kw. 022024
 

Przyjedzie co prawda dopiero jutro rano, ale nie mogłem się powstrzymać, żeby nie umieścić go w sklepie już dzisiaj

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-39-poswiecony-szermierce-i-pojedynkom-na-bron-biala/

Fragmenty tekstów

Rzeczpospolita Szlachecka, później Rzeczypospolita Obojga Narodów na przestrzeni lat miała bardzo wielu mistrzów szermierki polską szablą, zwaną też karabelą lub pałaszem. Szermierka była podstawą wychowania młodego szlachcica i nikt sobie nie wyobrażał, że ktoś mógłby uchylać się od ćwiczeń  w tym rzemiośle. Naukę zaczynało się już w wieku 6 lat, a pierwszym nauczycielem był najczęściej ojciec. Nasz kraj dochował się znaczącej ilości mistrzów, ale żaden z nich nie był autorem podręcznika do szermierki. Wydaje się to dziwne, ponieważ hiszpańskie, francuskie czy włoskie szkoły mają swoje „podręczniki” do fechtunku, natomiast my musieliśmy czekać na pana Michała, który postanowił spisać podstawy polskiej szermierki, zwaną popularnie „sztuką krzyżową”. Dzieła dokończył jego wnuk, Józef Starzewski, który postanowił przybliżyć nam osobę swojego dziada.

Historia Michała Franciszka Starzewskiego, polskiego mistrza szermierki

 

 

Oto sześciu mężczyzn, bardzo młodych i eleganckich, zebrało się w miejscu, gdzie dziś znajduje się Plac Wogezów i rozpoczęło krwawą walkę. Jeden z nich otrzymał od razu ranę w pierś i umarł, drugiego cięto w głowę, ale on z kolei trafił przeciwnika w serce. Kolejny, zapomniawszy sztyletu, bronił się gołym ramieniem i otrzymał aż 19 ran ciętych. Żył jeszcze ponad miesiąc, zanim w końcu umarł. Następny także zmarł z ran następnego dnia po walce, a dwóch jeszcze zginęło na placu boju. Tylko jeden z nich, od którego się wszystko zaczęło, został lekko ranny w ramię. Zanim go przedstawię, dodam, że pojedynek ten wywołał furię króla Henryka III, albowiem zginęło trzech albo, jak chcą niektórzy, czterech jego ulubieńców. Dzień ten zaś złośliwi oponenci króla, znoszący się z rosnącą w siłę rodziną de Guise, nazwali dniem świń.

Dzień świń albo starcie ślicznotek, czyli pojedynki Henryka III

 

 

Najsławniejszą prowokacją, jakiej patronowała Konstancja Poniatowska, matka ostatniego króla Polski, był pojedynek, którego ofiarą został wojewoda lubelski Adam Tarło. Opis tego wydarzenia, a także całego sporu pomiędzy Tarłą a Czartoryskimi, których reprezentował w nim Kazimierz Poniatowski, brat Stanisława Augusta, późniejszego króla, dostępny jest w wielu źródłach. Jako tło przedstawia się w tym opisie zawsze intrygę i awanturę miłosną. I aż dziwne się zdaje, że ludzie tak łatwo w to wierzą, nie rozumiejąc, jaki jest cel takich insynuacji. Nie pojmują też, jak to się dzieje, że podobne intrygi z czasów wcześniejszych nie mają już tak słodkiej i teatralnej oprawy, ale z daleka zalatują krwią i rzeźnią. Wszystko kładzione jest na karb zmiany obyczajowości w XVIII wieku i tejże obyczajowości złagodzenia. No to posłuchajcie, jak to było.

Styl Stanisława Augusta, jego brata oraz rodziny


kw. 022024
 

Od dłuższego czasu, tak ze 150 lat już z okładem, świat zajmuje się nieustającą produkcją tandety. Czyli przedmiotów, które rozpadają się w rękach po czasie nieprzewidywalnym, ale krótkim.. Wobec konstatacji jaką mamy w tytule, należy stwierdzić, że każda próba podniesienia jakości tandety prowadzi do produkcji jeszcze większego szajsu. No chyba, że przeciwko tandecie użyjemy argumentów ostatecznych czyli politycznych i religijnych, których konsekwencją będzie zakaz produkcji tandety. Tak się jednak nie stanie, albowiem zarabia się wyłącznie na produktach niskiej jakości sprzedawanych za wysoką cenę. I ja tu chciałem dziś zaprezentować kilka rodzajów tandety, które ostatnio rzuciły mi się w oczy. Oczywiście jest to subiektywny i osobisty wybór, bo ktoś może przecież myśleć, że to co wskazuję to po kolei ósmy, dziewiąty, dziesiąty i kolejny cud świata.

Oto wczoraj wyświetliły mi się w telefonie informacje o bardzo drogich obrazach, które sprzedaje się za więcej niż milion, albo za kwoty do miliona zbliżone. Bohaterem pierwszego newsa był ten pan https://pl.wikipedia.org/wiki/Piotr_Czajkowski_(malarz)

A drugiego ten: https://pl.wikipedia.org/wiki/Gracjan_Roztocki

Jest między nimi jednak istotna różnica. Ten pierwszy rzeczywiście sprzedaje swoje obrazy, a ten drugi nie ma pojęcia jak to zrobić, ale ktoś odeń kupił te malunki i wystawia je za horrendalne kwoty. Najprawdopodobniej czekając na kogoś, kto musi gdzieś upuścić znaczne kwoty. I pewnie się doczeka, bo czemu nie? Media zaś zrównują obydwu malarzy podając informacje o nich na hot spotach. Po co się tym zajmujemy? Ja osobiście piszę to dlatego, że chciałbym zobaczyć historyka sztuki lub krytyka, który sprzedaży dzieła Roztockiego, uwiarygadnia je przed kamerami i oprowadza zwiedzających po wystawie gdzie te obrazy wiszą. Bez tego bowiem ta twórczość nie będzie wiarygodna, nawet jeśli ktoś zapłaci za nie miliony. Czajkowski już jest wiarygodny, albowiem pełni funkcję profesora w łódzkiej ASP, a maluje w taki oto sposób https://piotrczajkowski.com/#1

Jak wszyscy wiemy podniecanie się tym, że sztuka jest pretensjonalna nie ma sensu, czynimy to wyłącznie po to, by pokazać, że z drogi ku ostatecznej tandecie nie można zjechać, bez decyzji poważnych, czyli narażających na szwank finanse różnych organizacji. A przez to pośrednicy, którzy uwiarygadniają transakcje w obszarze sztuki narażeni się na takie niespodzianki, takie jak Gracjan, którego dzieła za chwilę staną się przedmiotem spekulacji.

Nie wiem, jak to się stało, ale coś mnie skłoniło wczoraj do poszukiwania biogramów tak zwanych młodych pisarek, które dobrze się zapowiadały w latach dziewięćdziesiątych. Jedna z nich dostała Nobla i o niej akurat mówić nie będziemy, ale co z resztą? Człowiek w swojej nieopisanej głupocie wierzył, że pisarz to taki, co pisze. Na przykładzie tych pań widać, że jest dokładnie na odwrót – pisarz może i musi pisać, ale pisarka już wcale nie. No chyba, że chce Nobla i wtedy męczy się lata całe, żeby wydusić z siebie to opus magnum, jak Tokarczukowa. Wszystko po to, by zmusić do pokory wobec dzieła nawet prezesa Kaczyńskiego, który będąc przecież świadom mechanizmów napędzających ten świat, wyznał kiedyś, że próbował przeczytać „Księgi Jakubowe”. Po co? Bo pewnie objętość dzieła go zaintrygowała, no i ten Nobel. Nie widzę innych powodów.

No, ale jak jest z innymi młodymi pisarkami? Taka Magdalena Tulli, w istocie, jak pisze wiki – Maddalena Flavia Tulli, rocznik 1955, napisała raptem 10 książek, a wszystkie razem mają chyba mniejszą objętość niż te całe „Księgi jakubowe”. Ja zapamiętałem, pewnie niedokładnie, ale niech tam, skrót fabuły jednej z nich. Chodzi o to, że główna bohaterka jeździ po mieście tramwajem i boi się z niego wysiąść, albowiem cały teren opanował faszysta Kaczyński i za chwilę zacznie się noc długich noży. Czy jakoś podobnie to szło. Jeśli coś pokręciłem, bardzo przepraszam. Co sprzedaje pani Tulli poprzez swoje książki? Jakieś silnie nieautentyczne emocje, jak sądzę, podkręcone przez pośredników czyli dziennikarzy GW, którzy w latach dziewięćdziesiątych pisali o jej genialności, ale nagrody NIKE nikt jej jakoś nie dał. Może to nawet dobrze świadczy o Magdalenie Tulli. Kto wie?

Absolutną rekordzistką jest Natasza Goerke, rocznik 1960. Napisała pięć książek i zrobiła kilka przekładów. Obecnie mieszka w Nepalu i, jak można wnosić z biogramu, szykuje się do dalszej produkcji opisów swoich przeżyć wewnętrznych, na które już czekają rzesze czytelników. Kiedyś przeczytałem gdzieś, że pisarka ta wyjechała do Argentyny, tam poznała jakiegoś bogatego pana, którego poślubiła, a potem ten pan, mocno od niej starszy, zmarł i zostawił jej majątek. To by wyjaśniało oszczędną bardzo twórczość pani Nataszy, ale kto tam może wiedzieć, jak było naprawdę.

Całkiem już zapomnianą geniuszycą lat dziewięćdziesiątych, która prowadziła w dodatku „Wysokie obcasy” kurs pisania dla panien jest Izabela Filipiak rocznik 1961. Napisała ona dwanaście książek, a wszystkie są, jak i w poprzednich przypadkach, dziełami wybitnymi. Niestety mało osób o nich wie, bo wspomniany tu już faszyzm, który Magdalena Tulli obserwowała z tramwaju, zatriumfował i inne treści są konsumowane przez czytelników. Czy to jakoś przeszkadza młodym pisarkom z lat dziewięćdziesiątych? Najwyraźniej nie, one mają pozycję i lokalną sławę, więc nie muszą się niczym przejmować. To te młodsze mają problem. Wczoraj jakaś sławna pisarka, której nazwiska nie słyszałem wcześniej, wyznała, że pozbawiono ją etatu i teraz nie ma z czego żyć. Nigdy bym nie przypuścił, że pisarki mogą pracować na etatach.

Wszystkie te autorki, próbują nadać swoim dziełom charakter wtajemniczenia; ciekawego lub straszliwego. I w zasadzie nie ma od tej reguły odstępstw. Pomyślałem więc sobie, że chyba jestem głupi wypuszczając ciągle jakieś drogie i najwyraźniej niepotrzebne nikomu tytuły. Trza usiąść spokojnie i napisać coś, co będzie miało podobny charakter, a nie zmęczy mnie wcale, objętością będzie przypominać dzieła Magdaleny Tulli, a ceną „Księgi Jakubowe”. Może się jakiś sponsor nawet trafi? Któż to może wiedzieć…Oto bowiem przed nami ostatnia odsłona tandety, tym razem upolityczniona w sposób otwarty i wcale nie zawoalowany. Wczoraj na niezalezna.pl ukazał się tekst Katarzyny Gójskiej-Hejke, który prof. Cenckiewicz nazwał antypisowskim. A do tego użył w opisie charakterystycznego dla blogerów wyrazu „nasi” pisanego w cudzysłowie…Niesamowite. Oto wspomniany tekst https://niezalezna.pl/polityka/katarzyna-gojska-bylo-osiem-lat-na-rozliczenie-kooperacji-z-rosja/514698

Oto po ośmiu latach kadzenia PiS, po ośmiu latach wyciszania wszelkich krytyk, a także po trzech miesiącach rządów Tuska, pani Hejke wskazuje, na to, o czym cały Internet pisał w zasadzie do roku 2015. Niesamowite. Najbardziej niesamowite jest jednak to, że środowisko niezalezna.pl, w swojej nieopisanej pysze brało udział w pudrowaniu tego trupa, jakim była pisowska kampania wyborcza i uczestniczyło w demonstracji bezsilności całej struktury. Teraz zaś wołają – łapaj złodzieja. Ktoś zapyta dlaczego ja to łączę z pisarkami i malarzami? Bo jest to ten sam sznyt. To samo odkrywanie Ameryki w konserwach, jak się drzewiej mawiało. Ten sam banał i ta sama koniunkturalna bezsilność, demonstrowana w chwili kiedy ma się wszystkie gwarancje na bezkarność. Choć przecież nikt by pani Hejke nie ukarał, gdyby z taką krytyką wystąpiła wcześniej. Tak jak zrobił to choćby prof. Nowak, który też zrobił to za późno.

Zapewne – jak przypuszczam – sytuacja jest na tyle poważna, że wszyscy pokazywani w filmie „Reset” generałowie nie ostoją się w strukturach, w których ich usadzono. Kiedy zaś zostaną zwolnieni niezalezna.pl ogłosi, że to dzięki ich krytyce, której posłuchał nawet Tusk. Obstawiam, że tak właśnie będzie. No, ale poczekajmy….

kw. 012024
 

Cele polityczne muszą być maksymalnie doprecyzowane. Poza tym, jak to wskazał swego czasu Leon Gambetta, trzeba o nich myśleć zawsze, ale nigdy o tym nie mówić. Żeby nie mówić o polityce i jej celach, trzeba mieć do dyspozycji cały wachlarz istotnych, integrujących społęczeństwo tematów, które podejmują wszyscy i wszyscy o nich rozmawiają. I to one są tą masą tabulettae, która scala naród. Uporczywie wracam tu do tematów francuskich, albowiem historia Francji jest historią pouczającą, przede wszystkim dla nas, ludzi posiadających niegdyś wielkie państwo, które zostało podzielone. Dyskusje o polityce mnożą podziały. Zapewne nie można ich uniknąć, ale trzeba mieć wystarczającą ilość kwestii do omówienia, by podziały te nie były trwałe. We Francji była akademia, Kościół, rewolucja i kontrrewolucja, jedzenie i afera Dreyfusa, która bardziej integrowała naród niż dzieliła, ale trzeba by upłynęło sto lat, żeby to zauważyć. A także sztuka i handel oraz setka innych tematów, ważnych dla Francuzów, o których nie mamy dziś pojęcia. Teraz zostały tylko: piłka nożna, jedzenie i głupie filmy. To mniej, ale na razie zestaw ten ciągle wystarcza do tego, by Francja się nie rozleciała. Nawet jeśli stawiają na jej czele prezydentów kretynów.

Jak jest w Polsce? Polityka jest głównym tematem rozmów, albowiem każdy dureń, który coś tam widział, gdzieś był i jeździł autobusem miejskim po Nowym Jorku, czuje, że musi się wyjęzyczyć na tematy polityczne. One bowiem czynią z niego człowieka. Jest dokładnie na odwrót. Dyskusja na tematy polityczne, na podstawie doniesień z twittera lub przesłuchanych podcastów czyni z człowieka małpę. I to bynajmniej nie tak inteligentną, jak te opisane przez Pierre’a Boulle w powieści „Planeta małp”. Powiedziałbym, że bardziej pawiana z czerwonym tyłkiem, który przechadza się po wybiegu i wydaje mu się, że wygląda jak podsekretarz stanu.

Takich podsekretarzy stanu jest w przestrzeni publicznej przynamniej setka. Wszyscy oni budują wokół siebie hierarchię, a potem dokonują wtajemniczeń. Jakichś inicjacji rodem z wybiegu dla pawianów polegających na tym, że mający przejść próbę adept musi pocałować czerwoną dupę podsekretarza stanu. I jeszcze mu za ten przywilej zapłacić. I ludzie lecą do tego, może nie jak muchy, ale raczej chętnie i bez oporów. Polityka bowiem oznacza dla nich udział w czymś ważniejszym niż ich codzienne życie. Otóż nie ma nic ważniejszego niż Wasze codzienne życie, wygoda, swoboda poruszania się, wzajemne relacje, nawet te kończące się awanturami. Nie ma nic ważniejszego niż cała banalność naszego życia. A już z całą pewnością do ważniejszych kwestii nie należy wojna. Tymczasem każda poważna rozmowa w Polsce rozpoczyna się dziś od wojny, bo każdy pawian uważa, że on właśnie jest w stanie powiedzieć coś absolutnie oryginalnego i głębokiego na temat wojny. Efektem jest skrajna infantylizacja trwającego konfliktu, która tym się charakteryzuje, że niestety trupy wynoszone z sali gdzie trwa panel są prawdziwe. I to jest degradujące, ale nikt nie widzi jak bardzo, albowiem spacer po wybiegu, w pełnym słońcu, z lśniącym, czerwonym tyłkiem, na który gapią się wszyscy, jest najważniejszy. Pokazywali ostatnio jakiś wywiad Mazurka z żołnierzem, który wrócił z wojny. Było to widowisko żenujące, które jednak wszystkie pawiany powitały z entuzjazmem, wyjąc i skacząc z uciechy. Nieszczerość i lekceważenie, jakie Mazurek okazywał swojemu rozmówcy, rzucała się w oczy. Ten z kolei, po swoich traumatycznych przeżyciach, starał się powiedzieć coś, co miałoby głębię i ważyło dużo, a opowiadał takie banały, jak niegdyś Jacek Żakowski, kiedy jeszcze pracował w tygodniku „Na przełaj”. Żołnierz mówił o potworności i brudzie wojny, a także o tym, że zastanawia się czy jest jeszcze człowiekiem. Niesamowite. Wszyscy analitycy w Polsce, którzy nie powąchali nie tylko prochu, ale nawet smaru do konserwacji karabinu, nie mają problemu z tym, że są pawianami, a żołnierz przed kamerą zastanawia się czy jest człowiekiem? Nie chodzi o to, żeby się z tego pana naśmiewać, ale o pewną postawę wobec wojny. Ludzie młodzi, z Polski, jechali tam, na wojnę, w jakimś celu. Niektórzy zginęli, ale za nim to się stało złożyli, często na wizji, różne deklaracje. Nie mogłem ich słuchać, bo były to przemowy infantylne i niepoważne, a przecież szli na śmierć. Pan, który wystąpił u Mazurka, na sam koniec, powiedział, że chętnie wybrałby się do Rosji, żeby tam spotkać się z ludźmi i porozmawiać z nimi, albowiem wtedy odkryłby ponownie swoje człowieczeństwo, czy jakoś podobnie…Nie pamiętam dokładnie, ale rozumiecie o co chodzi. Człowiek ten dostał order za odwagę, męstwo czy coś…Chciałby jednak jeszcze dostać coś w pakiecie. Najpewniej przebaczenie, bo czuje się winny. No, ale jechał tam na własną odpowiedzialność. I tu dochodzimy do sprawy kluczowej – państwo musi motywować żołnierzy tak, by nie czuli takich ciśnień i dylematów. Państwo polskie nie może tego robić wobec ludzi, którzy podejmowali osobiste decyzje i wyruszali na wojnę wyposażeni w zestaw pojęć kompletnie nie a propos sytuacji. Czego się spodziewali? Że nie będzie tam żadnych okropności? Że nie będą one ich dotyczyły? Nie mam pojęcia. Wiem jedno – pokazywanie tych ludzi i prezentowanie ich dylematów to defetyzm. Nie żadne pogłębianie problemów i wskazywanie na nieznane cywilom aspekty wojny. To brednie. Każdy kto obejrzał serial „Kompania braci” wie czym jest wojna i czego może się tam spodziewać. Jeśli na nią wyrusza, a potem czuje się oszukany, niech idzie do psychologa, a nie do telewizji. Kiedy bowiem w sąsiednim państwie trwa konflikt u nas nie ma miejsca na takie postawy. Podobnie jak nie ma miejsca na postawy pacyfistyczne. Nie wiem czy w Rosji pokazują w telewizji jakichś weteranów, którzy mówią o swoich dylematach, ale podejrzewam, że nie. Występują tam za to politycy i publicyści, którzy zajmują się jedną tylko kwestią – odczłowieczaniem wrogów Rosji. Czynią to konsekwentnie, bez wahań i rozterek. Po to właśnie, żeby potem żołnierz rosyjski nie musiał się zastanawiać czy mordując dzieci czyni dobrze czy źle. I czy na wojnie nie stracił czasem swojego człowieczeństwa. On go nie stracił i nie straci na wojnie, ale już w koszarach. Na froncie zaś zjawi się całkowicie przekonany, że misja w której uczestniczy jest sensowna, celowa i ważna, a także nadaje jemu – mięsu armatniemu – większe znaczenie. Jeśli zaś będzie myślał i czuł coś innego, trafi pod sąd, albo kropnie go – za defetyzm właśnie – jego dowódca.

W Polsce zaś trwa dyskusja nad tym, czy powinniśmy się stawiać Rosji. I to w chwili, kiedy wszystkie koniunktury nam sprzyjają, a żadne wojska nie koncentrują się nad granicą. I nic nie wskazuje, że do takiej koncentracji może w ogóle dojść. Tymczasem pawiany biegają jak oszalałe po wybiegu, szczerzą zęby, klepią się po czerwonych tyłkach i warczą jeden na drugiego. Czasem się pobiją, a potem ten pobity piszczy gdzieś w kącie, siedząc na kamieniu i próbuje zwrócić na siebie uwagę. Powtórzę – to nie wojna odbiera nam człowieczeństwo, ale infantylne rozmowy o niej. A także infantylne rozmowy o polityce, o której naprawdę nie musimy mówić. No chyba, że ktoś ma wątpliwości czy jego pupa jest należycie wypolerowana i będzie błyszczeć w słońcu jak należy. Jeśli wojna zjawi się u nas, nie będzie miejsca na żadne dylematy. I nie będzie miejsca na dyskusje. Każdy zaś, kto spróbuje je prowadzić z miejsca zasługiwał będzie na sąd polowy. To co widzimy dziś w Polsce w sferze dyskusji publicznej jest dywersją udającą publicystykę. Każdy z tych durniów analityków i dziennikarzy, zadowolonych jak nie wiem co, powinien się natychmiast zamknąć. Z im większą fachowością się wypowiada, tym głębiej na pawlacz powinien być schowany. Szczególnie dotyczy to wojskowych, bo ich istotna funkcja w tych dyskusjach polega na nadawaniu znaczenia dziennikarzom. A pierzą oni dyrdymały największe.

Teraz wróćmy do początku naszych rozważań. Czy cele polityczne Polski są dziś doprecyzowane? Skąd mam wiedzieć? Nikt przytomny nie będzie przecież wtajemniczał opinii publicznej w takie kwestie. Nikt też nie wtajemniczał Francuzów w drugiej połowie XIX wieku w to, że celem politycznym państwa jest odzyskanie Alzacji i Lotaryngii. Problem wisiał w powietrzu, ale nikt o tym nie mówił. III Republika kwitła i ludzie zajmowali się czym innym niż polityka. Głównie gromadzeniem majątku i inwestycjami.

Po tym właśnie poznać możemy, że nasz dyskurs publiczny to dywersja, w której z głupoty lub powodowani premedytacją, uczestniczą wszyscy. I każdy kogoś udaje. Nie widziałem jeszcze ani jednej autentycznej wypowiedzi na temat wojny. Włączając w to tę wypowiedź żołnierza u Mazurka. Wszystkie te gawędy prowadzą do jednego – do myśli, że nie warto ryzykować, trzeba wywiesić białą flagę i „wygrać pokój”. Bo przecież po tamtej stronie też są ludzie, z którymi można się porozumieć. To jest najcięższe ze złudzeń. I najtrudniej je zrozumieć. Państwo, które serio zabiera się za ekspansję i wierzy w swoją moc, a taka jest właśnie Rosja, na co dowodem jest trwająca od dwóch lat wojna, żeby istnieć, musi przede wszystkim odczłowieczyć swoich wrogów. Jeśli więc liczycie na to, że będziecie się mogli porozumieć z Rosjanami, bo są takimi samymi ludźmi jak Wy, wyjmijcie lód z zamrażarki, owińcie go w ręcznik i połóżcie sobie na głowę. I przestańcie słuchać tych bredni. Już lepiej kupcie sobie voucher do spa, gdzieś gdzie dobrze karmią i wokoło są piękne widoki i wyjedźcie tam na weekend. Nie ma bowiem pewności ile jeszcze potrwa sielanka, w której dane nam jest żyć. I ile pawianów zmawia się właśnie na swoich wybiegach, żeby nam ją zniszczyć. Bo, że takie dogowory trwają, tego jestem pewien. I są one prowadzone po to, byśmy wszyscy stali się jedynie pretekstem do istnienia dla defetystów-publicystów, którzy gotowi są zafundować nam prawdziwie głębokie przeżycia i naprawdę autentyczne emocje. To jest Wasz problem, a nie czy ktoś tam jest jeszcze człowiekiem czy nie.

Ludziom oburzonym na przedstawioną dziś formułę i opis odpowiadam zawczasu – jeśli chcecie zrobić dobry, wstrząsający program z weteranem, posadźcie naprzeciwko niego jakąś dojrzałą emocjonalnie i przytomną dziewczynę, a nie posiwiałego pawiana Mazurka, który drapie się po łbie i skacze po całym studio usiłując zwrócić na siebie uwagę. Jeśli oczywiście już musicie konsumować takie występy, bo nie jest to konieczne.

W czwartek jestem we Wrocławiu, mam wykład przy Ołbińskiej 1 u ojców karmelitów. Tytuł: Rycerze Chrystusa. Prawda, fikcja fałsz. Początek o 17.00, wykład trwa trzy godziny. Możne przyjść każdy, ale trzeba wrzucić coś na tacę.

mar 302024
 

Wczoraj napisałem tu dość istotne zdanie – nie sposób instalować szpiegów i skrytobójców na dworach, kiedy każdy wygląda tam inaczej. Kreowanie mód jest więc obowiązkiem każdego poważnie myślącego o podboju państwa. Indywidualizm w modzie i zachowaniu mógł być jedynie jednym z wariantów obowiązującego stroju. Nazwa zaś dyktatorzy mody nie jest bynajmniej ironiczna, choć na taką wygląda. Dziś już jednak, na szczęście, kreatorzy i dyktatorzy nie uczestniczą w procesie instalowania agentów na dworach, albowiem jest to niepotrzebne. Każdy ubiera się mniej więcej tak samo i zasady się zmieniły, choć wielu polityków, jak ostatnio pan Wipler, podkreśla jakie marki mają na sobie i ile za nie zapłacili. A wyglądają przy tym, jak lekko posiwiali nauczyciele wychowania technicznego z Parzęczewa Dolnego. Bo nie chodzi już w modzie o to, by błyszczeć, ale by zlewać się z dominującą wszędzie szarością. Wyjątkowość swoją zaś podkreślać za pomocą metki, która ma kojarzyć się z ceną. No, ale kiedyś było inaczej. I to nas prowadzi do następujących wniosków. W chwili kiedy dominuje tak zwany strój narodowy państwo jest bezradne. Bo ci, którzy taki strój noszą są wyłącznie ofiarami politycznej ekspansji, a cała polityka zagraniczna wobec kraju upierającego się przy modzie narodowej, zmierza to tego, by wystrojonych w lokalne kreacje jegomościów wysłać w pole, wprost do szarży na armaty. Pierwszą zatem zasadą, kiedy zaczyna się kreowanie mód, jest zgoda na te kreacje. O ile nie mamy sami odpowiedniej ilości fabryk tekstylnych i zamiaru oraz pieniędzy, by swoją modę kreować gdzie indziej. Jeśli tego nie posiadamy konieczna jest zgoda, czyli przestawienie własnej produkcji na nowe wzory i podbicie stawki poprzez modyfikacje obowiązujących wariantów stroju. To się chyba nie udało w żadnej wchodnioeuropejskiej monarchii, ani w Rosji, ani w Polsce, ani w Turcji. Car Piotr może i był dysfunkcyjnym idiotą, ale ktoś mu dobrze doradził z tymi brodami i strojami bojarów. I nie chodziło bynajmniej o powierzchowne podobieństwo do dworów zagranicznych. Celem tej operacji było uniemożliwienie swobodnego działania szpiegów i skrytobójców, a także umożliwienie sobie instalowania ich na dworach obcych. Rosja nie musiała konkurować w modzie z nikim, car kazał się wszystkim przebrać w nowe ubrania, a potem imperium rozpoczęło swoją przygodę z dyplomacją na wszystkich szczeblach, doszło w niej do mistrzostwa, właśnie dlatego, że w sposób perfekcyjny naśladowało tych, którzy chcieli roztoczyć nad nim dyskretną władzę. Budżety na to pochodziły ze sprzedaży surowców, a nie z koncentracji w rękach władzy przemysłu tekstylnego.

