Wczoraj dowiedziałem się, że w Bułgarii, sieciowy, moskiewski propagandysta zarabia 2000 euro. Tyle ile sprzątaczka w Niemczech. Wcześniej zaś poinformowano mnie, że najemnicy z grupy Wagnera biorą miesięcznie równowartość 16 tysięcy złotych. Na pewno nigdy się nie przyznam ile zarobiłem na ostatnich targach w Grodzisku, bo wtedy wszyscy oni zwalą się tu, wynajmą Mediatekę i zaczną w niej sprzedawać swoje wspomnienia z wojny. To jest nie do uwierzenia – 16 tysięcy złotych miesięcznie za latanie samolotem nad Ukrainą i czekanie aż faceci na ziemi odpalą rakietę i ten samolot spadnie. Lub to samo, ale za szturmowanie miast, z których do tej pory udało się zdobyć może dwa. Niezwykłe doprawdy jest to, jakich wyborów życiowych dokonują ludzie w przekonaniu, że dysponują rozsądkiem, doświadczeniem i potrafią właściwie ocenić rzeczywistość. Żyjąc z tym przekonaniem oddają się pod rozkazy jakiegoś psychopaty i jadą gdzieś, gdzie wszyscy dookoła, nie wyłączając małych dzieci, chcą ich zabić. Czynią to w nadziei na uzyskanie, raz w miesiącu, kwoty 16 tysięcy złotych.
Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie najważniejszym marzeniem był zawsze wymieniony w tytule słodki owoc wolności. To znaczy taki stan, kiedy to ja decyduję co robię i kiedy, a to co robię, sprawia mi naprawdę dużą frajdę. Nigdy nie dałem sobie wmówić, że w zamian za możliwość wyjechania raz do roku na Seszele czy inny Madagaskar powinienem sprzedawać swój czas jakiejś korporacji czy organizacji, która wymaga ode mnie poświęcenia całych dni, po to tylko, by podnieść znaczenie kilku panów robiących kariery w jej zarządzie. Przez całe, nie najkrótsze życie już przecież, na etacie przepracowałem może 3,5 roku. Reszta to działalność feelancerska i prowadzenie firmy. I nie tęsknię doprawdy za żadnymi luksusami, ani też wizytą w tym czy innym miejscu odległym od Polski. Na wyjazdach raczej oszczędzam i nie pielęgnuje związanych z nimi marzeń. Te bowiem ulokowane są gdzie indziej. Najważniejsza bowiem jest wolność, rozumiana jako możliwość robienia i mówienia tego, co się chce. Osiągnięcie tego stanu nie jest łatwe i koszty są spore, jak wszyscy wiedzą. No, ale każdy na własną odpowiedzialność dokonuje wyborów. Na pewno nie zamieniłbym się z Wagnerowcami, ani nawet z Tomaszem Lisem, czy jego podwładnymi, którzy lata całe znosili szykany i chamstwo tego dziwnego człowieka, w nadziei, że w ten sposób dochrapią się wreszcie jakiegoś stanowiska. Ta postawa jest dla mnie niezwykła doprawdy. Jak można być takim durniem? A przede wszystkim jak można liczyć na coś, co jest tą niby karierą, w kraju, gdzie wszystkie kariery zostały zaplanowane trzy dekady temu. Teraz zaś możemy oglądać jedynie proces ich utrwalania. Cóż to w ogóle za pomysł, by włączać się w ten dziwny wyścig? Wiem, wiem, niektórzy nie mają wyboru. Urodzili się w rodzinach, gdzie robienie kariery w mediach to przymus, a nie dość, że przymus to jeszcze misja. Jej celem zaś jest uczłowieczenie nas wszystkich. Lisa wyrzucili z Newsweeka, a na jego miejsce przyjęli Sekielskiego. Nie ma lekko Szanowni Państwo, cywilizowanie narodu musi być kontynuowane. Dokonuje się ono dziś za pomocą jednego w zasadzie gestu, tym zaś jest rwanie na sobie ubrań w rozpaczy. Czynią to wszyscy ludzie mediów i różni komentatorzy rzeczywistości politycznej. Im zaś dalej w przeszłość sięgają, by poszukiwać tam analogii, tym mniej autentycznie wygląda ich zaangażowanie. Redaktor Lisicki na przykład powiedział, że nie można handlować pamięcią o Wołyniu. Nikt póki co nie handluje tą pamięcią, ale wszyscy wiemy o co Lisickiemu chodzi. On chce nam powiedzieć, że jak rząd PiS dogada się z Zełenskim to będzie dobry powód do okrzyknięcia premiera i prezydenta zdrajcami, a następnie na rozdarcia koszuli na piersiach. Nie ma bowiem, póki co, wyznaczonej żadnej skali, w której dałoby się ów handel pamięcią oznaczyć. Jak większość z nas przypuszcza, oceniane to będzie po uważaniu, przez ludzi, których kariery i rola zostały zaplanowane trzy dekady temu, a dziś są jedynie utrwalane poprzez różne memiczne zachowania i wyrażenia. Troska redaktora Lisickiego o Wołyń jest tak samo autentyczna jak autentyczne było, dokonane dawno, dawno temu nawrócenie Jerzego Andrzejewskiego na katolicyzm. Jest ona tak samo autentyczna jak troska Ochojskiej o los uchodźców i inne demonstrowane w mediach troski wszystkich naszych milusińskich.
