okrągłe i głębokie zdania. I tu mistrzem niedościgłym jest Krzysztof Karoń. Ja bym naprawdę o nim nie wspominał, ale ktoś mi powiedział, że pastor Chojecki w jednym ze swoich programów powiedział, że Karonia wyprodukowała WSI, żeby ocalić Kościół od zagłady. Nie wiem doprawdy jakie tam balety odchodziły na zapleczu karoniady, ale jeśli czołowy antykościelny propagandysta mówi takie rzeczy, to coś go musiało naprawdę zirytować. Ktoś musiał mu poza tym tę formułę podsunąć, bo sam raczej na nią nie wpadł. Powtórzę – żeby ocalić Kościół przed rozpadem WSI wykreowała Krzysztofa Karonia.

Dziś pisarzem jest ten jakiś Overbeek, człowiek ewidentnie nasłany na odcinek polski, którego zadaniem jest pilnowanie, by Kościół i polska historia nie wygrzebały się z bagna, w której wbijały je przez ostatnie dekady postępowe media z TVN na czele. Overbeek jest jawnym oszustem, człowiekiem nie posiadającym zdolności rozumienia czegokolwiek, realizującym napisany przez kogoś program i firmującym ten program swoją wystudiowaną fizjonomią. Niestety nie ma dobrego sposobu, by on zniknął, albowiem – jak powiedział towarzysz Sokrates – jest słowo jest byt. Mówi się więc o Overbeeku, a im więcej się mówi tym jego znaczenie rośnie. Próby polemizowania z jego tezami są żałosne, bo przybierają formę lansu, albo służą temu by wskazać w jego pracy niedoskonałości warsztatu historyka. Jakiego pytam się warsztatu? To jest kompletny debil przecież. On nie wie co mówi! Eksperci zaś telewizyjni podnoszą jego znaczenie mówiąc o błędach warsztatowych. Tak, jakby jakiś warsztat miał kiedykolwiek jakieś znaczenie w nagonkach medialnych. Tak jakby historycy polscy byli mistrzami niedościgłymi i decydowali o tym, kto potrafi, a kto nie publikować według najwyższych standardów. Próba ustawienia polemiki z tym osłem na zasadzie – on jest niechlujny i niepoważny, a my jesteśmy niemal doskonali i wytkniemy mu błędy – to obłąkanie. Niestety uprawiane w Polsce nagminnie. W ten sam sposób polemizowano z Grossem. W ten sam sposób próbowano dyskutować z Kosińskim i jego „Malowanym ptakiem”. Mamy więc sytuację taką – ludzie, którzy zostali wciągnięci do mediów z uniwersytetu, po to, by wzmocnić przekaz i nadać polemice z oskarżeniami Overbeeka jakiś poważniejszy sznyt, są wobec niego całkowicie bezradni. Nikt nie wie kim oni są, nikt ich nie kojarzy z niczym, a już na pewno nie z żadną książką. Nagrody, które im wręczono, żeby umocnić ich pozycję nie mają żadnego znaczenia i wobec manipulacji, jaką stosują ludzie wystawiający Overbeeka są warte co najwyżej parsknięcia. Przeciwko szkolnym lub podwórkowym szantażystom, stosującym wymuszenia, wystawia się najlepszych uczniów w klasie, żeby pokonali tamtych siłą spokoju i swoim wysokim morale. Tyle, że my nie jesteśmy bohaterami książki o przygodach Mikołajka. Pan Overbeek zaś opowiada, że dzięki działalności ustawodawczej PE, Polacy nie będą już mogli bić swoich żon. To jest część zorganizowanej z wielkim nakładem, czynnej od wielu już lat kampanii, której celem jest zniszczenie polskiej rodziny. Ponieważ większość ludzi, którzy w Polsce zajmują polemikami, pisaniem, komunikacją, nie zwraca uwagi na sprawy z zakresu pop kultury, albowiem zainteresowana jest wyłącznie podniesieniem swojego własnego znaczenia, takie programy jak ten, którego elementem jest Overbeek są lekceważone. Uznaje się je za niepoważne, dopóki nie zostanie zaatakowany papież. Wtedy wszyscy wyrażają oburzenie i domagają się przeprosin. Tymczasem jest to już końcówka nagonki propagandowej, której celem jesteśmy od lat. Mało kto zwraca uwagę na to, o czym śpiewa taki Czesław Mozil. Pan ten w swoich kupletach także podkreśla to, że Polacy są brutalni i biją swoje żony, rodzina zaś jest w Polsce synonimem piekła na ziemi. Mozil śpiewa, radio mu to puszcza, ludzie słuchają tego jadąc samochodem, ale nikt się nie przejmuje, bo to nie jest o papieżu. Dziesiątki wykonawców, których kariery są medialną fikcją zajmują się rozmiękczaniem mózgów i sączeniem do głów i serc treści, które w żaden sposób nie powinny się tam znaleźć, ale się znajdują, albowiem skoro jest słowo, jest również byt.

Nieśmiało pragnę tylko zwrócić uwagę, że my tutaj nie zasługujmy na żadne słowo i przez to nie istniejemy. Uważam, że tak jest znacznie lepiej, jeszcze by nas ktoś ustawił w jednym szeregu z Blanką Lipińską, albo z Karoniem. Może też nasłaliby na nas jakiegoś mądralę z akademii, który wytykałby nawigatorom błędy warsztatowe.

Przestrzeń komunikacyjna w Polsce jest otwarta dla wszelkiej maści agentów. Oni się tu pojawiają, są uwiarygodnieni jako pisarze, piosenkarze, autorzy tekstów i muzycy. Od razu znajdują się na listach przebojów i bestsellerów, a ich działalność propagandowa nie interesuje nikogo, no chyba, ze poruszą temat, na którym mogą się bez obaw lansować obrońcy wartości. Wobec jednak tak postawionej kwestii, trudno nie podejrzewać, że jedni i drudzy są ze sobą w zmowie, a ich spory mają charakter pozorny i w istocie nie są poważne. Serio jest tylko oburzenie ludzi, którzy nie wiedzą doprawdy co zrobić, kiedy jakaś nastoletnia łajdaczka wchodzi na pomnik Jana Pawła II, zdejmuje gacie i sika, a jej koledzy robią zdjęcia i to filmują.  Co na to obrońcy wartości? Na razie milczą, bo cóż tu powiedzieć, jak się odnieść to takiego chamstwa? Co innego polemika z pisarzem, który robi warsztatowe błędy, jemu można próbować coś wyjaśnić, może zrozumie i się poprawi…

Przestrzeń komunikacyjna w Polsce – powtórzę – jest oddana wrogiej propagandzie za bezdurno. Złudzeniem jest to, że jakiś medialny przekaz prawicy trafia do kogokolwiek poza przekonanymi. Złudzeniem jest to, że ktoś, poza ciągle tymi samymi ludźmi się nim przejmuje. Oczywiście, mamy wiele szczęścia, bo nikt też nie specjalnie przejmuje się całą tą niby komunikacją. I dlatego też my tu jeszcze żyjemy. Bonda zaś musi puszczać o sobie reportaże w programie „Alarm”. Jest tam jednak uważana za pisarkę, podobnie jak Overbeek, choć napisała paszkwil na wyklętych. Komarenko zaś, jak słyszałem, ponoć występuje w TVP…To doprawdy niezwykłe. No i Blanka Lipińska ciągle jest na listach bestsellerów. I pozostanie tam jeszcze długo.

mar 162023
 

Wróciłem wczoraj z dalekiej podróży. Musiałem bowiem na kilka dni wycofać się w zacisze gabinetów lekarskich i dokonać tam różnych oględzin wykluczających szczególne przypadki schorzeń. Na szczęście wszystko poszło dobrze i możemy znów skupić się na tym, co lubimy najbardziej.

Jak to już zostało ustalone ponad wszelką wątpliwość, literatura starożytna stanowi niewyczerpane źródło inspiracji dla współczesnego, świadomego człowieka. Bynajmniej nie ze względu na swój metaforyczny charakter, ale na dosłowność, która ukrywana jest tam pod przeróżnymi figurami. Zajrzałem wczoraj do „Żywotów” Plutarcha i zamyśliłem się głęboko, jak Raskolnikow w piosence Andrzeja Garczarka. We wstępie do biografii króla Sparty Agisa, czytamy, że lacedemońscy eforowie pilnowali, by Spartiaci, którzy dzierżą nadaną im państwową ziemię, obrabianą przez helotów, nie posiadali prywatnego majątku. Takie prawo wprowadził ponoć Likurg. Praktyka jednak była taka, że zarówno sami eforowie, jak i owi dzierżawcy państwowych gruntów, a także królowie podatni byli na przekupstwo. Autor tego wstępu do żywota Agisa, nie wyjaśnia co to może oznaczać w praktyce, ale my możemy się domyślić. Jeśli państwo jest właścicielem ziemi i obdziela nią zasłużonych w walce o państwo obywateli, którzy otrzymują ją w raz z ludzkim i zwierzęcym inwentarzem, to przekupstwo urzędników państwowych oznacza, że ta ziemia przekazywana jest komuś innemu. Komu? To jest w tym wstępie wskazane wprost – Ateńczykom. A zapewne nie tylko im. Autor wstępu pisze bowiem, że Temistokles i Perykles dysponowali specjalnym funduszem na przekupywanie spartańskich eforów. Teraz mała dygresja – widzimy do czego prowadzi tak zwana żelazna dyscyplina i surowe wychowanie – do krańcowej degeneracji. Tak to trzeba określić. Myśli nasze jednak biegną dalej, a kiedy czytamy kolejne zdanie w tym wstępie, zaczynają wręcz galopować. Oto – pisze autor – po Wojnie Peloponeskiej prawo dziedziczenia w Sparcie zostało całkowicie zdefasonowane. Przypomnijmy – Sparta tę wojnę wygrała, narzuciła Atenom upokarzający pokój, kazała zburzyć mury miejskie, narzuciła władzę trzydziestu tyranów, którzy doprowadzili do eksterminacji ateńskich elit. Sama jednak, z przyczyn, które nie zostały ustalone, doprowadziła do dewastacji najważniejszego prawa – prawa dziedziczenia. Wprowadzono bowiem tak zwaną wolność testamentów. To znaczy, że rodzice mogli odsunąć od dziedziczenia własne dzieci i przekazać majątek komuś innemu. Na przykład osobie, która już miała wiele ziemi. Doprowadziło to w końcu do sytuacji, kiedy cała nadająca się do uprawy ziemia lacedemońska skupiona została w rękach siedmiuset osób.

Autor wstępu opisuje to tak – bogaci pomijając dzieci, a nawet krewnych testowali na rzecz innych bogaczy. To jest niezwykłe i w naszym świecie trudne do wyobrażenia. Jakie więzi emocjonalne lub może jakieś inne łączyły ludzi majętnych i prowadziły do wykluczenia z testamentów rodzonych dzieci? Oczywiście, jeśli przypomnimy sobie nawet pobieżnie, jak wyglądał ustrój Sparty i wychowanie spartańskie, możemy to wytłumaczyć tą właśnie specyfiką. Rodzice nie czuli więzi z dziećmi, albowiem ich wychowaniem zajmowało się państwo. Wróćmy teraz do początku – państwo to, wychowujące spartańskie dzieci, było stale i systematycznie korumpowane przez wrogów zewnętrznych. Autor wstępu do żywota Agisa, wymienia jedynie Ateńczyków, ale z całą pewnością sił, które próbowały deprawować eforów i króla w Sparcie było znacznie więcej. Po Wojnie Peloponeskiej Ateńczycy już raczej się nie liczyli i zmianę, zwaną wolnością testamentów, z całą pewnością wymusił ktoś inny. Ktoś, kto musiał cieszyć się w Sparcie całkowitym poparciem i akceptacją. Zwróćmy uwagę na podstępny charakter tego nowego prawa, ma ono w nazwie – przyjętej i obowiązującej – słowo „wolność”. To zaś oznacza, że jest częścią jakiegoś szerszego przedsięwzięcia, w którym dużą rolę grała propaganda. Wyszła ta akcja naprzeciw oczekiwaniom wielu spartańskich możnych, którzy zapewne myśleli o tym, by stać się jeszcze bardziej potężnymi. Czyim kosztem? Wszak właśnie odnieśli sukces w trwającej ćwierć wieku wojnie? No właśnie…Możemy postawić taką oto hipotezę – możni w Sparcie, przekonani o własnej sile i przebiegłości, poczuli, że porządek, którego są produktem, jest dla nich nie do zniesienia. Wszystko to czym żyli ich przodkowie przez setki lat stało się, po zwycięskiej wojnie, ciężarem. Oni musieli pragnienie pozbycia się tego ciężaru wyrazić wprost, a naprzeciw ich oczekiwaniom ktoś wyszedł, na ustach zaś jego drżało słodkie słowo „wolność”.

Postawmy kolejną hipotezę – Sparta była państwem piekielnym, w którym stale i z różnych przyczyn powiększała się ilość biedoty i malała ilość posiadaczy zdolnych do obrony państwa. Wolność testamentów była tylko kroplą, która wypełniła czarę. Sparta była państwem groźnym, albowiem najbardziej wyraźnym i nie pozwalającym na żadną polemikę elementem kultury spartańskiej była sprawność bojowa ciężkozbrojnej piechoty, wychowanej w duchu i według zasad agoge. Nawet jeśli by przekupiono wszystkich, Sparta pozostawała problemem dla ewentualnych najeźdźców, albowiem mogła wystawić armię hoplitów, którzy na pewno nie daliby się pokonać.

Kiedy w wyniku wolności testamentów bogactwo przeszło do rąk kilku setek wybrańców, a bieda rozpanoszyła się wszędzie, doszło do buntu, któremu przewodził niejaki Kinadon. Stanął on na czele ludzi tak wściekłych, że gotowi byli oni rwać zębami ciała bogaczy. Został jednak pokonany i stracony. Ciekawe przez kogo został pokonany, skoro zarówno on, jak i jego ludzie byli produktem agoge? Tego jeszcze nie wiem, ale być może odpowiedź znajduje się w żywocie Agisa. Ta lektura jeszcze przede mną. Wstęp był zbyt wstrząsający, by mógł przejść dalej.

Na koniec zostawiłem najlepsze. Pisze nam autor wstępu, że po pokonaniu buntowników, wolność testamentów rozkwitała. W końcu doszło do tego, że dwie piąte ziemi w Sparcie przeszło na własność kobiet, albowiem – rozumiem, że nagle, bo zostało to odnotowane jako anomalia – stały się one głównymi spadkobierczyniami. To spowodowało, że o Sparcie zaczęto mówić, jako o kraju, w którym rządzą niewiasty. I ta powtarzana bez zrozumienia brednia funkcjonuje do dziś, albowiem wielu współczesnym kobietom, zafascynowanym tamtymi czasami, albo nawet tylko zwracającym okazjonalnie uwagę na takie ciekawostki, wydaje się, że to była – po pierwsze – prawda, po drugie – że szczegół ten upodabnia Spartę do czasów współczesnych. To jest oczywiście nadużycie i jawna śmieszność. Kobiety w Sparcie nie posiadały żadnej władzy, nie posiadali jej nawet skorumpowani eforowie, ale ci, którzy zdecydowali, że należy spartańskim możnym umożliwić swobodne wybieranie spadkobierców.

Jak już tu wcześniej wspominałem sprawy dziedziczenia były w całej Grecji traktowane serio. Poznajemy to po szczególnym stosunku do kobiet, które w zasadzie pozostawały poza życiem publicznym, jak można domniemywać z tego powodu, by nie było pokus, które doprowadzałyby do poczęcia spadkobierców z nieprawego łoża. Ci co prawda nie mogliby dziedziczyć w wielu miastach, ale kiedy byłaby ich odpowiednia liczba, stanowić mogli cenny zasób, dla którego warto pokusić się o zmianę prawa. Jeśli więc w Sparcie uwolniono testamenty, kolejnym etapem mogło być uwolnienie łon kobiet. I to już rzeczywiście zbliża Spartę do czasów w których żyjemy. Wolność bowiem w decydowaniu o tym, co kobieta może robić ze swoim łonem jest najważniejszym dziś postulatem. Nikt jednak nie wiąże tego z dziedziczeniem i jego konsekwencjami, a szkoda, bo może powinien.

Kwestia stosunków w Sparcie pozostaje niewyjaśniona, autor wstępu bowiem porzuca te fascynujące kwestie i skupia się na polityce, która doprowadziła do osłabienia państwa. To próbował ratować król Agis IV, ale mu się nie udało, albowiem zabili go reakcjoniści. Nie wiem jeszcze dokładnie kto to taki, ale liczę, że dowiem się z żywota króla Agisa.

Co z uwolnionymi łonami kobiet? Myślę, że to one właśnie wydały owych reakcjonistów, nie wiem tylko kogo owe uwolnione i wzbogacone majątkiem kobiety wybrały na swoich nowych mężów. Bo skoro one dziedziczyły, i to jest wyraźnie wskazane, to raczej jasne jest, że mężowie pochodzący ze Sparty nie mieli w sprawie majątku nic do powiedzenia. Ktoś jednak te łona musiał zagospodarować? Do jakiej organizacji i jakiej rasy należeli ci mężczyźni? This is the question, jakby powiedział Raskolnikow.

I teraz jeszcze jedna, szalenie istotna sugestia. Przypomnę, że mówimy o czasach, w których do najbardziej istotnych momentów w życiu zalicza się wytyczanie dokładnie pomierzonych parcel pod budowę domów i gospodarstw. Sposoby wytyczania owych parcel, oparte na formułach liczbowych spędzają sen z powiek myślicielom i politykom. Po wiedzę dotyczącą stosunków liczbowych i praktyki mierniczej w terenie, jeździ się do Egiptu i tam płaci się ciężkie pieniądze kapłanom, którzy te informacje udostępniają. Towarzysz Pitagoras, kiedy udało mu się zrozumieć na czym polega powiększanie kwadratów w terenie, złożył bogom hekatombę, czyli zarżnął stado bydła kupionego za własne pieniądze. Były to więc sprawy poważne, a liczby były tą jakością, która porządkowała tamten świat. Czy wobec tego trudno uwierzyć w to, że istniała jakaś organizacja, która za pomocą liczb była w stanie opisać fluktuacje w jakiejś zamkniętej ograniczonej społeczności, liczącej kilka tysięcy uprzywilejowanych? Następnie zaś – po wskazaniu i zanotowaniu odpowiednich formuł – wpłynąć na dynamikę tych fluktuacji, za pomocą odpowiednio spreparowanych aktów prawnych? Nie wiem. Tylko pytam, albowiem jako człowiek praktyczny, nie mogę i nigdy nie mogłem uwierzyć w to, że istnieje coś takiego, jak matematyka teoretyczna – liczenie dla samego liczenia i pogłębianie w nieskończoność wiedzy, która nie znajduje żadnego praktycznego zastosowania. Może więc zastanowimy się wspólnie na tym, czy taka operacja była w ogóle możliwa.

mar 152023
 

Dziś jeszcze jestem zajęty, więc zostawiam fragment tekstu z nawigatora

Pokolenie osób, które zdążyły jeszcze przeżyć kilka lat w PRL, zderzyło się dwie dekady temu z treściami, których istnienia nie podejrzewało albo nie mogło w nie uwierzyć. Na rynku księgarskim znalazły się nagle treści opowiadające o zesłańcach na Syberię, Daleki Wschód, do Magadanu i republiki Komi. Nikt nie był przygotowany na grozę, którą zawierały wspomnienia zesłańców, choć wielu miało krewnych, którzy przeżyli wojnę, zesłania i wywózki. Prawie normalność Polski Ludowej dawała ludziom pewien spokój i komfort, a ledwie znośne warunki życia – tak je bowiem postrzegano – skutecznie odciągały uwagę od wszelkich zagadnień niezwiązanych z codziennym życiem.

Nagle okazało się, że to co w PRL wydawało się okropieństwem, a nawet to co pokazywano w filmach o niemieckich obozach koncentracyjnych, jest po prostu żartem wobec opisów egzystencji i pracy w sowieckich łagrach na dalekiej północy. Opowieści te, na pół legendarne, mroziły krew w żyłach, widok zaś sowieckich żołnierzy i defilad pierwszomajowych, które jako dzieci oglądaliśmy mocno znudzeni w oczekiwaniu na amerykańskie kreskówki, był już czymś zupełnie innym. Mogliśmy mieć oczywiście pretensje do starszych i mogliśmy mówić do nich – dlaczego nam nie powiedzieliście?! Oni jednak tylko wzruszali ramionami albo mówili – opowiadaliśmy, ale nie chcieliście słuchać, a gdzie jeszcze wierzyć.

Codzienność PRL usypiała naszą czujność; nawet uliczne ekscesy, strajki, demonstracje i cały zgiełk końca lat osiemdziesiątych jej nie wzmogły. Sowieci wydawali się czymś oswojonym, normalnym, może nieco egzotycznym, ale w istocie czymś odległym i niegroźnym. Było inaczej. I jest nadal inaczej, a wypadki na Ukrainie tylko to potwierdzają. Nie można więc myśleć o nich jak o kimś, kto zmienił się z czasem. Nic się nie zmieniło. Przede wszystkim zaś nie zmieniły się ich zamiary.

Przejdźmy teraz do najstraszliwszych legend związanych z wywózką niewinnych ludzi na Kołymę, czyli ten obszar Syberii, który położony jest w dorzeczu rzeki o tej nazwie, wypływającej z Gór Czerskiego. Wiele z nich, kolportowanych dawniej, nie znalazło potwierdzenia w źródłach i dokumentach, ludzie, którzy je powtarzali, umarli i dziś nikt nie chce za bardzo wierzyć, że były prawdą. Choć przecież trudno uwierzyć, słuchając innych, potwierdzonych okropieństw, że mogły prawdą nie być. Taka jest historia o olbrzymich barkach, na których przewożono polskich jeńców, żołnierzy AK, wywiezionych na Daleki Wschód po II wojnie światowej. Barki te wypchnięto w morze, a następnie zatopiono w lodowatych wodach, a na każdej było od 1600 do 2000 ludzi.