W Polsce szlachta za nic na świecie nie chciała przebierać się w zagraniczne łachy, a kto to czynił ogłaszany był czartem i Niemczykiem. No, ale już z przywódcami szlachty było inaczej. Wspomniany tu wczoraj wojewoda lubelski Adam Tarło nosił się całkiem z cudzoziemska, rozumiejąc, albo tylko przeczuwając, że innej drogi nie ma. Niewiele mu to pomogło, bo nie zrozumiał do czego służy moda, także wojskowa – do ukrywania skrytobójców. Sam zaś nie mógł zainstalować na dworze Czartoryskich swoich agentów, albowiem ci wyglądali, wszyscy jak jeden, niczym chorągiew laudańska z filmu „Potop” Jerzego Hoffmana. Do czego nadawali się ci ludzie? To zawiązywania konfederacji i ruszania w pole, gdzie już czekały na nich czworoboki piechoty saskiej lub rosyjskiej, które rozprawiały się z nimi bardzo brutalnie. Konfederacje zaś, zawsze były zawiązywane w imię obrony wiary i dawnego obyczaju, a także praw. Czego wyrazem był między innymi strój narodowy. I wszystkie jak jedna były inspirowane przez dwory obce promujące unifikację strojów z dopuszczaniem pewnych odmian i wariantów. Szczytem tego procederu były zawiązanie przez Repnina trzech konfederacji – prawosławnej i kalwińskiej w Słucku, luterańskiej w Toruniu oraz katolickiej w Radomiu. Wszystkie one deklarowały chęć obrony praw lub zrównania w prawach szlachty. Dwie pierwsze broniły praw innowierców, a trzecia katolików, a za wszystkimi stał ten sam człowiek – ambasador rosyjski, którego celem była unifikacja mód politycznych. – Chcecie konfederacji? – proszę bardzo, macie aż trzy. Bo różne są proszę Państwa mody, co możemy obserwować również i dzisiaj. Przedstawiciele owych konfederacji, z wyjątkiem może tej zawiązanej w Toruniu, nosili się ze staropolska i nie wyobrażali sobie, że można to zmienić. Więcej – kiedy zaczęły się w kraju tak zwane reformy, pierwszym ich wyrazem była zmiana strojów obozu reform, na kreacje narodowe. Ci co do tej pory chodzili w pludrach i pudrowanych peruczkach, zakładali kontusze, długie buty i konfederatki. Upodabniali się do swoich klientów ze szlacheckich dołów, by bardziej ich przekonać do reform. Cóż warte były te reformy? Tyle ile konfederacja radomska, bo stał za nimi dwór petersburski. O tym się nie wspomina, albo wspomina się rzadko, albowiem jednym z najważniejszych fetyszy w historii rodzimej, jest postać ostatniego króla, który rzekomo chciał dobrze, ale mu nie wyszło. Reformy były prowokacją, zorganizowaną na polecenie i za pieniądze dworów obcych. O czym więc tu gadać?

Po czym poznajemy, że jesteśmy na przegranej pozycji i stajemy się ofiarą manipulacji? Po głupkowatych uporach liderów stronnictw. Nie przekroczą oni za nic pewnych granicy, wyznaczonych w ramach prowokacji politycznej, w której tkwią, albowiem to pozbawi ich rzekomo poparcia dołów. A kto steruje dołami? Niższej rangi agenci, którzy dostali – jakże dla nich obrzydły – rozkaz przebrania się w megierki, kontusze i szarawary. Modą bowiem rządzi hierarchia i trzeba o tym pamiętać. Trzeba też za modą nadążać, albowiem tylko to umożliwia działania dywersyjne na tyłach przeciwnika i tylko to umożliwia jakąkolwiek skuteczność.

I teraz postawmy tu graniczne kamienie. Kiedy okazało się, że tak zwany styl zachodni będzie dominował początkowo w Europie, a potem na całym świecie? Moim zdaniem w Karłowicach, gdzie imperium osmańskie zrezygnowało ze swojej ekspansywnej doktryny i stało się jedną z funkcji polityki mocarstw europejskich. Akty prawne ograniczające import tkanin z Indii nie były ekonomiczną fanaberią jedynie i obroną rynków lokalnych i fabryk w Miluzie. Była to sprawa istotna politycznie, albowiem zalanie rynków tkaninami ze wschodu spowodowałoby, że w centrach europejskiego przemysłu znaleźliby się handlowcy ze wschodu, a z nimi polityka wschodu. Ktoś powie, że to było raczej niemożliwe w XVIII wieku, zapewne, ale pewności nie mamy. Poza tym Turcja nie od razu zeszła ze sceny i nie uczyniła tego dobrowolnie. Można by się – czysto teoretycznie – zastanowić jakiego sojusznika by zyskała, który mógłby zgodzić się na odzianie całego narodu w kreacje wschodnie, a także jaki budżet i skąd pochodzący przeznaczono by na tę zmianę? Nie doszło do tego, choć tkaniny z Indii sprzedawane za pośrednictwem tureckich i żydowskich handlowców zalewały Europę. Nie doszło bo  uruchomiono cały, potężny proces legislacyjny chroniący europejskie rynki.

Wróćmy do Polski i reform. Gdyby były one poważne, Kazimierz Nestor Sapieha nie paradowałby po sejmie w stroju narodowym. Ten strój, wobec istotnych momentów całej intrygi, degradował reformy i cały sejm. Nikt sobie z tego nie zdawał sprawy, albowiem ludzie lekceważą pewne elementy uważając, że są one powierzchowne i obniżają ich rangę jako polityków, mężów stanu i ludzi idei. Jest dokładnie na odwrót – tylko powierzchowne oceny są ważne. I czasem wiedza o tym się przebija, ale nawet jeśli coś takiego zauważymy, nie potrafimy tego zjawiska zinterpretować. W nakręconym przez Wajdę filmie „Bigda idzie”, całkiem idiotycznym obrazie, wskazującym, że Lepper zagraża demokracji, jest scena, kiedy chłopi wybierają się do sejmu. I wszyscy wystroili się w ludowe kreacje, kapoty, czapki, sukmany. Widząc to Mateusz Bigda dostaje szału i każe im się ubrać po miejsku. Jakże słusznie.

Jak to już wskazałem istnieją różne mody. Współcześnie, kiedy wszyscy wyglądają tak samo i trzeba posiadać tajemną wiedzę o metkach, żeby ocenić strój, ważne są inne kwestie. Bliższe nam tutaj. Mam na myśli formaty emitowanych komunikatów. I zastanawiam się, co by było, gdyby na dworze francuskim w XVII wieku kto organizował wieczorki, gdzie straszyłby zebranych wojną. A ktoś inny zbierałby swoich zwolenników i opowiadał im o agentach wpływu czynnych na dworze, ale bez wymieniania nazwisk. Po pierwsze taka komunikacja jest niemożliwa do wyobrażenia, albowiem w miejscu gdzie koncentrowała się władza wszyscy wszystko wiedzieli i zachowywali się stosownie do okoliczności, a także stosownie się odziewali. Tak sytuacja możliwa jest jedynie wtedy kiedy stworzy się ludziom złudzenie uczestnictwa i decydowania o sprawach politycznych. A przy tym chce się wywołać efekt iż poruszane tematy są najważniejsze i każdy musi się wyjęzyczyć w proponowanych zakresach. Wszystko zaś co wystaje ponad proponowane do rozważań kwestie nie ma żadnego znaczenia. A dyskusje zaś moderowane są przez pojawiające się nie wiadomo skąd „autorytety”. Jak myślicie dlaczego kwitnie ten proceder?

Dodam dla ułatwienia, że w czasach, które opisaliśmy w najnowszym numerze nawigatora – już 39, jak ten czas leci – osobnik opowiadający o zagrożeniach związanych z obecnością agentów wpływu, zostałby uznany za kogoś, kto usiłuje odwrócić od siebie wszelkie podejrzenia. Następnie sprowokowano by sytuację, której finalnym efektem były pojedynek, oczywiście nielegalny. I nasz dociekliwy bohater zginąłby w tym pojedynku. Reklama, pokątna rzecz jasna, całego zajścia, dotarłaby do wszystkich uszu, a oficerowie miejscowego garnizonu, ci oczywiście świadomi sytuacji, przyjmowaliby zakłady o to kto wygra, z niespotykanym, do tej pory rozmachem.

Na dziś to tyle. Życzę wszystkim błogosławionych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Nie ma już miejsc na konferencji. I na spotkanie w Ojrzanowie też w zasadzie nie. Zapisało się 50 osób i wystarczy. Jutro, jak to w Wielką Niedzielę, tekstu nie będzie. Spotykamy się w poniedziałek.

mar 292024
 

Jakby na zawołanie, w korespondecnji do dzisiejszego tekstu, dostałem właśnie 20 egzemplarzy książki Jacka Kowalskiego o Tybaldzie, hrabim Szampanii. Wprawdzie nie ma w niej słowa o targach szampańskich, bo Jacek Kowalski nie uważa, jak przypuszczam, takich kwestii za istotne, ale jest tu na pewno duch krucjat i duch starej, średniowiecznej, katolickiej Francji. Oczywiście konflikt hrabiego z królem Francji opowiedziany jest tu poprzez poezję. Książka zawiera tłumaczenia oryginalnych utwórów z epoki, a także nuty.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/krol-poeta-rycerz-bozy-tybald-hrabia-szampanii/

mar 292024
 

Na początek informacja – zostało już tylko jedno miejsce na konferencji w Krakowie. A teraz, po wczorajszym marudzeniu, możemy znów porozmawiać sobie na nasze ulubione, poważne tematy. Poważne czyli głębokie i znajdujące odzwierciedlenie w pop kulturze, gdzie jest wszystko. I tym się właśnie różnimy od innych, którzy aspirując do akademickich rang popadają w zidiociałą powagę i głoszą różne „prawdy” niczym ksiądz prałat z ambony.

U nas jest inaczej. Oddaliśmy oto do druku kolejny, 39 już numer kwartalnika Szkoła nawigatorów. Powstał on tylko i wyłącznie dzięki zaangażowaniu Barbary, czyli Matki Scypiona, za co z tego miejsca bardzo Barbarze dziękuję. To dzięki jej pracy, trwającej cały rok, mogliśmy złapać oddech i zaplanować kolejne numery. Będą się one składać z tekstów archiwalnych i tłumaczeń, ale takich, których na pewno nie znacie. No, ale wracajmy do nawigatora nr 39. Poświęcony jest on fechtunkowi i broni białej. Ja też coś tam do niego dołożyłem. Chciałbym od tego właśnie zacząć omawianie tego numeru. Napisałem tekst o szermierzach filmowych, a kiedy zacząłem pisać o filmowych muszkieterach, z prozy Dumasa przeniesionych wprost na ekran kinowy, doznałem olśnienia. Mało kto pamięta, że wszyscy bohaterowie powieści, łącznie z dowódcą kompanii królewskich muszkieterów, są ze sobą spokrewnieni. W dodatku pochodzą z tej samej okolicy, czyli w zakątka pomiędzy Zatoką Biskajską, a Pirenejami. Co, jak sądzę, powodowało w nich wielką niechęć do Hiszpanii, stanowiącej stałe zagrożenie dla ich doczesnych dóbr, a także wyobcowanie z kontekstów nadreńskich i niezrozumienie Niemców, stanowiących dla Francji zagrożenie z drugiej strony. Dla tych ludzi mieszkańcy Lotaryngii, czy nawet Prowansji byli tak samo obcy i niezrozumiali, jak Aborygeni. Oni za to świetnie porozumiewali się między sobą, będąc świadomi przy tym, że całe to okropne miasto, do którego ich sprowadzono, było im wrogie. I traktowali je tak, jak łup, który należy maksymalnie wykorzystać. Po co Gaskończyków, katolików jak Aramis i protestantów jak Portos, sprowadzono do Paryża? Żeby chronili osobę króla. Ktoś powie, że to nie jest żadna rewelacja, bo Łotysze chronili osobę Lenina, a Szwajcarzy chronią papieża. Otóż jest różnica i to wielka, albowiem Gaskończycy, po zjednoczeniu się Hiszpanii, pozostali jej wrogami, choć wcześniej, kiedy Iberia była podzielona ta wrogość nie była wcale oczywista. Gaskończycy mimo tego, że mieli najdalej do Paryża czuli się Francuzami, ale jednocześnie byli we Francji całkowicie obcy. Już lepiej czuli się chyba w Londynie, albowiem penetracja ich ziem przez szpiegów i pieniądze angielskie była stałym elementem życia i historii. Wyprawa D’Artagnana do Londynu, nie była przypadkową wycieczką powodowaną brawurą. Potraktowałbym to raczej jako misję człowieka, który doskonale orientuje się w tamtejszych realiach, którego Dumas opisał, jako młodzieńca z temperamentem, ale bez doświadczenia. Przy okazji przygód D’Artagnana dowiadujemy się, że nikt nie mógł opuścić Francji bez specjalnego glejtu podpisanego ręką kardynała. To ciekawe, zważywszy na ilość Francuzów kręcących się w XVII wieku po Europie, także wschodniej.

Do czego zmierzam? Stale zagrożona rozbiorem Francja, nie była pewna swoich poddanych, musiała grać jednymi przeciwko drugim. Politycy jednak, trzymający ster państwa, dobrze sobie z tym radzili. Mieli za sobą całe stulecie doświadczeń. Mam na myśli wiek XVI wypełniony wojnami religijnymi. Osobę króla, która w polityce francuskiej była najważniejsza i utożsamiana z racją stanu chroniono otaczając ją gromadą pochodzących z Gaskonii kuzynów i pociotków, którzy byli lojalni tylko wobec siebie nawzajem. No i wobec króla. Reszta nikogo nie obchodziła. Mogli robić co chcieli, ale mieli zakaz pojedynkowania się. Nie z powodów, które zwykle są wskazywane czyli złamania dyscypliny, obyczaju, czy obaw o destabilizację sytuacji w mieście czy na dworze. Pojedynek był narzędziem politycznym, a potencjalny prowokator pojedynku był na pewno agentem, za którym stała cała, silnie rozbudowana struktura, zapewniająca mu ochronę. Jeśli nie był agentem ginął w starciu. Tak było zawsze, co pragnę podkreślić i mam nadzieję, że jasno wynika to z opisanych w nowym nawigatorze sytuacji. Kiedy ktoś stawał do pojedynku, było to zdarzenie rangi międzynarodowego skandalu i mało w tym starciu znaczyły umiejętności szermierzy, albowiem wszystko było aranżowane. Przykładów na to jest dość. Akceptowanie wyniku pojedynku, było w rzeczywistości akceptacją dla politycznych szantaży i oznaką wielkie słabości władzy. Nie można było dopuszczać do takich sytuacji. Był jednak ten kłopot, że trzeba było stale rekrutować nowych ludzi, do jednostek specjalnych przy królu, albowiem szpad i szabel rzeczywiście brakowało. Nie można było jednak brać kogokolwiek z ulicy, bo ten ktoś mógł okazać się hiszpańskim agentem wychowanym przez mistrzów destrezy, której we Francji nie znano. Triumfowała tam włoska szkoła szermierki i wszyscy wymienieni tu bohaterowie w niej właśnie się specjalizowali. Udało nam się nawet wskazać moment, kiedy ostatecznie zadekretowano i wskazano, że to szkoła włoska będzie tą, która obowiązywać musi każdego francuskiego fechmistrza służącego królowi i walczącego za kraj.

No, ale idźmy dalej. Jednostka specjalna przy królu to pierwszy i najważniejszy element utrzymania w całości państwa, które naciskane z dwóch stron trzeszczy w szwach. Uszczelnienie granic i wysyłanie na wschód i zachód wyłącznie ludzi sprawdzonych, przeznaczonych do zadań szpiegowskich, to kolejna zasada. Trzecią można by wskazać także, ale ona nie jest przedmiotem rozważań w naszym nowym kwartalniku. Omawiamy ją za to w książce, która do druku pójdzie po świętach i nosi tytuł „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Choć może słowo „omawiamy” użyte jest trochę na wyrost. Wspominam tam o niej. Chodzi o wysyłanie gdzie się da różnych dam, które wychodziły za lokalnych magnatów i kształtowały politykę kraju, zamieniającego się powoli, dzięki ich wpływowi w kolonię. Tak było z Polską, czego raczej ukryć się nie da. Choć nie wszyscy magnaci dali się nabrać na wdzięki dwórek Marii Ludwiki. No, ale Zamoyski, a po nim Sobieski, dali się podejść jak dzieci. Przypomnę tylko, że Maria Kazimiera, rezydowała przez długi czas na zamku w Gniewie, dokąd wybieramy się latem.

Do tych elementów dodać jeszcze można piracką flotę operującą na Atlantyku, a także rozmaite perfidne i podstępne akcje, wykonywane z pomocą fechmistrzów włoskich i Francuzów wyszkolonych w szkole włoskiej szermierki. Takie, jak choćby wspomniane porwanie Jana Kazimierza.

No i cóż z tym teraz począć? Francja ocalała, stworzyła do tego potężną armię, która pustoszyła Niemcy, mogła prowadzić wojny w koloniach, utrzymywała stały sojusz ze Szwecją i sułtanem, a Polska była dla niej polem do rozmaitych eksperymentów, których celem było wyłącznie jedno – dalsze osłabianie Niemiec. Politykę bowiem Francja rozumiała zawsze bardzo egoistycznie. W odróżnieniu od Hiszpanii.

Dlaczego więc w Polsce nie zastosowano podobnych tricków? Z dziewczynami by nie wyszło, to jasne, albowiem na katolickich dworach takie numery przejść nie mogły. No, ale Francja także była katolicka – zawoła ktoś naiwnie. Była tak samo katolicka, jak Hołownia z Terlikowskim, a może nawet bardziej. No, ale dlaczego nie stworzono korpusu do zadań specjalnych? Choć widoki na to przecież były. Powodów jest, jak sądzę kilka. Pierwszy banalny – nawet gdyby taki korpus powstał, na basie chorągwi lisowskich, nie nadawał się do misji zagranicznych i dyskretnych, albowiem ludzie ci znacznie się różnili wyglądem od standardów dworskich w Szwecji, czy nawet w Turcji, nie mówiąc już o Rzeszy czy Francji. Trzeba by było ujednolicić modę, żeby wśród jednakowo wyglądających kawalerów w kapeluszach ukryć swoich ludzi. Polska prowadziła więc politykę w polu to zaś oznacza, że ponosiła straszliwe koszty, bo polityka gabinetowa, polityka intryg i prowokacji jest po prostu tańsza. Kluczowym elementem polityki polskiej była husaria. Jak mało przydatna do istotnych rozgrywek pokazała przyszłość. Oczywiście, przy czym będę się upierał, likwidacja chorągwi lisowskich to była intryga francuska, na tyle skuteczna, że do dziś pisze się o zbrodniach i nadużyciach elearów. Siła tej propagandy jest więc przemożna, a wierzą w nią wszyscy, albowiem Francja stworzyła coś jeszcze, coś co było kolejnym elementem jej systemu bezpieczeństwa – drabinę aspiracyjną. Tak naprawdę dopiero druga wojna światowa ją unieważniła. Wszyscy wiedzą o co chodzi, o rzekomą wyższość kulturową Francuzów nad całą resztą.

Pozostaje jeszcze kwestia agentów, tych było po prostu mrowie, a poznajemy to po tym, że taki kawaler d’Avaux  koordynował politykę w Niemczech i w Polsce rezydując w Hamburgu. W zasadzie zajmował się tylko dyktowaniem listów swoim sekretarzom i przyjmowanie raportów, a potem odsyłaniem ich do Paryża, na biurko kardynała.

Nie wiemy, jak dziś zarządzana jest Francja, ale wiemy, jak zarządzana jest Polska. Wszyscy nadal prowadzą swoje intrygi na naszym terytorium. Jest ono głównym terenem rozgrywek europejskich i powinniśmy się dobrze zastanowić, czy przez tę okoliczność całość państwa nie jest zagrożona. O lojalności wobec tego państwa w ogóle nie chce mi się mówić, albowiem jest to kwestia, którą Polacy mają w pogardzie. I mam tu na myśli także szczerych patriotów, a do tego katolików, którzy nie oparliby się żadnej pokusie i prowokacji, jaką wymyślił jeszcze w XVII wieku kardynał de Richelieu. Najszczersi patrioci, w prywatnych rozmowach zamieniają się w skorumpowanych degeneratów, kłamiących jak naoczni świadkowie porwania Konstancji Bonacieux. Oni też bowiem chcieliby być skuteczni w działaniu, a to im się kojarzy przede wszystkim z łamaniem zasad. No i ze starannym ukrywaniem tego, ale też i ujawnianiem co jakiś czas, żeby pokazać widowni, że nie są frajerami.

Jeśli już więc jesteśmy przy Francji, a zbliża się Wielkanoc, przypomnijmy może, że były czasy kiedy Francja nie była protektorką Szwedów i sojuszniczką sułtana, ale najstarszą córką Kościoła i wierną sojuszniczką papieża. I trwała mimo burz, okrążenia i sił odśrodkowych, a trwała dzięki regule cysterskiej, komandoriom templariuszy i targom w Szampanii. No, ale kto o tym pamięta? Nawet my tutaj już coraz słabiej. Na dziś to tyle. Dodam jeszcze, że dziś zamiast francuskich agentów, których raporty opublikowaliśmy w tomie „Okraina królestwa polskiego”, po kraju kręcą się Sumliński z Gadowskim i opowiadają ludziom, że za dwa trzy lata wybuchnie wojna. Chcą sobie trochę zarobić, ale czy rozumieją jakie spustoszenie czynią w głowach i sercach? Raczej nie. Gdyby w Polsce rządził ktoś na miarę kardynała, włóczono by ich końmi, a potem zamknięto w zamku Sisteron na dożywocie.

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. Zostało już tylko 27 miejsc.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 17 miejsc.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 282024
 

Patrząc na wyniki sprzedaży z mijającego miesiąca zacząłem się zastanawiać czy nie zostać czasem standuperem. Praca łatwa, przyjemna, krótka, bo wstęp nie trwa nigdy więcej niż półtorej godziny, a ja przecież, jak mam jakiś wieczorek to gadam przynajmniej przez dwie godziny. A jak są pytania to jeszcze muszę się tłumaczyć, że pomyliłem ten czy inny szczegół. No, a jakie są różnice w wynagrodzeniu! Taki stand uper, jak się wczoraj dowiedziałem pobiera około stówki za bilet na swój występ. To znaczy pośrednicy pobierają, a w zamian załatwiają publiczność, która wierzy, że standuper jest śmieszny. Musi wierzyć, bo nie ma wyjścia. Jak ktoś zapłacił stówkę za nic na świecie nie przyzna się do tego, że przepłacił. Ja wczoraj puściłem sobie występy kilku polskich stand uperów gromadzących tysiące ludzi na widowni. I nie wytrzymałem przy żadnym z tych występów ani minuty. A bilet kosztował stówkę…Ten mały gruby, co go wszyscy kojarzą, a ja zapominam nazwiska, albo taki Syrek-Dąbrowski, potrafią występować na Torwarze, gdzie widownia liczy sobie 11 tysięcy miejsc. Łatwo policzyć ile to będzie w pieniądzu, jeśli zapełni się cała sala, a przeważnie się zapełnia. Jak wczoraj przeczytałem w Internecie – nawet jeśli 90 procent z tego to prowizje, to zostaje jeszcze sto tysięcy na czysto. Za jeden występ gościa, który opowiada o swoich deficytach i wymusza na publiczności śmiech. Niesamowite.

Doczytałem też wczoraj ile zarabiają kabareciarze. Być może są to dane już nieaktualne, bo nie sprawdzałem daty, ale Ani Mru, Mru, mieliby brać za występ 30 tysięcy. To samo Hrabi. Najdroższy miałby być ulubiony kabaret valsera czyli Paranienormalni – 44 koła za występ. No, ale to i tak się nie umywa do standuperów, którym ktoś załatwia całą salę publiczności. A ta siedzi w ciemnościach i słucha, jak jakiś dureń drwi z Morawieckiego, choć pewnie połowa obecnych nie kojarzy kto to jest ten Morawiecki.

Co w tym czasie robi wydawca i autor w jednej osobie? Ponieważ należy on do tej grupy osób, które wierzą, że zwiększone wysiłki powodują lepsze efekty, a w rezultacie większe zarobki jego wydawnictwa, jest przegrany już na starcie. Jest bowiem dokładnie na odwrót. Mniejsze wysiłki, ale czynione z fałszywą intencją, w którą publiczność jest zmuszona wierzyć, przynoszą pieniądze. Nie na odwrót. Wczoraj wręcz jeden z kolegów oświecił mnie, że nie ma sensu sprzedawać dobrych produktów za normalną cenę, bo nikogo to nie interesuje. Trzeba sprzedawać gówniane produkty za wysoką cenę, bo tylko wtedy klient czuje się naprawdę związany z produktem i jest wobec niego lojalny. Został oszukany, zgodził się na układ, którego efektem było siedzenie przez półtorej godziny w ciemnościach i słuchanie co jakiś nieogolony gamoń ma do powiedzenia na temat teściowej. Wszystko ponad ten standard powinno być wyrzucone do kosza. Ja to niby wiedziałem, ale jakoś tak słabo sobie uświadamiałem, a ponieważ jestem maniakiem i o swojej pracy myślę obsesyjnie, nie mogę się jakoś zdecydować, by wybrać tę drugą drogę. No, ale wróćmy do działań wydawcy, które porównujemy do działań stand upera i opiszmy je. Wydawca wpada na pomysł, żeby zrobić drogi, ale bardzo ciekawy produkt. Drogi to znaczy w twardej oprawie z ilustracjami. Czyni to pod wpływem wizyty na zamku Gniew, który jest fantastycznym zupełnie miejscem. Produkt taki, opisujący bitwę pod Gniewem, którą co roku upamiętania się festynem gromadzącym wielotysięczną publiczność, nie istniał do tej pory, a sama bitwa, podobnie jak wojna, której była częścią nie interesowała szerszej publiczności. Ta bowiem reaguje wyłącznie na przymus wywierany nań przez promocję i reklamę masową. No, a w przypadku naszego wydawcy nie może być o tym mowy, albowiem treść, którą on sprzedaje jest oczywiście ciekawa, jej nośniki znacznie przekraczają jakością to, co dostępne bywa na rynku, ale jest także demaskatorska w zakresach niedopuszczalnych. To znaczy kieruje uwagę publiczności w rejony, które z punktu widzenia standuperów i ich promotorów są szkodliwe dla dystrybucji ich produktu. Więcej, one są nawet szkodliwe jeśli za punkt wyjścia przyjmiemy deklarujących chęć oświecania publiczności przemądrych profesorów. Produkt ten bowiem próbuje położyć kres infantylnym popularyzacjom, którymi wspomniani profesorowie pragną zauroczyć publiczność i studentów. No, ale idźmy dalej. Wydawca jest ostrożny i nie wypuszcza na rynek dużej ilości swojego produktu. Ledwie 500 egzemplarzy, będąc świadomym, że tylko niewielka cześć z odwiedzających jego blog osób jest gotowa wydać pieniądze na taką książkę. Kwota nie jest wygórowana, ledwie 65 zł, a książka jest naprawdę fajna i można ją komuś dać w prezencie. Z występu stand upera, po wyjściu z Torwaru, nie zostaje człowiekowi nic. Co najwyżej kac i uzależnienie towarzyskie, które każe wydać kolejną stówkę na kolejny występ. I tak w koło Macieju. I co się okazuje? Nie można sprzedać nawet tych pięciuset egzemplarzy! A wydawca zaplanował, wierząc w swoją misję, jeszcze trzy takie książki z ilustracjami i okładkami autorskimi. I wierzcie mi, że każda z tych ilustracji i każda z okładek to wydatek rzędu kilku biletów na występ stand upera. I nie można zrezygnować w połowie, mówiąc kolegom grafikom – wiesz, Tomek powiedział, że lepiej wypuszczać tanie produkty i sprzedawać je za wysoką cenę, tak że sorry…Nie można, bo gdzie nobile verbum i pacta sunt servanda?

Wydawca więc, patrząc na sukcesy stand uperów, świadom przy tym, że na jego blog zagląda około 6 tysięcy ludzi, którzy inspirując się obecnymi tu treściami znacznie silniej niż ci, co chodzą na standup kawałami Syrka-Dąbrowskiego, wpada na pomysł następujący – a może by napisać książkę, gdzie w tytule będzie nazwisko prezesa Kaczyńskiego? Wszak tylko takie rzeczy mają szansę na masową dystrybucję. No, ale to jest strata czasu i gwarancji na zwiększenie sprzedaży żadnych nie ma. Wypadałoby więc rozejrzeć się za nową publicznością. I w tym właśnie celu pojedziemy z Hubertem latem do Gniewu. Nie mamy jednak pewności, czy czasem nie okaże się, że odbywający się tam festyn, gromadzący tysiące ludzi, nie jest tylko imprezą dla fetyszystów analfabetów. To znaczy takich, co przebierają się w dziwne ubrania i usiłują, na podstawie dostępnych, mocno niedokładnych źródeł, rekonstruować całe zajście. Książek zaś nie czytają i nie kupują, bo one im przeszkadzają w lansie. Czy tak jest, dopiero się okaże. Trochę ryzykujemy. Liczymy jednak na to, że wszyscy, którzy zjawiają się w Gniewie są naprawdę zainteresowani historią.