Taki Maziarski, dla przykładu, zatroskał się wizytą inspekcji PIP w redakcji Newsweeka, związanej z niestandardowymi zachowaniami redaktora naczelnego czyli Tomasza Lisa. Napisał on, że ta inspekcja świadczy o putinowskim charakterze rządu PiS. To jest zachowanie, którego zmienić nie można inaczej, jak przez przejęcie mediów. To się jednak nie stanie, albowiem media mają tę właściwość, że wpływają na mózgi osób tam pracujących. I nie ma żadnej gwarancji, że po wkroczeniu do jednej czy drugiej redakcji, przytomni z pozoru dziennikarze, nawet fanatycznie oddani Jarosławowi Kaczyńskiemu, nie zaczną mobbować pracownic, albo nie popadną w dziwne zamyślenie, którego efektem będzie okrzyknięcie tego czy innego polityka PiS zdrajcą. To się łatwo może zdarzyć, albowiem my – odbiorcy treści – nie rozumiemy, na których piętrach hierarchii medialnej przebiegają granice obłędu i – pardon – skurwienia. To są sprawy dla nas niezrozumiałe i zagadkowe, a nie dość, że zagadkowe to jeszcze skrzętnie i z premedytacją ukrywane. Na rozszyfrowywanie ich zaś szkoda naszego czasu.
Widzimy jednak ten wspólny mianownik, który łączy postawę Lisickiego z „Do rzeczy” i Maziarskiego z jakiejś bliskiej gazowni redakcji, bo nie wiem komu on teraz sprzedaje najcenniejsze godziny swojego życia. Jest nim sugerowanie, że politycy rządzącej koalicji są zdrajcami lub wręcz określanie ich tym wyrazem. Różnice są takie, że każdy z nich co innego uważa za zdradę. Lisicki wskazuje, że przehandlowanie pamięci o Wołyniu, co podlegać będzie ocenie jego i jego kolegów, będzie zdradą, rzecz jasna nie do wybaczenia. Maziarski zaś uważa, że wszystkie zachowania polityków PiS to zdrada, albowiem są oni w stałej, telepatycznej łączności z Putinem. W ten sposób wroga Polsce propaganda określa spektrum, w którym przeciętny konsument treści może oceniać rząd. Wyłączone są z tej skali wszystkie istotne dla życia tu i teraz kwestie, a działa tam wyłącznie resentyment. Ten zaś – o czym Lisicki z Maziarskim dobrze wiedzą – opiera się na stymulowaniu frustracji. I nie wiadomo doprawdy dlaczego dziś akurat lewica nie odgrzewa swojego starego wyborczego hasła – wybierzmy przyszłość! Czyżby przyszłość przestała być nagle ważna? Sam nie wiem.
Pora na pointę. Ponoć w gazecie Jerusalem Post użyto zwrotu polskie obozy śmierci. Jeśli połączymy to z informacją, że doradcą posła Brauna został niejaki Korab Karpowicz, który – jak oznajmia wiki – jest felietonistą tej gazety, a na dodatek wykłada jakieś prawdy na tamtejszym uniwersytecie, okaże się, że rzeczywiście, przyszłość jest mniej ważna niż przeszłość. Pozostaje tylko zadać pytanie: ile za ów powrót do przeszłości dostaną ci felietoniści, wykładowcy, doradcy, ci wszyscy Lisiccy i Maziarscy, a także posłowie opozycji? Średnią pensję Wagnerowca czy może więcej?