Straszliwe są opowieści o pomieszanych z politycznymi kryminalistach, którzy nie posiadając już żadnych cech ludzkich, przygotowywali na etapach gwałty, których ofiarami padały wiezione na zsyłkę kobiety. Ofiary, których nikt nie bronił, wrzucane były następnie wprost do oceanu.

Przerażające są historie o statkach z więźniami, które wyruszyły w morze, a potem – wskutek gwałtownej zmiany temperatury – zamarzły daleko od lądu. Wszyscy znajdujący się na ich pokładzie ludzie zamarzli.

Epizody te, jakże depresyjne i smutne, dotyczą przecież tylko etapu przejściowego, dowozu więźniów na miejsce zsyłki, które nazwane zostało piekłem, choć panował tam przerażający chłód i szalały lodowate wichry. Lato trwało ledwie trzy miesiące, a przez pozostałą część roku ludzie marzli i umierali z zimna.

O tym, że na Kołymę trafiali ludzie niewinni, było dla wszystkich jasne. W oczach, bowiem, sowieckiej sprawiedliwości każdy, kto chodził po ulicy, był podejrzany, ci zaś, którzy trafili na przesłuchanie, byli już osądzeni. Ta straszliwa pogarda dla życia i losu pojedynczych ludzi była w czasach późniejszych, kiedy pamięć o piekle i ono samo zatarło się we wspomnieniach, przedmiotem żartów. Dziś wizja Kołymy powraca i chyba nikomu nie chce się z niej śmiać.

Organizacja pracy w kopalniach metali kolorowych wokół Magadanu i w dorzeczu Kołymy spoczywała na przedsiębiorstwie Dalstroj, które było początkowo niezależnym od systemu GUŁAG konsorcjum, ale w latach trzydziestych zostało wciągnięte w ten system. Oznaczało to gwałtowne pogorszenie życia więźniów i mieszkańców osad przy łagrach, bo i tacy tam byli, choć wydawało się, że już w żaden sposób nie można było popsuć sytuacji tych ludzi. Nowi komendanci wywodzący się wprost z OGPU potrafili tego jednak dokonać. O ile wcześniej priorytetem było wydobycie złota stanowiącego główne zasoby tych terenów, o tyle zarządcy z GUŁAG-u uważali, że celem istnienia obozów pracy nad Kołymą jest udręczenie jak największej ilości ludzi. A ludzi przez łagry wokół Magadanu przewinęło się naprawdę wielu. W mieście do dziś mieszkają przedstawiciele ponad 80 narodowości, którzy są potomkami zesłańców, którzy pozostali tu na zawsze w bezimiennych mogiłach lub – po amnestii – stali się osadnikami na tych niegościnnych terenach. Większość ludzi, którzy się tu znaleźli, nie opuściła tych terenów już nigdy, stały się one dla nich albo grobem, albo domem. I nie wiadomo doprawdy, która alternatywa jest gorsza. Nikt bowiem, kto myśli dziś i myślał dawniej, mieszkając w PRL, o komunizmie, nie wyobrażał go sobie tak jak wygląda krajobraz nad Kołymą – dziś przecież już oswojony nieco, ucywilizowany, a przecież dalej brutalny i nieludzki.

Ksiądz Andrzej Zwoliński tak opisuje w książce Złote piekło Kołymy tworzenie się potęgi przedsiębiorstwa Dalstroj:

Początek łagrów Kołymy miał miejsce 320 km od Magadanu, między Ust-Omczug i Nielkoba, w 1931 roku. Był efektem drugiej kołymskiej wyprawy geologicznej S. I. Czernieckowo. Obecność rudy ołowiu odkrył tam później, w roku 1936, geolog B.I. Filerow. Były to cztery żyły mające od 5 do 10 cm średnicy. Szacunki mówiły o 10 tysiącach ton ołowiu i wspominały także o innych surowcach . Do podjęcia pierwszych prób wydobycia zatrudniono 600 osób, w tym 20 procent wolnych pracowników (120) osób i 480 więźniów. Szacuje się, że w latach rozkwitu Dalstroju przewożono na Kołymę rocznie 120 000 – 125 000 więźniów.

Więźniów przywożono statkiem z jednego z najbardziej prymitywnych więzień tranzytowych, które usytuowane było we Władywostoku na wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Więźniów, którzy docierali tam po kilku tygodniach jazdy pociągiem (podróż koleją do Zatoki Nachodzi trwała średnio 47 dni), trzymano w oczekiwaniu na statek w placówce Wtaraja Rieczka kołoWładywostoku ( w 1938 roku powstały dodatkowe obozy przejściowe: Zatoka Nachodka i Wanino). Dla wielu więźniów brakowało miejsc w barakach, więc musieli przebywać pod gołym niebem.

mar 142023
 

Ponieważ dziś i jutro będę trochę zalatany, zostawiam Wam fragment tekstu z ostatniego numeru „Szkoły nawigatorów”

Feliks Paweł Wierzbicki, choć w roku 1996 odsłonięto jego pomnik na cmentarzu w San Francisco, pozostaje dla polskiego czytelnika postacią całkowicie nieznaną. Mimo że żył dość krótko, pozostawił po sobie tom stanowiący zapis wrażeń i spostrzeżeń z czasów gorączki złota w Kalifornii.

Jak w ogóle doszło do tego, że urodzony na Wołyniu Wierzbicki znalazł się w Ameryce w czasach, kiedy Kalifornia znalazła się w orbicie wpływów Stanów Zjednoczonych? Był powstańcem listopadowym, brał udział w bitwie o Olszynkę Grochowską, a także w bitwie pod Ostrołęką. Po upadku insurekcji jego oddział przekroczył granicę z Galicją i został tam internowany. Kiedy Wierzbicki opuścił austriackie więzienie, miał dziewiętnaście lat. I wtedy właśnie postanowił wyemigrować do Ameryki. W USA Wierzbicki skończył studia medyczne, uzyskał tytuł doktora i nawet zaczął praktykować w mieście Providence położonym w stanie Rhode Island. W roku 1846 odmienił całkowicie swoje dotychczasowe życie i zaciągnął się do armii, która wyruszyła na wojnę z prezydentem Meksyku. Tak właśnie znalazł się w Kalifornii. Po zakończeniu wojny osiedlił się w San Francisco. W czasach gorączki złota przemierzał kraj i zapisywał to, co udało mu się zobaczyć. Efektem była niewielka książka, która ukazała się w roku 1854 we Lwowie pod tytułem Opis Kalifornii pod względem jeograficznym, statystycznym i geologicznym.

Wierzbicki koncentruje się w swojej książce na sprawach życia codziennego, a jest w swoim opisie niesłychanie dokładny. Kiedy wybucha gorączka złota w miastach i miasteczkach Kalifornii, wszystko zmienia się w zasadzie od razu. Tak to ujmuje obserwujący te sprawy polski emigrant, dobrze już zadomowiony w USA.

Prości majtkowie żądają 100 dolarów miesięcznie, zwykle czterema wołami zaprzężone wozy są najmowane za 50 dolarów dziennie, а służący jak na przykład kucharz bierze dziennie 25 dolarów. Taki był stan rzeczy blisko trzy miesiące, а z tego powodu nasze miasteczko wyglądało jakby po morowem powietrzu.

Wierzbicki, który wędrował po złotonośnych terenach, zajmował się jako lekarz także stanem zdrowia poszukiwaczy. Ocenił go jako fatalny, a warunki panujące w miejscach występowania złota, na przykład w dolinie Sacramento, jako nie nadające się do życia. Upał był tam według niego większy niż w najgorętszych regionach Brazylii. Nie lepiej ocenił Polak wydajność pracy poszukiwaczy, którzy marnują zdrowie i narażają życie w tych niegościnnych okolicach.

Miejsca, w których złoto się znajduje, położone są po większej części w potokach płynących przez żółtoczerwone łożyska wśród skalistych okolic. Czyściejsze złoto bywa w niższych potokach, ale zmieszane z pewnym rodzajem czarnego piasku i żółtawej ziemi, tę oddzielają łatwo w naczyniach napełnionych wodą, z których rozpuszczoną ziemię w raz z wodą wylewają а osiadłe na dnie złoto i piasek wykładają na deski, suszą, а po wyschnięciu za pomocą mieszków wydmuchują piasek, а złoto zostaje. Ale ten sposób jest bardzo niedokładnym i można z pewnością orzec, że najmniej trzecia część złota zostaje zmarnotrawioną.

Nie może jednak Wierzbicki, ze zgrozą opisujący sprzedaż butelki wódki w jednej z kopalń za 48 dolarów, ukryć swojego podziwu dla ludzi gwałtownie wzbogaconych na złotym piasku przywożonym do San Francisco.

Na położonym od południa Amerykańskim brzegu о 16 mil od głównego potoku, PP. Neilly i Crowly z 6 robotnikami, w 6 dniach 10 i pół funta złota – wypłukali, Z łoża suchej wyrwy tegoż samego potoku, wydobyli w dwóch dniach PP. Daly i Recooms z oddziałem Indianów i białych, złota w wartości 17 000 dollarów; а w drugiej suchej wyrwie, niedaleko od poprzednich, 30 000 tysięcy funtów złota w trzech dniach zebrano. Pan C. J. Nymann duchowny i do pracy nienawykły, zapewniał mię, że pracując około 5 godzin na dzień wypłukał złota wartości 50 dolarów Pan Vaca Nowomexykańczyk, mieszkający około 50 mil od Sutters, opowiadał mi, że z czterema ludźmi w 7 dniach 17 funtów złota otrzymał; i mnóstwo takich przykładów mógłbym jeszcze przytoczyć. Pomimo tego nie ma podobieństwa, żeby te kopalnie mogły się kiedy wyczerpać, bo złoto znajduje się w niezmiernie rozszerzonej okolicy tego kraju, i ziemia jej tak obficie w sobie go zawiera, że można powiedzieć, że ziemię zastąpiło złoto а szczególniej w dolinach i w łożach potoków, gdzie ziemia została wodą spłukana, а złoto pozostało.

 

Wierzbicki, wskazując na niedole i nieszczęścia prawdziwych poszukiwaczy udręczonych klimatem doliny Sacramento, odróżnia ich wyraźnie od ludzi, którzy żyją ze złota, ale nie są poszukiwaczami. Dość dokładnie analizuje skład etniczny i zawodowy ludzi przybywających do Kalifornii w poszukiwaniu złota. Wśród nich znaczny odsetek stanowią żołnierze zbiegli ze swoich jednostek, a także marynarze, którzy opuścili statki i okręty. Wielu bardzo przybyszów pochodzi z Hawajów, a miejscowi zaniepokojeni są możliwością całkowitego opuszczenia Honolulu przez mieszkańców wyjeżdżających do Kalifornii. Wśród tej zbieraniny wiele jest band rabujących uczciwych poszukiwaczy nie gorzej niż sprzedający im alkohol po 48 dolarów za butelkę pośrednicy. Wierzbicki, którzy zawitał także w góry Sierra Nevada, pisze, że żyjących nie wiadomo z czego indywiduów, stale noszących przy sobie broń a nie prowadzących żadnych prac przy złotonośnych strumieniach, było tam bardzo dużo.

Jak wspomina, a w Kalifornii parał się też zawodem nauczyciela, większość jego uczniów po prostu porzuciła szkołę i ruszyła w góry Sierra Nevada w poszukiwaniu złota. To postawiło go przed koniecznością podjęcia innej pracy zarobkowej. Ta zaś mogła być tylko jednego rodzaju – poszukiwanie złota. Tak oto opisuje swoje przygody:

 

 

Już przed kilkoma tygodniami donosiłem, że gorączka zółciana szerzyła się w mojej szkole i że wszyscy moi uczniowie odbiegli mię, со teraz zmusiło mnie złoto wykopywać lub też zupełnie nic nie robić. Pan Egmann, z którym pierwej kraj rozmierzałem, widział się zmuszonym toż samo uczynić, pracuję więc z nim i dobrze nam, bo w ostatnich trzech tygodniach wypłukaliśmy 800 dolarów na osobę. Wczoraj wypłukałem sam w 15 godzin 1 funt złota; każda robota jest tu nadzwyczaj dobrze płacona i przekonany jestem, że to jeszcze kilka lat potrwa, ale niepodobna jest nawet na miesiąc oznaczyć, jak się stosunki ułożą, bo napływ każdodziennie przybywających robotników jest tak wielki, że się zdaje do prawdy niepodobnem. Wartość złota co dzień z ziemi wybierana jest bardzo znaczna, pracujący zyskują od pół do 2 funtów złota dziennie; а bywały wypadki, że szczęśliwi 1 funt na godzinę wydobyli. Ale naturalnie trwać to długo nie może, wiele bogatszych kopalń są już zupełnie ogołocone ze złota а jest wątpliwą rzeczq czy dobre miejsca odkryją, а zresztą wiele zależy od szczęścia, każdy jednakże, który idzie z pospolitą pilnością i przezornością do roboty, może się spodziewać, że dziennie wypłucze od 1 do 2 uncyi złota.

Na brzegach okolic kraj jest bardzo zdrowy, ale nad rzekami panuje gorączka i febra.

mar 132023
 

Jak pamiętamy, w zeszłym roku Polska wystawiła swojego kandydata do Oskara i był to film „Sukienka” opowiadający o niskorosłej kobiecie zakochanej w kierowcy ciężarówki. W mojej ocenie całkowity absurd jeśli patrzeć na rzecz z punktu widzenia widza, któremu szarpie się nerwy o wiele bardziej wydumanymi emocjonalnymi szantażami. Film oczywiście przepadł, bo w Hollywood nikogo takie rzeczy nie interesują. W tym roku, człowiek, który nigdy nie powinien nakręcić żadnego filmu, albowiem nie rozumie on o co w filmie chodzi, czyli Jerzy Skolimowski, wystawił swoje dzieło zatytułowane „IO”. Film opowiada historię smutnego osiołka. Oczywiście nikt nie zwrócił na ten obraz uwagi, a Skolimowski, już na długo przed oskarową galą, mówił, że nagrody nie będzie. Zapewne po to, by przygotować naiwnych na ten nieszczęśliwy moment, jakim stało się ogłoszenie wyników głosowania.

Trzeba sobie zadać pytanie – po co polskie filmy w ogóle biorą udział w takich konkursach? Trudno to zrozumieć, ale jedynym powodem jest chyba to, że ludzie, których tu uważa się za zasłużonych, znanych i profesjonalnych, a którzy w Hollywood znaczą mniej niż meksykańska sprzątaczka, mieli ciągle te swoje pięć minut sławy wydłużające się w nieskończoność. Do tego należy dołożyć krytyków, którzy nie mogliby przecież żyć, gdyby Polska nie wystawiała filmów w konkursach. Wczoraj, przez pół dnia, TVP Info pokazywało krytyka Adamskiego, który jest takim samym krytykiem, jak Skolimowski reżyserem, a może nawet gorszym. Pan ten bełkotał coś w rejestrach, których w Hollywood w ogóle nikt nie słyszy, a on uważa, że to jest język właściwy do tego, by komunikować się z widzami.

Teraz mała dygresja, która jest niestety konieczna. Na tę całą galę nie zaproszono prezydenta Zełenskiego, choć Ukraina się o to starała. Nie zaproszono, albowiem jest on biały. Wojna zaś, którą Ukraina prowadzi z Rosją, jest wojną białych. I nie można im przez to współczuć. Widzimy więc na czym opierają się kryteria doboru filmów i tematów, które omawiane są w kuluarach festiwalu Oskarowego. Musi być o czarnych, albowiem tylko oni zasługują na współczucie i zrozumienia. Nie karlice i nie osły, im nie należy się nic. Jeśli zaś komuś się zdaje, że poprzez swój film wkracza w jakieś rejony emocji bardzo subtelnych, ten chyba oszalał ze szczętem. Film to prezentacja z gruba ciosanych postaw, które pokazywane są w politycznym świetle, na tle różnych, rzekomych problemów, ważnych dla współczesnego świata. O tym co jest ważne, a co nie decyduje ten kto płaci. Jest kilkanaście schematów sytuacji, które można pokazać w filmie i one są przenoszone w czasie i przestrzeni, przez różnych reżyserów, po to, by stworzyć wrażenie różnorodności. W sukcesie filmu pomagają wielkie budżety i zdecydowani oraz całkowicie oddani swojemu zajęciu aktorzy, którzy żyją na pograniczu szaleństwa kub zwyczajnie są chorzy psychicznie. No i najnowocześniejsza technika, ona też pomaga. Nawet jednak jeśli zgromadzimy te wszystkie elementy i użyjemy ich do zrobienia filmu, nie ma gwarancji, że będzie Oskar. Niemcom się udało dostać Oskara, myślę, że przez to iż film był ekranizacją całkiem niezłego tekstu, a lobby niemieckie w Hollywood jest dość mocne. Jeśli jakiś film robiony po taniości, dostaje Oskara, muszą być po temu ważne i wyraźne powody. W przypadku polskich filmów takich powodów nie było.

Wróćmy jednak do meritum. Filmy w Polsce kręci się po to, by utrzymywać lokalną czeredę fachowców i znawców, którzy nie mają szans na żadne nagrody i w ogóle na to, by ktokolwiek zwrócił na nich uwagę. Miotają się jedynie pośród słabych bardzo naśladownictw lub taniochy, a po wódce mówią, że tacy jak my laicy, gówno z tego rozumieją, bo chodzi przecież o pieniądze. No i oczywiście podkreślają, że oni wiedzą iż Oskar to mrzonki.

Zejdźmy teraz na samo dno piekła, czyli do miejsca gdzie wykuwają się strategie. Jest kilka ważnych, podstawowych założeń strategicznych, z których nie wszystkie da się rozpoznać i nazwać. Niektóre są tylko wyczuwalne intuicyjnie, a o ludziach, którzy potrafią je zastosować w praktyce, mówi się, że są geniuszami. Być może tak jest, ale ja uważam, że jeszcze większymi geniuszami będą ci, którzy je kiedyś precyzyjnie opiszą. Spośród najważniejszych założeń skutecznej strategii wymienię dwa. Pierwsze – nigdy nie zwracaj na siebie uwagi zbyt wcześnie. Kolejne dotyczy hierarchii i zasad, które obwiązują na terenie, gdzie zamierzamy odnieść sukces. Nie można w ogóle startować w zawodach, które są ustawione w sposób jawny, a do tego bardzo kosztowne. Takiemu startującemu bowiem wydaje się, że jest zawodnikiem, a w rzeczywistości jest publicznością. Lub wręcz tłem. Jak jest bardzo głupi, to będzie się ekscytował udziałem w zawodach i opowiadał, jak było świetnie, choć nagrody przecież nie dostał. Ważne jest jednak uczestnictwo. To nie prawda, ważne jest osiągnięcie sukcesu i zdobycie nagrody. Uczestnictwo jest nic nie warte. Jeśli zaś mamy świadomość, że nie uda nam się ta sztuka, nie możemy brać udziału w imprezie, bo to nas degraduje i skazuje na kolejne porażki. Bo się nie nadajemy po prostu i wszystko tam jest ustawione przeciwko nam. Żeby więc polski film zdobył jakieś autentyczne uznanie, musi być dystrybuowany poza festiwalami, bo one wszystkie są ustawione. W dodatku w sposób na tyle subtelny, żeby nikt nie wskazał tego wprost. To nie znaczy, że nie ma dystrybucji poza festiwalowej. Ona jest i należy to wykorzystać do zrobienia skandalu, który będzie się nakręcał w miarę jak środowisko filmowców wyrażać będzie oburzenie. I tu kolega Wacław podsunął znakomity pomysł. Należy zrobić film o tym, jak Karol Wojtyła walczył z pedofilami-konfidentami SB. Taki film promowany byłby za darmo, kupowany pokątnie wszędzie. Lansowany z każdej ambony, a koszt jego promocji i dystrybucji spoczywałby na naszych wrogach. Dlaczego taki film nie powstanie, a będą powstawały dalsze filmy Latkowskiego? Bo środowisko filmowców, które używa języka filmowców, czyli znanego nam dobrze bełkotu, prezentowanego wczoraj przez krytyka Adamskiego, przekona polityków, do których należy w tym wypadku decyzja, że to jest niepotrzebne. Film taki bowiem unieważni świat, w którym żyją ci ludzie i ich egzystencja stanie się bezsensowna. Nie będzie można już wtedy mówić o tym, że jak kolejny geniusz zrobi następnego roku film o karlicy galopującej na ośle w pogodni za kierowcą TIRA, to Oskar w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny będzie pewny. I tak się to kręci.

Jeszcze prośba mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

mar 122023
 

Od kilku dni na twitterze widzimy wysyp prawdziwy wypowiedzi, które dyskredytują książkę i emitowane w przestrzeni publicznej treści, których autorem jest dziwna osobistość z Holandii imieniem Ekke. Najzabawniejsze są te, które wskazują, że książka tego Holendra jest wewnętrznie sprzeczna. Mówi to pan, niedawno wyróżniony, z wielką bardzo pompą, nagrodą, której nazwy niestety nie zapamiętałem. Wygląda jednak na to, że ta nagroda sprawiła iż stał się jedną z osób przeznaczonych do polemiki z autorami atakującymi Jana Pawła II. Powtórzę – książka jest sprzeczna wewnętrznie – to jest doprawdy niezwykłe. Czy diabeł przejmuje się tym, że jego pokusy są wewnętrznie sprzeczne, nielogiczne i w zasadzie dęte? No chyba raczej nie. Wskazywanie więc, że człowiek, który na zlecenie najpewniej Moskwy, a być może samego Belzebuba, za czyimś pośrednictwem napisał tę książkę, pracując wiele dni, zamieścił tam treści wewnętrznie sprzeczne, jest dość zabawne. To jak w słabych tłumaczeniach filmów z Arnoldem, takich z dawniejszych czasów, kiedy Arnold, zatrzymuje jakiegoś bandziora na motocyklu i woła do niego wymachując strzelbą – You madafaka, fuck of z tego siodełka!!! A lektor czyta polskie tłumaczenie, które brzmi – zejdź z motoru, bo cię ustrzelę.