Jakie jeszcze pomysły wpadają do głowy naszego wydawcy, kiedy widzi, jak drastycznie różnią się jego dochody od dochodów standuperów. I wielkie zaangażowanie i wysiłek wkłada on w realizację swoich projektów. Na przykład takie, żeby wprowadzić abonament na treści publikowane na blogu. Ci, co są tu stale i chcą być stale, zapłacą niewielkie abonament miesięczny, a reszta, która i tak niczego nie kupuje, nie wyda 65 zł. na miesiąc i nie będzie tu zaglądać, strata żadna. A jak się oczyści atmosfera! Ci, co są zawsze kupią tyle ile się zaplanuje i wyda. Nie ma ryzyka. Potem zaś powoli zaczniemy rozbudowywać segment standuperów, czyli produkować rzeczy tanie, sprzedawane za wysoką cenę i dystrybuowane masowo, poprzez allegro. Z chwytliwymi tytułami i projekcjami a la Bartosiak, oraz nazwiskami ważnych polityków na okładce. Każdy będzie zadowolony, bo dostanie to na czym się najlepiej zna – wojnę, politykę i sensację. Ponieważ uważa, że jego własne przemyślenia są w tych zakresach najcenniejsze, a w środku będzie tylko to, co potwierdzi jego szajby, nie będzie się wzdragał przed wydanie stówki. Nie dość, że nie będzie musiał siedzieć w ciemności i gapić się na jakiegoś bęcwała, to jeszcze będzie miał co zabrać do domu. Trochę ucierpią graficy, bo nie będzie ilustracji, a okładkę zrobię sam metodą kopiuj wklej, ale jakie to ma znaczenie? Zwrócimy się po prostu do nowej publiczności i damy jej to czego oczekuje. Klient nasz pan, jak mówi stare przysłowie.

I nie ma się tu z czego śmiać, ani też zżymać. Toyah umieścił na swoim profilu, na fejsie taką oto fotografię: https://www.facebook.com/photo/?fbid=1119422415846840&set=gm.1446933102697076&idorvanity=1331722814218106

To jest osiemnastowieczna rzeźba, wykonana z jednej bryły marmuru. Praca nad nią trwała siedem lat. I co? I jajco. Stoi sobie i pokrywa się kurzem, albowiem znawcy uznają, że jest ona wtórna, mało odkrywcza i nie pasuje do trendów. No i każdy by tak potrafił. Widzimy na tym przykładzie, że tak zwane dzieło doskonałe nie ma sensu. Nie budzi bowiem niczyjego zainteresowania. Bo i cóż tu powiedzieć – ciekawe jak on to zrobił? Nie słyszałem, żeby ktoś, jakiś historyk, rekonstruktor, nie mówiąc już o tych durniach historykach sztuki, zajął się odtworzeniem warsztatu rzeźbiarskiego, w którym powstawały takie dzieła. Praca ta miała znaczenie tylko dla twórcy, pewnie nawet zleceniodawca się nią nie przejął. A gdzie jeszcze mówić o publiczności. Jak ona może zareagować na coś takiego w muzeum? – Stary – zrobiłbyś coś takiego? Zapyta grubsza kobitka ciągnąca się z tyłu wycieczki. A stary tylko wzruszy ramionami, bo wiadomo, że by nie zrobił. Po co się więc podniecać? Stand up jest lepszy, bo jak się go człowiek naogląda, to potem może, po pijaku, na imieninach, próbować tego samego. A uczestnictwo jest ważne w odbiorze sztuki, dlatego właśnie, trochę ryzykując, jedziemy do Gniewu. Po możliwości uczestnictwa lub tylko po jego pozorach, najważniejsza jest możliwość spekulacji. Jeśli na jakimś przedmiocie można spekulować to jest on ważny i potrzebny, jeśli nie można, to jest tylko śmieciem, który zalega magazyn, nawet jeśli wykonano go z jednej bryły marmuru w nieznanej technologii. Bo ona jest nieznana prawda? Nikt jej jeszcze nie odtworzył. Do naśladownictwa nadaje się bowiem co najwyżej malarstwo impresjonistyczne, gdzie każdy może pokazać, jakim jest Monetem. Jaki jest więc sens produkowania drogich książek w przystępnych cenach? Zwłaszcza, że może coś się stanie i wydawca ogłosi promocję. W końcu mamy wolny rynek. Otóż nie mamy. Nie istnieje żaden wolny rynek wydawnictw. Są tylko wymuszenia. Te najbardziej prymitywne i odwołujące się do najniższych instynktów nazywane są wolnością. Stąd tyle wymazanych nieznanego pochodzenia gównem płócien w najsławniejszych galeriach. To jest właśnie przymus nazwany wolnością. Jakikolwiek ruch w drugą stronę jest niemożliwy dla większej grupy ludzi, bo oni z miejsca czują się zdegradowani kiedy patrzą na taką rzeźbę, jak ta opisana wyżej. Są gorsi. Patrząc zaś na rozsmarowane po płótnie lub desce odchody, czują się częścią wspólnoty istot wolnych i równych. A na dodatek jeszcze wybranych, bo nie każdy rozumie, po co chodzi się do galerii, żeby oglądać taki szajs. To jest dostępne wyłącznie istotom o szczególnej wrażliwości. I na dziś to tyle. Życzę wszystkim miłego dnia. Wkrótce, będą w naszym sklepie nowe tytuły. Myślę, że w drugiej połowie kwietnia.

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. Zostało już tylko 27 miejsc.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 13 miejsc.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 272024
 

Jak wszyscy wiedzą rynek zalany jest biografiami kurew i łajdaczek. Piszę to wprost, tymi brutalnymi słowy, albowiem nie chce mi się wchodzić dziś w żadne kurtuazje. Każdy wie o co chodzi. Jest dźwignia handlu czyli reklama, a najważniejszą zasadą tejże jest, żeby była goła baba. To się sprzedaje. Jeśli nie uda się wcisnąć gdzieś gołej baby, trzeba się zastanowić, czy czasem mordobicie nie popchnęłoby sprzedaży. A mówimy cały czas o książkach, czyli o tym obszarze, gdzie wolne i wrażliwe duchy uciekają przed złem i brutalnością tego świata. Po co uciekają? Żeby się spotkać z madame du Barry? Bez jaj…Wszyscy ci wrażliwcy, arbitrzy elegancji i inne mendy, szukają jakichś brudnych ekscytacji, bo nic więcej ich nie obchodzi. W najlepszym razie chcą się ustawić na tle jakiegoś moralnego bagna i udawać, że są ponad to. Po konsumpcji takiej literatury można wrócić do swoich zajęć, czyli to tego samego brudnego świata, który się opuściło po to rzekomo, by obcować z wysokiej rangi literaturą. Jak wiecie nie mamy w ofercie niczego dla takich ludzi, co znacznie nam utrudnia życie i ogranicza sprzedaż. Nie łatwo jest też wyszukać na rynku tytuł, który opowiadałbym historię jakiejś postaci, nie afiszującej się ze swoimi burdelowymi upodobaniami. Czasem jednak udaje się coś takiego znaleźć. Bo okazuje się, że gdzieś tam na antypodach krain, w których żyją Karoline Derpienski i ta druga małpa, której nazwiska zawsze zapominam, są istoty czytające biografie takich osób jak cesarzowa Zyta. A jakby było tego mało, biografię tę napisał ksiądz. Czyli szału nie ma. Obok Ziemkiewicza i Piątka splecionych w miłosnym uścisku, na jednej ekspozycji w salonie In Medio, tego raczej nie położą. Ludzie co to sprzedają też nie mają lekko. Taka orka na ugorze bardziej, bo to ani kawału o tym nie opowiesz, ani w dyskusję nie uderzysz, bo niby kto kojarzy tę całą cesarzową Zytę? A jeśli już ktoś kojarzy to z zaborcą austriackim. I jak tu o niej gadać…?

No, ale ponieważ tu się raczej mało dyskutuje z osobami kosumijącymi biografie kurtyzan, a i polityczne aktualności nie za bardzo wchodzą miejscowym pomyślałem, że wezmę tę Zytę do księgarni. I oto jest.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zyta-intymny-portret-cesarzowej/

mar 272024
 

Ponieważ jestem trochę zajęty zostawiam Wam fragment I tomu Baśni socjalistycznej. Mamy trochę zaległości wydawniczych, to znaczy tytuły zlecone do tłumaczenia w zeszłym roku, nie są jeszcze obrobione redakcyjnie i muszę się za nie zabrać teraz. Na konferencji w Krakowie zostało jeszcze tylko 15 miejsc. Do Ojrzanowa zapisało się 46 osób, więc chyba zamknę listę, bo nie ma co szaleć. Jak ktoś się chce jeszcze zapisać to proszę dziś i jutro, potem lista będzie zamknięta.

A teraz już wspomniany fragment książki

Przyzwyczajeni do opisu terroru, krwawych rozpraw caratu i jego siepaczy z dzielnymi rewolucjonistami, nawet jeśli coś nam już w głowie zaświtało po przeczytaniu opisów warunków panujących w najstraszniejszych rzekomo więzieniach, nie unikniemy zaskoczenia i zdziwienia, czytając taki oto fragment:

 

Wyczuwaliśmy nadciągające burze i byliśmy jak gdyby zamknięci w domu obłąkanych. Ucisk bowiem caratu nie był systemem więzienia: nosił raczej charakter systemu staroświeckiego szpitala warjatów. Regime ówczesny caratu nie był straszny. Niepodobna go porównać nawet z systemem Metternicha np., Mikołaja I, lub choćby raju bolszewickiego dzisiejszej Rosji. . . Cokolwiek inteligentniejszy człowiek dawał sobie z nim radę doskonale, czy to w życiu prywatnem, czy w konspiracji… Był on jednak obrzydliwie wstrętnym przez swój niszczycielski – i to

z natury samej niszczycielski – charakter.

 

Autorem tych słów jest Józef Dąbrowski podpisujący swoje dzieła pseudonimem Józef Grabiec. Był to szwagier Marii Dąbrowskiej, człowiek wykształcony, uczestnik wszystkich antycarskich konspiracji, bojownik o wolność, na dodatek prawnik, pułkownik wojska polskiego, który w tym wojsku tworzył sądownictwo. Dąbrowski pozostawił po sobie tom uroczych i kokieteryjnych wspomnień zatytułowany Czerwona Warszawa. Zmarł niestety w sile wieku, w roku 1926. Był także Dąbrowski alias Grabiec korespondentem pisma Przedświt w mieście gubernialnym Warszawie, a więc trudno go podejrzewać o to, że kłamie lub koloryzuje, pisząc o swoich własnych towarzyszach. Był to oficer, a więc człowiek mający niewiele lęków i bez kłopotu podejmujący decyzje. Jego młodość upłynęła na konspirowaniu przeciwko zaborcy, a wspomnienie opresji, w której się znajdował, wygląda tak jak wyżej. To nie wszystko jednak, bo nie tylko okoliczności, ale także ludzie byli przedmiotem zainteresowania Józefa Grabca. Pisał on o swoich znajomych, kolegach i przyjaciołach ze swadą i wdziękiem.  Oto młody Józef wybrał się z bratem na wycieczkę krajoznawczą na Podlasie. Wycieczka była niewinna, jednak wieśniacy z podlaskich wsi, prawosławni jak mniemać należy, donieśli do cyrkułu, że po okolicy kręci się dwóch takich i policja obydwu młodzieńców zaaresztowała. Ktoś powie – jak możesz autorze wątpić w niewinność tej ekskursji, toż można ci zarzucić, że trzymasz z reżimem. Nie trzymam, wiem jednak, że lojalni prawosławni plebeje prowadzeni przez równie lojalnego nauczyciela, który w tamtych okolicach zawsze jest prowodyrem, jeśli idzie o takie przygody, na pewno doskonale orientowali się, kim są przybysze i jaki jest cel ich wyprawy. Ponieważ jednak obszar penetracji nie był zamieszkany przez ludność polską, a więc to nie ekspedycja została nakarmiona, ale ona sama musiała fundować lokalnemu etnosowi i policji poczęstunek, żeby raczyli ją wypuścić z rąk.

Jeszcze ciekawiej opisuje nam Grabiec bój o dostarczenie strawy duchowej dla najuboższych. Chodziło o to, by siły postępu przejęły czytelnię Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności. Ideowa inteligencja warszawska – jak to określa Grabiec – zwyciężyła w końcu i…

 

Z ich przybyciem zmieniło się tam wszystko na lepsze – Czytelnie, wypełnione przedtem śmieciem, pozbawione dopływu nowych książek od lat jakichś kilkunastu, a przez to ignorowane zupełnie przez żywioł, mający dostarczać czytelników, ożyły. Dzięki ofiarności powszechnej, do której

uderzyli nowi zarządcy, zjawiły się tam: nowożytna beletrystyka polska, doborowa pod względem dydaktycznym, popularna literatura z rożnych dziedzin nauki i techniki. . . Młodzież przyszła z pomocą przy obsługiwaniu publiczności. Czytelnictwo się wzmogło. Rzemieślnicy i robotniczy

ogół warszawski znalazł nareszcie, choć skąpe, lecz jedyne źródło pokarmu duchowego.

 

Mamy tu ważny fragment tego, co w żargonie socjalistycznym określa się zwrotem zdobycze ideowe. Najważniejsze zaś i najbardziej brzemienne wyrazy w tym fragmencie brzmią – Młodzież przyszła z pomocą oraz skąpe, lecz jedyne źródło. Lektury w Towarzystwie Dobroczynności były dostępne za darmo i chodziło tylko o to, by ktoś tam przychodził i znajdujące się tam książki czytał.  Najpierw więc postarano się, by znalazła się tam literatura stosowna dla krzewienia nowych idei, a więc najpierw Stefan Żeromski, a za nim nauka i technika, następnie zaś młodzież ideowa, czyli jacyś nierozpoznani gimnazjaliści z ubogich dzielnic zaczęli te książki wypożyczać dla swoich ojców, matek, starszych braci i stryjów.

Nie obyło się bez awantur, albowiem niejaki Jan Jeleński, antysemicki aferzysta, jak go nazywa Grabiec, wszczął awanturę i usiłował wyrzucać z Towarzystwa Dobroczynności książki postępowe, a na ich miejsce chciał wstawiać literaturę wsteczną, konserwatywną i katolicką. Całe szczęście człeczyna ów, godny według Grabca najwyższej pogardy, był pojedynczym tylko głosem w całym jednobrzmiącym chórze postępu i odnowy. Zakrzyczano go. Jeleński reprezentował beznadziejną wobec sponsorowanego z Zachodu socjalizmu i współpracującego z nim aparatu ochrany opozycję wewnętrzną. Pogubioną, biedną i lansującą hasła pułapki, od razu i bez litości wykorzystywane przez socjalistyczną prasę. Nie był jednak Jan Jeleński byle kim. Prowadził sam jeden konserwatywne pismo Rola; jak wszyscy miejscy klerykałowie i konserwatyści w Królestwie wierzył w moc i potęgę przyrodzoną chłopa, który miał podźwignąć kraj z upadku i sam jeden, bez niczyjej pomocy wyzwolić się spod ucisku, w jakim trzymają go Żydzi. Syn Jana Jeleńskiego jest na pewno znany wszystkim, którzy kochają matematykę, to inżynier Szczepan Jeleński, autor popularnej książki dla dzieci Lilavati oraz innej noszącej tytuł Śladami Pitagorasa. Jego książki, podobnie jak książki Teodora Jeske-Choińskiego, zostały po wojnie wycofane z bibliotek i zniszczone. W ostatniej chwili dla dwóch tytułów cofnięto ten nakaz – właśnie dla tych, które wymieniłem. Poświęcam Jeleńskim, ojcu i synowi tyle miejsca, żeby wszyscy widzieli, jak nieprzejednani wobec takich jak oni byli socjaliści, zarówno ci, którzy wierzyli w wolną Polskę, jak i ci drudzy, dla których wolna Polska nie znaczyła nic ponad jej żywe zasoby, które można zapędzić do niewolniczej pracy.

Grabiec czyni Jeleńskiego wręcz denuncjatorem, który zniszczył czytelnictwo postępowej literatury w Królestwie, a także doprowadził do likwidacji tajnego nauczania dzieci z niezamożnych domów, w wyniku czego aresztowano różnych ważnych działaczy, w tym samego Ludwika Krzywickiego oraz Stefanię Sempołowską. Ani Jeleński, ani jego pismo z całą pewnością nie miało takiej mocy, by skłonić ochranę do zagarnięcia tych wszystkich ludzi do więzienia. Poza tym, jak to po raz nie wiem już który czytamy w kolejnym tomie wspomnień, śledztwo ciągnęło się ślamazarnie i wreszcie wszystkich wypuszczono. Najciekawiej wyglądało aresztowanie i „męczeństwo” Żeromskiego, na którego też ponoć Jeleński doniósł. Oto opis:

 

W trakcie jakieś takiej „razzii” na inteligencję został między innemi  aresztowany Stefan Żeromski. Nie znaleziono nic podejrzanego, były wątpliwości, co z nim zrobić… Nie odstawiono go też do Cytadeli lub na Pawiak – lecz zawieziono do właściwego cyrkułu policyjnego. Wobec zaś tego, że Żeromski był chory, a, co najważniejsze, areszt cyrkułowy przepełniony – pozwolono mu czekać pod strażą w poczekalni do rana, aż przyjdzie „prystaw” (komisarz) i porozumie się z ,,ochraną” co do decyzji o jego losie. Żeromski czuje się nieludzko zmęczony. Do rana jeszcze kilka godzin.  Nieśmiało się też pyta dyżurnego stójkowego, wskazując na ławę pod oknem: „A czy nie mógłbym też – mój panie, tak sobie nieco się wyciągnąć?’ „Nie – tam to ja się położę, jak przyjdzie drugi pana pilnować – a pan może się przespać na ziemi” – brzmiała odpowiedź, bez żadnej złośliwości dana głośnemu pisarzowi i choremu człowiekowi…

Oczywiście wytrawny „cwaniak” – konspirator potrafił sobie poradzić i, gdy go wzięli, od razu urządził się wygodnie. Przygodnie jednak zabrany do więzienia inteligent był prawdziwym męczennikiem. A tak przygodnie „wziętych” była olbrzymia większość. Taktykę bowiem represji, stosowaną przez żandarmerię i „ochranę” rosyjską względem konspiracji, wybornie scharakteryzował Lew Tołstoj w „Zmartwychwstaniu”. Represje te przyrównywał on do łowienia ryb niewodem. Zagarniano mnóstwo ryb; większe wybierano, a małe rzucano na piasek na pastwę losu, nie troszcząc się o nie zupełnie. Dodam, że w Polsce, gdzie politycy konspirują „z dziada pradziada”, wszystkie nieomal większe ryby unikały sieci szczęśliwie.

 

Mam nadzieję, że powyższy fragment przeczytają ludzie, którzy w roku 1981 i później byli aresztowani za działalność opozycyjną, on bowiem jest adresowany do nich właśnie i ich osobistych przeżyć. I oni też z całą pewnością doskonale zorientują się, dlaczego większe ryby unikały sieci szczęśliwie.

Wyjaśnia nam także Grabiec inne tajemnicze kwestie. Pisze, że koniec XIX wieku był w społeczeństwie polskim zdominowany przez „synów dezerterów z roku 1863”, przez tchórzy i oportunistów, którzy biernie poddawali się rusyfikacji i nie potrafili nawet poprawnie pisać po polsku. Nie dość tego, społeczeństwo polskie końca wieku pary i elektryczności oskarżało wprost, w licznych pamfletach i ulicznych przyśpiewkach, cały socjalizm o współpracę z Niemcami i szczerą chęć storpedowania wszystkich porozumień pomiędzy aparatem urzędniczym a mieszkańcami Królestwa. Od siebie dodam tylko, że nawet gdyby socjaliści nie mieli żadnej szansy na storpedowanie takich układów, to ze wszystkich sił pomogłaby im ochrana, tak samo przesiąknięta niemieckimi wpływami, jak PPS i SDKPiL. Z tej świętej wiary w wybraństwo socjalistów, z wiary w świętość zrywu roku 1863 i przekonania o tym, że większość Polaków to tchórze wzięło się potem to straszliwe i tylekroć cytowane powiedzenie Józefa Piłsudskiego – naród wspaniały, tylko ludzie kurwy.

O tym, że Grabiec kłamie i naciąga, przekonać się możemy, czytając taki oto fragment:

 

Sieroco się też czuły w tych czasach bardzo niewielkie grupy „czerwonych”, z patrjotycznego, czy też socjalistycznego znaku, pracujące z zapałem i niesłychanem poświęceniem, ażeby choć trochę naprzód posunąć sprawę lepszego jutra. Typ ówczesnego inteligenta prometeisty znalazł swego poetę w Żeromskim. Jego Dr. Piotr, Siłaczka, Raduski, Dr. Judym, Joasia i t. d., to obraz działaczy i działaczek ówczesnych z ich psychologią, przeżyciami, stosunkiem do ogółu … Warunki cenzuralne

jednak nie pozwoliły wielkiemu mistrzowi słowa polskiego i niezwykle wrażliwej duszy oddać w swych utworach pracy tej garstki prometeistów. A była ona ciężka i męcząca niezwykle.

 

Jak wiemy, nie ma w całej polskiej literaturze większego kłamcy i manipulatora niż Stefan Żeromski. Jego postaci są skrajnie nieprawdziwe, a sytuacje, które kreował, wprost komiczne z punktu widzenia obyczajowości i tego co zwykliśmy nazywać psychologią. Wszystko, co pan Stefan napisał, to jest propaganda tak zwanego lepszego jutra. Jutra, które nie nadeszło. Pora jednak teraz przyjrzeć się bliżej kolejnej kluczowej sprawie, czyli oświecaniu ludu, trosce największej wszystkich prometeistów polskich, rosyjskich i europejskich. Pora przyjrzeć się WKOL – Warszawskiemu Kołu Oświaty Ludowej. Żeby zbawić lud, należało najpierw nauczyć go pisać i czytać. Bardziej jednak czytać niż pisać, bo pisanie ludowi jest potrzebne w urzędach jedynie, a czytanie przyda się na co dzień. Do tego właśnie powołano całe zastępy siłaczek, które krzewiły oświatę na wsi, przekonane, że oto czynią coś nie tylko pięknego, ale także dobrego. I tak samo my myślimy dziś, ale rzeczywistość jest jednak nieco inna. Osoby te przygotowywały po prostu rzesze nieszczęśników, którzy w przyszłości mieli być zmuszeni do czytania książek Stefana Żeromskiego. Mechanizmy produkcji książek przeznaczonych dla ludu i system ich dystrybucji były tak pouczające i inspirujące wyobraźnię, że nie sposób je zlekceważyć i pominąć. Ludzie zaś odpowiedzialni za ich wzorowe działanie to prawdziwi tytani, postaci legendarne i wielkie, których życiorysy, nie wiedzieć czemu, nie są dziś szeroko znane. Oto pierwszy z nich – Bolesław Hirszfeld, bogaty mieszczanin warszawski pochodzenia żydowskiego, właściciel wielkiego mieszkania przy Placu Za Żelazną Bramą oraz zakładu wód leczniczych w ogrodzie saskim. Syn znanego warszawskiego bankiera – Stanisława Hirszfelda. Bolesław Hirszfeld wyemigrował za granicę i tam wraz z Teodorem Tomaszem Jeżem tworzył zręby polskich organizacji narodowych. Próżno jednak szukać jego życiorysu w wikipedii czy innych jakichś portalach. Został skazany na zapomnienie i ledwie ślady po nim i jego działalności znajdujemy w czeluściach internetu. Od czegóż jednak nasi dziejopisowie – Józef Grabiec i Ludwik Krzywicki. Obaj poświęcają Hirszfeldowi obszerne fragmenty swoich wspomnień. Obaj piszą o nim ze wzruszeniem i ciepłem. Był bowiem Bolesław Hirszfeld człowiekiem wyjątkowo moralnym, a Krzywicki wręcz twierdzi, że trzymał on w ryzach całą organizację zajmującą się produkcją literatury przeznaczonej dla ludu, czyli tych wszystkich groszowych wydań Żeromskiego, Konopnickiej i Orzeszkowej, a także pierwszej, najpopularniejszej książeczki wydanej przez Koło i zatytułowanej Opowiadania o ciekawych i pożytecznych rzeczach.

Co to znaczy, że Hirszfeld „trzymał w ryzach” swoich kolegów? To znaczy, że nie pozwalał im się upijać i łajdaczyć oraz histeryzować. Był przy tym dyskretny, ale stanowczy. Posługiwał się, jak pisze Krzywicki, dystyngowaną ironią. Był typem wychowawcy. Nazywano go Bosiem. Boś brał na siebie sprawy organizacyjne. To znaczy zbierał pieniądze na wydawnictwa ludowe, prowadził negocjacje z drukarzami i księgarzami i zawsze miał w nich ostatnie słowo. Skąd Boś brał pieniądze na wydawnictwa, tego nam Krzywicki nie zdradza, ale Grabiec pisze o tym wprost – od rodziny Natansonów. Zapewne także od własnego ojca.

Z Bosiem wiąże się ciekawa anegdota. Oto ten racjonalista, człowiek praktyczny, a jednocześnie uduchowiony i dobry, niełatwo poddający się emocjom, wybrał się kiedyś do wróżki. Poszedł tam wraz ze swoim kolegą, ale wróżka każdego przyjmowała oddzielnie. Boś, po wyjściu z gabinetu był niezwykle przygnębiony i smutny. Krzywicki nie potrafi wyjaśnić, co tam się stało, pisze tylko, że był niezwykle zaskoczony wiadomością, że Boś Hirszfeld po wyjeździe do Szwajcarii zażył truciznę i w ten sposób zakończył życie. Nie wiemy, jakie były motywy i nikt nawet nie próbuje nam ich wyjaśniać, zwalając wszystko na melancholię.

Krzywicki pisze, że na jego decyzję mógł mieć wpływ konflikt, jaki tlić się począł pomiędzy grupą tak zwanych oświatowców, którzy z czasem mieli zamienić się w ludowców i narodowców, a socjalistami, którzy zarzucali tamtym antysemityzm. Z czego ów konflikt wynikał, możemy się tylko domyślać. Nikt nam tego nie wyłoży wprost, tak samo jak nikt nam nie powie, skąd się brały pieniądze na działalność oświatową wśród ludu.

Krzywicki pisze, że zwłoki Bosia przywiezione na dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej były witane smutnym konduktem członków wszystkich politycznych opcji spiskujących przeciwko carowi. Był to pierwszy od lat manifestacyjny pogrzeb w Warszawie. Jego zaś śmierć opisywana była w słowach podniosłych i wielkich, pełnych najszczerszych emocji i krystalicznie czystych łez.

Hirszfeld był organizatorem kolportażu i finansów; dyrektorem marketingu, jakbyśmy dziś powiedzieli. Kto inny jednak pełnił w korporacji zwanej Kołem Ludowej Oświaty funkcję dyrektora wydawniczego. Była to postać naprawdę wielka i godna uwagi oraz szacunku, jest ona jednak podobnie jak Hirszfeld całkowicie zapomniana. Tym fantastycznym facetem, który – nie owijajmy w bawełnę – stworzył polską literaturę przełomu wieków był Bronisław Natanson, syn Henryka Natansona – bankiera, bratanek Jakuba Natansona – chemika. Bronisław Natanson był człowiekiem nowoczesnym, pewnym siebie, znającym krajowe ograniczenia i zdecydowanym, by je łamać i likwidować. Nie miał kłopotu z podejmowaniem decyzji, nie znał wahań i potrafił docenić naprawdę dobrych autorów, a jeśli nie było w pobliżu dobrych, to nagradzał takich, którzy wypełniali jego instrukcje. Był Bronisław Natanson pierwowzorem nowoczesnego wydawcy propagandysty, który wie dokładnie, czego wymagać od debiutantów, by jego firma zrobiła sukces, a nie plajtę. Ze stajni Natansona wyszli uważani za największych pisarze polscy: Orzeszkowa, Żeromski i wreszcie Reymont. To na zlecenie Bronisława Natansona Reymont zaczął pisać swoją największa, przeznaczoną dla ludu powieść zatytułowaną Chłopi. Natanson płacił bajeczne honoraria i wypłacał zaliczki. Nikt z ludzi, którzy z nim współpracowali, nie mógł się na niego skarżyć. Z rzeczy mniej popularnych wydał pan Bronisław potężne studium napisane przez Ignacego Matuszewskiego ojca, zatytułowane Dyabeł w poezji. Historia i psychologia postaci uosabiających zło w literaturze pięknej wszystkich narodów i wieków. Zostawmy jednak studia o diable i zajmijmy się pieniędzmi  i stosunkami towarzyskimi pana Bronisława. Oto w jaki sposób Józef Grabiec opisuje jego perypetie związane z uzyskaniem koncesji na działalność wydawniczą. Nie było to łatwe, bo nasz bohater coś tam w czasach studenckich, w Petersburgu, jak to mawiają „nawywijał” i uzyskanie koncesji było niemożliwe, ale….

 

Będąc w Petersburgu, Natanson zwrócił się do redaktora „Kraju”, Erazma Piltza, którego znał

jeszcze z czasów swego pobytu w uniwersytecie petersburskim, czy nie mógłby mu dopomóc

swojemi stosunkami w uzyskaniu koncesji. Piltz dał mu liścik polecający do niejakiego

Nowickiego, który mógł być pomocny. Natanson udał się nazajutrz rano do p. Nowickiego,

ale ten przeprosił, że w tej chwili nie może go przyjąć, gdyż śpieszy na miasto z powodu wyjazdu cesarza. Argument ten zdziwił Natansona, ale poszedł jeszcze raz o umówionej godzinie. Nowicki przyjął go bardzo serdecznie, objaśnił, że sprawa koncesji zależna jest całkowicie od opinji władz warszawskich i że tu może być pomocną baronowa Harting, która prowadzi salon w Warszawie, gdzie bywa generał Onoprijenko, szef żandarmów. Natanson skorzystał z tej rady i sprawa koncesji była już prawie załatwiona, gdy choroba jego i wyjazd za granicę przerwały dalsze zabiegi i spowodowały likwidację całego już tak świetnie rozwijającego się wydawnictwa. — Za następną bytnością w Petersburgu udał się znów Natanson do Nowickiego, chcąc mu podziękować za skuteczną radę i był przygotowany na zwykłą „rekompensatę brzęczącą”. Na pytanie jego wszakże, jak ma podziękować, Nowicki uderzył w nutę patriotyczną, mówił o tem, że dom jego jest polski, dzieci chowa po polsku i jest szczęśliwy, że mógł taką drobną usługę oddać wydawnictwu polskiemu, gdyż mu sprawy kultury polskiej leżą na sercu i t. p. „Jeżeli pan chce mi koniecznie czemś się odwdzięczyć — dodał — to poproszę o przysłanie mi „Słownika geograficznego ziem polskich”, który wychodzi obecnie w Warszawie”. — Ten „patrjota” polski był jednocześnie szefem

„ochrany” cesarskiej i zapewne jednym z ważniejszych szpiclów politycznych. Gdy w 1897 r. cesarz przyjeżdżał do Warszawy, Nowicki na parę tygodni przedtem przygotowywał „bezpieczeństwo” osoby cara.

 

Tyle o stosunkach, pora na pieniądze. Oto Orzeszkowa, sławna już na przełomie wieków, poczytna autorka otrzymywała od Lewentala za powieść 100 rubli, Żeromski jako debiutant dostał od Paprockiego 75 rubli za tom opowiadań. To wszystko było nic w porównaniu do honorariów Natansona, które szły w tysiące. Dosłownie. Pan Bronisław płacił 1000 rubli od tomu; Żeromski, ponieważ był jeszcze młody, dostał ten tysiąc za dwa tomy Ludzi bezdomnych. Ten sam Żeromski pisał na kartach swojej powieści Dzieje grzechu, że parobek w guberniach kieleckiej i lubelskiej zarabiał 18 rubli rocznie. I jestem przekonany, że żadnego z parobków tych guberni pan Stefan nie wsparł ani jednym rublem pochodzącym z honorarium otrzymanego za napisanie swojej prometejskiej powieści. 1000 rubli to była suma niemożliwa do wyobrażenia w tamtych czasach. Doktor Judym, kiedy jechał na posadę do uzdrowiska Cisy, otrzymał 600 rubli rocznie, pełne utrzymanie oraz możliwość prowadzenia prywatnej praktyki. To były warunki bardzo dobre, wręcz luksusowe. Okrągły zaś tysiączek rubli to już była poważna ekstrawagancja.

mar 262024
 

Jak pamiętamy, największym problemem PiS przez lata całe było to, że prezes nie rozumie Internetu. Tak to było przynajmniej przedstawiane. Starszy pan, przyzwyczajony do innych rodzajów polemik niż sieciowa nie rozumiał kto i po co w ogóle poświęca czas na te wszystkie wygłupy w sieci. To się nie zmieniło nawet po wygranych w roku 2015 wyborach. Jedynym jaśniejszym punktem na tym ciemnym firmamencie niezrozumienia, była wypowiedź Marty Kaczyńskiej, która podziękowała Internetowi, nawet nie blogerom, ale Internetowi jako całości, za pomoc w osiągnięciu sukcesu. To są sprawy dawno przebrzmiałe, bo dziś liczy się coś innego i wygląda na to, że prezes Jarosław Kaczyński w końcu zrozumiał co to takiego ten Internet. Na profilu Telewizji Republika, działającym na portalu X, zwanym kiedyś twitterem pojawiło się takie oto oświadczenie:

Marcin Rola i Tomasz Sakiewicz wzajemnie przepraszają się za wypowiedzi, które mogły przekraczać granice debaty publicznej i mogły być przez obie Strony odebrane jako obraźliwe, dając tym samym dobry przykład środowiskom patriotycznym w kraju i za granicą, jak rozwiązywać wzajemnej, wewnętrzne spory w ramach tego środowiska.

 

I teraz pomyślcie, jakie to szczęście, że nie należymy do środowisk patriotycznych w kraju i za granicą, a jesteśmy jedynie marginesem internetowej niszy, jak to kiedyś celnie ujął klasyk. Nie musimy nikogo przepraszać, nie musimy się z nikim jednoczyć i nie musimy pisać wyrazu „Strony”, z wielkiej litery, ani w ogóle publikować takich oświadczeń. Nie musimy, albowiem wszystkich traktujemy z szacunkiem i nigdy nie przekraczamy granic debaty publicznej, która toczy się w Internecie.

Nie sposób jednak przy tej okazji nie spostrzec, że oto wyznaczono pewien kierunek działań, który ma, w niedalekiej przyszłości, doprowadzić PiS do ostatecznego zwycięstwa. A początkiem jego będzie to, o czym wspomniałem w tytule – pełne zrozumienie przez prezesa czym jest Internet. Jak Jarosław Kaczyński to pojmuje? Biorąc za podstawę rozważań opublikowane na profilu redaktora Sakiewicza oświadczenie, można wnosić, że Internet dla prezesa to miejsce gdzie ścierają się grupy interesu walczące o uwagę publiczności. Im większa uwaga tym lepiej, bo więcej ludzi obserwuje dany profil. A jak więcej ludzi obserwuje, to też więcej subów pojawia się pod materiałem. To zaś oznacza, że ci, który zasubskrybowali kanał są nim szczerze zainteresowani. Przez to zaś także ubezwłasnowolnieni, przynajmniej w części, przez prowadzącego, który może wpływać na ich emocje, myśli i wybory. A skoro tak, to już prosta stąd droga do wniosku, że ilość subów może zdecydować o wyniku wyborów. Ja nie będę tu rozstrzygał czy tak rzeczywiście jest czy nie. Pozostawiam to do oceny Wam. Uważam jednak za rzec cenną, że w końcu, nareszcie prezes, dzięki Tomaszowi Sakiewiczowi, rzecz jasna, zrozumiał Internet i od teraz będzie już tylko lepiej. Popularne kanały w sieci, gromadzące najwięcej subskrybcji także zostaną przyłączone do nowego imperium medialnego wyczarowanego, małym kosztem, z jednego, krótkiego oświadczenia. No i jak to pisał wieszcz – szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń siędzie….Nam zaś pozostaje tylko czekać na pierwszą szarżę. Rozumiem, że nastąpi ona tuż przed wyborami samorządowymi? Choć mogę się mylić, może dojdzie do niej jeszcze wcześniej. Uważam, że ten doskonały pomysł należy rozwijać. I ani na moment się nie zatrzymywać. Oto, jak donosi nam wspomniany portal X, zwany niegdyś twitterem, wróciła właśnie z zagranicznych wojaży żona posła Schreibera, Marianna. Pani ta generuje nieprawdopodobne osiągi na swoich nagraniach i to jest potencjał nie do zlekceważenia. Okazuje się jednak, że poseł Schreiber, który kandyduje na prezydenta Bydgoszczy – chyba, nie chcę palnąć głupstwa – chce się ze swoją Marianną rozwieść. I nawet ogłosił to w sieci. No nie wiem…Powiem Wam, że nie wiem…Może trzeba go powstrzymać jakąś decyzją administracyjną i pozwolić pani Mariannie włączyć się w kampanię męża? Jak myślicie? Taki pomysł jest sensowny? W końcu ona też może przeprosić za różne swoje wybryki. Oboje mogą się wzajemnie przeprosić, napisać oświadczenie i zacząć na nowo służyć dobrej sprawie. W końcu, w przeciwieństwie do Marcina Roli i Tomasza Sakiewicza, znają się dużo lepiej.

I takich osób, jak pani Marianna, jest w sieci więcej. W dodatku mających już jakieś tam doświadczenie w kampanii wyborczej. Dość wymienić sławnego Krzysztofa Kononowicza, który gromadzi nieprawdopodobną widownię, jak tylko się pokaże. A jego wypowiedzi biją rekordy oglądalności. Ostatnio trochę o nim zapomniano, ale cóż to jest za problem? Trzeba by powrócił na wizję w nowej odsłonie. Ile jeszcze takich potencjałów kryje się w sieci? Trudno zliczyć. I jakie to są moce…samo myślenie o tym może człowieka oszołomić.

Najważniejsze jednak jest to, by w komunikatach, które przyciągają widownię wszystko było zrozumiałe. Tak, jak było zrozumiałe w kampanii konkurencji. Przyklejali sobie na samochodach osiem gwiazdek i już niczego nie trzeba było dodawać. Tak samo powinno być po naszej stronie, ale oczywiście bez obsceny, wyzwisk i taniego naigrywania się z istot dysfunkcyjnych, słabszych, nie radzących sobie z komunikacją, uciekających w taniochę. Tego być nie może. Proste, emanujące pewną szlachetnością prezentacje, zrozumiałe dla wszystkich. Takim językiem powinien się posługiwać każdy kandydat PiS w nadchodzących wyborach, ale także w tych kolejnych do PE, w których wystartuje Jacek Kurski. Kto wie, być może przed wyborami udzieli on wywiadu Marcinowi Roli i Tomaszowi Sakiewiczowi…To by dopiero było wydarzenie. Sam bym chętnie posłuchał, ale nie jestem pewien czy wszystko bym do końca zrozumiał. No, ale żyjmy nadzieją bracia, że Bóg pozwoli nam, niczym prezesowi Kaczyńskiemu Internet, pojąć głębię nowej strategii partii.

Na razie jednak patrzmy co dzieje się wokół i uczmy się od najlepszych. Oto na tym samym profilu gdzie wisi oświadczenie o pojednaniu dwóch największych prawicowych potencjałów w sieci, znajduje się zapowiedź nowego programu Anny Popek, która została, po 30 latach pracy, wyrzucona w TVP. Pracuje teraz dla TV Republika i w święta poprowadzi autorski program. O czym? O zwyczajach wielkanocnych oczywiście. W umieszczonej tam zapowiedzi, zwanej czasem zajawką, widzimy jak pani Anna idzie z palmą wielkanocną do Kościoła, a potem siedzi z jakąś staruszką przy stole i uczy się malować pisanki tradycyjnymi metodami. Tradycja bowiem jest ważna w naszym życiu, tak samo, jak granice debaty publicznej, których nie wolno pod żadnym pozorem przekraczać, albowiem to powoduje tylko szkody i straszliwy zamęt.

Na koniec dodam tylko jeszcze, że w programie Stanowskiego, Rafał Ziemkiewicz występujący konsekwentnie po stronie PiS, takie granice chyba przekroczył. Tak przynajmniej odebrali to zwolennicy KO aktywni na portalu X. Otóż nazwał on posłankę Filiks patusiarą, mimo że prowadzący upomniał go kilka razy. Wywołało to efekt chyba niepożądany, jeśli brać pod uwagę zacytowane tu na wstępie oświadczenie. Dyskusja w tym programie także zahaczyła w pewnym momencie o suby i lajki, a Krzysztof Stanowski kategorycznie odżegnał się od jakiejkolwiek inspiracji dla swoich działań pochodzącej ze strony PiS. Ja myślę, że on nie kłamie. Tym większą mam pewność, że wyznał ile pieniędzy dostał od sponsorów na swój program i jak dobrze mu się układa współpraca ze sponsorami. Powiedział też, że w takiej sytuacji, patrząc na jego suby i lajki, on żadnego partyjnego wsparcia nie potrzebuje. I to jest postawa słuszna, akceptowalna i godna naśladowania. Tylko czy przez wszystkich zrozumiała? I czy czasem nie trzeba by napisać kolejnego jakiegoś oświadczenia, tym razem z udziałem Krzysztofa Stanowskiego? No nie wiem…A Wy? Jak myślicie?

Już miałem skończyć, ale zapytam Was jeszcze o zdanie w pewnej kwestii – sądzicie, że napisanie książki pod tytułem „Czy prezes Jarosław Kaczyński rozumie Internet?” to dobry pomysł? Oczywiście nie teraz, dopiero po wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. Zostało już tylko 27 miejsc.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 252024
 

Ponieważ mam sporo zajęć i muszę nadganiać roboty redakcyjne przy tłumaczeniach, które dostałem jeszcze w grudniu, zostawiam Was z jednym z rodziałów I tomu Baśni socjalistycznej. Mamy jeszcze sporo egzemplarzy tej książki, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, które się wyprzedały. Być może ktoś się dziś tym rozdziałem zainspiruje

Opowiada nam Ludwik Krzywicki taką oto historię. Jak to się już wielokrotnie zdarzało, rosyjskie uniwersytety przesiąknięte ideami tak zwanego postępu, w istocie zaś pomysłami zbrodniczymi tak w społecznym, jak i indywidualnym wymiarze, wyrzucały co jakiś czas z siebie grupkę ideowej młodzieży. To znaczy Krzywicki ich tak nazywa, po czym daje opisy wyczynów tych ideowców, które z miejsca wyrabiają nam pojęcie, kim lub raczej czym byli ci ludzie. Żeby rzecz naświetlić właściwie, opowiem gawędę Krzywickiego od końca, wtedy dopiero bowiem coś zrozumiemy. Pan Ludwik w swoim starczym uporze przez cały czas próbuje nas przekonać, jakże nieszczerze, że to, co wywołuje w nas grozę, to jedynie młodzieńcze wybryki. Istotny zaś był fakt, że młodzi ludzie zainspirowani byli ideami rewolucyjnymi i wierzyli w lepsze jutro.

Mieszkał w Wilnie niejaki Tomaszewski, stary kawaler, dobrotliwy, ale strachliwy pan, którego jedynym zabezpieczeniem były zastawne papiery. Nakupił ich trochę, a że nie ufał nikomu, nosił wszystko zawsze przy sobie, bo czuł się wtedy bezpiecznie. Rzecz jasna całe miasto doskonale wiedziało o dziwactwach Tomaszewskiego, ale najwięcej wiedzieli o tym członkowie jego dalszej rodziny, bliższej bowiem nie posiadał. Wśród nich najważniejszy był niejaki Malecki, młody student, który przylgnął do przybyłej z Petersburga grupy młodych ludzi posiadających znaczne ilości pieniędzy z niewiadomych źródeł, rozbijających się dorożkami i wydających spore sumy w cukierniach i winiarniach. Malecki opowiedział tym ludziom, jakże przecież z pozoru niegroźnym i nawet sympatycznym, tak ich przynajmniej opisuje Krzywicki, jak dziwne przyzwyczajenia ma jego starszy, zdziwaczały kuzyn. Młodzi rewolucjoniści, bo za takich się przyjaciele Maleckiego uważali, dyszeli wtedy żądzą czynu. Chcieli dokonać czegoś naprawdę wielkiego. Wiadomo było, że napad na policjanta nie wchodził w grę, bo był zbyt niebezpieczny. No, ale młodzieńców rozsadzał, jak pisze Krzywicki, duch Nietschego i czuli wyraźnie, że są poza dobrem i złem, a ich czyny zamieniają się natychmiast w powszechnie obowiązujące prawo. Przywódcą grupy był niejaki Winkler, którego Ludwik Krzywicki poznał osobiście i nie potrafił niestety ukryć sympatii dla niego. Krzywickiemu zresztą imponował każdy młodzieniec, który potrafił odróżnić Marksa od Comte’a i poprawnie wymówić słowo fizjokratyzm.  Tak więc Winkler nie był dla pana Ludwika ponurym oprychem, ale tym, co Anglicy nazywają moral insanity.

Ów Winkler stwierdził kiedyś w przytomności swoich przyjaciół, że przecież ten Tomaszewski to darmozjad i jego zastawne papiery mogłyby się przydać komuś, kto ma jakiś cel w życiu, a nie tylko łazi bez sensu po ulicach albo szlifuje kolanami posadzkę kościoła. Większość złotej młodzieży przyklasnęła opinii Winklera, a on wtedy wyjął z kieszeni strzykawkę napełnioną nieznanym nikomu z nich płynem. Strzykawkę tę pan Ludwik Krzywicki określa mianem szprycki. Za pomocą tej szprycki Winkler wraz z kolegami pozbawili Tomaszewskiego życia i wyciągnęli mu zza pazuchy schowane tam obligacje. Był rok 1903, data warta zapamiętania. Co zrobili z trupem, spytacie? Wsadzili go do wielkiego, wiklinowego kosza na brudną bieliznę i wywieźli do Mińska, stamtąd zaś ktoś z Winklerem zaprzyjaźniony wyekspediował ów kosz na daleką Syberię. Pan Ludwik opisuje nam tę historię z niezwykła swadą i szczegółami, tak że wydaje nam się, iż był przy tym, a może wysłuchał dokładnie opowiadania o całym zajściu. Pisze, że jeden ze zbrodniarzy rozpłakał się podczas pakowania trupa do kosza, Malecki zaś, który wygadał się o tych papierach, co je Tomaszewski nosił przy sobie, modlił się przez cały czas w celi. Winkler zaś uciekł do Warszawy wraz z papierami dłużnymi Tomaszewskiego i tu znalazł schronienie u profesora Wacława Makowskiego. A to nie był byle kto. Makowski był człowiekiem znanym w Wilnie i w Warszawie. Dwa razy carscy siepacze aresztowali go za działalność niepodległościową. W odrodzonej ojczyźnie powierzano mu bardzo odpowiedzialne funkcje – był ministrem sprawiedliwości w rządzie Nowaka, w latach trzydziestych był wicemarszałkiem sejmu i senatu z ramienia Obozu Zjednoczenia Narodowego. Jeśli więc do kogoś takiego udał się Winkler, to trudno tę postać zlekceważyć, jak to czyni Krzywicki, pisząc, że inspirował tego Winklera Nietsche. Już łatwiej przyjąć, że socjaliści wydali wyrok na Tomaszewskiego i wykonał go Winkler, skądś musiał wziąć przecież tę szpryckę i jej zawartość. Takie rzeczy nie leżały na ulicy. Pieniądze zaś zawsze się przydawały organizacji. Tomaszewski zaś był dla socjalistów nikim, śmieciem, śmiesznym, starym kawalerem, który miał różne manie. Winkler odwiedził również Ludwika Krzywickiego i wypytywał go o możliwości wyjazdu do Ameryki. No, ale Krzywicki pisze, że w czasie rozmowy nie wiedział, że to Winkler. Dowiedział się później i ta wiedza nim wstrząsnęła, albowiem młody człowiek zrobił na nim jak najlepsze wrażenie, to znaczy wrażenie bardzo silnej indywidualności.

Nas w całej tej historii najbardziej interesuje nie Winkler jednak, a Malecki, który modlił się w celi ile sił, zanim żandarmi nie odwieźli go do pociągu, którym przewożono więźniów na miejsce zesłania. Malecki był kuzynem Marii Paszkowskiej i tę właśnie Marię Paszkowską jego postępek przyprawił niemal o śmierć. Pani Maria nie mogła uwierzyć, że jej kuzyn mógł być zamieszany w coś tak potwornego.  Krzywicki poświęca Paszkowskiej cały rozdział, albowiem była to osoba dla ruchu socjalistycznego tak w Wilnie, jak i  w Warszawie niezwykle ważna. Maria Paszkowska była, jakbyśmy to dziś powiedzieli, zadeklarowaną feministką. Należała do zubożałej szlachty i zaczęła swoją przygodę z dorosłością oraz nauką od Wilna, gdzie była na pensji pod opieką zdewociałej ciotki. Tejże ciotce poświęca Krzywicki cały passus i jest to jeden ciąg oskarżeń pod adresem starszej pani, która krępowała żywy umysł bratanicy, każąc jej chodzić do kościoła i spowiedzi. Jak często? – zapyta ktoś dociekliwy. Odpowiadam: – do kościoła raz w tygodniu, a do spowiedzi co miesiąc. To może być niejakim zaskoczeniem dla czytelników, którzy praktykują z większą intensywnością, ale takie właśnie obostrzenia nazywa Krzywicki dewocją.

Maria Paszkowska wyrosła w Wilnie i zżyła się z tym miastem, ale dla pogłębienia dalszej edukacji wyjechała do Petersburga – z bardzo małym kapitałem – jak pisze Krzywicki. Tam zapisała się na kursy dla pań, gdzie spotkała podobne sobie osoby, wrażliwe, emocjonalne, a jednocześnie trzeźwe i pożądające sukcesu oraz widoku owoców swojej pracy. Maria Paszkowska była biedna, jej ojciec doprowadził majątek do ruiny, sam wyjechał do Rosji i tam wynajmował się jako nadzorca różnych przedsięwzięć gospodarczych, ale bez większego rezultatu. Maria więc była zdana na siebie i utrzymywała się z korepetycji. I choć Krzywicki mówi nam, że nie zapisała się do żadnej socjalistycznej organizacji, to jednak trudno nam w to uwierzyć. Tym bardziej, że oznajmia w pewnym momencie, że spotykała się i dobrze znała z Zofią Billewicz-Zubow, ciotką Józefa Piłsudskiego, osobą ze sfery, do której przez swoje przykre położenie Maria Paszkowska nie mogła mieć wstępu. Maria chciała działać i spełniać się na niwie oświaty ludowej, co Krzywicki przedstawia nam jako czysty idealizm. Prócz tego Maria Paszkowska zadawała się z tak zwanymi organicznikami, organizacją, jak pisze Krzywicki, niesocjalistyczną, którą nazywano w Petersburgu „ujeżdżalnią”. Wielu organiczników zatrudniało się w bibliotekach uczelnianych i prywatnych. Korzystając z tego, że do zakładów tych zaglądali studenci nowicjusze, próbowali oni ich ujeżdżać, czyli inspirować nowymi prądami myślowymi. Kto inspirował samych organiczników, tego nam Krzywicki nie zdradza. Po tym pierwszym sukcesie towarzyskim odnosiła kolejne i, jak to eufemistycznie się wyraża pan Ludwik, wszędzie jej było pełno. Nawet w mieszkaniach członków Narodnoj Woli, gdzie zajrzała dnia pewnego przyszła żona Krzywickiego, która tam właśnie poznała Marię i się z nią zaprzyjaźniła.

O aresztowaniu Paszkowskiej pisze nam Krzywicki w taki sposób, że nie powstydziłby się tego najlepszy scenarzysta filmów o policjantach i gangsterach. Oto kobieta niezaangażowana, ale zatrudniona w bibliotece, gdzie pracują aktywiści z „ujeżdżalni”, zostaje zamknięta przez policję w czasie fali tak zwanych przypadkowych aresztowań. Co się wydarzyło, że petersburska żandarmeria ruszyła w miasto, by wyłapywać aktywistów różnych postępowych organizacji? Otóż pewien członek „ujeżdżalni” postanowił wzbogacić swoją macierzystą organizację o parę dodatkowych rubli. A że wcześniej naczytał się prozy Fiodora Dostojewskiego, przyszedł mu do głowy tylko jeden sposób na zdobycie pieniędzy, ten, który został opisany w powieści Zbrodnia i kara. Studenci, jak wiemy, szczególnie młodszych roczników, są poza dobrem i złem, a do tego zawsze działają w pojedynkę nie inspirowani przez nikogo. Tak było i tym razem, do czego przekonuje nas Ludwik Krzywicki. Niewinna całkowicie Paszkowska została wplątana w aferę z morderstwem na tle rabunkowym, które stało się udziałem sporej grupy osób należących do „ujeżdżalni”, czyli do partii organiczników domagających się, by inteligent bratał się z ludem. Krzywicki nie zdradza nam żadnych szczegółów zbrodni, lekceważąc je wręcz i skupiając się całkowicie na niewinnie aresztowanej i dręczonej przez policję Paszkowskiej. Areszt trwał aż 15 miesięcy, co wydaje się dosyć dziwne, bo przecież Krzywicki pisze, że była ona przypadkowo tylko zatrzymana, a z przestępstwem nie miała nic wspólnego. Sądy ówczesne działały, procesy trwały nie dłużej niż kilka dni, jeśli wszystko było oczywiste, a wyroki zapadały szybko. Jakby mało było więzienia, Paszkowską zesłano do Wilna pod dozór policyjny, który miał trwać trzy lata. Z wielkim oburzeniem relacjonuje nam pan Ludwik okoliczności przybycia i zamieszkiwania Paszkowskiej w Wilnie. Nikt nie chciał jej wynająć mieszkania, bo nie dość, że policja miała na nią oko, to jeszcze panna zamierzała mieszkać sama, co było dla ówczesnej obyczajowości nie do przyjęcia. Nie mogła znaleźć pracy, bo – jak twierdzi Krzywicki – Wilno było pełne bigotów, którzy niechętnie oddawali swoje dzieci pod opiekę osób mających jakieś zaszłości z policją i do tego znanych z lewicowych poglądów. Tak się jednak szczęśliwie składało, że wileński oberpolicmajster organizował meldunki dla wszystkich osób pozostających pod jego dozorem o tej samej godzinie. Tak więc do cyrkułu zmierzali z różnych stron miasta wywrotowcy, wśród nich Paszkowska, by potem po odmeldowaniu się, wracać już razem. Poznali się dzięki temu lepiej i polubili. W ten właśnie sposób Maria Paszkowska poznała ludzi z partii Proletariat.

W ciekawy sposób Krzywicki opisuje stosunek Paszkowskiej do mężczyzn. Zaczyna bardzo oględnie, od relacji ze spotkań towarzyskich, gdzie czasem pojawiali się członkowie grup ideowych, nie wiadomo gdzie się rodzący, którzy głosili daleko posuniętą swobodę obyczajową. To się niektórym paniom podobało, ale w większości spotkało się z niechęcią i ostracyzmem. Ludzie nie mieli zamiaru sprzedawać swojej intymności jakimś indywiduom spod ciemnej gwiazdy bełkocącym coś o wolności wyboru i swobodzie bez granic. Maria Paszkowska na widok takich osób wręcz sztywniała i nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Była – jak pisze nam Krzywicki – dobra, uczciwa i prawa, a do tego prowadziła się przykładnie. Jeśli idzie o jej fizyczność, to odznaczała się raczej niskim wzrostem, a kolor jej skóry, w czasach, kiedy bladość lica uważana była za zaletę, Krzywicki określa jako płowy. Miała Maria Paszkowska dziwne nawyki. Na przykład, kiedy w jej pokoju przebywali mężczyźni, zwykle otwierała okno i wietrzyła po ich wyjściu. Bardzo lubiła dzieci i często deklarowała, że chciałaby mieć ich cały tuzin, ale tylko wtedy, kiedy udałoby się je wyprodukować jakimś chemicznym sposobem, z retorty lub próbówki. Innej możliwości spełnienia swoich pragnień dotyczących potomstwa nie widziała. Można by w tym miejscu zażartować, że była Maria Paszkowska antycypacją ideowych feministek doby dzisiejszej. Tę więź widzimy wyraźnie, ale warto także zaznaczyć, skąd bierze się rewolucyjna tradycja i jakim jest ona dla nas wszystkich ambarasem. Warto też wspomnieć, w jak ciekawy sposób zostaje ona uwiarygodniona w oczach współczesnych i potomnych. Oto rodzina Marii Paszkowskiej ze strony matki składała się z samych właściwie bojowników o wolność zsyłanych, więzionych, skazywanych na śmierć. Wśród nich zdarzały się także bohaterskie kobiety, a do tych należała babka Marii Paszkowskiej po mężu Wojszwiłło. Otóż pani ta woziła do lasu latem roku 1863 prowianty i broń, a kiedyś zdarzyło się jej, że musiała przewieźć jakiegoś powstańca, ale na drodze zaskoczył ją żandarmski patrol. I wiecie, co zrobiła? Ukryła tego chłopaka pod krynoliną! Ha! Zuch dziewczyna, co!? W takich razach, kiedy zdarzy mi się przeczytać coś podobnego, mam szczerą chęć zapłakać. Całe szczęście w bujdę tę nie wierzy także Krzywicki i nawet nie próbuje jej demaskować pytaniem – a kto, jadąc bryczką do lasu, zakłada krynolinę? Pan Ludwik podaje w wątpliwość tę gawędę, pisząc, że słyszał ją wielokrotnie z różnych ust i za każdym razem dotyczyła ona innej osoby. Opowiadający zaś zaklinał się na wszystkie znane sobie świętości, że to szczera prawda.