Może nazwę rzecz wprost, żeby nie zarzucano mi tu krętactwa. Korzystając z poważnego zamieszania, które słusznie nazywane jest drugim zamachem na papieża, parę osób usiłuje ustawić się na pozycji na tyle wygodnej, by umożliwiła start do polityki. Czyni to, jak zwykle w Polsce, za pomocą argumentów kojarzących się z wartościami konserwatywnymi, rozsądkiem i realizmem, a także przywiązaniem do prawdy. Mniejsza czy ludzie ci czynią to świadomie, namówieni przez kogoś, czy z dlatego, że im się wydaje iż tak właśnie trzeba. Efekt jest taki – tamci nakręcają koniunkturę, a nasi czynią z siebie pudło rezonansowe, żeby dobrze wypaść i może się na coś załapać. W tym czasie gazownia odwołuje spotkanie z kolegą Ekke, rzekomo z powodu zagrożenia, jakie stwarza wyjąca katolicka tłuszcza. Nie ma żadnej tłuszczy, wszyscy to widzą, są faceci z garniakach, którzy mówią, że książka Maxima culpa, jest wewnętrznie sprzeczna, a przez to niewiarygodna. To zaś świadczy o tym, że tamci mają w  nosie, co będzie się mówić po naszej stronie. Oni tego nawet nie zauważą i nic ich to nie obchodzi, albowiem realizują swój plan. Ten zaś opiewa na wskazanie, że zwolennicy Jana Pawła II, to bydło zdolne do wszystkiego. I będą robić wszystko, byle to udowodnić. Bez oglądania się na jakieś głosy z naszej strony. Te zaś jednak padają, ale poprzez takie sprofilowanie techniki walki są interpretowane jako komiczne albo cyniczne. I tego zmienić nie można, bo wajcha jest po tamtej stronie. Uporczywie nikt nie chce tego zrozumieć, albowiem lans w takich dyskusjach jest pokusą szczególną.

Wczoraj dowiedziałem się, że Oskar Szafarowicz, który jest bohaterem całej prawicy, ze względu na swoje bezkompromisowe poglądy, założył aż trzy grupy wsparcia na fejsie. I są ludzie, którzy wierzą w jego autentyczność oraz szczerość, choć Oskar jest boleśnie wtórny, a jego poglądy charakteryzuje wrogość wobec „lewactwa”. Minie niedługo piętnaście lat, od kiedy założyłem bloga, a prawica w Polsce nadal się nie zorientowała, że jest jedynie pudłem rezonansowym dla projektów lewicowych. I ciągle dzielnie zwalcza lewactwo, nie mogą go zwalczyć w żaden sposób. Dowiedziałem się też, że Ziemkiewicz znów występuje w Klubie Ronina i tam przeżywa swoje wielkie dni, jak za dawnych czasów. I to jest chyba clou – żeby ciągle było tak samo i żeby walka nasza, w której odnosimy tak świetne zwycięstwa, nigdy się nie skończyła. Cóżbyśmy bowiem wtedy zrobili z tak wielką ilością wolnego czasu.

Na fali tego obłędu ludzie zaczynają nawet wychwalać piosenkę z filmu „Filip” śpiewaną przez jakiegoś karła z krzywo przyciętą grzywką, zupełnie bez głosu, z fatalnym tekstem. Piszą, że jest to utwór wybitny. Tak wielkie jest pragnienie uczestniczenia w sukcesie, który będzie nie tylko powszechnie ważny, ale także powszechnie propagowany.

Jakby tego było mało, do walki przeciwko pomówieniom i oskarżeniom rzucanym na Kościół wprzęgnięto także Sylwestra Latkowskiego, który – dzięki siepaczom Donalda Tuska – stał się ikoną niezależnego dziennikarstwa.

Film Latkowskiego, który miał opowiadać o pedofilach bawiących się w lokalu Zatoka Sztuki obejrzałem do połowy. Nie było sensu tego ciągnąć dalej. Obraz ten jest bowiem nonsensem i jeszcze jednym przykładem na to, że prawicowej publiczności wystarczy rzucić jakiś ochłap, który następnie omówi dwóch „wybitnych” dziennikarzy i wszystko będzie dobrze. Film o pedofilach z wybrzeża zaczyna się od tego, że Latkowski się goli. Pokazują to z pięć minut. Normalnie jest zarośnięty, ale goli się maszynką i widać potem, że już jest gładki. Potem pokazują prezydenta Sopotu, jak mówi coś o pedofilach bez ładu i składu, potem są jakieś zdjęcia z plaży i tego, zamkniętego już dziś lokalu, którego właściciel odgraża się przed kamerą, że wszystkim pokaże. Następnie zaczyna się stary film Latkowskiego o pedofilach z dworca centralnego. Dokładnie jest to wprasowane w ten niby nowy obraz. Różnica jest taka, że pokazują Tymochowicza i wymieniają jego nazwisko. Uciekając od głównego wątku, który miał być najważniejszy w filmie, Latkowski powraca do sprawy Samsona i robi wywiad z Czapińskim, opowiadającym jakieś szemrane historie na balkonie swojego domu. Jacyś, pokazywani bez twarzy młodzieńcy, mówią, że się prostytuują i wymieniają imiona swoich klientów, których nazwiska zostały wykropokowane, a my się mamy domyślić, że chodzi o postaci znane z telewizji. Oznacza to, że prócz tych zeznań, które nie mają żadnej wartości w sądzie Latkowski nic nie ma, a chce jedynie włączyć się do dyskusji i ma na to certyfikat TVP. Nie mogłem tego obejrzeć do końca zwyczajnie dlatego, że zasypiałem. Nie widzę także sensu w takiej polemice, bo wszyscy pedofile z Zatoki Sztuki, mogą po filmie Latkowskiego co najwyżej parsknąć śmiechem i utwierdzić się w pewności, że nic im nie można zrobić. Zapewne dlatego, że ich ofiary nie złożą zeznań. A nie zrobią tego ponieważ godzą się na takie praktyki, one bowiem dają im pieniądze. Latkowski zaś i ludzie, którzy zdecydowali się na emisję tego filmu uważają, że wywoła on oburzenie i na tym oburzeniu ugra się parę punktów w wyborach. Niczego nie wywoła, bo film jest tak zrobiony, że człowiek nieobeznany z telewizyjną narracją niczego zeń nie zrozumie. I nie o to zdaje się chodziło reżyserowi.

Można więc chyba zaryzykować stwierdzenie, że to co oni uważają za walkę ze złem, jest w istocie dialogiem ze złem. W dodatku dialog ten toczy się w złej intencji, a jest nią próba oszukania widzów. Czy to się kiedyś na pomysłodawcach i uczestnikach tego dialogu zemści? Oby nie, albowiem jestem pewien, że cyrograf, który oni podpisali zawiera klauzulę, mówiącą, że cała odpowiedzialność za ewentualną klęskę projektu spadnie na widzów, czyli na nas. I to zupełnie bez związku z tym, czy my to akceptujemy czy nie. Zupełnie tak samo działa gazownia, która chce uzyskać pewien wyrazisty efekt bez liczenia się z tym, co robi i mówi przeciwnik. Nie polemika jest bowiem celem i nie wyjaśnienie kwestii pedofilii, celem jest zniszczenie przeciwnika i zatarcie pamięci o nim. I tego nie możemy tracić z oczu.

I teraz zastanówmy się – co na naszym miejscu zrobiłby św. Ignacy Loyola? Czy on by może zwołał konferencję prasową i wyjaśniał zebranym tam protestantom, jakie są cele ruchu kontrreformacyjnego? Przypuszczam, że nie. A Wy wpisujcie propozycje – co zrobiłby rycerz Inigo de Loyola postawiony w takiej sytuacji…

mar 112023
 

Zacznę od pewnego spostrzeżenia nie a propos tematu, ale nie chcę mi się robić z niego całej notki. Nie wiem czy pamiętacie, że Edward Miszczak odszedł z TVN i zatrudnił się w Polsacie. Taki myk, całkiem nieważny i budzący jedynie negatywne emocje, bo Miszczaka nikt tu nie lubi. Otóż Polsat kojarzymy tradycyjnie z Zygmuntem Solorzem Żakiem. Ten zaś kojarzy się wszystkim z jednym. I teraz uwaga! Kto zauważył, że Solorz Żak pojechał z Sasinem do Korei załatwiać elektrownię atomową? I kto widzi, a kto nie widzi go na każdym nagraniu, które pokazują w TVP, kiedy mowa o koreańskim atomie?

O czym to świadczy? O tym moim zdaniem, że TVN i KO trzyma się już tylko na Niemcach. No i na prowokacjach polegających na odwracaniu kota ogonem.

No, a teraz już do rzeczy. Edukacja, taka, jaką znamy, czyli stworzona w świecie zarządzanym przez Kościół, służyła temu, by chronić dzieci i młodzież przed handlarzami niewolników i pogańskimi ofiarnikami. Jeśli ktoś uważa, że programy nauczania są ważne same w sobie i pozwalają nam dotrzeć do prawdy innej niż – jest jeden Bóg – ten się niestety myli.

Konkluzja taka może stanowić podstawę nowego i ciekawego, rozłożonego na wiele autonomicznych części opisu rzeczywistości. Nikt jednak nie zabiera się za taki opis, albowiem spory i dyskusję toczą się o kształt edukacji, a nie o jej misję. Ta bowiem jest ukryta. Powód może być taki, że postawienie tej kwestii w całym jej upiornym blasku mogłoby nie przynieść oczekiwanego efektu. Tak, jak w serialu o Archiwum X, pochodzącym z czasów przedinternetowych, kiedy Palacz, facet co grał w karty z kosmitami, chciał ich opisać w nowelce i został wyśmiany. Powód może być też taki, że ludzie odpowiedzialni za edukację naprawdę wierzą, że program nauczania ma znaczenie. To nieprawda, znaczenie ma tylko struktura systemu oraz jej misja, a tę wskazałem na początku. Znaczenie ma także kondycja moralna nauczycieli. Ta została już dawno zlekceważona, albowiem nikt nie wierzy w to, że istnieją dziś handlarze niewolników i żercy. Każdy za to ufa, że zarządzanie i marketing pomoże mu osiągnąć sukces w życiu.

W swoim otępieniu opadliśmy już tak nisko, że próbujemy toczyć dyskusje z ludźmi, którzy chcą powrotu do stanu sprzed ustanowienia systemu edukacji powszechnej, czyli sprzed czasów kiedy szkoły przyklasztorne nauczały dzieci płci męskiej. Nie widzimy w ogóle tej tendencji i szydzimy z ludzi, którzy dewastują celowo i planowo system edukacji. Uważamy ich za niegroźnych wariatów lub deprawatorów, ale sposobu na nich nie mamy.

Polemika albo szyderstwo, tyle nam zostało. Ewentualnie jeszcze jakieś kompletnie pogubione próby popularyzowania wiedzy i zaklęcia typu – takie będą Rzeczpospolite jakie jej młodzieży chowanie. Wszystko to jest nieskuteczne i słabe albowiem gra toczy się o to, czy będzie istniał system powszechnej edukacji. Potem zaś dopiero o to, co w nim będzie. Urzędnicy jednak zawiadujący systemem uważają, że wystarczy usunąć zeń niepożądane treści i będzie sukces. Tymczasem jest to pułapka, albowiem samo wspomnienie o niepożądanych treściach wywołuje wycie handlarzy niewolników i żerców, którzy domagają się wolności, indywidualizm, jakichś bliżej nie określonych przywilejów, przede wszystkim zaś usunięcia religii ze szkół.

Przypomnijcie sobie od jakiego mniej więcej momentu w swoim życiu słyszeliście o tym, że szkoła jest opresją. I przypomnijcie sobie dokładnie dlaczego nią była. W naszej rzeczywistości było tak –  jedyny dobry wzór systemu szkolnictwa – edukacja kościelna, został wywrócony na nice i zastąpiony jej karykaturą, czyli edukacją państwową. Tak zaś próbowała uwiarygodnić się w serii kompromitacji ideologicznych czyli w socjalizmie i komunizmie. Można oczywiście rzec, że kształcił ten system dobrych fachowców. No tak, kształcił, a potem sprzedawano ich za granicę jako zasób, kosztami kształcenia obarczając miejscowych. Partia komunistyczna w takim opisie jawić się więc winna jako pośrednik w handlu wyspecjalizowanymi niewolnikami. Do dziś istnieją ludzie, którzy wzdychają do tamtych czasów, albowiem byli fachowcy i system edukacji dawał dobre narzędzia. Do czego? Do tego, żeby pracować w kraju na niewydolnych, przestarzałych technologiach? Tego nikt nie chciał, za to wszyscy liczyli, że wyjadą za granicę. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak głęboko można upozorować działania, po to osiągnąć efekt, który będzie niewidoczny lub będzie odbierany jako coś pozytywnego. Ludzie nie tylko wzdychają tęsknie do dawnego wykształcenia politechnicznego, ale wręcz uważają, że system chiński, który stawia na te same wartości, w celu nieco innym, ale bardzo podobnym, jest godny naśladowania. Nie wiadomo co z tym obłędem zrobić.

U podstaw systemu edukacji jaką znamy jest Kościół i jego misja. U podstaw systemu edukacji, w który każą nam wierzyć, czyli antycznych szkół filozofów leżało legitymizowanie w sposób niejawny władzy pieniądza. O tym, żeby w tamtych czasach ktokolwiek myślał o kształceniu dzieci nie mogło być mowy. Dzieci bowiem były przedmiotem handlu, ewentualnie stanowiły rozrywkę, która traktowana była jako pewien etap życiowej edukacji.

Ludzie wierzyli w wykształcenie, które często było dla nich jedyną deską ratunku przed ziemskim piekłem. Dlatego było ono i jest nadal tak ważne. Nie myślcie jednak, że opanowanie jakiegoś zakresu materiału, nawet bardzo specjalistycznego, ocali was przed wyborami ostatecznymi, albo ułatwi cokolwiek. Każdy rodzaj wykształcenia bowiem to jedynie sposób na to, by rozpoznać się w grupie z innymi osobami, które przeszły podobny kurs. Takie grupy – siłą rzeczy – były kiedyś pod kontrolą i wpływem tych, którzy zarządzali programami. Dopóki istniało trivium i quadrivium była to kontrola Kościoła, który miał narzędzia, w postaci słowa, i dzięki nim potrafił wpływać na całe społeczeństwo.

Kto dziś układa programy i na co ma w ten sposób wpływ? Państwo nasze chce państwowej edukacji, z państwowymi bohaterami, która kształcić będzie postawy moralne, ale także dawać narzędzia do pracy w systemie nie opartym już na technologiach przestarzałych, ale nowoczesnych. Czy to się uda? Nie wiem. Na razie, skoro Solorz jedzie z Sasinem do Korei, wygląda, że raczej tak. No chyba, że łowcy niewolników i ofiarnicy mają jakieś nierozpoznane póki co narzędzia, żeby cały system wywrócić. To się okaże wkrótce, a kiedy zwyciężą, wszyscy będziemy pracować w Niemczech przy szparagach. O ile oczywiście, załapiemy się na listę takich pracowników.

Czy ten nasz system edukacji podoła zarysowanym tu wyzwaniom? Nie wiem. Ufam, że podoła, ale widzę, że – tak jak każdy państwowy system – nie jest on traktowany serio przez ludzi, którzy zeń korzystają. Zdają sobie oni bowiem sprawę, że nie dostarcza im on narzędzi, które by były powszechnie ważne i działały wszędzie. Jasne, jak ktoś jest lekarzem, znajdzie pracę pod każdą szerokością geograficzną. Nie ma jednak pewności, że handlarze niewolników i ofiarnicy nie wprowadzą jakichś specjalnych regulacji na rynku, które uniemożliwią takiemu lekarzowi z Polski zatrudnienie się gdziekolwiek poza krajem. Mają oni bowiem także swoje systemy edukacji, w których istnienie nikt nie wierzy.

Najważniejsza jednak kwestia brzmi – czy nasz system edukacji, tak jak niegdyś system kościelny, jest w stanie narzucić ludziom, których uformuje całkowitą lojalność?

Tego nie wiemy, ale raczej w taki sens tego systemu wątpimy. Dostrzegamy bowiem, że zachwyty nad państwowym, komunistycznym systemem edukacji dotyczyły czegoś innego niż lojalność. Ludzie aspirujący do wolności nie chcieli być lojalni wobec komunistów, oni zaś mieli swój wewnętrzny system edukacji, unieważniający tak naprawdę powszechną lojalność i wskazujący ich jako organizację pośredniczącą w handlu ludźmi. Jeśli więc nie lojalność, to co? Pewien rodzaj złudzenia, ludziom wydawało się, że kończąc politechnikę w Polsce stają się wolni, bo mogą wyjechać za granicę i tam pracować. Wreszcie z daleka od tego upiornego kraju. Ten schemat rozumienia edukacji był i jest nadal  tak powszechny, że w zasadzie nie można z nim polemizować, bez narażania się na różnego rodzaju zarzuty. A to, że człowiek jest naiwny, a to, że nie myśli o sobie, a to, że zawraca sobie głowę sprawami całkiem nieistotnymi. Otóż są to najistotniejsze sprawy, albowiem to system jako całość jest wartością najważniejszą. Nie poszczególne jego trybiki i nie treść, którą został napełniony. Te kwestie są dopiero na drugim miejscu. Opisana wyżej interpretacja prowadzi nas też na bardzo wielkie manowce. Oto Kościół kształcił ludzi, którzy potem, korzystając z tego wykształcenia byli niejako na froncie walki ze złem. I był to prawdziwy front. Walkę toczono z handlarzami niewolników, żercami i finansującymi ich organizacjami, które myślały o tym, jak tu zagospodarować ciała, emocje i umysły dzieci od lat najmłodszych. Interpretacja zaś stawiająca na rzekomy indywidualizm i samodzielność ludzi wykształconych, to próba przekonania ich, że nie są na froncie, ale pod celą. I w dodatku należą do grypsery. I ludzie się na to łapią. W zasadzie za każdym razem. Niestety prawda jest taka, że pod celą siedzą więźniowie, a grypsera nie jest namiastką wolności, ale częścią systemu opresji, jak najbardziej przez ten system tolerowaną. Na dziś to tyle.

Jeszcze prośba mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

mar 102023
 

Jeśli ktoś jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, musi przyjąć do wiadomości, że emocje wielkich grup, a nawet tych całkiem małych, są zasobem strategicznym. Można je wykorzystywać jak broń i należy ich strzec, a także pielęgnować je oraz nie nadużywać. Należy też pilnować, by nie zostały podstępnie zagospodarowane przez wrogów.

Te kwestie intuicyjnie wyczuwa każdy, ale nie każdy wie co z tym zrobić. PiS kilka razy przerżną ten zasób w stylu bardzo widowiskowym, a wszystko po to, by ocalić pozycję ludzi, którzy w partii tej uważają się za osoby kluczowe. Lub takich panów, którym zdaje się, że rozgrywają coś na rynku komunikacji. Tak było po Smoleńsku na przykład. Nie ma jednak do czego wracać, albowiem od wczoraj wydaje się, że partia rządząca wreszcie zorientowała się czym są emocje narodu. I zaczyna je wykorzystywać z sensem. Fakt, że w bardzo wąskim zakresie, to znaczy wtedy kiedy dotyczą one symbolu przez wszystkich rozpoznawalnego czyli papieża Polaka. Można inaczej i można z emocji zrobić narzędzie politycznej walki, w słusznej sprawie, które będzie lepsze niż dywizja czołgów Abrams. No, ale dobre i to co robią teraz. Przyjęcie ustawy o obronie dobrego imienia Jana Pawła II, jest posunięciem koniecznym i ważnym. Jest także posunięciem strategicznym. Wyznaczona bowiem została granica, za którą opozycja się nie ruszy, a jeśli spróbuje to zrobić, ściągnie na siebie odium, którego zmyć ani usunąć się nie da. Ktoś, kto dalej będzie ujadał na papieża, znajdzie się w gronie istot nie mających wpływu na nic, stawiających się dobrowolnie na marginesie. I tak już zrobił Stefan Niesiołowski. Podobnie będzie z innymi. Wczorajsze, krótkie wystąpienie marszałek Witek  było bardzo dobrym ruchem. Nie ma to bowiem w Polszcze naszej jak postawić na czele jakiejś krucjaty niedużą, ale zdecydowaną na wszystko kobietę. Ponieważ opozycja przekroczyła już wszelkie granice i wielu jej polityków uznało siebie samych za mistrzów gry emocjami. Pora powiedzieć – sprawdzam.

To zdaje się Donald Tusk rzekł iż bez emocji nie można uprawiać skutecznej polityki. I to jest prawda, ale nie można używać emocji bez symboli. Kłopot opozycji polega na tym, że oni dobrowolnie wyrzekli się ważnych dla narodu symboli i teraz próbują tworzyć – na chybcika – nowe. One mają, według Tuska i innych, służyć stymulowaniu emocji Polaków, emocji które zostaną wykorzystane przeciwko samym Polakom. To jest trochę za dużo, jak na jedną partię, która traci poparcie. No i symboli nie da się wykreować ot tak, mając w dodatku złe intencje i uprawiając grę emocjami nieszczerze. Nikt przecież nie wierzy w to, że Tusk chce dobrze, nawet ci, co na niego głosują. Oni to czynią, albowiem nienawidzą Kaczyńskiego i tyle. Reszta ich nie obchodzi. Tak więc gra emocjami uprawiana przez opozycję ma sens o tyle, o ile dotyczy nienawiści wymierzonej w Kaczyńskiego. Z chwilą kiedy mija się z tym resentymentem przestaje być całkowicie zrozumiała dla wyborców KO.