To właśnie ze strony matki Paszkowska spokrewniona była z rodziną Maleckich, którzy także byli bojownikami o wolność, ale jak widać po potomku tych bohaterów niewiele rozumiejącymi ponad to, że czasem trzeba iść do lasu i strzelać do Moskala, który się pojawia na piaszczystej drodze. Młody Malecki bowiem, mając w pamięci tradycję ojców, dał się ponieść wyobraźni i uwierzył Winklerowi, który był nie wiadomo kim i wziął się nie wiadomo skąd.

Ponoć prawdziwą przemianę przeszła Maria jako dziecko dziewięcioletnie, kiedy to ojciec powiadomił wszystkich, że na podwórzu kamienicy w Wilnie, gdzie właśnie bawili, robotnicy jedzą obiad. Tyle tylko, że trzej z nich to przebrani panicze, którzy poszli w lud, żeby poznać jego sprawy i zainspirować ludzi prostych różnymi ideami. Widok tych trzech chłopców udających robotników miał wstrząsnąć dziewięcioletnią Marią Paszkowską, która od tamtego czasu nie mogła już myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, by nieść ulgę ciężkiej doli robotnika. Co się z nimi stało, z tymi trzema? – zapyta ktoś ciekawy. No jak to co? Zostali rozpoznani, aresztowani i skazani na więzienie za działalność przeciwko samodzierżawiu. A kto ich wydał? Tego nie wiemy, ale opcje są dwie – albo sami robotnicy, którzy mieli ich dość ze względu na to, że byli konkurencją na niełatwym przecież rynku pracy, albo ojciec Marii Paszkowskiej, przestraszony tym, że tuż obok jak gdyby nigdy nic wywrotowcy jedzą zupę, co nie jest ani bezpieczne, ani ciekawe dla jego małych dzieci. Trop rosyjski w życiorysie tego ojca jest dość wyraźny, a na dodatek jeszcze w rodzinie Paszkowskich mamy pewnego kuzyna Marii, który ożenił się z Rosjanką i pozostał gdzieś, hen w głębi cesarstwa, nie przyznając się do polskiej rodziny. To ma znaczenie, choć Krzywicki nie zdradza jakie.

Popatrzmy teraz na motywacje, jakie wprost wyraża siostra Marii Paszkowskiej, która otwarcie i od razu, bez żadnych faz przejściowych sympatyzowała z socjalizmem; są one bowiem wspólne dla całego pokolenia:

 

Ha! Jaką drogą zapoznałam się z teorią socjalizmu? Był głód w sercu, w duszy…nastrój był już od dzieciństwa, a teoria potem przyszła, całą młodość szukałam tylko towarzystwa ludzi podejrzanych

 

Rozumiem oczywiście, że siostra Marii szukała towarzystwa ludzi podejrzanych w takim sensie, w jakim podejrzany był Romuald Traugutt, a nie w takim, w jakim podejrzany był Winkler. Tak się jednak złożyło nieszczęśliwie, że wszyscy ci wychowani w niedosycie emocji młodzi ludzie, wszyscy ci idealiści z dziurą w sercu, której nie sposób było załatać niczym, kiedy tylko wstępowali na ścieżkę czynu, nie spotykali tam nowego wcielenia powstańca z roku 1863, nie spotykali kawalerzysty w konfederatce, ale kogoś zgoła innego. Tym kimś był Winkler właśnie, młodzieniec o niezwykłej sile osobowości, pięknie ubrany, wymowny, dowcipny i pełen rozmaitych konceptów inspirujących tak żeńską, jak i męską młodzież. W dłoni miał ów kusiciel przezroczystą szklaną szpryckę, a w niej przelewał się gęsty, nieznanego pochodzenia, płyn. Motywacja zaś Winklera była zawsze prosta – ludzie idei są lepsi od darmozjadów bez sensu snujących się po ulicach i mogą więcej. A więc, zbłąkana duszo, wybór należy do ciebie – albo będziesz żyć jak zwierzę z wiecznie niezaspokojoną tęsknotą w sercu, albo zdobędziesz się na czyn wielki i jednokrotny. Twoja decyzja. Tak to właśnie było i taki charakter miało do samego końca. Winkler zaś, zawsze w ostatnim akcie znikał, po to, by odnaleźć się gdzieś w całkiem innym, niespodziewanym miejscu. Na przykład w Ameryce.

Pozostaje jeszcze jedno pytanie: dlaczego zajmujemy się Marią Paszkowską, nieszczęśliwą kobietą, która nie mogła ujawnić ani swoich afektów, ani prawdziwej natury? Otóż nie wiemy, co było tak naprawdę jej prawdziwą naturą, wiemy tylko tyle, że miała w późniejszym życiu wielki wpływ na los więzionych w X pawilonie rewolucjonistów; tam właśnie los zetknął ją z Józefem Piłsudskim. Jednak do rewolucji roku 1905 miała stosunek specyficzny. Mało w nim było entuzjazmu. Krzywicki szydzi z niej, że zachowywała się jak kura, która wychowała kaczęta. Te zaś, zamiast siedzieć z nią w kurniku i uprawiać konspirację, poszły nad staw, wskoczyły do wody i, nie zważając na stojących w szuwarach myśliwych i ich psy, kwaczą wesoło i pływają w kółko. Paszkowska odpowiedziała na to Krzywickiemu, że nie ma racji. Ci bowiem, którzy w dniach rewolucji ujawnili swoje nazwiska i pseudonimy, przemawiali na wiecach i rzucali bomby, nie byli według niej kaczętami. To były kuraki, którym się zdawało, że potrafią pływać. Ponoć Maria Paszkowska mówiła o tym ze łzami w oczach. Skąd wiedziała, jak to się wszystko skończy? I dlaczego nie przyłączyła się do rewolucjonistów, dlaczego pozostała na swoim miejscu i jakie relacje łączyły ją z żandarmami z X pawilonu? Nie ma szans, byśmy rozwiązali tę zagadkę, mogę jedynie opisać ten fenomen, co też się stanie w jednym z kolejnych rozdziałów.

 

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. Zostało już tylko 27 miejsc.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 242024
 

Jak to wczoraj ustaliliśmy komunistyczna propaganda, nawet w stanie wojennym, a może przede wszystkim wtedy, nie była podawana na chama, albowiem ktoś zrozumiał, że w ten sposób zniechęci ludzi to treści lansowanych przez władzę. Mieliśmy więc filmy psychologiczne, komiksy, festiwale piosenki, mniej lub bardziej udane, ale dające poczucie, że wszystko jest jednak w porządku i nie ma się za bardzo co rzucać. Ludzie oglądali swoich aktorów, wychodziły pisma kulturalne, w każdym większym mieście były lokalne tytuły. W Lublinie – „Kamena”, we Wrocławiu – „Wrocławski Tygodnik Katolików”. Było pismo – „Scena”, które kupowała moja siostra i świat wydawał się normalny, choć normalny nie był. Ilość nośników treści propagandowej i jej rozmaitość mogły budzić podziw. Dziś, w dobie upadku prasy, nikt sobie tego nawet nie potrafi wyobrazić. A tak przecież było. Władza miała wiele do ukrycia i wiedziała, jak to ukrywać.

Dziś kiedy nie mamy już takich ograniczeń, jak fałszywe intencje władzy i podejrzane zamiary, musimy wszystkie komunikaty traktować z jednakową atencją i we wszystkie jednakowo wierzyć, choć nie mają one w sobie żadnej uwodzicielskiej mocy. Dlaczego nie mają? Bo są podawane wprost bez żadnego, choć trochę liczącego się z wrażliwością widza i czytelnika opakowania. I tak wczoraj, bo wielu miesiącach, czy nawet latach nieobecności na wizji ujawnił się Jan Pospieszalski, który zrobił sobie zdjęcie z roll upem ruchu pro life, Stoi tam uśmiechnięty i wskazuje na obrazek widoczny na roll upie, gdzie widać dziecko w łonie matki. A wszystko jest podpisane – jestem pro life! Wiemy to od dawna. Nie ma żadnego powodu, by o tym przypominać akurat dzisiaj. Nie ma żadnej premiery poza tą, którą wskazałem – powrót Jana Pospieszalskiego na wizję po covidowym zesłaniu w niebyt – która by usprawiedliwiała taki lans. Poza tym my też jesteśmy pro life i nie widzimy potrzeby, by ogłaszać to za każdym razem kiedy wychodzimy z domu. Ktoś powie – może szkoda, bo gdybyśmy ogłaszali, to kliniki aborcyjne zniknęłyby z powierzchni ziemi. Jeśli ktoś tak myśli, niech cofnie się do oglądania serialu „Tylko Kaśka”, o którym mówiłem tu wczoraj. I niech sobie przypomni słowa – uczmy się od najlepszych. To jest takich, którzy chcieli utrzymać władzę i przeprowadzić swoje plany do końca. No więc zadajmy pytanie – czy celem ruchu pro life jest promocja Jana Pospieszalskiego? Nie przypuszczam. A czy celem Jana Pospieszalskiego jest promocja ruchu pro life? Ze zdania – jestem pro life – nie wynika to wcale.

Zostawmy schyłkową komunę i przyjrzyjmy się tej dopiero co zaimplementowanej w Polsce, tej powojennej, która była gorsza niż okupacja niemiecka. Mamy rok 58, Józef Franczak jeszcze żyje i się ukrywa, a na ekrany kin już wchodzi film Andrzeja Wajdy „Popiół i diament”. Film nakręcony na podstawie powieści Andrzejewskiego, który wskazuje jak różnorodne postawy reprezentowali Polacy wobec nowej władzy. Główną rolę zaś w tym filmie gra, spokrewniony z rodziną Jaruzelskich, Zbigniew Cybulski. Staje się on głosem pokolenia, a jego postawa kształtuje wiele innych postaw. I wszystkie one są buntownicze. W 1956 ogłoszono amnestię, dla tych co przeżyli w celach śmierci, a dwa lata później władza już lansuje buntownicze postawy. A Franczak będzie żył jeszcze 5 lat, zanim go w końcu zastrzelą w obławie.

To jest tempo ekspresowe. Normalność w PRL zaprowadzana jest z takim samym impetem, jak gospodarka planowa.

W roku śmierci Józefa Franczaka, Tadeusz Nalepa i Mira Kubasińska zostają nagrodzeni na konkursie młodych talentów w Szczecinie. Rozpoczyna się złota era polskiego big beatu. Czyli co takiego? Udawanie zagranicznych, głównie amerykańskich wykonawców, podkradanie im pomysłów, słuchanie radia Luksemburg i życie towarzyskie w grupach, gdzie zainstalowani są donosiciele. Ktoś powie, że to tak samo, jak w Ameryce, w czasie wojny wietnamskiej. W zasadzie tak samo, spróbujcie jednak kupić coś w sklepie mięsnym, bez kolejki, w roku 1963, w Szczecinie. I porównajcie do z ofertą takich sklepów, na przykład, w Austin.

Władza wkłada spory wysiłek w organizowanie życia kulturalnego, a wszystko po to, by ukryć swoje intencje i stworzyć pewien zestaw złudzeń. Najważniejszym złudzeniem jest takie oto – już za chwileczkę, już za momencik, polski film dostanie Oscara. Ludzie naprawdę w to wierzyli. Wydawało im się, że „Noce i dnie”, albo „Potop” mogą dostać Oscara. Takie rzeczy były niemożliwe. I nadal są niemożliwe, bo nasza władza nie ma takich umocowań. Oscary zaś służą do tego, by widzowie amerykańscy, a przede wszystkim sami filmowcy mieli się czym ekscytować.

Dziś jednak jest dokładnie tak samo, władza przekonuje nas, że polski film może dostać Oscara, choć żaden z tych filmów, nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina wymienionych wyżej produkcji. Wszystkie one są nieprawdopodobną nędzą.

Nie mówię o władzy Tuska, bo ona prędzej zamieni się w jakieś wice-gestapo, niż zacznie kokietować ludzi. Wyborcy Tuska bowiem nie potrzebują kokieterii, chcą gwarancji, że znajdą się po tej właściwej stronie drutów kolczastych. I tyle. Nie wiedzą biedacy, że Tusk takich gwarancji udzielić im nie może.

No, ale teraz chcę pomówić o władzy poprzedniej, która udawała późnego Gierka, bez oferty późnego Gierka. Dlaczego tak było? Bo nasza władza żyła energią wysysaną z nas. Potem reglamentowała ją pośród swoich zaufanych ludzi. Temu przeznaczając działkę pro life, a tamtemu kulturę wysoką, inny jeszcze dostawał muzykę popularną, a wszystko to było żywione emocjami wyborców i tych frajerów, którzy wymieniali się w sieci swoimi pomysłami, ekscytacjami, planami i marzeniami. Wszystkie zaś te rurki z energią koncentrowały się w TVP. A jak ktoś spośród nich za bardzo się rzucał, ten dostawał czasowo wilczy bilet i musiał się gdzieś tułać na peryferiach galaktyki. Teraz nastał czas spektakularnych powrotów. Czyli – można rzec – J23 znowu nadaje.

Co z tym wszystkim mają wspólnego księgarnie patriotyczne? Są pewnym symbolem. Dawno temu, kiedy okazało się, że bez lęku przed Michnikiem możemy kolportować treści inne niż te ukazujące się w GW, powstał pomysł, by organizować księgarnie patriotyczne, a w nich żenić tak zwaną nagą prawdę. Po jakimś czasie okazało się, że prawda wcale nie jest taka naga, a sprzedaż książek leci na pysk. Dlaczego? Albowiem te niby patriotyczne księgarnie były miejscem gdzie kolportowano nie prawdę, a emocje bez opakowania, jak tę wspomnianą wczoraj rąbankę na straganach, którą przerzucali z ręki do ręki bezzębni sprzedawcy. Po gołe emocje zaś ludzie idą do Internetu i to, co tam znajdą, wystarcza im do zaspokojenia różnych głodów nerwowych, jak to ujmował sto lat temu Ludwik Krzywicki. Nic więcej ich nie obchodzi. W miejscach gdzie nerwy i dygoty koncentrują się, gdzie wibracje są największe, stawia się Pospieszalskiego, albo kogoś innego, kto utwierdza pogubionych biedaków, że mają słuszność i podążają dobrą drogą. Nic więcej nie jest naszej władzy potrzebne.

No dobrze, a co jest potrzebne nam? Czy już się zorientowaliśmy jakoś w tej kwestii i wysłaliśmy gdzieś jakieś zapytania? Czy może żyjemy obawą, że ktoś nam zwymyśla od estetów, co mają muchy w nosie? Czy już wiemy czego chcemy? Ja wiem. Wiem też, że kiedy okaże się – po wyborach kwietniowych – że PiS mimo słabego zaangażowania w kampanię, odzyskał nieco terenu, tamci zaczną znów organizować spędy, festiwale i spotkania, na których ludzie kultury, całkiem bez kultury, będą im tłumaczyć, że Kaczyński to samo zło. Odpowiedzi ze strony naszej władzy nie będzie. I to także jest dla mnie jasne. Władza bowiem, zwana naszą, zatrzymała się, w wymiarze propagandowym, na etapie organizacji znanej jako Służba Polsce, czyli SP. I nie może ruszyć z miejsca, choć wszyscy junacy dawno posiwieli i kałduny im porosły, jak hipopotamom. Dalej jednak dzielnie skandują hasła i nie widzą potrzeby zmian. Ludzie się łudzą, że zmieni to Stanowski, ale chyba nie. Wczoraj zastanawialiśmy się z kolegą onyxem, kiedy Stanowski zaprosi do swojego programu Leszka Żebrowskiego. Myślę, że nigdy. Jeśli był tam Lejb Fogelman, to Leszka tam być nie może, a jeśli będzie to naprawdę się zdziwię. Na dziś to tyle. Aha, jeszcze jedno – ciekawe co by się stało, gdybym nagle wydał serię książek pro life, opowiadających o różnych dramatach związanych z aborcją. Co w to końcu dla mnie jest. Dwa tygodnie na jedną książkę, do tego ilustracje, tak jak tutaj i szafa gra.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ksiaze-kiusiu-powiesc-o-misjach-jezuickich-w-japonii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przysiega-wodza-huronow-powiesc-z-czasow-jezuickich-misji-w-kanadzie/

Myślicie, że Janek Pospieszalski by mi to trochę podpromował w TV Republika? A jeśli nie on to może Kaja Godek, albo ktoś z czołowych działaczy ruchu pro life?

 

 

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. Zostało już tylko 27 miejsc.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 232024
 

Zacznę od tego, że dziś zrobimy przerwę w prezentowaniu fragmentów książek naszego wydawnictwa, albowiem wczoraj zauważyłem rzecz dziwną, choć dla mnie już wcale nie zaskakującą. Myślę, że powinienem napisać jakąś książkę o kwestiach szeroko tu ostatnio omawianych, która mogłaby się nazywać jak emitowany kiedyś w kinach film – „Okupacja w 26 obrazach”. Tym bardziej potrzebna jest taka książka, że od dziś wszystkie media żyć będą, przynajmniej przez dwa miesiące tym, co stało się wczoraj w Moskwie czy też pod Moskwą.

Zacznijmy od tego, że każde pranie mózgu zaczyna się od zwrotu – uwolnij swój umysł…a najlepiej wyrzuć go na śmietnik. Piorący mózgi są istotami w społeczeństwie niezbędnymi, albowiem ich obecność daje pożywkę sensatom, stojącym rzekomo na straży norm społecznych. W rzeczywistości pranie mózgu jest akceptowalne, albowiem otwiera różne ciekawe ścieżki praczom i praczkom zawodowym. Największe pranie mózgu odbyło się w Polsce tuż po wojnie i trwa ono w najlepsze do dziś. Uzupełniane detergentami dosypywanymi, z niespodziewanej strony, w postaci teorii rzekomo naukowych i demaskatorskich. Nie jesteśmy w stanie tego zatrzymać, nie mamy żadnego narzędzia, które by ten proces unieważniło. Są dwie metody prania mózgu – oparta na metodzie naukowej i publicystyczna. Z tą pierwszą w ogóle nie da się walczyć, albowiem patentowani debile obdarzeni tytułami i złudzeniem władzy są nie do zwalczenia. Metodą naukową zaś można udowodnić wszystko, szczególnie kiedy człowiek odcięty jest od istotnych źródeł i nie rozumie zjawiska, które ma badać. Wtedy wychodzą mu antropoceny i jakieś inne brednie, nadające się do fosylizacji. No, ale metoda naukowa może być wyizolowana i ma stosunkowo mały zasięg. W zetknięciu z nią zaś, zawsze można uratować swój mózg udając debila. I to jest często praktykowane. Gorzej jest z metodą publicystyczną, czyli w całą resztą kolportowanych treści, która jest łatwo dostępna i działa silniej niż wirus ebola. Daje bowiem często mylące objawy i  wygląda do tego tak atrakcyjnie, że nie sposób się od niej oderwać.

Ja może dziś dam przykład mało atrakcyjny, ale za to taki, który większość starszych osób pamięta. Chodzi mi o to, żeby pokazać jak w jakich formatach występowała propaganda służąca praniu mózgów i jak byliśmy wobec niej bezradni. Występowała? Występuje nadal.

Kiedyś, dawno, dawno temu, gdzieś około roku 1981, TVP wyemitowała serial dla młodzieży pod tytułem „Tylko Kaśka”. Serial ten, całkowicie dęty i fałszywy, pokazywał, wyciągnięte z buta sytuacje, oderwane już nie tylko od realiów szkolnych, ale także od logiki elementarnej. Miał jednak pełnić funkcje wychowawcze. W tym miejscu robimy przerwę, bo mamy oto pierwszy istoty postulat, który powinniśmy zawsze stawiać, kiedy oceniamy jakiś pakiet treści – czy intencja tego pakietu jest zgodna z realiami dostępnymi umysłowi i zmysłom? W przypadku tego serialu na pewno nie była. Rozjeżdżała się gorzej – myślę – niż intencje i oceny rzeczywistości które były udziałem Bogdana Kacmajora, z tym, co przeciętny człowiek mógł zauważyć za swoim oknem.

Oto jest szkoła, w elitarnej jakiejś dzielnicy, a tam gang młodocianych, wyglądających w tym filmie jak gluty wysmarkane na szosę, terroryzuje małych chłopców. I nikt w całej szkole i w całym mieście, ani dyrektor, ani pan od ZPT, ani milicja, ani ojciec głównej bohaterki, nie są w stanie się im przeciwstawić. Tylko Kaśka  – ona jednak działa na niwie społecznej i potrafi wskazać i nazwać zło. Już dokładnie nie pamiętam, jakie tam metody ta Kaśka stosuje, żeby poradzić sobie z gangiem, ale są one z pewnością szlachetne i ryzykowne przy tym. Wszyscy wiemy, jak to było naprawdę. W takich przypadkach szkoła reagowała szybko lub trochę wolniej, Wszystko zależało od energii dyrektora albo pana od WF. Czasem, jak w przypadku, który opisałem w swojej książce, okazywało się, że spowolniona reakcja szkoły wynikała z tego, że nikt z nauczycieli nie mógł sobie wyobrazić, iż taki bałwan i niedomył jak Tadek może terroryzować jakieś dzieci na ulicy. Trochę więc to trwało, zanim pan Wiesiek od WF, przeciągnął mu po dupie sznurem od gwizdka i w ten sposób zlikwidował działalność przestępczą na całym osiedlu. Jeśli taka aktywność się utrzymywała, oznaczało to, że jakiś członek gangu jest synem członka partii albo milicjanta i trzeba było podejmować środki zaradcze ponadstandardowe. Zdarzało się to jednak niezmiernie rzadko. No chyba, że mieliśmy do czynienia z gitowcami, dorosłymi chuliganami działającymi na ulicach za zgodą, a często na polecenie SB.

W filmie, którego akcja dzieje się w Konstancinie, mamy wypasione domy, kulturalnych, dojrzałych ludzi – rodziców Kaśki – granych przez Mikulskiego i Seniuk, którzy w zamyśleniu próbują zmierzyć się z problemami swojej córki. Ta zaś, jakby mało miała problemów w szkole, pomaga jeszcze matce Pawlickiego, grającej, jak zawsze – babę ze wsi – odnaleźć gdzieś w na odległych osiedlach mieszkanie jej syna czy córki.

Film ten, jak przypuszczam, miał być nośnikiem wzorów odpowiedzialności dla pojedynczych osób, szczególnie wrażliwych i wyczulonych na społeczne krzywdy. W rzeczywistości – i miało to zapewne jakieś uzasadnienia psychologiczne, których ja na pewno nie rozpoznam – służył do obarczania odpowiedzialnością ponad siły ludzi, którzy się takimi pierdołami przejmowali i traktowali je serio. W warstwie biznesowej zaś wyprodukowano go, dla poratowania budżetu występujących tam aktorów i reżysera, a także by pokazać, że władza, która wprowadziła stan wojenny, także jest wrażliwa na niedolę maluczkich. Przy okazji, jakoś nigdy nie słyszałem, by ktoś miał pretensje do Anny Seniuk o to, że występowała w stanie wojennym w takich produkcjach. No, ale mniejsza.

Zajrzałem wczoraj do wiki, żeby sprawdzić co się dzieje z aktorką odtwarzającą główną rolę w tym serialu, jak potoczyły się jej losy? Można rzec, że typowo. Katarzyna Surmiak-Domańska jest dziś dziennikarką i przeciwstawia się w swoich tekstach kulturze patriarchatu i kulturze macho. Napisała książkę pod tytułem „Beznadziejna ucieczka przed Basią – reportaże seksualne” i kilka innych książek. Współpracuje z Polską Szkołą Reportażu, gdzie niedawno miał miejsce skandal. Jeden wykładowca molestował studentki i latał bez gaci wokół jednej próbując się masturbować. I w tym momencie dotykamy realiów jakie kryły się w roku 1981 za serialem „Tylko Kaśka”, ale uwolniły się dopiero w nowej rzeczywistości. O jakie realia mi chodzi? O podział na ludzi, którzy wykładają nauki moralne i polityczne, nie stosując się do nich wcale i na tych, którzy muszą się do tych nauk stosować, inaczej są marginalizowani lub giną. Ten podział, wyznaczony tu w roku 1945 trwa w najlepsze i nigdy nie został unieważniony. Tak się może zdawać niektórym, tym co wierzą w TV Republika, albo inne jakieś brednie. Nic takiego nie nastąpiło. Tyle, że dziś nie trzeba się już specjalnie kryć. Można zrobić serial o Szlimakowskiej i od razu pomieszać wątki deprawacyjne ze szlachetnymi, a potem puścić to w prime time, a do tego jeszcze dobrze zarobić na produkcji. To jest dokładnie ta sama droga. I musicie się dobrze zastanowić czy nią kroczyć.

Kiedy już napatrzyłem się na panią Kasię i nasłodziłem ile wlazło jej karierą, sprawdziłem kto napisał książkę „Heca z Łysym” na podstawie której nakręcono tej szajs. Była to Janina Zającówna. Pani ta ma w wiki biogram dwulinijkowy ledwie, ale jakże wymowny: polska pisarka i scenarzystka filmowa.

Absolwentka Państwowego Instytutu Pedagogicznego im. Hercena w Leningradzie. Potem mamy całą listę książek tej pani, wśród których odnajdujemy jedną, szczególnie ciekawą i dobrze przez wielu zapamiętaną – „Kochanowie mojej mamy”. Nakręcono na jej podstawie film w latach 90-tych, a główną rolę zagrała w nim Krystyna Janda. Inne książki pani Janiny Zającówny poruszają podobną tematykę – seks i emocje kobiet. Część zaś z nich porusza istotne problemy młodych. To poruszanie istotnych problemów młodych od razu skojarzyło mi się z Cezarym Chlebowskim i jego książką „Trudne lato”. Tym sensowniejsze jest to skojarzenie, że Zającówna także napisała książkę o lecie – „Skończyło się lato”. Ja zaś mogę tu, z tego miejsca, obstawiać w ciemno, o czym są obydwie te książki. Wy zapewne także. Możemy też domyślić się jaki rodzaj postaw kreują, a dla żartu wprost zastanowić się czym różnią się one obydwie od książki Kornela Makuszyńskiego „Szatan z siódmej klasy”.

Na tym dziś kończymy, jeszcze tylko ogłoszenia.

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później. Zostało już tylko 27 miejsc.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 222024
 

Zapewniam wszystkich, że znakomicie jest oderwać się od coraz bardziej dręczących spraw bieżących, szczególnie tych dotyczących mediów, które zaczynają – który to już raz z rzędu – pożerać własny ogon. Czyli karmić się zetlałymi wizerunkami jakichś dawno przebrzmiałych gwiazd. Nie będę nawet pisał o kogo chodzi, bo szkoda słów. Doszliśmy do momentu kiedy cały medialny światek zamienił się w jedno wielkie karmienie trolli – było takie określenie w dawnych czasach, oznaczające poświęcanie uwagi prowokatorom, którzy poza swoimi prowokacjami nie mieli nic do zaprezentowania na blogu. Powstała nawet cała hierarchia trolli, którzy, jak ci zdeprawowani zakonnicy, w tekście poniżej, mieli swoje radości, smutki i zainteresowania.

Dziś to wszystko przeniosło się do mediów elektronicznych i wczepiając się w te media pazurami, jak wyrzucony przez okno kochanek, w gzyms na elewacji, usiłują przetrwać. Powodzenia. Proponuję inne wszystkim inne zajęcia. Tak, jak napisałem wczoraj – Hubert i Rafał zrobili ilustracje do dwóch książek wydanych przez wydawnictwo Te Deum. Od wczoraj mamy je w sklepie.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przysiega-wodza-huronow-powiesc-z-czasow-jezuickich-misji-w-kanadzie/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ksiaze-kiusiu-powiesc-o-misjach-jezuickich-w-japonii/

 

Ja zaś proponuję kolejny fragment świetnej książki „Sprawa Macocha”.

 

 

Ojciec Damazy Macoch pozostawał w przyjacielskich stosunkach z dwoma innymi zakonnikami z jasnogórskiego klasztoru: ojcem Izydorem Starczewskim i ojcem Bazylim Olesińskim. Najserdeczniej przyjaźnił się ze Starczewskim, bo byli w zbliżonym wieku i mieli podobne usposobienie; stosunki z Olesińskim były zdecydowanie chłodniejsze. I policja, i prasa, i wreszcie opinia publiczna podejrzewały, że obaj ww. zakonnicy byli w jakiś sposób zamieszani w popełnione przez niego morderstwo. Poznajmy ich nieco dokładniej. „Smutno też zapisały się w rocznikach klasztoru nazwiska dwu innych Paulinów, ks. Izydora Starczewskiego i ks. Bazylego Olesińskiego. […] byli oni zakałą zakonu, […] życie ich nie miało nic wspólnego z tym, co ogół zwykł rozumieć pod nazwą życia zakonnego, […] świątobliwość i wszelkie cnoty były im zupełnie obce. Najszczersi, najserdeczniejsi druhowie ks. Macocha lubili nade wszystko dobry wikt, wesołą zabawę w gronie młodych kobiet, pijatykę i hulanki. […] obcą była im cnota czystości, choć ją uroczyście ślubowali” – tak krótko, acz dobitnie, charakteryzował ich tygodnik „Nowości Ilustrowane”.

Ojciec Bazyli Olesiński (imię chrzestne Józef) urodził się w 1867 r. w Noworadomsku jako syn włościanina Hilarego, a po odbyciu służby wojskowej wstąpił do klasztoru w roku 1895; święcenia przyjął 18 kwietnia 1900 r. „Bezwzględnym posłuszeństwem i uległością dla przeora, używany był do różnych czynności wymagających ścisłego wykonania zleceń przełożonego” – charakteryzował go „Ilustrowany Kurier Codzienny”; w innym numerze tego pisma czytamy: „Człowiek o wybitnie niskiej kulturze, wygrywał w życiu swoją czelnością i obłudną pokorą. To mu ułatwiło, pomimo krańcowej głupoty, ukończenie teologii i otrzymanie święceń […].” Gdy zmarł prokurator zakonu ojciec Łukasz Brondzo, przeor powierzył jego funkcję Olesińskiemu. Ten osobliwie wypełniał swe nowe, odpowiedzialne obowiązki. Podobno po zakończeniu wielkich uroczystości ponownej koronacji cudownego obrazu przekazał ojcu Rejmanowi zaledwie 8 rb. z datków wiernych, twierdząc, że resztę wysłał misjonarzom. Jak twierdzili złośliwi plotkarze, ojciec Bazyli kilka dni później zakupił w Częstochowie kamienicę za 160 tys. rb.; zapisał ją na nazwisko panny Praksedy Posyłkówny („IKC” nazywał ją „Dulcyneą”). Zakonnik często bywał gościem państwa Posyłków, handlarzy dewocjonaliami, porządnej częstochowskiej rodziny. Pośredniczył także w szybkim zamążpójściu ich córki za pewnego obywatela Zawiercia, Kazimierza Nowackiego, który w zamian za odpowiednio wysoki posag gotów był służyć za „parawan cnoty niewieściej”. Po ślubie swej protegowanej nie zerwał z nią kontaktów, skoro pracownicy kolejowi z Zawiercia opowiadali o bardzo kosztownym fortepianie, którego transport zakonnik osobiście nadzorował w połowie września 1910 r.; instrument miał być prezentem dla świeżo upieczonej pani Nowackiej.

Funkcję kustosza zawiadującego skarbczykiem klasztornym w zakrystii pełnił ojciec Bonawentura Gawełczyk. Był starym człowiekiem, często też chorował, a wówczas zastępował go ojciec Bazyli. Ponieważ, jak czytelnik z pewnością pamięta, przepisy klasztorne stanowiły, by obowiązki pomocnika kustosza były przechodnie, tzn. co tydzień winien zmieniać się pełniący je zakonnik, Olesiński chętnie brał do pomocy Macocha i Starczewskiego. Pobieranie ofiar w zakrystii od wiernych nazywano „siedzeniem w kotle”. „«Kocieł» jest to rodzaj konfesjonału, w którym zakrystian siedzi, mając przed sobą staroświecką księgę porubrykowaną. […] Intencji [mszalnych] się nie zapisuje, tylko w rubryce zależnej od złożonej ofiary stawia się kreskę. […] Prowadzi się to wszystko, stosownie do tradycji, na wiarę zapisującego, bez kontroli […]”. Po śmierci ojca Gawełczyka w 1909 r. nowym kustoszem został Bazyli Olesiński. Utrzymywał on księgi rachunkowe w takim nieładzie, że kolejny kustosz, ojciec Pius Przeździecki, nie mogąc z nich niczego zrozumieć – zniszczył je i założył nowe.

Ojciec Izydor Starczewski (imiona chrzestne Stanisław Andrzej), syn Łukasza, urodził się w 1874 r. w Złoczowie, wstąpił do klasztoru w 1900 r., a święcenia przyjął dwa lata później. Pochodził z Sieradza, gdzie jego rodzice przenieśli się, by prowadzić niewielki sklep spożywczy. Jemu również stugębna plotka zarzucała utrzymywanie niestosownych kontaktów z kobietami. Powszechnie wiedziano o jednej, córce muzykanta klasztornego, Pelagii Stefanii Maltzównie. Gdy okazało się, że panna jest przy nadziei, ojciec Izydor, kopiując pomysł swego przyjaciela Damazego Macocha, wydał ją w lipcu 1910 r. za mąż za swego rodzonego brata Dionizego, urzędnika kasy powiatowej w Kole pod Częstochową. Starczewski urządził młodej parze wystawne wesele w Krakowie, zafundował zagraniczną podróż poślubną, kupił eleganckie meble na nowe mieszkanie. Według „Rozwoju” ojciec Starczewski zaopatrzył się w większą ilość rogoży, by opakować w nie owe meble. Zostały one potem wykorzystane (wraz z tymi ostemplowanymi ze sklepu Potoka) do pozbycia się sofy ze zwłokami Wacława Macocha z klasztoru. Łódzki dziennik sugerował w ten sposób, że ojciec Izydor Starczewski był bardziej zamieszany w sprawę morderstwa, niż mogło się wydawać. „Pod względem inteligencji Starczewski należy do jednostek miernych, swoją jednak bezczelnością potrafił opanowywać naiwne niewiasty, które następnie stawały się jego narzędziem…” – komentował „IKC”.

Trzech zakonników widywano w Częstochowie w towarzystwie kobiet. „Raz na wystawie w Częstochowie [chodzi o wielką wystawę przemysłową – A.K.K.], było to ok. 15 września [1909 r.], przyszło do restauracji dwóch z tych zakonników [oo. Damazy i Izydor] – opowiadał Bolesław Sakowski, handlarz dostarczający paszę dla zwierząt w gospodarstwie klasztornym – W restauracji owej zachowali się z kobietami nieprzystojnie, co oburzyło całe towarzystwo tam będące. Podszedłem wówczas do nich i powiedziałem, że o zachowaniu się ich doniosę przeorowi. Nazajutrz przeprosili mnie, wtedy im darowałem.”

Po wprowadzeniu w 1907 r. wspólnoty majątkowej w klasztorze, wszyscy trzej zakonnicy znaleźli się wśród niezadowolonych. Jak pamiętamy, niektórzy bracia na znak protestu wystąpili wówczas ze zgromadzenia. Ojcowie Macoch, Starczewski i Olesiński także nosili się z tym zamiarem, lecz na prośbę przeora Rejmana postanowili zostać. Ojciec Euzebiusz nie miał wyboru: musiał zabiegać o pozostanie zakonników, ponieważ w klasztorze już i tak było ich zbyt mało dla obsłużenia potężnego ruchu pielgrzymkowego. Zmuszony był także przez palce patrzeć na to, że trzej niepokorni mnisi nie przestrzegają zasad wspólnoty majątkowej i swobodnie opuszczają klasztor, nie informując go o swej absencji. Inni zakonnicy zauważali, że Macoch i jego przyjaciele prowadzili życie hedonistów. Ojciec Damazy nigdy nie chodził na chór, wstawał dopiero o 11 przed południem i odprawiał tylko jedną mszę, podczas gdy inni zakonnicy mdleli z przepracowania, do witania wiernych trzeba go było zmuszać, nierzadko się upijał, a ostatniego roku często wyjeżdżał bez pozwolenia.

 

Nowe książki w sklepie. Z rynku

 Możliwość komentowania Nowe książki w sklepie. Z rynku została wyłączona
mar 212024
 

Proszę Państwa, dwóch grafików, z którymi stale współpracujemy zilustrowało te oto książki wydane przez wydawnictwo Te Deum. Rafał Czarniach zrobił ilustrację do książki ” Przysięga wodza Huronów”, a Hubert Czajkowski do książki „Książę z Kiusiu”. Od dziś obie dostępne są w naszej księgarni

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przysiega-wodza-huronow-powiesc-z-czasow-jezuickich-misji-w-kanadzie/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ksiaze-kiusiu-powiesc-o-misjach-jezuickich-w-japonii/

mar 212024
 

Jak wszyscy wiedzą wydawnictwo „Klinika Języka” wydaje wyłącznie świetne książki. Z niewiadomych przyczyn niektóre z nich sprzedają się słabiej, a inne lepiej. Jedną z najlepszych książek jakie wydaliśmy jest „Sprawa Macocha” napisana przez Agnieszkę Kidzińską-Król. Jakoś jednak nie za wiele tych egzemplarzy sprzedaliśmy. Myślę, że powodem jest niezrozumienie tematyki tej książki, o której pisałem tu w tekście „Pitaval wszystkich pitavali”. „Sprawa Macocha” to panorama epoki, do której wszyscy występujący w podcastach historycy, publicyści, wróżbici i sprzedawcy odwołują się przynajmniej dwa razy do roku. Nie mając rzecz jasna o niej żadnego pojęcia. My mamy pracę naukową napisaną z zacięciem detektywistycznym. Materiał jest olbrzymi a książka, jak powiedziałem, znakomita. Nie obniżę więc ceny, na co pewnie niektórzy czekają. Na razie koniec z promocjami. Polityka teraz będzie prowadzona następująco – ja sobie trochę odpocznę, a Wy poczytacie, fragmenty fajnych książek.

Nie sposób zrozumieć sytuacji klasztoru jasnogórskiego bez znajomości losów Kościoła katolickiego w zaborze rosyjskim w drugiej połowie XIX w. W rozdziale poniższym losy tej instytucji zostaną nakreślone w sposób ogólny. Nie pretenduje on do wyczerpania tematu, nie jest to bowiem jego zadaniem: ma jedynie umożliwić czytelnikowi orientację w tym zagadnieniu.

Po upadku powstania styczniowego ziemie polskie pod panowaniem rosyjskim zostały dotknięte represjami. Odnosiły się one do wielu aspektów życia politycznego, społecznego, gospodarczego i kulturalnego. Jedne z najdotkliwszych spadły na polskie duchowieństwo i Kościoły rzymskokatolicki i greckokatolicki (unicki). Kler z arcybiskupem warszawskim Zygmuntem Szczęsnym Felińskim na czele zaangażował się patriotycznie jeszcze w latach poprzedzających wybuch powstania, w okresie tzw. odwilży posewastopolskiej. Liczne msze odprawiane w intencji ojczyzny, polskich bohaterów narodowych lub trzech wieszczów, udział duchowieństwa w manifestacjach patriotycznych – doprowadziły do zbezczeszczenia kilku świątyń stołecznych przez rosyjskich żołdaków. Ta aktywność często skutkowała zesłaniami, nie uniknął tego sam abp Feliński, który spędził 20 lat w Jarosławiu nad Wołgą.

Podczas insurekcji styczniowej Kościół także nie pozostał obojętny. Wśród powstańców ok. 2% stanowili przedstawiciele duchowieństwa; najsłynniejszym z nich był z pewnością ks. Stanisław Brzóska, który zorganizował własną partię partyzancką na Podlasiu, za zasługi mianowano go naczelnikiem powstańczym na terenie powiatu łukowskiego, a rozbicie jego oddziału i egzekucję walecznego kapłana uważa się za wydarzenie kończące powstanie styczniowe. Karę śmierci za walkę z bronią w ręku przeciwko zaborcy poniosło ok. 100 przedstawicieli kleru (tylko skazańcy z tej grupy społecznej nie mogli ubiegać się o łaskę carską), kilkuset duchownych skazano też na zesłanie w głąb Rosji.

Policja rosyjska słusznie żywiła obawy w kwestii prawomyślności kleru katolickiego. Istnienie w Cesarstwie, w którym Cerkiew prawosławna, całkowicie podporządkowana administracji państwowej, stanowiła jeden z filarów carskiego samodzierżawia, instytucji religijnej podległej władzy zewnętrznej (papieżowi), burzyło jedność polityczną, kulturową i religijną imperium. Polski Kościół zawsze mógł także liczyć na wsparcie duchowieństwa emigracyjnego: Polonia zachodnioeuropejska często powoływała stowarzyszenia kapłanów polskich na uchodźstwie, którzy przenikali nielegalnie na tereny objęte władzą zaborców, dostarczali literaturę religijną i zapewniali stały kontakt z Rzymem. Rosjanie nie mogli lekceważyć siły oddziaływania kleru polskiego na lud: kapłani często wykorzystywali swój autorytet, by szerzyć propagandę niepodległościową. Wyznanie katolickie stało się jednym z wyznaczników polskiej tożsamości narodowej kształtującej się w opozycji do rosyjskości i prawosławia; to właśnie wówczas narodziło się nośne hasło „Polak – katolik”.

Już pod koniec 1865 r. zaborca postanowił więc uderzyć w samodzielność ekonomiczną Kościoła katolickiego. Państwo znacjonalizowało majątek nieruchomy tej instytucji, oficjalnie po to, by pozyskanym gruntem obdzielić uwłaszczanych chłopów, w praktyce – przeznaczając ogromne dobra na wynagrodzenie dla tych generałów i wysokich urzędników, którzy najbardziej wyróżnili się podczas tłumienia polskiego zrywu powstańczego. Duchownym przyznano status funkcjonariuszy administracji państwowej, wynagradzanych i utrzymywanych ze skarbu państwa (księża parafialni otrzymywali miesięczna pensję, zostawiono im także kilka mórg ziemi ornej). Kościołowi zabroniono pozyskiwania środków materialnych z innych źródeł, np. składek zbieranych od wiernych czy dziesięcin, a także przyjmowania prywatnych donacji. Dla ułatwienia kontroli nad działalnością kleru wprowadzono nowy podział administracji kościelnej, który musiał pokrywać się z podziałem państwowym. Namiestnik Kraju Przywiślańskiego (bo tak zaborca zaczął nazywać Królestwo Polskie) Fiodor Berg nakazał policji od 1866 r. zbierać świadectwa lojalności polskich duchownych; ich wynik decydował o nominacjach na urzędy i przyznawaniu godności kościelnych, przy czym gubernatorowie nie byli zobowiązani wyjaśniać diecezjom przyczyn takich awansów.

Cesarstwo Rosyjskie zerwało w 1866 r. konkordat ze Stolicą Apostolską (obowiązujący od 1847 r.), w odpowiedzi na postawę papieża Piusa IX, który gorąco popierał nie tylko niezależność Kościoła na ziemiach polskich, ale i polskie dążenia niepodległościowe. Był to prawdopodobnie najbardziej propolski papież w dotychczasowej historii Kościoła. Po 1847 r. wielokrotnie interweniował u cara w sprawie utrudnień stosowanych przez władze zaborcze wobec polskich wiernych, niestety, bezskutecznie. Uczynił kilka gestów, które miały podtrzymać ich w wierze, np. ofiarował korony dla obrazu Matki Boskiej w Berdyczowie, w 1853 r. beatyfikował ks. Andrzeja Bobolę, jezuitę zamordowanego w 1657 r. przez Kozaków. Podczas powstania styczniowego Pius IX za pośrednictwem Napoleona III i Franciszka Józefa I próbował wpłynąć na zmianę represyjnej polityki Rosji wobec Polaków. Założone w Rzymie przez księży zmartwychwstańców Kolegium Polskie, powołane dla kształcenia duchownych, uważał za nieformalne przedstawicielstwo narodu polskiego przy Stolicy Apostolskiej. W 1866 r. ojciec święty w niedwuznacznych słowach dał do zrozumienia ambasadorowi rosyjskiemu, że stał się w Watykanie persona non grata. Rok później kanonizował abpa Józefata Kuncewicza, świętego unickiego, którego kult przyczynił się do wytrwania grekokatolików w wierze pomimo prześladowań. W latach 1870-1877 wielokrotnie zabierał głos w sprawie rusyfikacji nabożeństw katolickich na ziemiach polskich.

Polska hierarchia kościelna została podporządkowana zwierzchnictwu Rzymskokatolickiego Kolegium Duchownego w Petersburgu, instytucji nie mającej sankcji kanonicznej Stolicy Apostolskiej, i jedynie za jego pośrednictwem mogła kontaktować się z papiestwem. Protestujący przeciwko takiemu stanowi rzeczy biskupi byli przez władze rosyjskie masowo deportowani (pierwszą ofiarą represji padł biskup płocki Wincenty Chościak-Popiel zesłany do Nowogrodu), a wobec niemożności porozumienia się z Rzymem i uzyskania zatwierdzenia dla innych kandydatów, ich stolice pozostawały przez wiele lat nieobsadzone (zarządzali nimi wikariusze generalni). Po 1870 r. na ziemiach polskich pod panowaniem rosyjskim nie wakowały tylko dwa biskupstwa: w Sandomierzu i w Kielcach. Władze żądały, by w Kolegium zasiedli przedstawiciele wszystkich polskich diecezji znający prawo kanoniczne oraz władający językiem rosyjskim, jednak, pomimo kuszenia materialnym luksusem, nie znalazło się wielu duchownych-oportunistów.

Rosjanie zlikwidowali też trzy diecezje: kamieniecką, mińską oraz podlaską. Kasacie uległa sieć kościołów parafialnych: najwięcej, bo aż 20% ich stanu zlikwidowano w guberniach litewskich i białoruskich, a także we wschodnich guberniach Królestwa Polskiego. Przejmowane przez państwo świątynie były z reguły przerabiane na cerkwie prawosławne. Działalność religijna kleru katolickiego także została poddana kontroli administracyjnej. Dążono do wprowadzenia języka rosyjskiego w liturgii katolickiej oraz nauczaniu religii, wprowadzono nakaz prowadzenia ksiąg parafialnych w języku państwowym. Kler został odsunięty od szkolnictwa elementarnego. Poddano go jawnemu oraz tajnemu nadzorowi policyjnemu, cenzurowano treść nabożeństw oraz wydawnictwa kościelne, zakazano urządzania rekolekcji oraz zjazdów, ograniczono działalność bractw i stowarzyszeń katolickich, a narzucono obowiązek odprawiania mszy galowych z okazji ważnych świąt państwowych. Księżom zakazano opuszczania granic swoich parafii; mogli to robić tylko otrzymawszy specjalny paszport wewnętrzny.

Nie mogąc demonstrować swego patriotyzmu przez symbole narodowe, Polacy uciekali się do symboliki religijnej. Noszenie żałoby narodowej po stłumieniu powstania styczniowego, charakterystycznej srebrnej lub stalowej biżuterii wykorzystującej elementy ikonografii chrześcijańskiej (np. krzyż i korona cierniowa jako symbol męczeństwa i przyszłego zmartwychwstania narodu), celebrowanie świąt i mszy w intencji ojczyzny lub bohaterów narodowych, tzw. chrzty patriotyczne, podczas których dzieciom nadawano imiona Kościuszki, Chłopickiego czy Traugutta itp. było źle widziane, a nawet zwalczane przez zaborcę. Na wszelkie sposoby utrudniał on praktykowanie religijności katolickiej, m.in. czyniąc trudności w stawianiu prywatnych kaplic czy kapliczek i figur przydrożnych.

Przedmiotem szczególnego zainteresowania Petersburga pozostawała Cerkiew grekokatolicka. Istnienie tego wyznania, obrzędowo bliskiego prawosławiu, lecz organizacyjnie podporządkowanego papieżowi, było Rosjanom solą w oku. Rząd uznawał wszystkich unitów za Rusinów tylko dlatego, że Rusini na ziemiach polskich zwykle byli unitami. Wierni Cerkwi grekokatolickiej zamieszkiwali wschodnie rejony Królestwa Polskiego (gubernie lubelską i siedlecką), byli także poddanymi austro-węgierskimi. Do systematycznej likwidacji unii administracja rosyjska przystąpiła w roku 1864, choć pamiętać należy, że jej kasatę na ziemiach zabranych przeprowadzono już w latach trzydziestych XIX w., podporządkowując jej sprawy duchowne ministerstwu spraw wewnętrznych, a na czele zarządu sprawami unickimi w Kongresówce stawiając kapłana prawosławnego. Zależność ta w następnych latach wciąż się pogłębiała.

Rychło zniesiono możliwość dokonywania prywatnych kolatorii, ograniczono biskupowi unickiemu wpływ na wybór proboszczów oraz władzę nad podległym klerem przez wprowadzenie nowego podziału na dekanaty zgodnego z podziałem administracyjnym na powiaty, wyznaczenie pensji oraz zatwierdzanie nominacji do konsystorza przez Petersburg. Dzięki ukazowi z 1866 r. konsystorz stał się w praktyce ważniejszy od biskupa. Kapituła katedralna została tak ograniczona w swych kompetencjach, że właściwie przestała istnieć. W jej miejsce wprowadzono godności typowe dla prawosławia (protojerejów) oraz sobór mający opiekować się katedrą. Zaczęto też „oczyszczać” liturgię unicką z latynizmów i polonizmów (np. usuwając organy, kolędy, modlitwę różańcową), zakazując przede wszystkim używania języka polskiego.

By uniezależnić Cerkiew grekokatolicką od Rzymu należało wykształcić i wyświęcić zastęp kapłanów lojalnych wobec Rosji i gotowych w przyszłości bez oporów przejść na prawosławie. Niezbędne było do tego pozyskanie przynajmniej jednego biskupa unickiego, który udzielałby parochom sakry. Ponieważ biskup Jan Michał Kaliński stawił zdecydowany opór tym zakusom, został wywieziony do Wiatki, gdzie szybko zmarł. W jego miejsce wprowadzono uległego bpa Józefa Wójcickiego, który rozpoczął „reformowanie” liturgii unickiej. Nie został on jednak zatwierdzony przez papieża, dlatego drogą kompromisu Rzym i Petersburg zgodziły się na kandydaturę Michała Kuziemskiego, Ukraińca z Galicji Wschodniej wywodzącego się z grona świętojurców, zdecydowanego polonofoba. Został on wyświęcony przez papieża. Znalazł się w wielce niewygodnym położeniu: z jednej strony wierni oczekiwali od niego obrony przez zakusami rządu, z drugiej – tenże rząd liczył na jego współdziałanie w konwersji unitów na prawosławie. Po zaledwie trzech latach Kuziemski (licząc najwyraźniej na godność metropolity lwowsko-halickiego i traktując diecezję chełmską jako szczebel w karierze) samowolnie złożył rezygnację na ręce Aleksandra II. Pozwoliło to Rosjanom mianować administratora diecezji w osobie Marcelego Popiela, znanego zwolennika połączenia unii z prawosławiem. Kapłanów grekokatolickich wysyłano odtąd na święcenia do Lwowa lub Preszowa albo też zmuszano do udzielania im sakry porwanego i przetrzymywanego przez Rosjan bpa Józefa Sokolskiego, głowę Kościoła unickiego w Bułgarii.

Kandydatów na duchownych unickich dobierano bardzo starannie. Werbowano ich zwykle w Galicji, badano ich przeszłość i przekonania, kuszono wysokimi pensjami rządowymi, stworzono dla nich system ułatwień prawnych. Ludzie ci obsadzali konsystorz, obejmowali stanowiska nauczycieli religii oraz miejsca w seminarium diecezjalnym. Nowi kapłani nie składali już przysięgi papieżowi. Buntujących się parochów bezlitośnie usuwano, pozostawiając wiele parafii bez obsady. Państwo wydawało też znaczne sumy na remonty cerkwi (przy okazji dostosowując je go wymogów liturgii prawosławnej) i budowę nowych, zdejmując te koszty z barków wiernych. Zorganizowano dla unitów system szkół powszechnych na szczeblu podstawowym i średnim, z wysokim poziomem kształcenia i na znacznie korzystniejszych warunkach materialnych niż dotychczasowe. Program nauczania wzorowano wprawdzie na szkołach prawosławnych, a nauczycielami byli wyłącznie Rosjanie, lecz wszystkie te udogodnienia przyciągnęły skutecznie do greckiego katolicyzmu tych unitów, którzy wcześniej, uciekając przed prześladowaniami, dokonali konwersji na katolicyzm rzymski.

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 202024
 

Wczoraj znowu nie mogłem się powstrzymać i oglądałem występy wujka Czarka. Powiedział on w pewnym momencie coś takiego – cytuję z pamięci – no jak długo możesz mieć pomysły? Zamyśliłem się i szukałem odpowiedzi. Dla siebie oczywiście, a nie dla wujka Czarka. Myślę, że bardzo długo można mieć pomysły, o ile człowiek nie pokierował swoim życiem tak, że musi zarabiać na wygłupach. Wtedy wszystko kończy się raczej szybko i pozostają tylko kawały o teściowej i nieporozumieniach z żoną, bo te wszyscy rozumieją. A my proszę…nie poszliśmy w wygłupy i możemy się teraz, na luzie i bez napinki, zastanawiać nad filozofią wyczynu i istotą pojedynku na śmierć i życie.

Obejrzałem sobie ostatnio film pod tytułem „Le Mans 66”. O kierowcach wyścigowych Forda. Bardzo mi się podobał, albowiem zagrali ci aktorzy, których nie trzeba się wstydzić przy oglądaniu. Zachowywali się w sposób przewidywalny, a na ekranie demonstrowali to, co zawsze się widzom najbardziej podoba – skrajny profesjonalizm skonfrontowany z bucowatą i gamoniowatą władzą pieniądza.

Zanim przejdę do opisu fabuły, chciałbym poświęcić chwilę wyczynom filmowym. Nie pamiętam nazwisk tych aktorów, ale jeden grał w filmie „Bielmo” i w filmie „Prestige”, a drugi w „Dobrym pasterzu” i „Better call Saul”. Żeby poważnie myśleć o tych produkcjach, to znaczy w kategoriach wyczynu, trzeba oddalić się nieco od fabuły. Od razu można powiedzieć, że film „Bielmo” to klapa. „Prestige” zaś to sukces, ale taki, który przeszedł bez większego echa. „Dobry pasterz” znany u nas jako „Dory agent” to film skrajnie ponury i raczej bym go nie polecał do oglądania drugi raz. Natomiast „Better call Saul” lubią wszyscy i wszyscy uważają za swój obowiązek, żeby wspomnieć o tym serialu choć raz, kiedy rozmowa toczy się na temat seriali. Ja to obejrzałem dość dokładnie. Po namyśle zaś doszedłem do wniosku, że jest to prawdziwy wyczyn. Całkowicie dęty, rozpadający się w rękach scenariusz, w którym najważniejszą postacią trzeba było uczynić faceta z trzeciego planu, żeby montowana na chybcika, za 20 dolarów historia się nie rozsypała, przykuł uwagę milionów widzów. Wszystko przez Boba Odenkirka, który to wyprodukował, zagrał w tym, dobierając obsadę według dobrego klucza – im kto gorzej wyglądał tym lepiej. W zasadzie cała obsada to postaci charakterystyczne. Może nie freaki, ale dziwadła na pewno. Nawet dziewczyna głównego bohatera – Kim – jest – umówmy się, taka sobie z urody i na pewno nie jest gwiazdą. Powoduje to, że ludzie chcą ten serial oglądać. Mnie on zmęczył, ale rodzinie się podobał więc siedziałem cicho. Zmęczyły mnie głównie braki w scenariuszu i przeniesienie – nagle – całe ciężaru odpowiedzialności za akcję na Mike’a, emerytowanego tajniaka, który pracuje na parkingu. Tak naprawdę to on i Gustawo Fring trzymają ten film w pionie. No i dobudowywane ciągle, na chybcika, wątki poboczne. I postaci, takie jak Lalo Salamanca, bez których ten serial skończyłby się zanim na dobre by się rozpoczął. Ktoś powie – ale to jest tak, jak w życiu, pojawiają się jacyś ludzie i znikają. Możliwe, ale uważam, że w filmie i serialu, który robi zamach na formaty wręcz kafkowskie, jak to się dawnymi laty mawiało na wydziałach polonistyki, jak kraj długi i szeroki, nie powinno tak być. A skoro jest i ludzie się na to łapią, to mamy do czynienia z pewnym wyczynem. Nie takim, jak to pokazują w filmie „Prestige”, ale jednak wyczynem.