Opozycja, ze wszystkimi swoimi odłamami, próbuje tworzyć coś w rodzaju nowej komunikacji, która posłuży im do rozpoznawania właściwych ludzi, a przede wszystkim do tego, by powiększać swoje szeregi przez kooptację. Używa to tego jakieś niesamowitej nowomowy, która jest zlepkiem żargonu akademickiego z gwarą knajacką. To ma być system komunikacji dla nowoczesnych i oświeconych Polaków, którzy trzymają się z dala od zabobonów. W istocie jest to kamień u szyi. Nawet jeśli to napiszemy wprost, oni i tak nie zrozumieją, i tak nie zrezygnują z tego co robią teraz, albowiem wydaje im się, że posiedli klucz od serc i sumień. Z emocjami traktowanymi jako zasób strategiczny sprawa ma się tak, że bardzo trudno się nimi manewruje. Jeśli się już raz podejmie jakieś decyzje i wdroży procedury, a także język  w jakim będą one realizowane, nie można tego zmienić od razu. Jest to cały proces, który w dodatku demaskuje intencje. Dlatego emocje powinny być traktowane przez państwowych strategów w sposób  szczególny. U nas odbywa się to inaczej i jest okazjonalne. To znaczy, jak obrażą papieża, dzieje się coś naprawdę dobrego i wielkiego. No, ale poza tym, żeby wymyślić sposób na zagospodarowanie emocji w mniejszych, ale także istotnych komunikacyjnie obszarach pomysłu nie ma. Są one bowiem traktowane jak teren wydzierżawiony osobom i grupom, które mają coś tam dłubać i emitować jakieś komunikaty.  Jak wygląda sprawa komunikacji, którą uprawia się wokół Kościoła wszyscy wiemy. Kościół jest jedyną instytucją na świecie, która udziela darmowych i ważnych certyfikatów uczciwości. Stąd tak wielu wokół niego oszustów, którzy próbują się wylansować sprzedając, nie tanio bynajmniej, podrabiane emocje związane z wiarą i tradycją. Mówię o ludziach, którzy prosto z kruchty idą do polityki lub na rynek wydawnictw, żeby się tam lansować. Jest takich bardzo wielu i oni w zasadzie są sprzymierzeńcami opozycji i tych, którzy Kościół chcą zniszczyć. To oni bowiem rozmieniają na drobne wszystko co istotne w przekazie jaki Kościół ma dla świata jest istotne.  Wszystko po to, by lansować się w bardzo nieistotnych i płytkich polemikach.

Nie o to chodzi. Wszystkie okoliczności wskazują już jasno, jak wygląda sytuacja na świecie, gdzie jest dobro, a gdzie zło, gdzie jest zagłada, a gdzie życie. I każdy kto próbuje polemizować z faktami sam jest sobie winien. Toczy się wojna, ma ona różne wymiary, a jednym z najważniejszych jest wymiar propagandowy. Głównym zaś celem wrogiej nam propagandy jest Kościół – taki, jaki jest – tu parafrazuję klasyka. I albo będziemy trzymać się takiego Kościoła, albo przyjdzie nam błądzić po manowcach i karmić się złudzeniami.

Tusk zawierał przymierzę z Rosją, taką jaka ona jest. I dziś widzimy jaka jest. Nie ma czego tu dodawać. Widzimy też, że ta Rosja oraz jej sprzymierzeńcy próbują Kościół w obecnym kształcie zniszczyć. I nie mówcie mi o pożytecznych idiotach, którzy czynią zło, albowiem są nieświadomi. Jeśli ktoś potrafi zainstalować się w sieci, zrobić jakąś popularność i emitować komunikaty zgodne z antykościelną polityką Moskwy, ten na pewno nie jest pożytecznym idiotą. Działa w określonym celu z pełną świadomością konsekwencji swoich słów i czynów.

Od wczoraj twitter ekscytuje się zdjęciami przedstawiającymi panie Wielgus i Diduszko, które zawiozły do Rzymu oszusta udającego osobę molestowaną przez księży. Człowieka tego papież Franciszek przepraszał i całował po rękach. I myśmy to wszystko spokojnie znieśli. Może to i lepiej, bo tamci weszli już w taką fazę obłędu i znaleźli się na takich bagnach, że powrotu raczej nie będzie. Obserwujmy więc spokojnie wypadki i cieszmy się, że partia rządząca wreszcie nawiązała sensowną komunikację z wyborcami. Oby trwało to dalej.

 

Jeszcze prośba mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

mar 092023
 

Żeby pozyskać w Polsce zaufanie ludzi, trzeba demonstracyjnie chwycić się krzyża i najlepiej jeszcze przy tym śpiewać nabożne pieśni. Można też występować w obronie wartości, wprost na ulicy lub w studio telewizyjnym. Ludzie ufają takim osobom, albowiem znając swoje słabości i wstydząc się ich są przekonani, że ci którzy zwalczają publicznie pokusy sami ich nie mają, lub – co jeszcze lepsze – pokonali je siłą woli z Bożą pomocą.

Ile jest w tym prawdy przekonujemy się za każdym razem po kilku latach od spektakularnych demonstracji przywiązania do prawdziwych wartości. Za każdym jednak kolejnym razem dajemy się nabrać na te same plewy, albowiem jesteśmy, jako ludzie i jako katolicy dobrze rozpoznanym targetem. Stąd właśnie większą pokładam nadzieję w grzesznikach, którzy zjawili się w Kościele po jakimś upadku lub nawet kilku upadkach, niż w tych, którzy ufają sobie w kwestiach grzechu i pobożności. Większość z nich to ludzie nieobeznani z kłamstwem i pułapkami narracyjnymi, a przez to nabierają się łatwo na wszelką zgrywę i traktują serio wszystkie deklaracje padające z ust ludzi, którzy chcą ich wykorzystać dla kariery politycznej.

Jak pamiętamy w początkach III RP najbardziej pobożnym człowiekiem w całej Polsce był prezydent Lech Wałęsa. A to za sprawą plastikowej plakietki z częstochowską Madonną, którą wpinał sobie w klapę. To wystarczyło, żeby pół Polski uznało go za człowieka nie dość, że pobożnego, to jeszcze zdolnego do poświęceń i zwalczającego ile sił w rękach komunę, grzech i przestępczość wszelaką.

Celowo nie będę tu wymieniał księży, którzy w tamtym czasie robili medialne kariery, albowiem uważam, że duchowni muszą być pod ochroną i nie ma się co ich czepiać. Cywilów jednak, demonstrujących nachalnie swoje przywiązanie do Kościoła i wartości oszczędzać nie należy.

Kolejnym prawdziwym Polakiem i katolikiem, który żyje w zgodzie z tradycyjnymi wartościami był pan Król, zięć Leszka Moczulskiego, który dziś czynny jest na twitterze i tam obiecuje, że zmiażdży PiS, tak jak zmiażdżył kiedyś rząd Jana Olszewskiego. Przyznam, że było to dla mnie zaskoczeniem – mam na myśli to wyznanie – albowiem wydawało mi się, że rząd Jana Olszewskiego zmiażdżył Lech Wałęsa.

Wszyscy dość dobrze pamiętamy akcje związane ze zwalczaniem pornografii, w których uczestniczyli ludzie związani z ZCHN. Cieszyła się ta hucpa sporym powodzeniem. Podobnie jak wszystkie podobne działania służyła ona wzbudzeniu wyrzutów sumienia w tych wszystkich, którzy kiedykolwiek zerknęli na jakąś gołą babę w gazecie. No i przekonania ich, że powinni głosować tylko na tę partię lub grupę, która zwalcza pornografię. Mistrzem w zwalczaniu pornografii był Stefan Niesiołowski, człowiek, o którym można by napisać epopeję. Dziś ten sam człowiek domaga się – z równym zwalczaniu pornografii zaangażowaniem – usuwania pomników Jana Pawła II. I zapewne znajdzie równie sfanatyzowanych zwolenników, jak ci, którzy wraz  z nim zwalczali pornografię. Tyle, że będą oni pochodzić z innej grupy docelowej.

Prawdziwie oddanym Kościołowi katolikiem był również Kazimierz Marcinkiewicz. I wszyscy w to wierzyli, albowiem rekrutował się on z tej samej grupy, która kibicowała od początku Stefanowi Niesiołowskiemu. Kazimierz Marcinkiewicz pozostał dobrym katolikiem do chwili, kiedy nie zorientował się, że pełnione przez niego funkcje robią wrażenie na dziewczynach. I wtedy porzucił swoją dotychczasową postawę. My zaś musimy się zastanowić na ile była ona autentyczna. Ja osobiście sądzę, że w ogóle nie taka nie była, podobnie jak spora część podobnych postaw demonstrowanych przez podobnych do Kazimierza Marcinkiewicza ludzi.

Ani jednak to co robi i mówi Stefan Niesiołowski, ani postawa Kazimierza Marcinkiewicza, nie wywołują w ludziach głębszych refleksji, albowiem wiele osób przekonanych jest, że wiara i wartości muszą być nieustannie demonstrowane, w rejestrach takich w dodatku, które określają człowieka politycznie. Całkiem pokaźna grupa osób wręcz się tym podnieca i czeka kiedy nasi, czyli ostentacyjnie obnoszący się ze swoimi poglądami katolicy, dokopią tamtym, czyli lewicy. Wszyscy pamiętamy, jak Niesiołowski nazwał Kalisza pornogrubasem i pamiętamy ilu ludzi wtedy klaskało. Najlepsze jest zaś to, że tych oklasków i radości z faktu zwyzywania posła Kalisza nikt nie rozpoznał jako pokusy lub wręcz grzechu.

O katolicyzmie Grzegorza Brauna można napisać sporo, ale w zasadzie nie ma po co. Wszyscy widzą co się stało i każdy mam nadzieję rozumie, że od dłuższego czasu w obszarze komunikacji trwają próby stałego połączenia świętej wiary katolickiej z doktryną polityczną Moskwy. W oderwaniu od zachodu, tradycji i świętych, albowiem oni nie spełniają wyśrubowanych wymagań, jakie współcześni ortodoksyjni katolicy stawiają Kościołowi i samemu Panu Bogu. Wymagań tych na pewno nie może spełnić również przecięty wierny dreptając co niedziela na nabożeństwo, albowiem on w ogóle nie rozumie o co toczy się gra. Ta zaś toczy się o wartości. Tylko te prawdziwe, nie zwyczajne, dostępne każdemu z nas.

Jak widzimy od kilku dni, wajcha została przestawiona i przed naszymi oczami ujawniają się kolejni obrońcy prawdziwych wartości. Z niejakim zdziwieniem obserwujemy, że prócz Stefana Niesiołowskiego, który wziął na siebie ciężar  oczyszczenia Kościoła i wskazania jego win, uaktywnił się również Tomasz Lis, który wyznał iż Jan Paweł II, był dla niego wzorem i inspiracją. Przeciętny konsument niedzielnych homilii musi czuć się nieco zbity z pantałyka, jeśli oczywiście śledzi wszystkie te występy. Co nie jest koniecznością rzecz jasna. Można w tym w ogóle nie uczestniczyć. Warto jednak zastanowić się co powoduje, że ludzie, których tu opisałem wkraczają jednak w nasze życie i czynią w nim niezły bałagan. Gdzie popełniamy błąd, że wielu z nas ocenia ich dobrze, po to, żeby potem przeżywać rozczarowania? Ja akurat mam sobie niewiele do zarzucenia w tym zakresie, albowiem zwykle dobrze rozpoznaje wszystkich tych, którzy walczą o prawdziwe wartości. Nigdy, na przykład, nie dałem się nabrać na gawędy Terlikowskiego, na jego pluszowe męczeństwo i różne poświęcenia. To samo mam z Lisickim i Górnym, którzy jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa. Wielu jednak uważa, że postawa tych ludzi ma w sobie coś inspirującego. Jeśli tak jest, to chyba można takie myśli zaliczyć do kategorii pokus, które jak wiadomo nie są grzechem. Przy odrobinie słabości mogą się jednak nim stać. Kiedy to nastąpi? Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na takie pytanie, każdy bowiem indywidualnie dokonuje wyborów i godzi się bronić tego czy innego rycerza walczącego z szatanem w imię prawdy i dobra. Z pięknem jest różnie, co moim zdaniem bywa demaskujące, choć nie zawsze. Myślmy więc, bo to ponoć nie boli. Zastanówmy się też dokładnie czy entuzjazm, który wlewa się w nasze serce i umysł, kiedy widzimy wyżej wymienionych obrońców rozprawiających o rudymentach wiary i cywilizacji, ma właściwie rozpoznane źródło. Najlepiej, tak myślę, porozmawiać o tym z jakimś księdzem. Jest też inny sposób, poleca go zwykle mój kolega Wiesław, kiedy dzwonię, żeby mu opowiedzieć o jakimś nowym, fantastycznym projekcie. Mówi on tak – Gabryś, weź sobie miskę, nalej w nią zimnej wody, postaw na podłodze i w tym kucnij. To ci na pewno dobre zrobi. Czego Państwu i sobie życzę.

Jeszcze prośba mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

mar 082023
 

Po obejrzeniu filmu „Lokatorka” mam podejrzenie graniczące z pewnością, że sprawa Jolanty Brzeskiej nigdy nie zostanie rozwiązana. Żeby to wyjaśnić zacznę od wyłożenia czym – w sensie istotnym – polskie kino różni się od amerykańskiego. Tam filmy zwane wielkimi i tak określani reżyserzy, realizują politykę państwa, a czynią to w konwencjach zaskakujących, nacechowanych silnym indywidualizmem. Kiedy sytuacja jest naprawdę groźna i cały demokratyczny system jest przeżerany przez robactwo agentury, puszcza się sześć części Rambo jedna po drugiej. Emocje tłumu się prostują i znów można eksperymentować. Idiotom w Europie zdaje się, że kino amerykańskie służy stymulowaniu emocji widza, tak jak jakieś francuskie produkcje z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jest inaczej, to element machiny państwowej, która nie obawia się eksperymentu. Stąd mamy takie filmy, jak „Odyseja kosmiczna 2001”, którymi podniecają się potem trzy pokolenia bęcwałów uważających się za krytyków. Podstawą sukcesu kina amerykańskiego jest jego przemysłowy charakter i olbrzymie budżety.

Kino polskie jest zaprzeczeniem tych założeń. Jest to obszar, gdzie za pomocą taniochy, która ma stymulować emocje, wyciąga się państwowe dotacje. Pod to zaś pisze się uzasadnienia, że film jest społecznie ważny, patriotyczny czy jakiś jeszcze. W każdym razie, zawsze gówniany. Widz zaś za pomocą ludzi, których się w tym filmie pokazuje w roli bohaterów, lub ich dzieci, albo potomków, przekonywany jest o wielkości filmu. To znaczy ludzie, których losy stały się kanwą opowieści, mówią jak im się podobało i jak super, że film powstał. Potrafią też, i to jest najgorsze, zabierać głos w sprawach warsztatu. I tak było wczoraj, po filmie „Lokatorka”. Wszyscy zebrani na debatę w studio, z wyjątkiem córki Jolanty Brzeskiej, byli niezwykle podekscytowani tym filmem, jego zaletami i charakterem postaci. Jak ja oceniam ten obraz? Była to tak zwana zabawa konwencjami. Niestety nie robiona celowo i z rozmysłem, ale wymuszona. Nie wiem przez kogo, ale film był tak słaby, że nie potrafię tego wyjaśnić inaczej. Tak się składa, że najczęściej wykorzystywaną przez polskich filmowców konwencją jest gra w durnia, a także – jeśli ta się znudzi – inna, znana pod nazwą „Historyczny upadek Japonii”. Trzeba sobie odczytać pierwsze litery tych wyrazów i wyjdzie nam o co chodzi. I tu, w filmie „Lokatorka” mieliśmy połączenie tych dwóch konwencji. Najpierw pokazywali nam lokatorów prześladowanych przez ucharakteryzowanego na lisa chytrusa aktora Sapryka i jakiegoś jego cyngla. W tle rozgrywały się tak zwane interesy. Jakiś alfons udający adwokata, poszedł do sędziego, który podpisał papiery przejęcia kamienicy, przez spadkobierców mającego 104 lata Żyda. Cynicznie się przy tym uśmiechał i grał konwencją, że aż oczy bolały patrzeć. Sędzią był Krzysztof Tyniec znany niektórym z programu „Fasola”. Potem okazało się, że ten alfons jest tylko figurantem, podobnie jak Sapryk, który w ogóle nic nie znaczył. Najważniejszy był bowiem Jan Frycz, aktor z Krakowa, który był emerytowanym pułkownikiem SB, trzymającym w szachu stołeczną policję. To wszystko, co zwykle rozumiemy pod słowem „ratusz”, w tym obrazie nie istniało. Byli tylko zawieszeni w próżni esbecy, deklarujący przywiązanie do tradycyjnych wartości, którym gangsterzy – niezwykle prymitywni – wleźli w szkodę. Bo chodziło o to, że to pułkownik Jan Frycz miał prywatyzować kamienicę głównej bohaterki, ale sędzia, z nim zakumplowany, przekazał to alfonsowi udającemu adwokata i gangsterowi. Oczywiście za pieniądze. No i pułkownik najpierw poinstruował sędziego, co ma robić i gdzie popełnił błąd. Na to nałożona jest historia młodej policjantki z Opatowa, którzy rozpoczyna służbę w Warszawie. Poddają ją jakimś szykanom, ale w  sumie jest okay. To ona widzi, jak prześladują lokatorów, a kiedy główną bohaterkę znajdują spaloną w lesie, ona jest najbardziej zaangażowana w śledztwo. To jest konwencja – pierwszej naiwnej. Nigdy w polskim kinie nikt nie wpadnie na pomysł, że można by to rozegrać inaczej. Do tego bowiem potrzebne jest kino autorskie, takie jakie robi Clint Eastwood. To jest kino wpisujące się w politykę USA, oszczędne i oparte na jednym człowieku. U nas niemożliwe do zrealizowania, albowiem wymienione konwencje: dureń, h.u.j., oraz pierwsza naiwna są dominujące i zasłaniają nicość reżysera i aktorów. Poza tym służą do komunikacji z krytykami, udającymi widzów, którzy drżą z niepokoju, czy prawdziwy widz, aby na pewno wszystko z takiego filmu zrozumie.

Żeby nie było nudno młoda policjantka ma młodego kolegę, a tytułowa lokatorka ma córkę i niepełnosprawnego wnuka. Ma także męża, ale już na początku, kiedy Supryk za pomocą tego gościa z brodą, co zawsze gra sanitariuszy, rozwierca zamki, mąż ten schodzi na zawał.  W policji jest dwóch komendantów, z których jeden wysługuje się gangsterom, a drugi pułkownikowi SB. Jest też niezależny chyba dziennikarz, nie wiadomo kto. Spotyka się z policjantką na statku stojącym na Wiśle i opowiada jej jak działa mafia, a także skąd się wzięła. Otóż wzięła się z dawnych ubeckich układów, które ochraniały przemyt dzieł sztuki na zachód, za które kupowano tam złoto. W tej bandzie, jak mówi informator policjantki, byli arystokraci i księża. I to jest wątek ciekawy, bo w przemyt dzieł sztuki zaangażowano księży, arystokratów, ale zapomniano o historykach sztuki. Duch rewolucji wiecznie żywy, jak widzimy.

W policji jest jeszcze jeden agent mafii, całkiem jawny. Potem zaś okazuje się, że ten młody przyjaciel głównej bohaterki, też jest z mafii, ale się maskował. No i kiedy ona zaczyna podejrzewać, kto za tym może stać – a pracuje w młodym dynamicznym zespole – obaj agenci mafii co służą w policji aresztują córkę zamordowanej i chcą wrobić ją w morderstwo matki. Oczywiście stawiają warunek – jak młoda naiwna przestanie drążyć, to ta córka zostanie wypuszczona. No i oczywiście wszystko się układa po myśli gangsterów. W międzyczasie Frycz, który gra pułkownika, zasiewa ziarno niezgody pomiędzy alfonsem, a gangusem, którzy weszli na jego teren. Pokazuje alfonsowi udającemu adwokata zdjęcia jego żony w towarzystwie wspólnika gangusa. Ona jest w halce, a on w siatkowym podkoszulku i gaciach. To robi na alfonsie tak wielkie wrażenie, że zaczyna się on cały trząść, pułkownik w tym czasie cynicznie się uśmiecha i odchodzi.

Do gry dołącza także stara prokurator Dorota Kobus, która jest koleżanką pułkownika i prowadzi całą sprawę tak, by nic się nie wyjaśniło. Na końcu pułkownik prostuje gangusa. Mówi mu, że w jego samochodzie jest pornografia dziecięca. Gangus wycofuje się na Mokotów, a dom lokatorki przechodzi w ręce pułkownika.

W międzyczasie reżyser serwuje nam trzy zagrania konwencją. Mamy po kolei takie sceny – najpierw do lasu wjeżdża samochód z leżącą na tylnym siedzeniu lokatorką, całkiem nieprzytomną, i siedzącymi z przodu Suprykiem i tym co grał zawsze sanitariuszy złodziei. Potem, w miarę jak śledztwo postępuje mamy tę samą scenę, ale z przodu siedzą policjanci kupieni przez mafię, a na koniec jeszcze raz ta sama scena, ale z ludźmi pułkownika. My zaś mamy czas do namysłu, musimy się zdecydować i rozważyć w swoim umyśle – kto naprawdę zabił lokatorkę. Myślę, że całą polską kinematografię powinniśmy wydzierżawić Czechom. Na pewno nie byłoby gorzej, a z całą pewnością gra konwencją byłaby lepsza. Prócz durnia i tego drugiego, Czesi dołączyliby jeszcze motywy z mariasza i skata. Czuję się zmęczony i oszukany.