Kolej na omówienie następnego wyczynu. Oto, jak napisał, jeden z komentatorów, który był na występie Witolda Gadowskiego, musimy się spodziewać po panu Witoldzie rzeczy naprawdę niesamowitych. Oświadczył on bowiem, że będzie zakładał szkołę rycerską, czy też wręcz szkoły rycerskie. Mają one – który to już raz – stworzyć system wychowujący nowe, patriotyczne elity. Entuzjazm na sali był ponoć ogromny. Książki pana Witolda schodziły, jak świeże bułki, a on sam był otoczony powszechnym uwielbieniem. Do tego jeszcze założył Ruch Obrony Polaków, który ma mieć ekspozytury w całym kraju. Sukces murowany. Aha, dowiedziałem się też, że pan Witold handluje kawą. Nie wiem czy to czasem nie plotka, ale wydaje mi się, że raczej naturalna konsekwencja zaplanowanych działań. Jak ktoś na wizji pije ciągle kawę, to prędzej czy później dostanie propozycje od producenta lub jakiegoś dystrybutora. I kolejny sukces można odnotować na koncie.

No, ale mnie najbardziej uwiodła ta szkoła rycerska. To kolejny projekt mający podnieść poziom lokalnych elit. Wcześniejszy – kościół, szkoła, strzelnica, kostnica, szubienica, poniósł bowiem fiasko. Nie widać jednak, żeby jego uczestnicy, ci którzy finansowali występy głównych moderatorów ruchu, czuli się szczególnie źle. Zabawa była przednia. Można było się podniecać w grupie, wymieniać poglądy, czekać na kolejny event, żyć po prostu. A, że w scenariuszu były jakieś luki? Oj tam, oj tam…A kto ludziom coś lepszego zaproponował? Przecież nie Kaczyński.

Przejdźmy teraz do fabuły filmu „Le Mans 66”. Główny bohater to były kierowca wyścigowy, który brał udział w rajdzie na torze Le Mans i zwyciężył. Jako jeden z nielicznych nie-Europejczyków, w samochodzie Aston Martin. Jego kolega to brytyjski kierowca i mechanik Ken Miles. Obu łączy szorstka przyjaźń, a cały film aż ocieka pozytywnymi emocjami, które emanują z relacji Miles z żoną, synem oraz kolegą, który zajmuje się dziś projektowaniem samochodów. Miles kocha żonę, ona jego, syn jest zafascynowany ojcem, ojciec swoją pracą, ale niestety praca  w warsztacie nie przynosi dochodów. Skarbówka go więc zamyka, a Miles pozostaje bez grosza. Jak raz w tym samym czasie mają się zamknąć zakłady Forda, bo nie ma sprzedaży. Henry Ford II zbiera załogę na hali – wszystkich od top managmentu po ostatnich zamiataczy – i mówi im, że mają coś wymyślić. Najgłupiej wyglądający menedżer, szef działu sprzedaży, wpada na pomysł, że trzeba kupić Ferrari. Idą na negocjacje, ale Enzo Ferrari, który rozumie, że pieniądze to nie wszystko, a prawdziwy sukces można zrealizować niewielkim kosztem, ale za to wielką pasją, spuszcza ludzi od Forda po brzytwie i łączy się z Fiatem. Dokłada włoską jakość do włoskiego badziewia, które handluje masówką, dla przeciętniaków i w ten sposób zyskuje efekt propagandowy i biznesowy, na jaki nie mógł sobie pozwolić nikt. Marka i marka, wyczyn i wyczyn – bo nędza samochodów Fiata też jest swego rodzaju wyczynem. Oczywiście nie ma w tym filmowym dealu żadnego tła czyli komunistów, którzy opanowali zakłady Fiata i rządzili nimi jak chcieli podpisując kontrakty w Polską, na przykład. No, ale to dopiero za cztery czy pięć lat, bo na razie mamy rok 1966.

Po tej klęsce ludzie Forda wpadają na pomysł, że trzeba wygrać wyścig w Le Mans, żeby podnieść sprzedaż i zniszczyć konkurencję. No i bizantyńska hierarchia zakładów Forda, oparta o wielkie jak Himalaje ego Henry’ego Forda II zaczyna prace nad wyścigówką. Dobierają najlepszych, między innymi Milesa i jego kolegę. Jeden projektuje prototypy we własnych warsztatach, za co płaci Ford, a drugi je testuje. Grający Milesa aktor cały i z daleka śmierdzi nieziemskim profesjonalizmem. Opowiada jakieś niesamowite rzeczy o tym, co trzeba zrobić, żeby samochodów był jeszcze lepszy i jeździ nim jak szatan. Wszyscy rozumieją, że tylko on może wygrać dla Forda Le Mans. Kiedy przychodzi co do czego, okazuje się jednak, że kierownik projektu, nie wiadomo z jakiej racji wyniesiony na to stanowisko, utrąca Milesa. Pokazują to, jako konflikt osobisty, bo kiedyś tam w czasie jakiegoś pokazu Miles się źle wyraził o jednym z pierwszych prototypów. Serial jest tak ustawiony, że facet, który jest gamoniem, dupkiem, szkodnikiem i nędzą, reprezentuje tych, co chcą „grać w drużynie”. Miles zaś to nieokiełznany indywidualista „grający na siebie”. Miles zostaje odsunięty od wyścigu, a jego kolega wielce nad tym ubolewa. Oczywiści do Francji jedzie ktoś inny, ale wyścig zostaje przegrany przez awarię skrzyni biegów. I wtedy po raz pierwszy słyszymy nazwisko Mac Laren.

O co chodzi? O przetestowanie wozu, co jest niesłychanie ryzykowne, przez Milesa, odsunięcie go w ostatniej chwili, a potem wykreowanie nowego zwycięzcy. Kierownik projektu, który jest głównym złym w tej historii, wcale nie musiał nim być. Szczególnie, że widzimy jak w pewnym momencie, kiedy wszyscy są już na torze w Le Mans i obserwujemy wielki pojedynek – Ferrari – Ford – Caroll Shelby – przyjaciel Milesa –  kradnie Włochom dwa stopery. Po co to robi? Nie wiemy, ale zagrane jest to tak, że wszyscy uważają to za świetny kawał. Włosi oczywiście latają jak poparzeni i coś tam świergolą w swoim głupkowatym języku.

Mamy więc w filmie pokazane dwa pojedynki, z których każdy ma swoje tło. A tło, trzeba Wam wiedzieć, jest w pojedynku najważniejsze. Z tła bowiem – zawsze – wyprowadzone zostaje decydujące pchnięcie, które rozstrzyga losy starcia.

Pojedynek Ford -Ferrari zostaje rozstrzygnięty na korzyść Forda, w sposób, który nie jest nawet dyskwalifikujący, ale po prostu podstępny. Shelby – filmowy – po tym, jak ekipa techniczna Ferrari zmieniła koła w samochodzie, podrzuca koło ich stanowiska nakrętkę. Wywołuje tym panikę, ale zagrane jest to tak, żeby cała sympatia widza znalazła się przy tym łobuzie.

Drugi pojedynek to oczywiście starcie kierownika projektu z Milesem, który – w filmie – jest ochraniany przez Shelby’ego. Tak to postrzegamy. Ten kierownik, gnida i karierowicz, każe w pewnym momencie chłopakowi podejść do bandy z tablicą gdzie widnieje napis – zwolnij – adresowany do Milesa. Po co? Albowiem ludzie Forda chcą upokorzyć Enzo Ferrariego i wjechać na metę we trzech. Takie jest polecenie góry. Shelby, który jest przyjacielem i ochroną Milesa – prostodusznego mechanika – chce, żeby jego kolega wygrał. W czasie przerwy w wyścigu mówi mu jednak czego chcą tamci. Pozostawia jednak Milesowi decyzję. Ten ma całe okrążenie przewagi nad resztą. I może zwyciężyć bezapelacyjnie. Ponieważ jednak nie jest „grającym na siebie indywidualistą”, ale normalnym człowiekiem, decyduje się na ten wspólny wjazd na metę. Koniec jest straszliwy i upokarzający – wjechali razem, ale wygrywa Mac Laren, albowiem w czasie startu był nieco dalej, za Milesem. – Okradli cię – mówi jeden z mechaników do Milesa, a ten nie rozumie o co chodzi. Jego przyjaciel – Shelby – współczuje mu całym sercem, a potem wali w mordę gościa co kierował projektem i wpadła na pomysł, żeby na metę wjechało trzech kierowców Forda.

Dwa miesiące później Ken Miles ginie w wypadku na torze w Kalifornii podczas testowania nowego prototypu. Mac Laren zaś staje się jedną z najlepiej rozpoznawalnych marek Formuły 1.

Taka sobie historia o tym, jak reżyserzy i aktorzy potrafią odwrócić uwagę widza, od kwestii istotnych i jeszcze go przy tym wzruszyć i rozbawić. Tak naprawdę bowiem najważniejszy był w tym filmie pojedynek pomiędzy Amerykaninem a Anglikiem, który mógł stworzyć wóz nadający się do konkurencji z Ferrari. Tłem dla tego pojedynku jest Mac Laren z Nowej Zelandii i kilku innych kierowców z tego kraju. Ten sukces Forda w Le Mans, w 1966 roku był ostatnim i jedynym sukcesem amerykańskiej marki na torach wyścigowych w Europie. To aż dziwaczne. Bo rodzi się pytanie – kto za tym stoi?

Dla nas z całej tej historii płynie wniosek następujący – w pojedynku najważniejsi są sekundanci. Najgroźniejsi z nich zaś to ci, którzy współczują walczącym z całego serca i chcą im przychylić nieba. Tło zaś i okoliczności w jakich aranżowany jest pojedynek powinny być, za każdym razem, przedmiotem głębokich studiów strony, która został wyzwana lub sprowokowana. Tak się jednak nie dzieje, bo wszystko i wszyscy pracują nad tym, by od tej właśnie praktyki odwrócić uwagę ofiary.

Na dziś to tyle.

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 192024
 

Bo to, że czekamy na fosylizację, a nie na przyjście Parakleta okazało się niespodziewanie wczoraj. Andrzej z Gdańska to odkrył, odnajdując najpierw na stronach z dorobkiem dr hab. Michała Wyrostkiewicza, tytuł konferencji przez niego organizowanej, którzy brzmi Teologia w dobie antropocenu: w stronę prawdziwej katolickiej ascezy ekologicznej

Potem zaś kolega Andrzej zdemaskował, za pomocą wiki, samo pojęcie antropocenu.

Otóż antropocen jest to:

Antropocen – proponowana epoka geologiczna, charakteryzująca się znacznym wpływem człowieka na ekosystem i geologiczny system planety Ziemia. Wpływ ten będzie widoczny w przyszłości w śladach kopalnych. Antropocen nie jest oficjalnie uznany za epokę geologiczną, jednak jest postulowany przez wiele środowisk naukowych.

Niestety nie udało się ustalić, które to środowiska naukowe uznają, nieuznawane przez inne środowiska naukowe, pojęcie antropocenu.  Rozumiem, że środowisko naukowe KUL, uznaje to pojęcie. Super. Zastanówmy się więc, kto będzie oglądał sfosylizowane ślady obecności człowieka na ziemi, kiedy już wszystkie one ostatecznie i nieodwołalnie skamienieją? Sztuczna inteligencja? Kosmici? Czy kto? Ja nie wiem, ale może się okazać, że środowiska akceptujące pojęcia antropocenu, akceptują także inne jakieś koncepcje. Na przykład taką, że z organizmów uznawanych dziś za niższe od ludzi wyewoluują stwory, które zbudują cywilizację na innych niż znane nam zasadach, a potem – przekopując się przez tony odpadów i antropocentrycznych śmieci, zobaczą skamieniałego prof. Wyrostkiewicza, w trakcie organizowania konferencji poświęconej antropocenowi właśnie. I co? Czy go z czymś skojarzą? To zależy z jakiej podstawy będą ewoluować. Jeśli z niżej uorganizowanych ssaków, może tak, ale jeśli z owadów, to już niekoniecznie. I skąd pewność, że jakieś sfosylizowane organizmy będą w ogóle w zasięgu zainteresowań tych istot? O Panu Bogu nie mówię nawet, bo pojęcie antropocenu wyklucza jego istnienie. Wszak Bóg, który jest dobry, nie dopuściłby do takiej hańby, jak zamiana jego dzieła – powstałego na obraz i podobieństwo – w skamielinę.

Mam nadzieję, że wszyscy widzą, jakim absurdem jest przenoszenie metodologii naukowej na grunt wiary. Jest to tym większa brednia, że nikt nie myli o tym, by za pomocą tej metody rozwiązywać problemy, które do tej pory czekają na rozwiązanie i badać dokumenty, których nikt nie badał, czyli zajmować się dostępnymi, niełatwo co prawda, ale jednak, realiami. Metodologia naukowa, co dla nas tutaj jest jasne, stała się podstawą kolportażu nowych formatów propagandy. Na wszelkie zarzuty zaś jej prorocy odpowiadają – pan się nie posługuje metodą naukową! No, ale ci co się posługują występują przeciwko doktrynie. I chyba mają na to zgodę. A skoro mają zgodę, nie ma się czym się przejmować. Wierni i tak niczego nie rozumieją, ciemny lud to kupi. Jeśli któryś ksiądz w to wierzy, nie mogę mu niestety pomóc. I żeby potem nie było, że nie ostrzegałem, jak po raz kolejny przyjdą mordować księży i zarzucać im, że mamią lud kłamstwami. A oni przecież tylko nie mogli przejść obojętnie obok oferty, którą złożył im antropocen. Jakie to smutne. Chcieli dobrze, a wyszło jak zawsze. A wszystko to dzieje się po to, byśmy się nie zajmowali historią Kościoła i traktowali ją jak zbiór legend i bajduł dla dzieci i starców. Antropocen to co innego, otwiera drogi do kariery naukowej i urzędniczej, można przy założeniu, że istnieje, promować nowych naukowców, którzy będą powtarzali te same brednie. I tak w koło Wojtek, aż do ostateczne fosylizacji, bo przecież nie do Ponownego Przyjścia, które fosylizację wyklucza.

I popatrzcie teraz jakie to zaskakujące, ten blog i całe środowisko istnieje już 15 lat, a żyjemy w czasach, kiedy każde, najlżejsze, przepraszam, pierdnięcie, opisane jest przez sześciu przynajmniej „naukowców”, którzy za jego pomocą chcą coś udowodnić. A do mnie nie zgłosił się jeszcze żaden „badacz”, który by chciał się dowiedzieć, jak to wszystko tutaj jeździ, jakie cele nam przyświecają i czego chcemy. To jest jedna z demaskacji ostatecznych. Nie sklasyfikowano nas też w żadnej grupie zjawisk internetowych. Chyba na samym początku blogowania kolega Budyń napisał swój doktorat i coś tam bąknął o tym blogu, ale było to w czasach, kiedy nie istniała jeszcze SN. Dawne dzieje, a świat idzie do przodu. Znajdujemy się więc całkowicie poza horyzontem zainteresowań naukowców, którzy – o czym wiem na pewno – korzystają z naszej tutaj pracy pełnymi garściami. I nawet się nie zająkną. Ja nie będę wskazywał o kogo dokładnie chodzi, bo wpływu na to i tak nie mam.

Weźmy teraz takiego dr Rafała Brzeskiego, specjalistę od służb specjalnych. Udzielił on ostatnio wywiadu Jakubowi Augustynowi Maciejewskiemu, który pyta go: czym agentura wpływu różnie się od tradycyjnych szpiegów? Jak to czym? Szpiedzy wyglądają jak tajemniczy don Pedro z bajki o smoku wawelskim, a agenci wpływu są podobni do Bartłomieja Bartoliniego herbu zielona pietruszka mamma mia! Któżby tego nie wiedział? Całego wywiadu nie można przeczytać jeśli się za to nie zapłaci, a ja nie zamierzam. No, ale można tam przeczytać zdanie:

Agentura wpływu prowadzi obliczoną na długie lata dywersję informacyjną. Dyskretnie sączy jad w środowiskach decyzyjnych i opiniotwórczych powoli pchając je w kierunku samozniszczenia lub zniszczenia struktur państwa.

 

Niesamowite. A czy w innych strukturach i instytucjach niż państwowe, ta agentura wpływu też działa? W Kościele, na przykład? Czy tam jej akurat nie ma? A może to nie jest przedmiotem analiz badawczych dr Brzeskiego? Ciekawe, tak swoją drogą, co dr Brzeski sądzi o antropocenie?

Skupmy się na tej dyskrecji agentury wpływu. Cały twitter pełen był niedawno nagrań gdzie można było obejrzeć Lejba Fogelmana jak gada z Mazurkiem. W czasie tych rozmów dzwonili do Lejba ludzie i zadawali mu różne podchwytliwe pytania. Na przykład: proszę pana, proszę pana, a co pan sądzi o ustawie 447? Albo: proszę pana, proszę pana, a wie pan kim był ojciec Aleksandra Kwaśniewskiego? Na co Lejb odpowiadał – nic nie sądzę, albo – nie wiem.

Widzimy więc, że w takich okolicznościach żadna dyskrecja nie jest agenturze wpływu do niczego potrzebna. Zajmuje się ona bowiem profilowaniem całych dyskusji, albo wręcz bloków tematycznych, w których wszystko kręci się według ustalonego i niezmiennego od lat schematu. W opanowanym przez agenturę wpływu społeczeństwie nie ma potrzeby utrzymywać jakichś dyskretnych Jamesów Bondów, którzy coś tam dyskretnie sączą, no chyba, że chodzi o Martini wstrząśnięte, niezmieszane. Władza zmienia się co jakiś czas i wszystko zostaje wywrócone do góry nogami, instytucje zmieniają program i każda działać zaczyna na nowych zasadach. Nie mają one żadnego znaczenia. Dyskrecja jest agentom wpływu potrzeba o tyle, o ile obawiają się oni innych agentów wpływu. To wszystko. Reszta dzieje się w ramach programów badawczych i medialnych realizowanych przez ludzi, którzy wcale nie są dyskretni. Przeciwnie, pokazują nam codziennie jakieś nowe sztuki, a my czekamy na więcej, albowiem nie możemy już żyć bez tych wygibasów. Do tego jeszcze wmawiają nam, że uczestnictwo w organizowanych przez nich zabawach doprowadzi nas do odkrycia czegoś istotnego, na przykład prawdy. Do niczego nie doprowadzi, to jasne. Tylko skończony idiota może uwierzyć, że Lejb Fogelman odpowie na jedno z tych całkiem głupich pytań. Chodzi tylko o to, żeby ktoś je stale i nieodmiennie zadawał, właśnie wtedy kiedy zobaczy Lejba w telewizji. Czyli, żeby czekał na zdemaskowanie Kwaśniewskiego, jak nie przymierzając Wyrostkiewicz na fosylizację antropocenu.

A jak już byśmy tego Kwaśniewskiego zdemaskowali, to co? Mielibyśmy satysfakcję – odpowie jakiś ortodoksyjnie wierzący w demaskację człeczyna. I co poza tym? Nic. A co miałby Kwaśniewski? – też satysfakcję, że zrobił w bambuko miliony ludzi, pożył sobie, popił i zakąsił. Idąc dalej za tą myślą, dochodzimy do wniosku, że agenci wpływu to ludzie dostarczający natychmiastowych, całkiem niedyskretnych, ale ulotnych jednak satysfakcji. I od tych satysfakcji uzależniają miliony. Oczekujące już później wyłącznie na powtórkę, potem na kolejną i jeszcze jedną. Instytucje nie mają tu nic do rzeczy, bo gdyby tak było Brzeski musiałby oskarżyć o agenturalność Mateusza Morawieckiego, podpisującego różne upokarzające dokumenty w czasie ostatniego roku kadencji PiS, a tego przecież nie zrobi.

Z grubsza podsumowując – agentura wpływu oczekuje, że na widok Lejba Fogelmana każdy uczciwy Polak wykrzyknie – ty Żydu! I poleci zaraz namalować gwiazdę Dawida na szubienicy. Potem zaś rozpłacze się nad losem wyklętych, a przechodzący obok przypadkiem reporter GW zrobi mu zdjęcia i sprzed to potem do Jeusalem Post z odpowiednim komentarzem.

Agentura wpływu oczekuje, że pojęcie antropocenu zrobi odpowiednie wrażenie na karierowiczach, którzy wyczuwając koniunkturę, zaczną tworzyć piramidalne brednie, których podstawą będzie tenże antropocen i za pomocą tego formatu robić będą kariery naukowe i polityczne. Tworząc nową jakąś kastę wtajemniczonych.

Polacy zaś – dawno straciwszy wiarę w Ponowne Przyjście – będą się zastanawiać w jakich to ciekawych pozach skamienieją i co na ich widok powiedzą do siebie kosmici, którzy za miliony lat wylądują na Ziemi. Bo wylądują prawda? Wszak niektórzy mówią, że już wylądowali…Prawie jak Bartosiak z Ziemkiewiczem, co opowiadają, że III wojna światowa już trwa. Po co oni to mówią, jak myślicie? Może chcą opanować dyskretnie jakąś instytucję i doprowadzić ją do samozniszczenia?

Teraz ogłoszenia. Ludzie mnie pytają czy spotkanie z Piotrem Naimskim 12 kwietnia to konferencja? Nie, to wieczorek. Spotykamy się, gadamy i wyjeżdżamy, no chyba, że ktoś sobie wykupił pobyt w hotelu. No, ale to jest już indywidualny wybór. Jedzenia też nie będzie tylko kawa. Impreza, jak wielokrotnie pisałem, ma charakter prywatny, wchodzą na nią ludzie z listy.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 182024
 

Jak wiecie mam taki zwyczaj, że trzymam się daleko od tematów, którymi zajmują się wszyscy. Nie chcę klepać w kółko tego samego, a poza tym mam całkowitą pewność, że „to co najważniejsze” jest domeną oszustów, w najlepszym razie ludzi powierzchownych, którzy usiłują się lansować na czymś co daje napęd. Stąd te setki jeśli nie tysiące podcastów, blogów, nagrań, „rozkminek”, które służą wyłącznie jednemu – lansowaniu prowadzących. To się nie może zmienić, albowiem sam format – prowadzący opowiada coś ciekawego – nie może być zmieniony, a naśladowców jest zbyt wielu, by to przerwać. Tylko ilość tematów się zmniejsza i to jest problem. Jeśli nie pogłębia się studiów nad jakimś zagadnieniem, a w dodatku tak, żeby dociec prawdy, a nie afirmować metodę, tematów musi ubywać, bo wiele z nich publiczność przestaje rozumieć. Te zaś, które zostają, sprowadzone są do formuł: żydzi i masoni względnie walka klas i postęp społeczny. Wiedza istotna zaś, która nie jest ani tajemna, ani trudno dostępna, ani jakoś szczególnie kłopotliwa do przyswojenia, staje się domeną resortów siłowych, ale tylko we fragmentach, bo wiadomo, że czasu tam na bzdety nie ma.

Komunikację wśród istot aspirujących, a to w naszych okolicznościach oznacza właśnie osoby afirmujące metodę, ale uciekające od prawdy, wyznaczają memy i formuły dawno zgrane i całkiem nieaktualne. One były już nieaktualne w momencie powstania i pierwszych lat kolportażu, ale nikt tego nie zauważył, bo tak znakomicie pasowały do różnych sytuacji. Jeśli coś bardzo pasuje do sytuacji, należy się zastanowić, czy czasem tego nie wyrzucić. To jest bardzo dobra rada. Wcześniej zaś trzeba przypomnieć sobie kto to przyniósł. To powinno wiele ułatwić w zrozumieniu sytuacji, w jakiej się znajdujemy.

Teraz już przejdźmy do konkretów. Jedną z ulubionych formuł powtarzanych przez różnych durniów pragnących zrobić wrażenie na publiczności jest zdanie wypowiedziane ponoć przez księcia Adama Czartoryskiego – w Polsce są tylko dwie partie: polska i antypolska. To jest oczywista nieprawda, ale żeby do tego dojrzeć należy przeczytać biografię starego Poniatowskiego, którą już sprzedałem na szczęście. Ja w związku z tym, że pracowałem nad nowym numerem nawigatora, wróciłem do tej lektury i oniemiałem.

W Polsce nigdy nie było dwóch partii: polskiej i antypolskiej. Były dwie partie i obydwie były antypolskie, z tym, że jedna udawała pobożnych, a druga światowców. I to się do dziś nie zmieniło. Polacy, a mam na myśli szlachtę, nie zakładali żadnych partii, zawiązywali konfederacje. I wyznaczali swoich przedstawicieli na przywódców konfederacji, a ci mieli strzec prawa i obyczaju staropolskiego. I niwelować wpływy obce. Tradycję bowiem utożsamiano z doktryną. Wroga propaganda natychmiast przypisywała im same zwierzęce cechy, jednocześnie przekupując co bardziej miękkich z charakteru marszałków. Tych zaś, którzy się przekabacić nie dali, zabijano w pojedynkach, a następnie szkalowano w pismach ulotnych. Ktoś ten mój opis znał dużo wcześniej i głębiej rozumiał, co się w Polsce XVIII wieku działo, a wiem to stąd, że każda promoskiewska lub ultraprawicowa partia, której przywódcy już nawet nie próbują udawać kim są, musi mieć w nazwie wyraz konfederacja. Żeby go rozbroić, unieważnić i nie pozwolić, by powróciło jego pierwotne znaczenie.

Partia stojąca na straży tradycji, to w latach panowania Augusta III Potoccy, czyli banda degeneratów stojących ponad prawem, która w chwiejnym sojuszu ze szlachtą próbuje utrzymać władzę. Nie wie jednak po co ma ją utrzymać i jak dalej pokierować Rzeczpospolitą, bo wszyscy oni, jak jeden są durniami i oczekują wyłącznie tego, że ktoś im złoży jakieś propozycje. Oferentów jest dwóch, przynajmniej oficjalnie: Prusy i Moskwa. Obydwaj są na razie zajęci gdzie indziej, więc Polska trwa siłą bezwładu, ale w kraju nie ma żadnego ośrodka analiz, który by wskazał na istotne zagrożenia. Jest tylko tradycja utożsamiana z doktryna. Dokonuje się za to degrengolada instytucji publicznych, co łatwo opisać na przykładzie wojska. Wszyscy gadają o aukcji wojska, ale nikt nie wie dlaczego nie można jej przeprowadzić. Otóż powód jest prosty – do armii przyjmuje się tylko wykwalifikowanych rzemieślników, którzy pod rozkazami i rygorem zajmują się produkcją wszystkiego co się da wyprodukować. Tak było na pewno w królewskim pułku piechoty w Warszawie. Praktykę tę stosują wszyscy, a to czyni postulat aukcji wojska hasłem propagandowym jedynie. Takim samym, jak prywatyzacja czy inna jakaś brednia z naszych czasów. Żołnierze nie służą, ale produkują, stwarzając konkurencję dla cechów. To tworzy płaszczyznę konfliktu istotnego, ale nierozpoznanego, albowiem nikt takich rzeczy nie bada. Wszyscy kiwając głowami powtarzają słowa człowieka, który był synem Repnina, a nosił nazwisko Czartoryski i wychowując się w środowisku, które uchodziło za reformatorskiej, stał w dorosłym życiu na straży polityki emigracji skrajnie konserwatywnej. Czyim interesom służył w zasadzie nie wiadomo, ale pamiętajmy, że zawsze jest przynajmniej dwóch oferentów. Fakt zmiany optyki politycznej zwykle wiąże się z wiekiem i biologią, jak ktoś jest młody to jest bardziej rewolucjonistą, a jak stary staje się bardziej zachowawczy. To jest wykładnia dla idiotów i mam nadzieję, że wszyscy to rozumieją. Polityka to pieniądze, a wszelkie zmiany postaw biorą się ze zmiany oferenta lub nowych klauzul w ofercie. Powtórzmy więc – nie ma żadnych partii politycznych w Polsce, jeśli ktoś zakłada jakąś partię, można w ciemno założyć, że dostał skądś ofertę. Nie ma żadnych partii patriotycznych  w Polsce, a ci którzy twierdzą, że są dają się niesłychanie łatwo demaskować. Przypomniałem tu ostatnio niejakiego Wierzejskiego. On i jemu podobni uwiarygodniali się poprzez zaangażowanie naukowe i doktorat. To miało zrobić wrażenie na maluczkich, którzy dreptali do kościółka w niedzielę, a potem oglądali teleturniej Wielka Gra. I rzeczywiście do pewnego momentu robiło to wrażenie, dopóki nie ujawniała się bezgraniczna bezradność tych „patriotów” i ich brak pomysłu na to, co dalej. Nie można bowiem budować organizacji nie mając żadnego planu poza trwaniem. Szczególnie, że nie ma już tradycji narodowej, którą można by utożsamić z doktryną. Doktryna katolicka zaś wyklucza taką postawę, bo należy czynnie głosić Ewangelię, a ludzie, którzy rzekomo w tej doktrynie tkwili, nie myśleli o niczym ponad to co dostali w ofercie. I nie była to oferta Kościoła. Ona mogła przejść przez jakieś instytucje kościelne, dla uwiarygodnienia, ale to wszystko. I dziś jest dokładnie tak samo. Przywołałem tu wczoraj przykład człowieka, a trafiłem nań zupełnie przypadkiem, który napisał doktorat pod tytułem „Odpowiedzialność ekologiczna” internautów. Potem zaś, z ciekawości, zajrzałem na stronę jego promotora, prof. Wyrostkiewicza z KUL. I tam kliknąłem w zakładkę dorobek. I powiem Wam, że zdziwiłem się bardziej niż wtedy kiedy odkryłem istnienie Waldemara Bednaruka i jego książkę o wyprawie Jana Zamoyskiego do Japonii celem zwiedzania burdeli. Proszę bardzo:

https://pracownik.kul.pl/michal.wyrostkiewicz/dorobek

Szczególnie zaś zaniepokoił mnie wyraz „infoasceza”, bo od razu skojarzył mi się z cenzurą, a myśl ta – o infoascezie-cenzurze – przesunęła w mojej głowie dr hab. Michała Wyrostkiewicza, z obszaru z napisem „tradycja katolicka” do obszaru z napisem „obóz reform”. Zawsze jest jakiś obóz reform, albo nawet dwa obozy. Pod reformami kryje się zwykle chęć nadania dynamiki układowi, która to dynamika spowoduje wykolejenie się obecnej władzy czyli obozu zachowawczego – Potockich w XVIII wieku, a dziś wiadomo kogo. Obóz reform bowiem dlatego jest obozem reform, że pozostaje w opozycji. Kiedy dostaje władzę, przestaje myśleć o reformach, bo jego poszczególni członkowie dostają oferty szczegółowe i spersonalizowane. I wtedy następuje rozłam w obozie reform, a inni oferenci zaczynają składać oferty spersonalizowane „prawdziwym katolikom” „Polakom z krwi i kości” „ marszałkom konfederacji:, a wszystko po to, żeby przesunąć ich do rozłamanego obozu reform i wzmocnić tam swoją frakcję. Dochodzi wtedy do rewolucji lub przewrotów gabinetowych, jeśli zaś nie udaje się uzgodnić konsensusu, wkracza armia. I o tym możemy sobie przeczytać w każdym podręczniku historii. Wkracza armia obca oczywiście, albowiem armia narodowa została zamieniona w korporacje produkcyjne oparte na dyscyplinie wojskowej. I nikt nie zamierzał tego zmieniać, albowiem dochody z tego procederu były zbyt duże. A skoro tak aukcja wojska w ogóle nie wchodziła w grę, trzeba było tylko o tym opowiadać. No i rozglądać się za jakąś ofertą, prawdziwy polityk bowiem to tęga głowa i musi wiedzieć skąd wiatr wieje. Musi ważyć szanse i ryzyko, musi wiedzieć komu podać rękę, a komu nie podać, musi umieć kluczyć i uważać na prowokacje. To jest, jak mam nadzieję wszyscy rozumieją, szyderstwo. Polacy nie zakładali bowiem partii politycznych. One się zjawiły w kraju wraz z dyplomacją i szpiegami z Francji, w XVII wieku i zaczęły też wtedy działać jawnie. Wcześniej byli to bowiem ukryci agenci, tacy jak szpiedzy księcia Albrechta Pruskiego zainstalowani na dworze Zygmunta Augusta. No dobrze, ale nie idźmy zbyt daleko w przeszłość, bo nas prof. Wyrostkiewicz nie zrozumie.