Jeszcze prośba mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

mar 072023
 

Zanim napiszę na czym polega udoskonalony ostracyzm, zajmę się zwykłym. Takim, który praktykowano w starożytnej Grecji. Jak w zasadzie wszystko co dotyczy tamtych czasów i kultury został on silnie zmitologizowany. I może – he, he – nie należy się temu dziwić, w końcu mówimy o Helladzie.

Już sam opis ostracyzmu budzi śmiech, a wątpliwości wokół niego powodują wręcz drgawki. Nie wiadomo kiedy zaczęto go stosować, ale ponoć pierwszy raz uczyniono to wobec Pizystratydów. Toczą się spory na ten temat, ale one nas dziś nie interesują. Ostracyzm był zapowiadany na pół roku przed wykonaniem. Chodziło o to, by obywatele Aten mieli czas na przemyślenie, kto z nich zagraża demokracji i może zechcieć zaprowadzić rządy tyrańskie. I takiego człowieka usuwano następnie z miasta. Herodot o ostracyzmie pisze tak, jakby to była najbardziej powszechna praktyka. Temistokles doprowadził do usunięcia z miasta Arystydesa oskarżając go o chęć zaprowadzenia tyranii. Po czym sam ją zaprowadził, za pomocą tego co dziś nazywamy soft power. I wszyscy się na to zgodzili. Przekazali nawet grzecznie swoje dywidendy z Laurionu, na budowę floty. Ostracyzm służył w istocie niejawnej oligarchii kryjącej się za demokracją do tego, by usuwać przeciwników politycznych podejrzewanych o kontakty z innym sponsorem. Kiedy go już zapowiedziano i minęło pół roku, obywatele przychodzili na agorę i wrzucali do urny skorupy z naczyń z zapisanym na nich nazwiskiem człowieka, którego chcieli usunąć z miasta. Potem archonci szli z tymi skorupami do specjalnie wyznaczonego miejsca na agorze, które było ogrodzone tak, by nikt nie widział, co się tam dzieje, a po pewnym czasie ogłaszali kto został wytypowany do wyrzucenia i musi opuścić miasto. Możemy chyba założyć, że przez te pół roku trwała jawna i utajniona kampania przeciwko osobom, które już wcześniej – w niejawnych naradach zostały wskazane jako kandydaci do ostracyzmu. Taki bowiem jest ten świat. Zważywszy na całą kulturę Greków opartą o okrutną i podstępną demonologię zwaną religią sprawa wydaje się jasna. Dziwi tylko jedno – że do tej pory nikt nie nakręcił o tym żadnej komedii. Można kpić z Jezusa, Monty Phyton może szydzić z historii średniowiecznej Anglii, ale o tym, jak Grecy kantowali w sądach skorupkowych nic powiedzieć nie można. A na pewno nie można powiedzieć nic śmiesznego, bo wtedy zakwestionujemy podstawy naszej cywilizacji i kultury. Czy można udoskonalić ostracyzm? Oczywiście i to się dzieje właśnie na naszych oczach. Mamy rozmaite procedury sądowe, które kończą się raz skazaniem, raz uniewinnieniem, zawsze jednak pięcioma albo nawet dziesięcioma minutami sławy. Każdy bandyta jest sławny. Podobnie było z tymi, których skazywano na ostracyzm. Myślę, że w zasadzie od razu zgłaszał się do nich perski bądź egipski ambasador i mówił – rozumiemy wasz problem towarzyszu Arystydesie i nie pochwalamy metod, które wobec was zastosowano. To czysta hipokryzja…

My co prawda bandytów sadzamy do ale dotyczy to tylko przestępców ciężkich. Nie takich, którzy jak Temistokles bawią się soft power. Tacy podlegają ostracyzmowi udoskonalonemu, czyli pokazywani są wszędzie jako zły przykład, a ci którzy chcieliby dawać przykład dobry, robią sobie na ich tle zdjęcia i próbują z nimi polemizować. Tamci mają w nosie polemiki, albowiem nie po to zostali przedstawicielami Kserksesa, żeby się kłócić z jakimiś nic nie znaczącymi ludzikami. Mają wygłaszać swoje kwestie i czekać co się z tego wykluje. Ilu ludzi uwierzy im, a ilu będzie patrzyło, jak tłuszcza się miota i usiłuje ugrać coś dla siebie, stając przy nich i wskazując ich palcem. Ktoś może powiedzieć, że to jest zaprzeczenie ostracyzmu, a nie ostracyzm udoskonalony. Proszę Państwa, sam ostracyzm praktyczny był zaprzeczeniem ostracyzmu wyobrażonego i opisanego, i nie trzeba być doktorem Bartosiakiem, żeby się tego domyślić. W Atenach jednak finał ostracyzmu musiał być taki, jak wskazywała praktyka – ten, którego wskazali archonci, po wyjściu zza ogrodzenia, musiał opuścić miasto. Nasz udoskonalony ostracyzm polega na tym, że ten, który jest zagrożeniem dla kraju sam siebie wskazuje, a reszta głosuje przeciwko niemu, próbując się jednocześnie wylansować na jego bezczelności i wynikającej stąd sławie. Czy ktoś widzi w tym jakieś zagrożenie dla demokracji? No skąd, przecież chodzi o to, by każdy mógł wyrazić swoje poglądy. Czy aby na pewno są to poglądy? Ja, przyznam, dostaję gęsiej skórki na sam dźwięk słowa „poglądy”. Codziennie można bowiem obserwować, jak ludzie świadomi, że działa udoskonalony ostracyzm, przyprawiają sobie nowe poglądy lub lekko zmieniają stare, po to, by być lepiej widoczni. Pół biedy jeśli służy im to do sprzedawania jakichś staroci, garnków czy książek. Jeśli jednak piastują ważne funkcje albo posłują do jednego z parlamentów, robi się dziwnie.

Wiemy oczywiście, że nie chodzi o żadne poglądy, ale o emocje, które tworzą pakiety formatów – jak w teatrze – musi być silny człowiek, pierwsza naiwna, Pierrot, Colombina i Arlekin. I do tych ról próbują dorosnąć aspirujący osobnicy czynni w sferze publicznej. Są oni świadomi działania udoskonalonego ostracyzmu, a  także owych sformatowanych pakietów emocji. Wybierają jeden lub dwa z nich i jadą na tym, tak długo jak się da. Pakiet aborcyjny już się nieco zużył i nie robi na nikim takiego wrażenia, jak kiedyś, bo ludzie łatwo się nudzą. Ale mamy inne. Od wczoraj, na przykład, twitter wyje i tupie albowiem lewica i kodziarze zbierają podpisy pod listem do rektora UW, w którym żądają usunięcia ze studiów Oskara Szafarowicza. Kim jest Oskar, wszyscy mniej więcej wiedzą. Jest to chłopiec studiujący prawo, który lansuje się za pomocą tych samych formatów, którymi dwadzieścia lat temu posługiwali się Michalkiewicz i Gadowski. Dosłownie. Oskar jest studentem, ale wygląda jak małoletni. Mówi z emfazą i opowiada o swoim patriotyzmie, prawości i innych cechach, które w połączeniu z jego wyglądem i młodym wiekiem powinny uwodzić starszych od niego ludzi. I on osiąga sukces tą postawą, albowiem cały prawicowy Internet mu kibicuje. Ja nie, albowiem widzę, że Oskar jest średnio autentyczny, a nawet przypuszczam, że jest wręcz wystudiowany. To mnie nie nastraja pozytywnie do niego, ale w związku z aferą jaka się toczy, stawia mnie po tej samej stronie co lewicę. Tak by to wynikało z zasad udoskonalonego ostracyzmu. Jeśli lewica poddaje ostracyzmowi Oskara i chce go wyrzucić ze studiów, co na pewno nie nastąpi, to należy ustawić się na jego tle i w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Każdy zaś kto tego nie czyni jest podejrzany, a ja tego właśnie nie czynię. Taki sam mechanizm działał w przypadku wszystkich skandalistów, których dziś widzimy w grupie popierającej inwazję Federacji Rosyjskiej na Ukrainę. Złudzenia jednak dominują i ludzie popierający Oskara uważają, że on wydorośleje i będzie walczył o lepszą Polskę, prawą i sprawiedliwą. Oczywiście, tak samo jak Temistokles walczył o lepsze Ateny.

Słowo o tym, czego dotyczy ów list do rektora, którym straszą Oskara Szafarowicza. Otóż powiedział on coś na temat śmierci syna posłanki Filiks i to wystarczyło. Lewica bowiem i KO, usiłuje się teraz lansować na udoskonalonym ostracyzmie czyli chce napiętnować Oskara, a następnie ustawić się na jego tle i cyknąć sobie zbiorową fotkę. Sprawa nabiera tempa i jest bardzo rozwojowa. Jestem przekonany, że nikt Oskara ze studiów nie wyrzuci, ale demonstracje studenckie na pewno będą.

Wszystko to jest częścią całej kampanii udoskonalonego ostracyzmu, której na imię kampania wyborcza. I nie będzie takiej granicy, której opozycja nie przekroczy, żeby zyskać parę punktów w tej rozgrywce. Na razie wskazuje winnych śmierci syna posłanki Filiks i domaga się działań prokuratury w tej sprawie, wydając już wcześniej wyrok. Winni bowiem są: Oskar Szafarowicz, Rafał Ziemkiewicz, stary i młody Wildstein oraz cała telewizja polska, która się tą sprawą co prawda nie zajmuje, ale przecież mogłaby się zajmować. Przyglądając się tym wypadkom i planom, widzimy wyraźnie, że to my wszyscy możemy zostać skazani na ostracyzm, albowiem tamci nie żartują i naprawdę wierzą, że w ten sposób uda im się zdobyć poparcie w wyborach, a jeśli nie to, to na pewno zwrócą na siebie uwagę perskiego ambasadora.

Fronty wyborcze otwierane są, jak widać, daleko od spraw, które nas interesują. Udoskonalony ostracyzm zaś działa w ten sposób, że promuje wyłącznie stany, zachowania i postawy patologiczne bądź jakieś teatralizacje, w typie Oskara.

Ma on jednak jeszcze jeden aspekt, w starożytnych Atenach nieznany. Można poddać ostracyzmowi człowieka nieżyjącego. I dziś, na przykład, TVN wyemituje film o Janie Pawle II i pedofilach w Kościele, których on rzekomo krył. I wszyscy ci, którzy domagają się usunięcia Oskara ze studiów, będą się na tym filmie lansować. Będą się na nim lansować także ci, którzy są przez nich oskarżani o współudział w śmierci syna posłanki Filiks. Mają bowiem przymus wskazywania autorytetów, które lewica usiłuje zniszczyć, a także przymus wskazywania prawdziwych wartości. Czy to pomaga świętym, takim jak Jan Paweł II i wartościom? Mam wrażenie, że nie.

Czy ten festiwal może zostać powstrzymany? Jestem bardzo ciekaw, ale odpowiedzi nie umiem udzielić. Na razie widzimy tylko, że cały układ przyspiesza, a hamulce są wyłączone. Ja zaś czekam na dzisiejszy wieczór, albowiem TVP, oskarżana o współudział w śmierci syna posłanki Filiks wyemituje film o Jolancie Brzeskiej. Uważam, że to najważniejszy film dekady. Obstawiam to w ciemno, choć mam sporo wątpliwości już teraz zanim go obejrzałem. Nie promują tego filmu co prawda tak intensywnie jak obrazu pod tytułem „Filip”, ale dobrze, że go chociaż zrobili. Jestem ciekaw czy padnie w nim nazwisko Gronkiewicz-Walc i Rafał Trzaskowski. Bo tamci nie obawiają się, wskazywać rzekomych winnych śmierci niewinnego dziecka, co oczywiście odsuwa uwagę od prawdziwych sprawców  tej śmierci. Czy więc TVP jest w stanie skazać na ostracyzm ludzi, którzy zagrażali i dalej zagrażają demokracji? Tak, jak to było w Atenach, gdzie tworzyły się zręby naszego systemu politycznego? Czy może chce postąpić inaczej?  Podstawią pod te, znane przecież dobrze i kojarzone z Jolantą Brzeską nazwiska, inne jakieś i każą nam wierzyć, że oto mamy sprawiedliwość. W tym czasie na UW odbywać się będzie sabat czarownic, którego efektem będzie spalenie szmacianej kukły Oskara Szafarowicza? Nie wiem jak będzie. A Wy? Jak myślicie?

Promocja!!!

 Możliwość komentowania Promocja!!! została wyłączona
mar 062023
 

Proszę Państwa, niechętnie, ale muszę ogłosić nową promocję. Edycja nowych tytułów się opóźnia, a ja muszę płacić honoraria i zaliczki. Rozpocząłem realizację bardzo szeroko zakrojonych planów, które niestety wymagają inwestycji. Tak więc do dziś do końca marca w promocji następujące tytuły:

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/


mar 062023
 

Zastanawiające jest to, że przy tak nieprawdopodobnej ilości dramatycznych wydarzeń, dramatycznych w sensie scenicznym także, jakie pozostawili nam autorzy starożytni, nikt nie wystawia sztuk na podstawie Herodota czy Diogenesa Laertiosa. To jest zdumiewające i demaskujące. Sztuki bowiem teatralne podobnie jak przedstawienia operowe służą dziś jedynie promocji autorów dramatów i autorów librett, takich jak Wildstein czy Twardoch. Oni zaś mają do wykonania zadanie w przestrzeni publicznej i muszą być jakoś uwiarygodnieni.

W żadnym wypadku dramaty nie służą temu, byśmy na scenie, czy nie daj Boże w filmie zobaczyli kawałek prawdziwej intrygi i prawdziwej polityki. Wszystko co nam się pokazuje musi być zgodne ze współczesnym paradygmatem opisu rzeczywistości. Czyli musi być, pardon, gówniane. Jak w serialu „Krucjata. Prawo serii”, pani prokurator porzuca swojego chłopaka policjanta, to motywem jest nieumiejętność nawiązania przez niego więzi. Choć wcześniej pokazali nam już scenę seksu w pozycji na jeźdźca i każdy kto ma nawet śladowe doświadczenie w tym zakresie mógł się przekonać, że nawiązywanie więzi jest ostatnim problemem w tej relacji. Nie można jednak było tego akurat wątku rozwijać dalej, choć byłoby to sensowne, albowiem film jest o kanibalach. Popatrzmy więc teraz jak się tworzy prawdziwą historię o kanibalach, a nie taką jak w TVP1.

Oto jak Herodot i Plutarch opisują okoliczności wybuchu drugiej wojny perskiej. Całości oczywiście nie opiszę, ale skupię się na tak zwanych wyimkach. Zacznę jednak od tego, że oni się wręcz powstrzymują przed opisem wszystkiego, choć to, co zostawiają nam do czytania ciągnie się i ciągnie. Sam sposób opisu wskazuje, że w tej wojnie chodziło o coś innego niż się powszechnie uważa, ale obaj mają przymus opowiadania tej historii w taki sposób, w jaki znamy. Nawet u Herodota jej głównym bohaterem jest Temistokles, człowiek z awansu, który nie omija żadnej okazji, by zarobić parę groszy. Dowiadujemy się, dzięki opisom jego kariery, na czym polegała demokracja i co to znaczyło być wolnym obywatelem Aten. Sprawa jest prosta – chodziło o to, że każdy obywatel był beneficjentem kopalni srebra w Laurion. Dostawał pieniądze z samego tylko tytułu bycia Ateńczykiem. I teraz ważna rzecz – mimo reform Solona, w czasach Temistoklesa, Ateny nadal były ośrodkiem aspirującym. Oligarchia trzymała się ziemi, a demokraci czyli agenci potęg obcych, chcieli wyruszyć na morza. W chwili kiedy żył Temistokles najprawdopodobniej byli to agenci egipskich kapłanów, którzy musieli żyć pod perską okupacją. Morze wymaga budowy floty i Temistokles przekonał ludzi, że należy dywidendy z Laurionu przekazać na budowę trier. Wszyscy się zgodzili, a miejska biedota, zamiast, jak do tej pory przeszukiwać śmietniki wraz ze stadami psów, awansowana została do funkcji państwowych wioślarzy.

Dwieście trier wystawili Ateńczycy w przeddzień wojny z Kserksesem, a toczyli w tym czasie dość zagadkową wojnę z Eginą, o której trzeba będzie napisać kiedyś osobno.

Mamy więc pierwsze istotne podobieństwo pomiędzy demokratycznymi Atenami, a czasem nam współczesnym. Demokraci powiedzieli – będziecie nadal dostawać pieniądze z Laurionu, ale w tym sezonie przeznaczcie je na okręty bojowe. Wyjdziemy na morza i wszyscy będziemy zarabiać, a dywidendy do was wrócą. Czy to nie jest stare, dobre, zaciskanie pasa w wydaniu balcerowiczowskim? A także obietnica modernizacji, która zakończyć się miała ogólnym dobrobytem? Można rzec, że oligarchia pewnie kradła, a także zadłużała lud i wolnych chłopów. Dlatego najlepszym władzą był król czyli tyran. Ten jednak wobec strategicznego znaczenia Hellady nie mógł się czuć bezpiecznie, albowiem ilość stronnictw kupionych przez obcych była tak duża, że w zasadzie uniemożliwiała utrzymanie się takiemu tyranowi. Pizystrat musiał mieć więc bardzo mocne papiery.

Triery już się kołyszą na wodzie, a armia prowadzi operacje przeciwko Eginie. Na trierach, jak pisze Plutarch, prócz wioślarzy znajdują się wojownicy. Na każdej po osiemnastu. To jest zadziwiająco mało, jeśli wierzyć w opis późniejszych wypadków.

W tym czasie Kserkses się zbroi, a Temistokles wysyła do Azji szpiegów, żeby przekonali się jak silna jest jego armia. Ci zostają złapani, poddani torturom i prowadzi się ich na śmierć. Ale akurat przychodzi list od Kserksesa, żeby ich sprowadzić na dwór. Tam król Persów ugaszcza ateńskich szpiegów, pozwala im dokładniej obejrzeć armię i wszystkie machiny bojowe, a potem odsyła do Aten. Liczy na to, że jego potęga złamie ducha oporu. Tak się oczywiście nie dzieje, albowiem jesteśmy w świecie prawdziwej polityki, a nie w świecie kretyńskich scenariuszy wymyślonych przez polskich autorów. I musimy sobie przede wszystkim zadać pytanie – kim naprawdę był Kserkses? On sam siebie, jak i innych Persów uważał za potomka Perseusza. To zaś oznacza, że miał w ręku instrument najważniejszy – doktrynę, która pozwalała mu wysuwać roszczenia wobec Hellenów. Nie uważał się za barbarzyńcę, przeciwnie to Grecy byli dla niego barbarzyńcami i uzurpatorami. Jego pozycja była tak samo mocna, jak pozycja Turków w XV i XVI wieku wkraczających do Europy jako nowi Rzymianie.

W latach poprzedzających najazd toczą się w Helladzie liczne wojny i można śmiało rzec, że nie ma żadnej Hellady, ale komuś bardzo zależy żeby była. Hellada jest rozrywana waśniami plemiennymi, rodowymi, ambicjami królów i interesami na wielką i małą skalę. Łączona zaś jedynie językiem, a także wierzeniami. Te jednak łatwo może zawłaszczyć Kserkses, od czasów więc ojca Krezusa, króla Lidii, Hellada poszukuje jeszcze jakiegoś zwornika, który pozwoli jej wystąpić w jedności przeciwko wrogom. Jest nim mądrość, która została zamieniona na filozofię. To narzędzie propagandowe, które pozwala na otwieranie frontów propagandowych tam gdzie ich do tej pory nie było i angażowanie w walkę o jedność ludzi, którzy do tej pory nie mogli się do niczego przydać. Oczywiście natychmiast też rodzi reakcję – atomistów, którzy mówią, że wszystko się rozsypuje na małe kawałki, a łączy się tylko przypadkiem w jakieś sekwencje. Atomiści są opłacani przez dwór w Suzie. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że za mądrością i filozofią stały najpierw pieniądze Lidyjczyków, a potem – po zajęciu Lidii przez Persów, jakieś inne. Wracajmy jednak do wojny.

Sparta parę lat przed wojną dewastuje populację Argos. Ginie ponad 6 tysięcy ludzi. Kiedy zagrożenie perskie narasta Temistokles wysyła poselstwo do Argos, żeby zyskać sprzymierzeńców. Nic nie udało mu się wskórać, bo tamtejszy król zażądał stanowiska głównodowodzącego. To nie mogło się udać, albowiem o to samo starali się obydwaj władcy Sparty. Bo tam było dwóch królów. Temistokles – świadom tego co się dzieje, oddał nawet dowództwo floty Spartanom, wiedząc, że i tak w praktyce to on będzie nią kierował.

Herodot zaś pokazuje nam, z wdziękiem prestidigitatora, że nie można wykluczyć wariantu iż to władze Argos sprowadziły i przygotowały armię Perską, żeby zemścić się na Sparcie. Na pewno zaś nie zamierzały pomagać Hellenom w wojnie.

Po stronie perskiej są Jonowie, którzy prowadzili przez pięć lat powstanie przeciwko okupacji, ale nie doczekawszy się pomocy ze strony Aten, podporządkowali się Kserksesowi. Są także w szeregach perskich Fenicjanie, co wskazuje na to, że Temistokles reprezentuje kapłanów egipskich.

Skoro Fenicjanie są po stronie perskiej, to dość oczywiste wydaje się, że Tessalia i Beocja także popierają Persów. Popierają ich nawet Macedończycy. Tessalczycy zaś wkraczają do Fokidy i dewastują tam wszystko, a Herodot zwykle bardzo oszczędny w opisach okropności, wskazuje na dużą ilość gwałtów zbiorowych na kobietach, co prowadziło do ich śmierci. Mieszkańcy Fokidy chronią się na Parnasie i innych wzgórzach, a armia perska i armie sprzymierzone maszerują wprost na Delfy z zamiarem złupienia ich. Robi się naprawdę poważnie, bo oto jedyny istotny symbol jedności Hellady zostanie zaraz zniszczony. I nie ma ratunku.

Na szczęście Apollo zjawia się w porę obrywa wierzchołki gór i rzuca je na armię perską i tesalską. Wróg przerażony ustępuje i zwraca się wprost ku Termopilom. Tam już jest Leonidas, świadom tego, że nikt poza nim nie chce walczyć. Teby zdradziły, choć w jego armii jest sporo Tebańczyków. Cała północ i wschód przeszły na stronę wroga. Temistokles zaś czeka na okrętach w pobliżu przylądka Artemizjon. Plan polega na tym, żeby utrzymać przesmyk termopilski i zablokować flotę perską pod Artemizjonem. To się nie udaje ze względu na zdradę. Tej zaś musimy się kiedyś przyjrzeć w osobnym tekście. Kserkses dokonuje udanej manipulacji – zaprasza greckich wodzów, żeby obejrzeli pobojowisko pod Termopilami. Każe też ponoć odrąbać głowę Leonidasa, a ciało przybić do krzyża. Wcześniej kazał wykopać rowy i zagrzebać w nich większość perskich trupów, ponoć jakieś 20 tysięcy. Pobojowisko więc wygląda tak – trochę perskich nieboszczyków i tysiące Spartan, helotów i sprzymierzeńców. To robi odpowiednie wrażenie, a żeby je trochę podkręcić Kserkses każe przyprowadzić Tebańczyków, którzy stanęli przy Leonidasie, a potem się poddali i każdemu poleca wypalić piętno na czole. Panika w szeregach nieustraszonych Hellenów jest powszechna. Każdy tylko myśli gdzie tu spieprzyć, a najwięksi bohaterowie tej wojny czyli Spartanie uważają, że trzeba zablokować Peloponez, oddać Persom resztę Hellady i tym samym ocalić co się da. Co się da, to znaczy Spartę.

Duch bojowy Hellenów gdzieś się zapodział, panuje ogólny chaos i pakowanie manatków. Linia obrony morskiej pod Artemizjonem nie ma sensu i Temistokles chce się wycofać zabierając wojsko z wyspy Eubeą, sławnej ze swoich pól, produkującej najwięcej żywności w Helladzie. Panika się powiększa. Kierownicy kołchozów i sowchozów na Eubei, przychodzą do Temistoklesa z pieniędzmi, ogólnie tak ze 30 talentów srebra mieli, i mówią – Szefie nie zostawiaj nas – powiedz Spartanom, żeby nie odchodzili chętnie zapłacimy. Temistokles pieniądze wziął i rozdzielił tak – 5 talentów temu, 3 tamtemu, a 22 dla siebie. Po tym geście dobrej woli wyruszył pod Salaminę.

Tam wszyscy nadal chcieli uciekać, zwłaszcza, że Persowie już niszczyli Ateny, które wcześniej ewakuowano. Wysadzili też desant na wyspach w cieśninie oddzielającej Ateny od Salaminy. I co wtedy zrobił Temistokles? Napisał list do Kserksesa, że przechodzi na jego stronę i wyjaśnił mu, co ma zrobić, żeby zablokować grecką flotę. Na co liczył? Zważywszy, że Persowie mieli miażdżącą przewagę na morzu? Nie wiadomo. Zapewne na to, że dowództwo perskie nie będzie zachowywać się sensownie. Flota bowiem Kserksesa była tak wielka, że mogła po prostu wypełnić całą cieśninę pomiędzy Atenami a wyspą. Opis bitwy jest nader oszczędny. Liczące po 18 żołnierzy triery greckie zniszczyły potężne i wysokie okręty perskie, a marynarze perscy się potopili, bo nie umieli pływać. I my w to wierzymy. Kserkses siedział na tronie, na wybrzeżu, w otoczeniu pisarzy, którzy na jego rozkaz opisywali wszystko co widzą, szczególnie zaś czyny bohaterskie dowódców okrętów, tak perskich jak i greckich.

Ciekawsze jest to, co Temistokles zrobił przed bitwą. Oto sprowadzono doń schwytanych siostrzeńców króla Kserksesa. Nie wiadomo dokładnie w jakich okolicznościach schwytano tych jeńców, ale nikt nie pomyślał, ani o okupie, ani o wymianie. Trwał akurat obrzęd składania ofiar Dionizosowi, który miał przydomek surowożercy. Wieszczek, który prowadził ten obrzęd namówił Temistoklesa, by zarżnąć tych młodzieńców, ponoć bardzo pięknych. Zwykle w czasie tego misterium pożerano surowe wnętrzności kozłów, ale rozumiem, że tym razem było inaczej, bo kozłów akurat nie było w pobliżu. Ciekawi mnie też, czy tylko tym razem było inaczej, czy też może te kozły nie zawsze były kozłami. No, ale to już temat na osobną notkę. I to jest moim zdaniem dobra historia o kanibalach. Na dziś to tyle. Ciąg dalszy nastąpi, ale nie jutro.

Jeszcze prośba mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

mar 052023
 

Wróciłem właśnie z kościoła, gdzie wysłuchałem czytania o tym, jak Bóg przemówił do trzech uczniów z obłoku, który skrył Jezusa, Mojżesza i Eliasza – oto jest syn mój umiłowany, jego słuchajcie. Ksiądz wikariusz, który wygłaszał homilię, bardzo pięknie potem wszystko tłumaczył, w sam raz tak, żeby nawet tak pokrętnie myśląca istota jak ja dokładnie zrozumiała o co chodzi. Pod koniec kazania jednak i tak wszystko mi się odwróciło – jak zwykle – i sprowadziłem całą egzegezę na ziemię. Wiem, że to okropne, ale inaczej nie potrafię. Przypomniałem sobie bowiem aż trzy przypadki – i to z tego roku – umiłowanych dzieci, które nie zostały wysłuchane. A przez to, że nie zostały wysłuchane targnęły się na własne życie i już ich nie ma między nami. A wszystko wyglądało naprawdę świetnie, a na pewno nie wyglądało tragicznie. Umiłowani synowie jednak i córki także, w których pokładano nadzieję i które miałby być podporą rodziców na starość, postanowiły, że wolą raczej odejść niż pozostać na ziemi w tych okolicznościach, jakie zostały im dane. I nie trzeba się naprawdę wiele zastanawiać, żeby zrozumieć co jest kluczem wyjaśniającym takie dramaty. Zawarty jest ów klucz w zdaniu – jego słuchajcie. Teraz niech każdy, kto ma dzieci uczciwie sam przed są przyzna ile razy słuchał uważnie co jego syn lub córka ma do powiedzenia. Ja, muszę przyznać, miałem o wiele łatwiejszą sytuację nie większość ludzi posiadających potomstwo. Zawsze byłem na miejscu. W zasadzie nie mogę sobie przypomnieć momentu, kiedy byłbym przez dłuższy czas oddalony od swojej rodziny. Stwarza mi to oczywiście pewien rodzaj złudzenia, że miałem lepszy kontakt z dziećmi. Jak było naprawdę, okaże się za parę lat, kiedy dzieci będą już naprawdę samodzielne. Nie wcześniej. Swojego syna słucham jednak coraz rzadziej, ale przynajmniej jestem cały czas na miejscu. Na razie opisane wyżej złudzenia dają mi pewien komfort. Nie wszyscy mają taki komfort i to jest naprawdę poważna przeszkoda na drodze do wysłuchania i zrozumienia własnego dziecka. Pół biedy jeśli rodzice są zajęci pracą zawodową, mają więcej dzieci i mało czasu na refleksję. We wspomnianych przypadkach jednak, które mi zrelacjonowano, zakończonych tragicznie, czasu na refleksję było sporo. Rodzice bowiem zajmowali się głównie refleksjami, na bardzo poważne i społecznie istotne tematy. Niestety one akurat nie dotyczyły tego, z czym mierzyć się musiały ich dzieci. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, co czuje człowiek postawiony w takiej sytuacji. Myślę jednak, że problem najważniejszy polega na tym, że żadna rodzina nie jest wolna od wpływów zewnętrznych. Kłopot polega na tym ile tych wpływów i jakiego rodzaju zostanie dopuszczonych do relacji między bliskimi. To jedna kwestia. Druga to nierozpoznanie we własnym dziecku bliźniego. Nie umiem tego inaczej nazwać, ale chyba większość rozumie o co chodzi. Nie o żadne partnerskie traktowanie i temu podobne bzdety, ale o nie rozpoznanie bliźniego w osobie najbliższej. Zwykle połączone jest to z traktowaniem jej według zasad rządzących światem, który znajduje się poza rodziną – czyli po partnersku. Kolejny problem to zwalanie odpowiedzialności na dzieci. Na ten temat mógłbym napisać epopeję. Zwalanie odpowiedzialności na dzieci połączone jest zwykle z terroryzowaniem ich emocjami – tak czynią matki. Ojcowie zaś  terroryzują dzieci tak zwyczajnie, bez emocji. Dzieciak, który ma jakieś wewnętrzne problemy, szkołę gdzie rządzą podwójne, albo potrójne lojalności, grupę rówieśniczą, gdzie jawna struktura bez przerwy jest kwestionowana przez inną także wykorzystującą emocje, dostaje jeszcze w łeb emocjami i problemami rodziców, którzy ładują mu się w życie ze swoją miłością, ujawnianą w momentach, kiedy naprawdę powinni iść na terapię. I nie słyszą wcale co mówi do nich Pan Bóg – to jest syn mój umiłowany, jego słuchajcie. Oni w ogóle nie widzą w dziecku Syna Bożego. Widzą w nim istotę, od której domagają się samodzielności i decyzji w chwili kiedy ona nie jest do tego absolutnie zdolna, albo uważają, że będzie ona uczestniczyć w ich życiu na zasadach przez nich wskazanych.

Czasem ludzie pytają mnie czy moje dzieci czytają to co piszę. Niby dlaczego mają to robić? Mają swoje życie, masę własnych problemów, których ja nie pomagam im rozwiązać. Przeciwnie, czasem wkopuję ich w jeszcze większe problemy. Ciężar rozmowy z nimi i całej emocjonalnej opieki spoczywa na mojej żonie. To ona ma lepszy kontakt z dziećmi, to ona siedzi z nimi długie godziny i słucha co one tam gadają i jakie mają przygody. Dlaczego ja miałbym im jeszcze zawracać głowę tym co robię? Nie wtrącam się nawet w to, co mój syn mówi i myśli o polityce. Raz czy drugi coś tam skomentowałem półgębkiem. Nie wiem czy to jest dobry czy zły sposób, to się dopiero okaże. Jedno jest pewne, sposób ten nie wywołuje u nich paniki. Nie wywołuje odruchu ucieczki z domu i nie powoduje potrzeby gwałtownych zmian, czy w ogóle jakichkolwiek zmian. To jedno jestem w stanie stwierdzić na pewno.

I teraz dochodzimy do rzeczy najważniejszej, czyli do kwestii wolności lub może nawet wolności dzieci bożych, którymi staliśmy się poprzez chrzest. Dziecko ochrzczone słyszy od swojego dojrzałego i zapracowanego rodzica – twoje problemy są dziecinne, zobaczysz co będzie jak dorośniesz. Nie wiem jak Wy, ale ja codziennie dziękuję Bogu, że zawsze utwierdzał mnie w dokonywanych wyborach, które doprowadziły mnie do tego miejsca, w którym jestem. Choć przecież wielu ludzi, także mi bliskich uważało, moje decyzje za katastrofalne i idiotyczne. Jestem jednak tu gdzie jestem, nic nie znaczę, ale jestem wolny. I nie muszę mówić swojemu synowi – zobaczysz, co będzie jak dorośniesz. Sam dorosłem i poprzez jasno wytyczony cel nie musiałem chodzić na kompromisy, które odbijałby mi się potem jak woda brzozowa wypita pod śmierdzącą kaszankę. Dorosłem i mogę powiedzieć swoim dzieciom, że dorosłość nie jest niczym strasznym. O ile jest się wolnym. Nie wiem, jakich wyborów one dokonają i co będą mówić swoim dzieciom. Ja nie muszę ich straszyć dorosłością i nie muszę zwalać na nich odpowiedzialności za swoje wybory. I tego wszystkim życzę. Bo powołani zostaliśmy do życia w wolności. Alternatywą dla niej jest pokusa, za którą zawsze kryje się moloch. Ten zaś domaga się ofiar. W dodatku nie byle jakich. Takich, które są dla nas najcenniejsze. Nie mówi tego jednak wprost. Swoje życzenia formułuje w całkiem niewinny sposób. Mówi – musisz być poważny. Nie masz czasu na głupstwa. I ludzie mu wierzą. Bycie poważnym jest bowiem największym marzeniem wszystkich, którzy uznali, że będąc dzieckiem cały czas coś tracili i niczego ważnego nie potrafili zyskać.

Na dziś to tyle, lepszej pointy nie będzie.

mar 042023
 

Jeśli od dziś ktoś będzie jeszcze z uśmiechem idioty tłumaczył paradoksy Zenona po staremu i upierał się, że ludzie, którzy słali złote wota do Delf, by im zapewniły zwycięstwo w wyścigu czterokonnych zaprzęgów, nie wiedzieli co to jest przyspieszenie, to odeślę go na blog prof. Święcickiego.

Oto współcześni naśladowcy Zenona z Elei, który – przypomnę – został utłuczony w moździerzu, a wcześniej odgryzł sobie język – znów przekonują nas, że ruchu nie ma. Tym razem chodzi o ruch w sprawach o pedofilię. Otóż chcą nas przekonać, że toczące się współcześnie postępowania sądowe przeciwko pedofilom mają sens tylko wtedy kiedy oskarżonymi są księża. Ewentualnie jakieś przypadkowe osoby, zboczeńcy frajerzy, którzy dali się złapać. W żadnym razie nie działacze partii związanej z eleatami.

Więcej – oni nas próbują przekonać, że współczesne przypadki pedofili, kiedy oskarżonym jest członek stronnictwa eleackiego, mają mniejsze znaczenie, niż sfingowane oskarżenia przeciwko księżom i biskupom sprzed lat siedemdziesięciu. Czyli – ujmując rzecz syntetycznie – nie tylko ruch nie istnieje, ale także czas jest złudzeniem. W takim wypadku uznać należy, że żółw nie jest żółwiem, ale zapewne krokodylem. Kiedy więc tylko Achilles zechce złamać zasady narzucone mu przez Zenona i zbliży się doń wbrew opisowi układu, ten ukaże się w swojej rzeczywistej postaci, najpierw połamie Achillesowi nogi ogonem, a potem odgryzie mu głowę. Zenon zaś ukłoni się i powie – sprawiedliwości stało się zadość żółw jest zwycięzcą, a ruch jest pozorny. I niech ktoś tylko spróbuje zwrócić mu uwagę, że to, co prezentuje, nie jest akademickim wywodem, ale fragmentem filmu klasy C, w stylu „Zabili go i uciekł”. Krokodyl, co udawał żółwia, tylko na to czeka.

Połączmy więc kropki jak mawia wszechświatowa szuria. Przed paroma dniami gazownia rozpoczęła kolejną nagonkę na księży, wyciągając nie wiadomo skąd rzekome zeznania, jakoby kardynał Sapieha molestował kleryków. Potem, na spotkaniu z Tuskiem w Pabianicach, czy w Łodzi, pojawił się Niesiołowski owacyjnie witany przez Tuska. Dzień później ten sam Niesiołowski i ta sama gazownia, wsparte jeszcze kilkoma głosami posłów i posłanek lewicy zaczęli domagać się dyskretnego usunięcia pomników Jana Pawła II, który według nich krył księży pedofilów.

Wczoraj dowiedzieliśmy się, że syn posłanki Filiks, molestowany przez przyjaciela matki, członka Platformy Obywatelskiej, zmarł, prawdopodobnie popełniwszy samobójstwo. To jest niezwykle smutna wiadomość. Mogę rzec tyle, że nie jest to pierwsza śmierć dziecka, o jakiej słyszę w ostatnich miesiącach, którego rodzice, bądź rodzic, związani są z obozem postępu i wiary w lepsze jutro bez PiS. Taki zbieg okoliczności, bo przecież nie prawidłowość.

O winie w takim przypadku nikt przytomny orzekał nie będzie. No chyba, że jest dziennikarzem bądź sympatykiem mediów związanych z opozycją, wtedy wskaże, że winnym tej śmierci jest dziennikarz, który zdemaskował tego pedofila. Może się nawet okazać, że nie tylko tacy ludzie będą przekonani o winie człowieka demaskującego zło, które w inny sposób nie zostałoby zdemaskowane. Może się okazać, że także organizacje z urzędu sprawujące nadzór nad mediami będą przekonane o winie. Ja rzecz całą omówię poprzez paradoks Zenona. Inaczej się nie da.

Okazuje się bowiem, że syn posłanki Filiks zmarł 17 lutego. Media jednak nie zostały o tym poinformowane. Pozwolę sobie w to zwątpić. Myślę, że media zwane czasem postępowymi na pewno były o tym poinformowane, ale śmierć ta zmieniała całkowicie układ, w którym Zenon próbuje udowodnić, że ruchu nie ma. Dziennikarze wierzący w to, że ruch jest pozorny, rozpoczynają nagonkę na od dawna nie żyjących księży – kardynała Sapiehę i papieża Jana Pawła II. Wszystko to jest podgotowka pod szykujący się proces członka PO oskarżonego o pedofilię. Tak myślę, choć to tylko hipoteza. Dokładnie taka sama, jak ta sugerująca, że ruchu nie ma, a kardynał Sapieha molestował kleryków.

Powtórzę – poprzez to założenie ujawnia się jeszcze jedna intencja – zanegowanie czasu. Nie ważne czy i kiedy wydarzyło się zło, ważne, żeby odwrócić uwagę od faktu, że żółw jest w istocie krokodylem.

Można oczywiście się ze mną nie zgadzać i nie przypisywać postępowej prasie takich intencji, wskazując, że chcieli oni jedynie – po raz kolejny napiętnować zło. Chciałoby się powiedzieć – rychło w czas, ale nie można, bo sam fakt piętnowania tego zła wskazuje, że czasu nie ma. Jest on złudzeniem. Istotny jest wyłącznie akt piętnowania. Tak, jak w paradoksie Zenona – przystępujemy do negowania ruchu i mówimy – żółw przebył połowę drogi. Jakiej drogi? Ruch jest złudzeniem! Kiedy tylko postawimy taką kwestię w układzie pojawia się krokodyl.

Co teraz? Nie wiemy. Postępowe media mogą nie dźwignąć ciężaru podwójnego dowodu i w którymś momencie może okazać się, że ruch i czas jednak istnieją. Przypuszczam, że cała uwaga skoncentruje się teraz na tym dziennikarzu, który ujawnił pedofila molestującego zmarłego. On będzie głównym winowajcą tej śmierci, obok oczywiście kardynała Sapiehy i Jana Pawła II. I żadnego znaczenia nie będzie miał fakt, że nie znał obydwu, ani nawet nie widział ich na oczy.

Byłbym ostrożny w ocenianiu całej tej sytuacji przez emocje. Myślę, że nie ma tam żadnych emocji, jest wyłącznie wyrachowanie. Poznajemy to po wystąpieniach ludzi, którzy w naszym dzisiejszym świecie pełnią funkcję siedmiu mędrców epoki przedsokratejskiej. Jednym z nich jest Niesiołowski, kolejnym Wałęsa, a za chwilę ujawnią się jeszcze inni. I zapewne zabiorą głos w sprawie, przeciwko dziennikarzowi, który ujawnił czynnego pedofila. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale myślę, że dziennikarz ten będzie miał kłopoty. Trudno dziś orzec jak poważne. Wszystko zależy od krokodyla. Może się bowiem zdarzyć, że w tym przypadku Achilles jednak prześcignie krokodyla udającego żółwia. Czterokonne zaprzęgi zaś znów zaczną poruszać się po hipodromie z wielką prędkością, cały czas przyspieszając. Wszystko zależy od tego, czy uwierzymy w istnienie czasu i zechcemy zobaczyć, jak wygląda moment ogłoszenia prawomocnego wyroku w tej sprawie. Jestem jednak sceptyczny, choć optymizm mnie nie opuszcza. Wyjaśnię skąd wziął się mój sceptycyzm. Obejrzałem wczoraj pierwszy odcinek serialu „Krucjata. Prawo serii”, który pokazali w TVP1. Była to bardzo nieudolna próba przeniesienia na ekran sprawy Kajetana Poznańskiego. Nie widzieliśmy procesu, ani tego, jak zachowywał się na nim oskarżony. Nie wiemy co on robi teraz, co jakiś czas dochodzą do nas jednak informacje, że jego matka próbuje przedsiębrać jakieś kroki zmierzające do złagodzenia wyroku. Media nie informują nas jakie, albowiem molestowanie kleryków przez kardynała Sapiehę jest ważniejsze. Zamiast tego TVP mając dziennikarzy, budżety i prawników, robi beznadziejny serial o policjancie, co się zamyka z mordercą i kanibalem w jednym pomieszczeniu i próbuje pokonać go siłą umysłu. Z litości nie będę tu dziś pisał o tym, co zwykle nazywamy błędami warsztatowymi w produkcjach wizualnych. Skupię się na intencji. Ta zaś jest czytelna – zamiast prawdy o mordercy macie gówniany serial. Zamiast jasnego wskazania – ruch i czas istnieją, a oskarżenia kardynała Sapiehy są absurdalne w porównaniu z tragedią, której sprawcą jest molestujący dzieci, czynny pedofil nie noszący sutanny, mamy jakiś sąd Parysa na opak, w którym decyduje się kto z siedmiu mędrców współczesności najbardziej godzien jest orzekać o tym co jest, a co nie jest molestowaniem nieletnich. I wychodzi na to, że jest nim Niesiołowski. Dziękuję za uwagę.

 

Jeszcze prośba od mojego kolegi

Jeszcze prośba od mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

mar 032023
 

Albowiem odległość między nim a żółwiem dzieli się na nieskończoną ilość małych odcinków, które obaj muszą przebyć. Taką zabawę wymyślił Zenon z Elei i wszyscy rzucili się udowadniać mu, że nie miał racji, a jego paradoksy zostały unieważnione w końcu stwierdzeniem, że nieskończona ilość odcinków daje w sumie jednak skończony dystans. Można było zatrzeć ręce z uciechy i nazwać Zenona wynalazcą dialektyki, polemistą, sofistą czy czym tam jeszcze. Przypomnę w tym miejscu nieśmiało, że był to szef gangu zwalczającego miejscową władzę czyli tyrana wyniesionego przez lud. Tyrana któremu przeciwstawiała się niejawna organizacja o nazwie Eleaci. Jej szefem był właśnie Zenon. Była to agentura ateńska, albowiem Ateńczycy nigdy nie porzucili myśli o tym, by zawładnąć zachodnim basenem Morza Śródziemnego. Miejscowi tyrani, po których została bardzo zła prasa, albo wręcz nic nie zostało – domniemywać należy, że za sprawą filozofów, popierających demokrację, czyli rządy oligarchii – nie chcieli jednak panowania ateńskiego. Zenon został zdemaskowany i zamordowany w okolicznościach makabrycznych, ale najpierw jeszcze odgryzł sobie język. I ja mam uwierzyć, że ten facet zajmował się wymyślaniem i kolportowaniem idiotycznych paradoksów, które nie przydawały się nawet do rozstrzygania sporów o kozę co wlazła w szkodę? Wszak ruch jest złudzeniem, koza więc nigdzie wleźć nie mogła. Szkody jednak są faktem, więc cóż się stało w takim razie, skoro ruch jest pozorny? Bardzo przepraszam, ale pozwolę sobie zwątpić w taką egzegezę. O paradoksach Zenona wiemy od Arystotelesa, czyli ze źródła ateńskiego, późnego i do tego jeszcze związanego z dworem macedońskim. Nie czas teraz na analizę tekstu Arystotelesa, bo o czym innym będę pisał. Paradoksy Zenona rozpatrywane są w oparciu o rzeczywistości fizyczną, albowiem jesteśmy jeszcze w okresie presokratejskim i mowy nie ma, by ktoś śmiał rozumieć cokolwiek metaforycznie. Tak nam się tłumaczy postawę Eleatów, choć przecież dialektyka nie stroni od metafor i pułapek logicznych. Nie ma więc ani jednego powodu, by paradoksy Zenona omawiać w oparciu o doświadczenie fizyczne. I to jest widoczne w samym ich opisie. Dlaczego Achilles nie dogoni żółwia? Odpowiedzi udziela sam Zenon ustami i piórem Arystotelesa i to już na samym początku. Dlatego, że wydaje mu się iż jest dwa razy szybszy od żółwia i pozwala mu wystartować wcześniej. Jest bowiem pewien zwycięstwa. Widzimy jasno, że mamy tu do czynienia z kategoriami psychologicznymi, a nie fizycznymi. Najważniejszą z nich jest pycha Achillesa i jego pewność siebie. On wie, że zwycięży. Paradoks Zenona nie dotyczy więc świata fizycznego, ale czegoś innego. Spróbujmy wyjaśnić czego dokładnie. Oto Achilles rozpoczyna wyścig z żółwiem i puszcza go przodem. Dystans jest jasno wskazany, miejsce, gdzie mają się zatrzymać także, ale Zenon mówi – ruch jest pozorny, więc tak naprawdę wyścigu nie ma. Obaj zawodnicy więc stoją. I my, chcąc udowodnić, że Zenon nie ma racji, musimy przyjąć już na samym początku, że ją ma. Dlaczego ją ma? Bo Achilles został na mecie, a żółw wyruszył i przebył pewien odcinek. No, ale ruchu nie ma, więc jak mógł przebyć odcinek?!

Czy Zenon w tym absurdzie kwestionuje rzeczywistość fizyczną i namacalną? Czy jego kolega, dowódca floty samijskiej, pływający do wszystkich ważnych portów leżących nad Morzem Egejskim na pełnych żaglach i obserwujący, jak zmienia się wszystko w miarę kiedy jego okręty przyspieszają, także ją kwestionuje? Nie. Oni obaj mówią – musisz narzucić swoje zasady i zyskać przewagę, którą każdy uzna za coś naturalnego. Obaj są bowiem politykami, w dodatku prowadzącymi działalność konspiracyjną. Achilles jest bezradny wobec Zenona, który wymyślił całą tę historię i narzucił swoje zasady, a także wobec żółwia, któremu sam dał przewagę, uznając, że jest odeń szybszy. Ktoś powie, że to Zenon nie Achilles tak uznał. Tym gorzej dla Achillesa, albowiem pozwolił się zdefiniować Zenonowi. Na jego usprawiedliwienie mogę rzec tyle, że był już martwy, kiedy Zenon zabrał się za tworzenie jego definicji i niewiele mógł zrobić. To jest, jak sądzę istotny sens paradoksów Zenona. Zawiera on po prostu polityczną strategię, która może być kolportowana bezpiecznie, bez zwracania na siebie uwagi. Można ją wykładać w szkołach, można ją opisywać w listach i można o niej dyskutować przy rozcieńczonym wodą winie. Dla profanów i różnych gamoni, będzie to zawsze tylko zestaw absurdalnych historyjek napisanych przez uparciucha, który chciał zakwestionować zjawiska fizyczne.

O tym, że paradoks Zenona działa i Achilles rzeczywiście nie dogoni żółwia, możemy się przekonać analizując także współczesne zjawiska polityczne. Wczoraj obejrzałem fragment filmu dokumentalnego o tym, jak Adolf Hitler doszedł do władzy. Wiecie jak? Poprzez sądy. Jego ludzie opanowali przede wszystkim sądownictwo, a ludziom reprezentującym inne ugrupowania w Niemczech, wydawało się, że on jest żółwiem, któremu należy dać przewagę, albowiem wszyscy inni są szybsi od niego. Nikt co prawda nie nazwał go żółwiem, ale Hindenburg powiedział wręcz do von Pappena, że Hitler to królik biegnący po polu, który odwróci uwagę konkurencyjnych w stosunku do partii Centrum, ugrupowań w Niemczech. W czasie, kiedy uważano go za królika, ale także trochę za tygrysa, który powstrzyma komunistów, Hitler opanował sądy. Po to rzecz jasna, żeby uratować Niemcy. Achilles zaś został za nim daleko w tyle, albowiem sam wskazał, że nie jest on żółwiem, a królikiem, a tym samym okazał się jeszcze głupszy niż Achilles z paradoksu Zenona.

O tym, jak wygląda sytuacja w polskich sądach wszyscy wiemy. I mam wrażenie, że ufamy iż można im dać przewagę, albowiem nasz Achilles na pewno je dogoni. Sądy bowiem pracują wolno i spokojnie można porównać do żółwia. Wczoraj jednak coś przyspieszyło i albo zmienimy zasady w paradoksie Zenona, który należy wykładać, tak jak to opisałem, albo okaże się, że żółw jest królikiem i tygrysem jednocześnie. Oto postanowiono, że organizacje ekologiczne z całej Europy będą mogły skarżyć przed sądami operaty urządzeniowe obowiązujące w polskich lasach. Taki operat to jest zbiór postanowień określających wszystkie prace na danym obszarze leśnym, które maja być wykonane przez dekadę. Jego zakwestionowanie przed sądem oznacza – jeśli sąd okaże się żółwiem – paraliż prac w lesie, albo – jeśli sąd okaże się królikiem – całkowitą tego lasu dewastację. Jak myślicie jak będą przebiegały takie sprawy i kto będzie stymulował sądy do zmniejszenia lub zwiększenia tempa prac? Dodam jeszcze, że ani w Niemczech, ani w Austrii nikt nie może kwestionować operatów urządzeniowych.

Czy dostrzegamy analogię pomiędzy paradoksem Zenona a tą sytuacją? Obyśmy ją dostrzegli na czas. Bo będzie po nas. Oto Zenon wskazując na strategię, jaką przyjęła jego organizacja, umieszcza ją wśród formuł edukacyjno rozrywkowych opisujących nie poznaną jeszcze do końca rzeczywistość fizyczną. Oto politycy niemieccy korzystając z faktu, że ich decyzje zasłonięte są unijnym żółwiem, wyciągają z szafy zakurzone już nieco zapiski Adolfa Hitlera i próbują nas przekonać, że przejęcie władzy – w kilku etapach, albowiem żółw musi najpierw przebyć połowę drogi, zanim Achilles w ogóle wystartuje – nad obszarami niezurbanizowanymi w Polsce, to ekologia. My zaś przyjmujemy te założenia, żeby w ogóle móc rozpocząć polemikę. Taka bowiem jest rzeczywistość legislacyjna. To znaczy jedyna istotna. Musimy się zgodzić na to, że chamskie próby zawładnięcia 1/3 kraju to próba wyjaśnienia paradoksu ruchu. Potem zaś dopiero szukamy argumentów przeciwko, ale w oparciu o założenia jakie zaproponował pan Hitler, to jest przepraszam, chciałem rzec – Zenon.

Puśćmy teraz wodze fantazji i zastanówmy się co zrobi żółw kiedy już pokona odcinek drogi, dający mu pewność, że Achilles go nie dogoni? Ogłosi, że na terenach, które zostały wyłączone z eksploatacji i pielęgnacji w skutek zakwestionowania operatu w sądzie, doszło do klęski ekologicznej, bo wyroiła się tam brudnica mniszka, zwójka żywiczaneczka czy chrabąszcz majowy. W związku z tym należy podjąć odpowiednie kroki. Jakie? Nie wiemy. Na pewno nie można przerwać postępowania sądowego, które będzie się dalej toczyło swoim żółwim tempem. A skoro tak, to leśnicy nie będą mogli nic zrobić. Katastrofa jednak będzie się rozszerzać, a żółw będę posuwał się dalej kwestionując inne operaty i wskazując na to, że do klęski doprowadzili leśnicy, albowiem źle wykonywali swoje obowiązki. I to wszystko będzie się odbywało przy założeniu, że ruch jest pozorny. I wszyscy będą widzieć, że to prawda. Prawo bowiem będzie jednocześnie działać i nie działać. Kolejnym etapem zaś będzie formułowanie aktów oskarżeń przeciwko administracji leśnej i ustalanie nowych zasad zarządzania obszarami dotkniętymi klęską. Jak te zasady będą wyglądały? Nie wiem, ale myślę, że będą podobne do tych, które zastosował pan Hitler w sądach przed uzyskaniem pełni władzy w Niemczech.

Dodajmy do tego Trzaskowskiego i jego pakt C40, który wskazuje jak należy zarządzać obszarami zurbanizowanymi. I zadajmy sobie pytanie – co po wprowadzeniu w życie jednych i drugich zasad znaczyć będą demokratyczne wybory, a także do kogo należał będzie teren, na którym wszyscy będziemy stali?

Czy PiS sobie z tym poradzi? No właśnie nie wiem. Na razie pisowski Achilles pozwolił żółwiowi wystartować wcześniej, a arbitrzy oceniający wyścig orzekli, że Achilles jest szybszy dwa razy od żółwia, przyjmując jednocześnie założenie zasugerowane przez Zenona i Hitlera, że ruchu nie ma, a sądy są wolne. Werbalne kwestionowanie wolności sądów i wskazywanie, że są one uzależnione od Berlina nic nie da. Zenon tylko wzruszy ramionami, bo on ma poważną robotę do wykonania, musi przejąć z kolegami porty na zachodzie i przekazać je pod władzę Aten.

Żeby to zrobić trzeba użyć narzędzi, które znajduj się poza stworzonym przez Zenona i postrzeganym jako czysto fizyczny, układem. Czy to w ogóle jest możliwe? W tym momencie myślę, że nie, ale bardzo chciałbym wierzyć, że jednak tak. Co powoduje mój pesymizm?

Pokazano wczoraj w telewizji pierwszy odcinek programu pod tytułem W Otwarte karty. Jest to przeniesienie wprost formatu z radiowej jedynki do telewizji. Prowadzi ten program pani, o której usłyszałem po raz pierwszy – Małgorzata Raczyńska – Weinsberg. Załapałem się tylko na końcówkę, a gościem był nie byle kto, bo sam prezes Kaczyński. Usłyszałem, jak mówił – że przeciwnicy polityczni PiS uważają się za ludzi uprzywilejowanych i traktują wolność sądów jako coś fikcyjnego. Sądy muszą być po prostu ich. I to koniecznie trzeba zmienić. Prowadząca zaś zasugerowała, że ani ona ani prezes nie znajdują się w grupie ludzi, którzy posługują się takimi paradoksami – wolne sądy, ale jednocześnie czyjeś sądy. Prezes spojrzał na nią przenikliwie i jej sugestię potwierdził. Ja, wiedziony ciekawością, wpisałem od razu nazwisko prowadzącej w gugla. Oto co otrzymałem. Najpierw tekst z wirtualnych mediów, który rozpoczyna się od zdania: W wiosennej ramówce dwa publicystyczne programy Małgorzaty Raczyńskiej-Weinsberg z radiowej Jedynki będą także pokazywane w TVP Info. Chodzi o cykle „W otwarte karty” i „Gdzie jest pan Cogito”. – Media publiczne porozumiały się elegancko i spokojnie – podkreśliła autorka, która kilka lat temu starała się o funkcję prezesa TVP.

Potem zaś wyświetlił mi się życiorys Małgorzaty Raczyńskiej Weinsberg z Wikipedii: https://pl.wikipedia.org/wiki/Ma%C5%82gorzata_Raczy%C5%84ska-Weinsberg

I to w zasadzie tyle. Powiem Wam jeszcze, że wcale mi się ten program nie podobał, a najgorsza była scenografia, bo składała się ona z biblioteki wyświetlonej na greenscreenie. Takiej samej, jaka jest w restauracjo Magdy Gessler przy głównym rynku w Warszawie.

Jak widzimy Achilles nie może dogonić żółwia, albowiem nie potrafi się zdefiniować. Mimo, że wcale nie jest martwy. Zdaje się w tej kwestii całkowicie na Zenona. I nie mówcie mi, że mam złudzenia i mieszam porządki. Na dziś to tyle.

mar 022023
 

Jak wiemy media przypisują sobie rolę wychowawczą, choć w istocie zajmują się deprawacją. I nie chodzi wcale o to, że pokazuje się tam gołe baby i facetów w bermudach biegających po plaży, czy inne jeszcze jakieś, bardziej frywolne obrazki. Deprawacyjna rola mediów polega na tym, że nadają one rangę i wartość oczywistej nędzy, dokonując tym samym gwałtu na naturalnej wrażliwości. Można się oczywiście łudzić, że jest inaczej, a ludzi trzeba do wrażliwości wychować, ale to nie jest prawda. Owo wychowanie bowiem to nic innego, jak tylko jak manipulacja służąca masowej sprzedaży bezwartościowych w istocie produkcji, zwanych sztuką, publicystyką, literaturą czy czym tam jeszcze.

Rozpoznać to możemy po dwóch niezawodnych znakach. W takiej promocji, zwanej wychowaniem lub edukacja artystyczną, albo też pogłębianiem wrażliwości, odejmuje się już na samym początku misyjny charakter działalności artystycznej. Czyli nie wyjaśnia się po co to jest, jak wielkie znaczenie ma ta działalność, sprowadzając ją zwykle do zajęć terapeutycznych, albo propagandy politycznej. Druga kwestia dotyczy warsztatu. Im mniej się mówi o warsztacie, im bardziej jest on pomijany, tym większe podejrzenie, że za całą edukacją artystyczną i wrażliwością kryje się szwindel. Dziś w zasadzie trudno mówić o tym, że coś się gdzieś kryje, bo szwindel od dawna jest jawny i nikomu nie przeszkadza. Są jednak dziedziny, a mówię teraz o działalności publicznej, kiedy takie ustawki drażnią. Mają bowiem one jakąś misję, która jest gwarantowana przez państwo, a my widzimy, że ta misja to jest jawne szyderstwo z nas i naszych dzieci. Zakończył się właśnie festiwal Pamięć i tożsamość, na którym wręczano złote ryngrafy. I wszystko przebiegło tak, jak przewidziałem – niczym w słowach piosenki Kazika – gdy wszystko skończy się jak przewidziałem, wsyp mnie do morza, skąd przyjechałem. Platynowy ryngraf dostał film zatytułowany Filip, nakręcony według prozy Tyrmanda. Tego by Mrożek nie wymyślił. Ludzie, którzy całym swoim życiem udowadniali, że stoją nie tam gdzie akurat położono ryngrafy, są pośmiertnie wyróżniani tymi ryngrafami. Pomijam już całkowitą bezwartościowość tego filmu, jego wtórny charakter, głupkowatą fabułę i fatalne aktorstwo.

Był to chyba jedyny film na całym festiwalu i chodziło zdaje się o to, żeby odstał jakąś nagrodę, w celu spreparowania promocji i zrobienia oglądalności. Nikt chyba nie myśli, że ktoś będzie to oglądał w kinach, poza wzmożonymi czterdziestolatkami, którzy szukają jakiś uzasadnień dla przeżywanej po raz drugi młodości. Kilka razy zdarzyło mi się posłuchać wywiadu z reżyserem. To było coś przerażającego. Szkoda w ogóle na to słów. No, ale jest platynowy ryngraf, który będzie teraz wymieniany za każdym razem, kiedy ktoś wspomni o tym filmie.

Złoty ryngraf dostał oczywiście Lolek Skarpetczak. Nie wiadomo co powiedzieć w tym momencie. Dzieci, choćby takie jak mój syn, dzieliły w czasie dorastania swój czas na szkołę i gry. Mój akurat grał w Europa Universalis i to drugie, którego nazwy nie zapamiętałem. Dzięki temu nauczył się historii, podłapał pewnego sznytu, zrozumiał czym jest polityka i strategia i jako siedemnastolatek zaczął gadać ze mną z pozycji trepa przemawiającego do rekruta, który po raz pierwszy przekroczył bramę jednostki w Orzyszu. Nie protestowałem. Takich jak on jest większość i oni właśnie dorastają, mając za sobą ciężkie, geopolityczne doświadczenia, tworzenie własnych strategii przetrwania, niekoniecznie jako państwo polskie, ale za to często w jakiejś koalicji. I tym ludziom minister kultury proponuje program Misja Lolka Skarpetczaka w dodatku w „krainie wyobraźni”. To jest gorsze niż naplucie w twarz. To jest tak, jakbyśmy w czasie dobrej koniunktury chcieli się z kimś targować na jakieś grosze o towar wszędzie poszukiwany. On by wzruszył ramionami i poszedł sobie, nie zwracając nawet na nas uwagi. Ministrowi Glińskiemu zaś wydaje się, że za pomocą pieczątki państwowej wprowadzi tego Lolka do szkół i on zdobędzie serca dzieci. To właśnie nazywam deprawacją. Można to też nazwać gwałtem na wrażliwości.

Takie rzeczy uchodziły w komunie, kiedy wrażliwość była towarem bardzo pożądanym, a ukrywanie jej było koniecznością i warunkiem przetrwania. Wrażliwość była czymś, czym aparat partyjno-państwowy interesował się szczególnie, a poznać to mogliśmy choćby po tym, jak długo piosenka zatytułowana Skóra, utrzymywała się na szczycie listy przebojów trójki. Tam też został wyznaczony kanon manipulacji wrażliwością, a ojcem jego był i jest nadal Marek Niedźwiedzki. Chodzi o to, żeby ewidentna nędza, zrobiona po największej możliwej taniości była wskazana jako coś posiadającego wielką wartość. A do tego jeszcze jako coś, służącego do rozpoznania wrażliwości. Za pomocą takich znaków, sympatii, obsesji mniejszych i większych, można było sobie potem budować środowiska, służące różnym przedsięwzięciom. Mieliśmy szczęście, że komuna się przekształcała, że szło ku zmianom, bo gdyby było na odwrót nie wiadomo gdzie byśmy wylądowali.

Jestem świadomy takich zależności dlatego najbardziej na świecie nienawidzę epatowania biedą i pozorowaną wrażliwością. Rzeczy i sprawy ważne muszą mieć swoja rangę i ona musi niestety kosztować. Jeśli się to komuś nie podoba, niech wychowuje swoje dzieci za pomocą Lolka Skarpetczaka.

Za pomocą takiej właśnie nędzy, ludzie, którzy z niej szydzą po kryjomu, którzy są świadomi tego wszystkiego o czym tu napisałem, będą werbować do jakiejś brudnej roboty frajerów, którzy tego Lolka i Filipa obejrzą. Tak było, jest i będzie. Cały te festiwal, jak również większość produkcji telewizyjnych i kinowych, a także literackich, nie może mieć innego znaczenia. Służy bowiem w istocie temu, by obniżyć horyzont poznania i zdegradować ludzi, którzy w nie uwierzą. Nie wytrzymują one bowiem konkurencji z tym co jest na rynku. Z ofertą jaką inni producenci treści mają dla ludzi młodych. A skoro tak, można by nawet pokusić się o jakąś klasyfikację misji, do których przeznaczeni będą ci, co grali w Europę i ci co oglądali Lolka. I wskazać, którzy na tym lepiej wyjdą. Państwo nasze nie jest ani biedne, ani słabe, spokojnie może konkurować z tymi, który produkują ofertę robiącą sukces globalny. Może wykonanie takich produktów zlecić prywatnym producentom. Może naprawdę wiele. Tak się jednak nie dzieje, albowiem naszą produkcją muszą się zajmować ludzie wywodzący się z pewnych określonych środowisk i obrabiający wskazane tematy. My zaś możemy się tylko spierać czy ta bieda z nędzą jest wynikiem złodziejstwa, dokonywanego gdzieś na zapleczu, czy jest może działaniem celowym, które ma zmniejszyć znaczenie i rangę odbiorcy i pokazać mu, że jest małym gnojkiem nie zasługującym na to, by dostać coś naprawdę dobrego. Wszystko zaś po to, by „twórcy” i „dystrybutorzy” poczuli się naprawdę dobrze, prawie tak samo, jak ci, co stworzyli grę Europa Universalis.

Nie będę ukrywał, że nienawidzę tego rodzaju postaw i tego rodzaju produkcji.  Robienie zaś wokół tego szumu i organizowanie festiwali uważam za najgorsze dziedzictwo komuny, w dodatku takiej stalinowskiej, sowieckiej, nie dającej człowiekowi szansy na ucieczkę.

Wszystko to kojarzy mi się z nędzą lat osiemdziesiątych i leżącymi w każdej księgarni płytami Włodzimierza Wysockiego, którego uważano za barda i dysydenta. Kojarzy mi się to także z kneblowaniem dyskusji i wskazywaniem na to, jaki rodzaj demonstracji będzie obowiązywał w dyskusjach publicznych i prywatnych. I ta technika, bo to jest technika, musi zostać zmieniona. Wrażliwość bowiem nie może być oszukiwana długo, nie może też być gwałcona. Jeśli minister Gliński tego nie wie, ktoś musi mu to jak najszybciej wyjaśnić. Może się bowiem okazać, że władza nie będzie w stanie zorganizować żadnej skutecznej komunikacji z narodem, szczególnie tym wchodzącym w życie. Będzie gadać tylko z emerytami, którym coś się obieca. Być może o to chodzi, ale w takim razie po co wydawać pieniądze na te festiwale?

Można oczywiście powiedzieć, że jestem głupi, ruch w interesie musi być i ci, którzy są przy korycie muszą się nażreć. Okay, ja to akceptuję, pozwólcie jednak, że nie będę siedział z Wami pod tą celą, ale zrobię sobie wytrych i wyjdę pospacerować trochę po obiekcie, a także zaczerpnę nieco świeżego powietrza.

mar 012023
 

Codziennie właściwie pokazują w telewizji i na twitterze wystąpienia Donalda Tuska, w których kłamie on tak, jak nikt inny nie potrafi. Odbywa się to za akceptacją jego elektoratu, przy całkowitej aprobacie partii rządzącej, która poprzez swoje media pokazuje własnym wyborcom – patrzcie jaki on jest podły. To jest zachowanie idiotyczne, albowiem większość wyborców w Polsce komunikuje się między sobą tak, jak osadzeni pod celą. Dotyczy to także wszystkich tych, którzy znajdują się poza twardym elektoratem PiS, a na tę partię głosujących. Oni mówią – oddamy głos na tego, kto nam więcej obieca. Lub na tego, kto będzie lepiej udawał głupka i zwalał wszystko na przeciwników. Tak wygląda motywacja podstawowa. I ona jest powszechnie akceptowana, albowiem nie jesteśmy już od jakiegoś czasu społeczeństwem ani narodem, ale ludźmi, którzy pozwolili się podzielić według kryteriów wymyślonych w cybernetycznych laboratoriach zwanych dla niepoznaki mediami.

Dopiero kiedy ustalone zostaną zasady obowiązujące pod celą można wskazać na twardy elektorat PiS, który jako jedyny wyróżnia się spośród innych elektoratów. On także traktowany jest w sposób znany ze społeczności więziennej. To znaczy na razie nie dochodzi do aktów agresji wobec tego elektoratu, ale pogarda wobec niego jest powszechna. Skąd ona się bierze? Z fatalnego traktowania twardego elektoratu przez menedżerów politycznych Prawa i Sprawiedliwości. To jest główna przyczyna takiego stanu. Nie prezes Kaczyński, nie prezydent zwany Adrianem i nie premier Mateusz. Przyczyną takiego stanu są ludzie, którzy wierzą, że dzięki zaangażowaniu posłów w pracę w terenie i kilku patriotycznym frazesom urządzą się na długie lata i będą żyć jak pączki w maśle.

Elektorat KO potrzebuje zaś coraz to nowych ekscytacji i politycy związani z opozycją takowych dostarczają. Wałęsa mówi, że będzie wojna domowa. Środa gada jak pastor King, a Ochojska nazywa funkcjonariuszy Straży Granicznej ludobójcami. Można więc sposoby kokietowania wyborców podzielić tak, jak to zrobiłem w tytule – KO szczuje, a PiS każe wierzyć. W co? W programy emitowane na festiwalu Pamięć i tożsamość. Czyli w Lolka Skarpetczaka i stare ramoty pamiętające wczesnego Gierka. Największym zaś wydarzeniem tej imprezy jest pretensjonalny i kokieteryjny film zatytułowany Filip.

Mamy dziś dzień żołnierzy wyklętych. Nie zastanawia Was to, że prócz słabych telewizyjnych produkcji, których bohaterem jest zwykle Pilecki, nie ma całego działu polskiej kinematografii opowiadającego o dowódcach poszczególnych oddziałów niepodległościowego podziemia po wojnie? Nie zastanawia Was to, że na cda, za film o wyklętych lata komunistyczna ramota, nie dająca się oglądać, zatytułowana Akcja „Brutus”? Nakręcona w dodatku według prozy Nienackiego?

Mnie to szalenie dziwi, zważywszy ile osób wyciera sobie gęby bohaterami i ile osób próbuje się na nich lansować po taniości. Mając do dyspozycji potężne budżety nie tworzy się nic wartościowego, czy nawet interesującego. Po kraju ma jeździć jakieś kompromitujący autobus, w którym prezentowane będą dokonania najwybitniejszych Polaków. W formie prezentacji multimedialnych rzecz jasna. To są niewyobrażalne jaja, zważywszy na to, czym ludzie, w tym młodzi, interesują się naprawdę i na co poświęcają czas i pieniądze. To co powstaje w dziedzinie promocji treści ważnych dla wspólnoty, czy też rzekomo ważnych dla wspólnoty, jest jedną żenadą i prawdopodobnie – bo pewności nie mam – przewałem budżetu.

Sytuacja jest więc taka – grypsera z KO, oraz taka sama grypsera z PiS udająca patriotów i lansująca się na garbie władz i założycieli partii oraz kilku młodych wariatów, którzy wierzą, że zrobią polityczną karierę, próbuje różnymi sposobami zmusić ludzi do aktywności politycznej. Powtórzę jeszcze raz – szczucie i wiara.

To co odbywa się na tym nieszczęsnym festiwalu Pamięć i tożsamość, nie jest nawet kompromitacją. Służy jedynie temu, by wypromować gówniany i nie nadający się do oglądania film o żydowskim kelnerze pracującym Niemczech podczas wojny. Walorem tego filmu są ponoć emocje. Ja już nie mogę słuchać o tych emocjach. Ci niby twórcy uważają, że ludzie pójdą na film, żeby zobaczyć jak aktor przypominający konia całuje się z jakąś niunią. Już Tytus de Zoo to wyśmiewał.

Na czym w istocie polega problem? W każdym kraju władza stara się stworzyć takie okoliczności, które pozwolą narodowi przejrzeć się w lustrze. Tym lustrem jest sfera komunikacji, mediów, filmów, książek. Można to robić na różne sposoby. Całkowicie beznadziejnie, choć z wielkimi tradycjami, jak to czynią we Francji lub bardzo dobrze i sensownie, jak w to czynią w USA lub GB. W Polsce sytuacja przypomina układy pod celą – jak zaczynasz mówić o czymś co nie dotyczy bezpośrednio ciebie i twoich potrzeb fizjologicznych lub zachcianek natychmiast zostajesz zdegradowany. Jesteś frajerem po prostu. A zdegradują cię nie ci, którzy jawnie szczują i domagają się rozpraw nożowych, jak Wałęsa, ale ci, którzy każą ci wierzyć w kartonową rzeczywistość wymyśloną po taniości. Ci, którzy sami siebie stawiają w roli głównych bohaterów masowej wyobraźni.

Pamiętam, jak napisałem książkę, która niegdyś nazywała się Dzieci peerelu. Wszyscy się w niej odnaleźli, choć sprzedawała się słabo. Ludzie nie chcą bowiem widzieć siebie, dopóki ktoś im nie da gwarancji, że takie widoki ich nie zdegradują. Takich gwarancji udziela tylko państwo. Zaprosili mnie z tą książką do Błonia, na spotkanie w jakiejś szkole. Pamiętam, że kiedy kupowałem sobie nowe spodnie i byłem akurat w przebieralni, zadzwonił telefon i dyrektor szkoły spotkanie odwołał. Prócz mnie bowiem miała być tam także Beata Tadla z TVN, która napisała podobną książkę pod identycznym tytułem. Jej bohaterami zaś byli dziennikarze TVN opowiadający o tym, jak będąc dziećmi zwalczali komunę. Tak, było nic nie zmyślam. Prokop, na przykład, opowiadał o tym, jak pisał list do Jaruzelskiego – będąc dzieckiem – żeby mu pozwolił wyjechać za granicę, bo on – mały Marcinek – chce mieć wakacje. To jest obowiązujący sznyt. Nie tylko po tamtej stronie, ale wszędzie. Tamci dziś już nie robią takich numerów, albowiem walczą o życie i chcą kryterium ulicznego. Dziś po takie narzędzia sięgają „nasi”. Mają oni bowiem mnóstwo prywatnych spraw do załatwienia i mnóstwo deficytów do wyrównania, a przede wszystkim nie rozumieją po co pisać książki i kręcić filmy o jakichś nieciekawych osobach, o których nikt nie słyszał. Kiedy to ich życiorysy pełne są błyskotliwych zwrotów, pełnych napięcia momentów i ważkich decyzji. Tak myślą idioci. Durnie, którym się zdaje, że jak puszczą w sieci film o swojej wyprawie na pustynię Atacama, to będzie wielkie WOW!

Polacy wymagają natychmiastowej nobilitacji, wszyscy jak jeden. Nie degradacji, ale nobilitacji. Ta zaś dokonuje się poprzez perfekcyjny warsztat filmowca, poprzez wielkie umiejętności i wyczucie fotografów, poprzez talenty pisarskie, poprzez autentyczne postaci, które doprawdy nie muszą dokonywać żadnych wybitnych czynów. Tę nobilitację w rzeczywistości politycznej załatwia nam prezydent, premier, prezes, ministrowie Czarnek i Maląg. W sferze komunikacji i prezentacji, takie działania nie istnieją. Cała reszta bałwanów tylko żeruje na aktywności tych ludzi. I to się nie zmieni, albowiem do takiej zmiany potrzebni są fachowcy od sztuki. Tacy, jak w Hollywood. Sztuka zaś i frajda, a także efekty, kosztują bardzo dużo pieniędzy. Naprawdę dużo. Dopiero po zaangażowaniu i celowym przeznaczeniu wielkich budżetów widzimy jak działają. I to widzimy nie poprzez pochwały lub recenzje pisane ręką jakiegoś idioty, któremu się zdaje, że jest krytykiem. Widzimy to poprzez wściekłość naszych wrogów. I to jest właśnie najlepsze.

Na razie mamy Filipa, Lolka Skarpetczaka i murale z Pileckim, na których Pilecki przypomina Niesiołowskiego. No i bohaterów publicystyki politycznej, którzy jeszcze nie zażądali do prezesa by pozwolił Glińskiemu wyasygnować budżet na film o ich życiu, ale poczekajcie spokojnie do wyborów. PiS je wygra mam nadzieję. Od oglądania jednak filmu o bohaterskich czynach działaczy Prawa i Sprawiedliwości oraz wspierających ich dziennikarzy się nie wywiniemy. Jestem o tym przekonany.

Jeszcze prośba od mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

Jeśli chcesz pomóc indywidualnie poniżej podajemy link do Polskiego Związku Niewidomych Okręg Lubelski i numeru konta:

https://pzn.lublin.pl/podziekowanie-specjalne/

także z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

lut 282023
 

 

Miałem pisać o czymś innym, ale zauważyłem, że Bronisław Wildstein napisał nową książkę, która ma wręcz fantastyczną okładkę, a zapewne i nielichą treść. Ja jednak czytał jej nie będę. Książka ta nosi tytuł, jakże zaskakujący „Wobec wojny, zarazy i nicości”.

Jak to już wskazał prezes Kaczyński, opozycja ma wyraźną przewagę narracyjną nad obozem rządzącym, zwanym też czasem obozem patriotycznym. Dlaczego tak się dzieje próbujemy tu tłumaczyć całkowicie bezskutecznie. Uważam jednak, że warto podejmować kolejne próby, bo jeśli tego nie zrobimy, nie będziemy mogli potem powiedzieć – a nie mówiłem?!

Na początek jednak wyjaśnię dlaczego głosuję na PiS mimo bardzo krytycznego stosunku do poczynać promocyjnych tej partii. Otóż dlatego, że oni przynajmniej starają się robić jakąś promocję i otwierają publiczną dyskusję, nie wymagając przy tym mafijnej lojalności wobec jej głównych uczestników. Fakt, że prowadzą tę dyskusję głównie ze swoimi najgorszymi wrogami, którzy wprost zapowiadają ich zniszczenia, ale jest tam wystarczająco dużo miejsca, żeby produkować swoje treści. Z chwilą kiedy do władzy dojdzie opozycja, nie będzie miejsca na nic. Ludzie tacy jak Wildstein zaczną znów jeździć po salkach katechetycznych i tam nauczać przy kaganku, wespół z prof. Zybertowiczem. I będą się złościć, że miejscowi nie chcą im zwracać kosztów podróży. My sobie oczywiście znajdziemy jakąś niszę, albowiem mówimy językiem kompletnie niezrozumiałym dla jednych i drugich. Politycznie jednak będzie fatalnie i co do tego łudzić się nie należy. Tak jak nie należy się łudzić, że ktokolwiek z PiS wyciągnie rękę do jakiegokolwiek niezależnego autora. To jest niemożliwe, albowiem takie posunięcie unieważnia wszystkich najważniejszych pisowskich myślicieli. Z kolei ich obecność – czego zdaje się nie rozumieć prezes – wyklucza propagandową przewagę nad opozycją. Ta bowiem ma lepsze wytrychy do serc. No i media, które nawet kłamiąc w żywe oczy osiągają wcale nie najgorsze wyniki. Przypomnę o co chodzi w tych wyborach – o większość bezwzględną. Jeśli PiS tego nie osiągnie, może się szykować na śmierć. Ta nie nastąpi zapewne od razu, ale nastąpi na pewno, albowiem nikt nie będzie chciał słuchać ludzi, którzy obiecują, realizują szczegółowe projekty, ale nie potrafią uzyskać istotnej przewagi w wyborach. Na to rozczarowanie powinni się przede wszystkim przygotować ludzie z młodego pokolenia, którzy zaangażowali się w działalność PiS serio, tacy jak pan Kłeczek i pan Bochenek. Bo dla nich nie będzie litości w razie zwycięstwa KO. A to na nich powinien przede wszystkim postawić prezes. Tymczasem telewizja zwana „pisoską”, pełna jest Bronisława Wildsteina i jego przemyśleń, zaraz za nim idzie Marcin Wolski, Stanisław Janecki i cała reszta, a wszystko to okraszone kokieteryjną Magdą Ogórek i tajemniczą Dorotą Łosiewicz. Powtórzę raz jeszcze – nie można zyskać przewagi nad przeciwnikiem używając tych samych co on narzędzi, tylko gorzej. Tym złudzeniem jednak karmi się cały zespół ludzi kojarzonych z pisowską propagandą.

Zgaduję w ciemno, że są tam ludzie, którzy wierzą, że można załatwić Wildsteinowi Nobla. I pewnie o tym marzą, albowiem ich najważniejszym celem i sensem życia jest zastąpienie Michnika i jego zespołu, zastąpienie dosłowne. To zaś oznacza, że ludzie ci, za pomocą tych samych narzędzi, co Michnik chcą sprawować władzę nad Polakami, którzy względem nich powinni się zachowywać pokornie i z należytym respektem. To pragnienie wyłazi z nich za każdym razem jak pokażą się publicznie. Nie ma takiego truizmu i absurdu, który nie zostałby wyemitowany w programach prowadzonych przez Bronisława Wildsteina i zaproszonych przez niego gości.

To są sprawy znane, na które nie ma siły, albowiem sukces grup posiadających wpływy w PiS jest ważniejszy niż sukces samej partii. Ta bowiem ma charakter masowy i obiecuje awanse jakimś przypadkowym działaczom, czy dziennikarzom takim jak Kłeczek. To się nie podoba tym, którzy od zawsze są w partii i uważają, że bez nich ta organizacja nie będzie istnieć. Będzie. Jest dokładnie na odwrót – to opierając się na nich ona przestanie istnieć. I zmiana tego sposobu myślenia jest konieczna natychmiast. Powtórzę – natychmiast. Sakiewicz z Marianem Kowalskim – nie. Kłeczek z Bochenkiem – tak. Wildstein – nie, Fogiel – tak.

Taka zmiana oczywiście nie nastąpi, ale miejmy nadzieję, że PiS jednak wygra te wybory i to bezwzględną większością. Jeśli je przegra, będziemy musieli utrzymywać ludzi, którzy doprowadzili do tej klęski, samym tylko swoim bezwładem intelektualnym. Bo o to chodzi, nie oszukujmy się – o starczą tępotę, której nie da się wytłumaczyć, że jej czas minął. Ja to wiem na pewno, bo wczoraj skończyłem 54 lata i zdarza mi się zapominać rzeczy bardzo oczywiste.

Do kogo wymienione tu podpory ideologii pisowskiej adresują swój przekaz? To swoich własnych wyobrażeń o wyborcach PiS. Gdyby taki Sakiewicz rozumiał cokolwiek poza obiegiem dokumentów w spółkach skarbu państwa, nie występowałby z Marianem Kowalskim. On to jednak czyni, albowiem tak jest wygodniej, a wiadomo przecież, że wyborcy są potrzebni raz na cztery lata. I niech się lepiej przyzwyczają do Mariana. A jak im się Marian nie podoba, to mają jeszcze Jakimowicza. Wszystko zaś ogarnia Magda Ogórek, dla której nie świat nie ma żadnych zagadek, Magda wie bowiem wszystko.

Proszę Państwa, Wildstein nigdy nie dostanie Nobla, ani zostanie doń nominowany. To jest jasne. Poza tym dla najbardziej ograniczonych wyborców PiS jasne jest też, że ten Nobel jest gówno wart i służy tylko do dyscyplinowania propagandystów. W PiS jednak wierzą, że kiedyś było inaczej, uczciwiej, lepiej, że żyło się pełniej, bo była prawdziwa demokracja i prawdziwa agora jak w Atenach, gdzie mogli wypowiadać się prawdziwi mędrcy. I uważają, że oni ten świat przywrócą, bo są właśnie tymi mędrcami. Myśląc w ten sposób politycy i dziennikarze PiS oddają połowę pola opozycji. Wybierają działania reaktywne, a nie ofensywne. Godzą się na chamskie kłamstwa Tuska, za jedną broń mając szyderstwo, które nie działa na 30 procent ciągle popierających KO wyborców. Żeby osiągnąć sukces musicie ludzie wstrząsnąć tamtym elektoratem. Tego zaś nie zrobicie za pomocą Wildsteina, ani za pomocą filmów takich jak „Smoleńsk”. Nie zrobicie tego za pomocą dętej publicystyki, która ma charakter synekury dla swoich. Możecie co najwyżej wystawić tego biednego Kłeczka na największe ryzyko, kiedy tamci dojdą do władzy, albo uszczkną jej choćby kawałek.

Propaganda PiS zajmuje się reklamą szaleństw opozycji, która dobrze wie, że nie ma już innego wyjścia jak łgać jawnie i na chama. Jeśli Amerykanie nie ujawnią kwitów na Smoleńsk może być różnie, a nawet jeśli ujawnią, wielu i tak pójdzie głosować na Tuska, który obiecuje kredyty mieszkaniowe za darmo. I to nikomu nie przeszkodzi. Wasze nawoływania zaś zostaną wyśmiane.

Przypomnę raz jeszcze – sukces PiS rozpoczął się od poszerzenia spektrum dyskusji o polityczne blogi. I służby mogą się łudzić, że stało się tak, albowiem załatwili nagrodę blogera roku Michalkiewiczowi w 2008. To nie jest prawda. Sukces PiS rozpoczął się, albowiem wiele bardzo bystrych i ważnych dla różnych środowisk osób mogło spokojnie wypowiadać się w sieci na ważne tematy. Takich osób, jak ś.p. Ewa Ligocka, wybitna polska matematyczka, całkowicie przez środowiska polityczne lekceważona.

To wtedy „Gazeta Polska” przestała być komicznym zbiorem felietonów pisanych przez ludzi, których nazwisk nikt nie kojarzył, a stała się jakimś takim vice Superakiem, który w miarę, jak władza PiS się powiększała zaczął przypominać produkt mediopodobny. Dziś GP zmierza wprost do tego, by zostać Wyborczą. Ktoś zapewne niebawem zainstaluje tu jakąś opozycyjną szmatę, podobną do tego czym GP była 20 lat temu. Być może sam Michnik, i będziemy mieli to samo, tylko gorzej. To bowiem jest jedyny mechanizm jaki propaganda PiS nauczyła się obsługiwać perfekcyjnie – zróbmy jak tamci, tylko gorzej. Dlaczego? Bo nasz wyborca, czytelnik, słuchacz nie zasługuje na nic lepszego. Jest niesamodzielny i słaby i my musimy mu powiedzieć jak ma się zachować wobec wojny zarazy i nicości. Dziękuję za uwagę.