Polityka w Polsce opierała się na charyzmatach dowódców wojskowych, władców i ludzi Kościoła. Wszyscy oni zaś pokładali nadzieję w Bogu, a nie w metodzie. To jest bowiem jakaś fiksacja. Żeby ten schemat współpracy władzy z narodem szlacheckim złamać, stworzono partie polityczne. I całą tradycję polityczną, której dzieje i misję można streścić na ćwiartce papieru zapisanej tępym ołówkiem. Działania partii politycznych służą uzgodnieniu ofert dworów obcych i uzgodnieniu kto ile ma zarabiać na dewastacji instytucji publicznych i zamianie ich w partyjne folwarki i korporacje. Jak głębokie konflikty musiało to wywoływać niech zaświadczy taki fakt – wojewoda mazowiecki, Stanisław Poniatowski, ojciec króla, sprawował kontrolę nad Żydami w województwie lubelskim, gdzie wojewodą był Adam Tarło zabity w sprowokowanym pojedynku. Cóż to znaczyć mogło – sprawował kontrolę? Zapewne pobierał haracze od dystrybucji produktów wytwarzanych w województwie mazowieckim, szczególnie zaś w mieście stołecznym przez stołecznych rzemieślników. To tylko przypuszczenie, bo niby skąd wziąć informacje pewne na ten temat, jak naukowcy zajmują się problemami takimi jak: Rolnictwo a grzech ekologiczny. W mieście stołecznym było kilka jurydyk, w tym ta na Solcu, należąca do Tarłów i Lubomirskich. Produkowano tam towary konkurencyjne wobec tych z miasta i gdzieś upłynniano. Nie wiemy gdzie, ale na pewno nie przez Żydów lubelskich, bo tych wziął w opiekę, wojewoda Poniatowski. Sytuacja była nad wyraz skomplikowana, a tu jeszcze cały czas ktoś, pardon, dupę zawraca, jakąś aukcją wojska. W końcu się to w cholerę skończyło, bo obóz reform i sam król ściągnęli do Polski wojsko rosyjskie i w końcu zapanował spokój. Każdy wiedział gdzie są granice, a jak zapomniał, to mu jegry przypominali waląc o świcie do drzwi. I komu to przeszkadzało? Nikomu, dopóki nie pojawiła się nowa oferta – pruska. Ta zaś nie była skierowana do Polaków, którzy nie rozumieli już od dawna, że politykę robi się za pomocą charyzmatów, a do tego wszyscy uważali się, za mistrzów intrygi politycznej i intelektualistów, co się zowie, w końcu obiady czwartkowe to nie byle co. Oferta ta skierowana była do władzy istotnej, czyli do tych młodzieńców, którzy akurat w tamtym momencie uprawiali różne alkowiane gierki z najjaśniejszą imperatorową. To oni pragnęli zmian, ale też ryzykowali dużo. Należało więc to ich ryzyko zmniejszyć przenosząc je na Polaków, którym się zdawało, że co robią? Reformy!!!!! To przecież jasne…

Coś słyszałem ostatnio, że jakieś nowe partie polityczne mają powstać, że niby eurosceptyków i jakaś inna – rozsądna prounijna alternatywa? Nie wiadomo czy to poważne czy nie, ludzie różnie gadają…sam nie wiem…życzę Wam miłego dnia.

W kwietniu – 12 – odbędzie się pierwsze spotkanie z cyklu „Wieczory w katakumbach”, miejsce spotkania – pałac w Ojrzanowie. Gościem będzie Piotr Naimski. Na spotkanie wchodzą tylko ci, którzy zapisali się na listę. Impreza ma charakter prywatny i nikt poza zapisanymi na liście nie jest na nią zaproszony.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

 

 

 

mar 172024
 

Zacznę od tego, że wszystkie resorty powinny być szkolone w zakresie komunikacji. Szczególnie zaś tak zwane resorty miękkie, które zamiast pozostawać w cieniu muszą uprawiać idiotyczną kokieterię, żeby w ogóle istnieć. Bo jak jest w wojsku czy policji każdy mniej więcej wie. Siedzi się cicho i każdy ma zakres obowiązków, którego stara się nie przekraczać. Nikt też nie będzie ingerował w sprawy żołnierzy i policjantów, a jak spróbuje to oni zewrą szeregi i pokażą mu, oczywiście metaforycznie – wała. No chyba, że jest prokuratorem, ale dziś o takich sytuacjach nie rozmawiamy.

Wczoraj wszedłem sobie, z sentymentu, na fejsbukową stronę Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Lublinie. Zmieniła się władza i leśnicy, którzy w większości nienawidzą PiS, odetchnęli z ulgą. Rozumiejąc, że skończyła się ich udręka. Kłopot z leśnikami jest taki, że oni uprawiają pomiędzy sobą komunikację nieprecyzyjną, a na wszelkie próby poprawienia tego stanu reagują milczeniem, a czasem agresją. Nie wiedzą co powiedzieć, bo są wytresowani i każdy chce żeby było jak w wojsku – odtąd dotąd – i żeby nikt się nie wtrącał. Tak być nie może albowiem lasy mają być przyjazne dla obywateli, w każdym nadleśnictwie znajduje się więc dział promocji, albo rzecznik prasowy i on jest tym kontaktem pomiędzy administracją lasów i obywatelami. Kiedy patrzę na ten schemat nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Nawet na tej niesamowitej stronie RDLP Lublin zaznacza się jakiś nieprawdopodobny infantylizm. To jest poważna jednostka administracyjna, gdzie powinny znajdować się oświadczenia, informacje przydatne z punktu widzenia osób odwiedzających takie strony lub takie, które do odwiedzania zachęcą. Jeśli nie potrafimy czegoś takiego zrobić, albo jest to zwyczajnie niepotrzebne, należy stronę zlikwidować, bo zamienia się ona w magiel. I nie ma nikogo, kto by mógł się przeciwstawić wieszanym tam plotkom, insynuacjom i obelgom. I nie ma doprawdy znaczenia, czy rządzi PiS czy KO. Wczoraj, kiedy przeglądałem tę stronę dowiedziałem się dlaczego większość leśników nienawidzi PiS. Sam bym ich nienawidził, gdyby mnie poddawali takiej obróbce. Najpierw trafiłem na nagrania, na których – roniąc łzę – zauważyłem moich kolegów z rocznika. Stali w lesie, w drelichach, starsi już panowie i śpiewali hymn. Było to bowiem święto niepodległości. Tych nagrań jest tam kilka i prócz załogi nadleśnictwa Sobibór, śpiewają także leśnicy z Krasnegostawu i Zwierzyńca. I wszyscy naprawdę bardzo się starają. Nie wiem, co za dureń kazał im śpiewać hymn, nagrywać to i puszczać w sieci, ale jeśli tak wyglądała komunikacja między resortem, a partią rządzącą do grudnia 2023, to nie mam więcej pytań. To jest degradacja. I wynika ona wprost z braków komunikacyjnych wewnątrz resortu. Ci wszyscy rzecznicy prasowi, te biura promocji, cały pion odpowiadający za komunikację jest do natychmiastowego zwolnienia. To jest skandal. Leśnicy są ważnym elementem w strukturze państwa i należy im przede wszystkim o tym przypominać. Nie za często, żeby im się w dupach nie poprzewracało. Wystarczy raz na rok. I teraz ważna uwaga, są oni, przez te głupkowate pomysły, w takim stanie, jak psy w schronisku na Paluchu – albo się kulą w kącie, albo warczą. O żadnym porozumieniu z kolegami leśnikami w sensie innym niż wspominkowy, nie można nawet myśleć. I trzeba naprawdę dekady, żeby cały ten chory system zmienić. Pomijam – na co zwrócę uwagę – rzeczywiste uzależnienia partyjne w lasach, które były są i będą. Każda struktura, szczególnie zarządzająca dużym majątkiem, żyje w pewnej schizofrenii. No i wśród zależności niejawnych. Nikt ich nie zwalczy nigdy, a im bardziej będzie się starał, tym będzie gorzej. O co innego chodzi – nie może być tak, że ludzi, którzy ciężko pracują, mają jakieś obowiązki, rodziny i życie pozazawodowe, poświęcają naprawdę dużo czasu swojej misji, traktuje się w sposób tak fatalny. Czy bankowcy z NBP śpiewają 15 sierpnia hymn na schodach swojej siedziby przy Placu Powstańców? Nie zauważyłem. A Regionalna Dyrekcja Kolei Państwowych w Gdańsku albo we Wrocławiu? Czy oni tam wychodzą na perony i śpiewają hymn, żeby ludzie widzieli, jak bardzo kochają ojczyznę? Jakoś mi to chyba umknęło. A policja, czy staje przed komendą i drze się w niebogłosy, usiłując przekrzyczeć miejski hałas i zmusić ludzi do śpiewania hymnu wraz z nimi? Nie, nic takiego się nie dzieje. Dlaczego więc leśnicy poddawani są takiej upokarzającej obróbce? Tego pojąć nie sposób.

Kiedy już sobie wysłuchałem tych wszystkich, śpiewanych z zaangażowaniem hymnów trafiłem dyskusję pomiędzy Regionalną Dyrekcją, czyli jak rozumiem jej nowym rzecznikiem, a panem Andrzejem Kluczkowskim, kandydatem do rady powiatu – tak był podpisany. Jak się potem okazało, kandydatem do rady powiatu miasta Biłgoraj. Zamarłem. Oto pan Andrzej Kluczkowski, były już rzecznik prasowy RDLP zarzuca tejże Regionalnej Dyrekcji, że ta, kierowana wcale nie szlachetnymi pobudkami, odwołała pielgrzymkę do Krasnobrodu i doroczny turniej drwali, a wszystko po to, by zorganizować turniej brydża. Nic nie zmyślam, sami możecie sobie sprawdzić.

https://www.facebook.com/RDLPwLublinie

Dyrekcja się tłumaczy, że prócz tej pielgrzymki do Krasnobrodu, zaplanowano jeszcze dwie inne, w tym jedną do Częstochowy. Turnieju drwali nikt nie odwołał, a brydżyści z lasów rozgrywają swoje zawody już 35 raz z rzędu. Wszystkie zarzuty są więc bezpodstawne. I tutaj dowiadujemy się, że pan Kluczkowski denerwuje się, albowiem zwolniono go z pracy na stanowisku rzecznika prasowego RDLP, a także – chyba, bo sprawa jest dość złożona – ze stanowiska rzecznika prasowego nadleśnictwa Józefów.

A jakby tego było mało, nazywa leśników z Regionalnej Dyrekcji „zwolennikami pigułki dzień po”. To jest właśnie ten wspomniany na wstępie magiel. Mamy tu też wyeksplikowane ambicje pana Kluczkowskiego, który zamierza iść w politykę i bez pardonu zwalczać nie tylko wrogów ojczyzny ale i Boga samego. Nie chciałbym odbierać panu Kluczkowskiemu nadziei, ale posługując się tą retoryką daleko on nie zajedzie. Bo inną optyką posługują się leśnic, nawet ci z RDLP, a inną ci, co przychodzą codziennie na Rozbrat. I pomiędzy tymi dwoma optykami nie ma ani jednego punktu stycznego. Jest wręcz tak, że im bardziej się wydaje, że ten punkty są, tym silniej uwypukla się ta prawda – jednak ich nie ma. No, ale to doświadczenie jest dopiero przed panem Kluczkowskim.

Ktoś powie teraz do mnie – frajerze – nie wiesz z kim zaczynasz! Wszak widzisz, że Andrzej Kluczkowski wprost powołuje się na swojego brata Bernarda, który jest paulinem na Jasnej Górze i definitorem czyli urzędowym doradcą przełożonego zakonu! To musi coś znaczyć, skoro kandydat do rady powiatu miasta Biłgoraj używa tego argumentu w sporze z RDLP Lublin! Tylko co? Coś groźnego ani chybi, bo wpływy Kościoła w lasach są duże, o czym słyszałem już wcześniej. Sprawa jest poważna. A jeszcze poważniejsza staje się kiedy wpiszemy nazwisko naszego kandydata do rady powiatu miasta Biłgoraj w wyszukiwarkę gugla. Takie oto rzeczy ukażą się przed naszymi oczami:

https://www.radiozamosc.pl/artykul/22297,andrzej-borowiec-oraz-andrzej-kluczkowski

Mamy tu Andrzeja Kluczkowskiego, rzecznika prasowego RDLP

https://gazetabilgoraj.pl/wyrzucony-za-poglady-polityczne-mocne-slowa-kandydata/

Tu z kolei mamy informację o prześladowaniach politycznych kandydata do rady powiatu miasta Biłgoraj

https://jozefow.lublin.lasy.gov.pl/dla-mediow

Tu informację, że Andrzej Kluczkowski jest rzecznikiem prasowym nadleśnictwa Józefów.

https://www.radiozamosc.pl/artykul/23690,andrzej-kluczkowski

Pod tym linkiem Andrzej Kluczkowski jest medioznawcą, bo skoro już nie jest rzecznikiem, to kim ma być?

https://portaltsl.pl/transport/port-kopytkowo-to-miejsce-nie-tylko-dla-ciezarowek/

Tu z kolei mamy news z roku 2019, gdzie widzimy Andrzeja Kluczkowskiego, na stanowisku dyrektora portu Koptykowo położonego na skrzyżowaniu A1 z DW231.

Widzimy, że mamy do czynienia z człowiekiem wielu talentów, w dodatku bezkompromisowym, ale też łatwo adaptującym się do nowych warunków. Medioznawca, podwójny rzecznik prasowy i dyrektor portu Kopytkowo….A w codziennym życiu, skromny mieszkaniec Józefowa i ojciec szóstki dzieci.

Myślę, że pan Kluczkowski niepotrzebnie wiedzie ten degradujący spór z RDLP w Lublinie, bo widzimy, że on sobie świetnie radzi i żadne zagrożenia nie są mu straszne.

Ja się wczoraj, przez pół wieczoru, zastanawiałem, czy rzecznik prasowy nadleśnictwa Józefów i dyrektor portu Koptykowo na Pomorzu, to jest jedna i ta sama osoba. No, ale chyba jednak tak. Szukałem jeszcze jakiegoś nagrania, gdzie byłoby widać Andrzeja Kluczkowskiego, jak śpiewa hymn w dniu niepodległości wraz z innymi pracownikami RDLP w Lublinie, ale nie znalazłem. Może Wam się uda.

Teraz ogłoszenia

W kwietniu – 12 – odbędzie się pierwsze spotkanie z cyklu „Wieczory w katakumbach”, miejsce spotkania – pałac w Ojrzanowie. Gościem będzie Piotr Naimski. Na spotkanie wchodzą tylko ci, którzy zapisali się na listę. Impreza ma charakter prywatny i nikt poza zapisanymi na liście nie jest na nią zaproszony.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

mar 162024
 

W największym skrócie służy ono do kreowania fałszywych hierarchii. Te zaś mogą być przez kogoś stymulowane na chama, bądź nieco delikatniej. Media, żeby istnieć, muszą swoim zainteresowaniem i zasięgiem objąć jak największy obszar pojęć. I te pojęcia muszą być jak najbardziej uniwersalne. Przypomnijmy sobie dziennik „Prawda”. Najbardziej kłamliwe gówno, jakie się kiedykolwiek ukazywało. Jego istnienie, choć wszyscy są go świadomi, nie daje dziś do myślenia nikomu. Wszyscy bowiem uważają, że nieco zreformowana „Prawda” o podobnym zasięgu, w której od każdego dziennikarza odbierze się uroczystą przysięgę, że będzie pisał prawdę, spełni swoją misję. Nie ma żadnej misji, na tym polega problem. Dziennikarstwo nie istnieje. Jest to pewne, do samego początku zafałszowane wyobrażenie, o czym już kiedyś pisałem, ale najwyraźniej za mało. Przekazywanie informacji to rozrywka, ale – trzeba to wyraźnie wskazać – momentami dość ryzykowna. Można też założyć, że informacje przekazywane jawnie, o ile nie dotyczą spraw oczywistych, które każdy zauważa gołym okiem, są nieważne i kłamliwe. No i służą temu, o czym napisałem na początku – budowaniu fałszywej hierarchii, złożonej z osób, które pochodzą z innych niż dziennikarskie środowisk, a na łamach gazety czy w mediach prezentować się mają, w charakterze szamanów. Tyle, że już sam udział w tym przedsięwzięciu odejmuje szamanom wszystkie moce. Są to więc szamani bezzębni, którzy mają równie jak oni bezradnym ludziom dostarczyć rozrywki ewentualnie jakoś ich uspokoić. Do tego służy wydawane przez Mistewicza pismo „Wszystko co najważniejsze”. Jest to zbiór felietonów napisanych przez osoby z jakichś rzekomo wpływowych środowisk, które mają nam coś ciekawego do powiedzenia. W rzeczywistości są to cholerne nudy, ale takie muszą być, żeby konserwatywny czytelnik wiedział, że nikt nie robi go w trąbę, a do tego miał wyraźne wskazanie – wszystko  co najważniejsze masz w ręku i już się za niczym nie rozglądaj. Ludzie uważają, że trzymanie w ręku tego tytułu i prenumerowanie go, to nobilitacja. Tak, jak dzieci uważają, że chodzenie w koszulce z napisem – Messi – czyni je Messim. To jest odruchowe i walczyć z tym się nie da. Wiem bo próbowałem, ludzie się oburzają na wszelką krytykę takich projektów, albowiem są przez nie nobilitowani i mogą podążać gdzieś w raz z innymi podobnymi do nich odklejeńcami i uśmiechać się tajemniczo jeden do drugiego.

No, ale gazeta Mistewicza to margines, który uwypukla tylko całą medialną patologię. Szczególnie zaś spory pomiędzy dziennikarzami, którzy czyniąc – wszyscy jak jeden – to samo, stawiają sobie nawzajem zarzuty o brak profesjonalizmu.

Pamiętamy, jak całkowicie zidiociała hierarchia TVP puszczała dzień w dzień zmierzwionego Tuska, a do tego informacje o tym, że Trzaskowski każe nam jeść robaki. Konsekwencje promowania Tuska już mamy, teraz czekamy na konsekwencje promowania Trzaskowskiego. Do czego więc służyły elektroniczne media, pochłaniające przecież sporo pieniędzy? Do przekonywania ich pracowników, że wszystko zmierza w dobrym kierunku choć wcale nie zmierzało. Ci, którzy dziś robią TVP nie muszą się niczym przejmować, bo wiedzą, że są po nic, ale muszą zająć teren i go utrzymać. Bawią się więc wesoło i wręczają sobie nawzajem całkiem bezwartościowe nagrody. To znaczy bezwartościowe o tyle, o ile będą musieli ustąpić. Całkiem wartościowe okażą się one jeśli teren zostanie utrzymany. I tu uwypukla nam się różnica pomiędzy żołnierzem amerykańskim, który może być wycofany z frontu, a żołnierzem radzieckim, dla którego lepiej będzie jeśli polegnie. Dziwię się tylko, że zwolennicy Tuska nie widzą tej zależności. No, ale może niebawem zobaczą.

Medialne hierarchie opierają się na kolportażu silnych emocji. To znaczy, że jak jakaś grupa dziennikarzy zaczyna „rozkminiać” temat możliwej wojny, to kolejna, by ją przebić, powinna pojechać na front, albo – przynajmniej – tłuc się po mordach w studio. Rozrywkę tego rodzaju zaproponował widzom Stanowski, ale okazała się ona oszukana. Największego bowiem zgrywus mediów jaki kiedykolwiek istniał w Polsce, jedyne co mógł zrobić, to zaprosić do siebie Bartosiaka i Zychowicza plus jakieś nołnejmy ze służb. I to wszystko. Wojna rządzi – wybuchnie, nie wybuchnie, zrzucą na nas atom, czy nie zrzucą. Ludzie zwani analitykami, oficerami i dziennikarzami, pieprzą o tym bez przerwy, nie rozumiejąc jednego – jeśli wybuchnie, to ich hierarchia będzie na samym dnie. Nie będzie się w ogóle liczyć. Oni sami zaś wylądują w zsypie. Im się jednak zdaje, że nawet jak będzie wojna, w ich życiu nic się nie zmieni i nadal będą serwować narodowi te dyrdymały.

Aha, byłbym zapomniał, równie bezkompromisowy Mazurek zaprosił do swojego studia Lejba Fogelmana, który po raz kolejny wytłumaczył wszystkim co to jest antysemityzm. Na wymyślenie innych tematów niż wojna i antysemityzm najbardziej bojowych u bezkompromisowych dziennikarzy w Polsce po prostu nie stać. Z obawy, co powtarzaliśmy wielokrotnie, że widz nic by z tego nie zrozumiał. Jak wiemy,  nie chodzi o widza, tylko o nich i ich sponsorów. Widz bowiem, jeśli nie jest kompletnie zapijaczonym żulem, albo osiedlowym terrorystą, który musi skupiać na sobie uwagę wszystkich, od matek z dziećmi, po policję, rozumie bardzo wiele.

Dla dziennikarzy najlepiej by było, żeby wojna wybuchła, zanim zlecieliby do zsypu mieliby sekundę satysfakcji, że proszę – jednak okazali się prorokami. No, ale co będzie jak nie wybuchnie? Bartosiak ma wytrych, ale na chwilę oddał go Ziemkiewiczowi, który wczoraj ogłosił to, co Bartosiak opowiadał trzy lata temu – III wojna światowa już trwa. No dobrze, uściślijmy więc – co będzie jak nie spadnie na nas ładunek nuklearny? Kłopot, bo nie będzie czym przebić dotychczasowych rewelacji. No, ale tu w sukurs przychodzi wszystkim redaktor Konrad Piasecki, który z uśmiechem rozpoczyna program pod tytułem – „Dokąd zmierzają współczesne media?” Dla mnie jest to jasne, do chwili kiedy zobaczyłem w TVP za PiS promocję Lolka Skarpetczaka – zmierzają one do zsypu. I nie pomoże mu Stanowski, bo jest takim samym niewolnikiem jak reszta i może do swojego programu zaprosić co najwyżej Bońka, żeby poopowiadał o tym, jak żyją ludzie sukcesu, albo dlaczego piłkarze są niezadowoleni ze swoich zarobków. No i proroków wojny. Nic ponadto się nie liczy. Kolejne więc projekty medialne będą owijaniem starego gówna w nowy papierek. Być może zmienią się akwizytorzy, którzy będą ten produkt sprzedawać,  bo umówmy się Mazurek już jest mocno posunięty w latach, ale zasada pozostanie ta sama.

I przy tej całej patologii ludzie potrafią jeszcze wyrazić zdziwienie, że komisje śledcze przesłuchujące prezesa składają się z debili i wtórnych analfabetów? A z kogo mają się składać, jak ich członkowie konsumują – w najlepszym wypadku – treści z gazety Mistewicza, a w najgorszym wywiady Mazurka? Czego się po nich spodziewacie?

Mimo tego, że większość żyjącej w Polsce populacji zdaje sobie sprawę jak jest to, wiele osób wierzy jeszcze, że media służą kolportażowi informacji. To nieprawda, żadna jawnie podana informacja nie ma żadnego znaczenia. Nawet ta o wojnie. Jeśli do czegoś dojdzie liczyć się będą tylko newsy podawane z ust do ust. Media też w żaden sposób nie opisują otaczającego nas świata. Nie chcą się tym kalać, bo uważają, że same są tematem dla siebie.

W kwietniu – 12 – odbędzie się pierwsze spotkanie z cyklu „Wieczory w katakumbach”, miejsce spotkania – pałac w Ojrzanowie. Gościem będzie Piotr Naimski. Na spotkanie wchodzą tylko ci, którzy zapisali się na listę. Impreza ma charakter prywatny i nikt poza zapisanymi na liście nie jest na nią zaproszony.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Na pewno wystąpi prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo, bo potrzebuję forsy. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

 

mar 152024
 

Szkoły w tej postaci, jaką znamy nie mają sensu. W zasadzie należałoby je zlikwidować wraz z komuną i stworzyć jakiś inny system. Tak oczywiście nie mogło się stać, bo każdy wierzył, że po zmianie programu automatycznie zmienią się postawy i poglądy, a ludzie wychodzący ze szkół staną się szlachetniejsi i więcej będą rozumieć z otaczającego ich świata. Stało się dokładnie na odwrót. Po szkole średniej połowa dzieci nie wie czego chce i niczego nie umie. Wybiera jakieś studia, na których panuje wywrócony na nice system mistrzowski. To znaczy są jakieś wewnętrzne hierarchie, które nie mają znaczenia poza murami szkoły i one dręczą młodzież, nie dając jej nic w zamian. Po studiach, nawet technicznych, człowiek nie umie nic i jeszcze raz, od nowa, musi się uczyć wszystkiego w pracy. Wniosek stąd płynie następujący – szkoła to machina propagandowa, która ma całkowicie odizolować dzieci i młodzież od wszelkich umiejętności praktycznych. Z tych zaś bierze się wiedza istotna i takież doświadczenia. To co nazywamy edukacją jest w istocie odwracaniem uwagi od niej, a najlepszym przykładem są tu lekcje historii, które – poprzez prezentowanie logicznych i prostych w wymowie faktów – prowadzą ucznia do całkiem fałszywych konkluzji, których musi się on wyuczyć na pamięć, żeby zdać. Nic nie rozumie, wszystko w nim krzyczy, że to co ma zapamiętać, nie jest prawdą, ale bez tego gwałtu na umyśle się nie obejdzie.

Nie inaczej jest na studiach. Wobec niemożności powiedzenia prawdy, wobec niedostępności źródeł, które są po prostu strzeżone lub odwraca się od nich uwagę, tworzone są metakomunikacje, czyli kłamliwe hierarchie opowiadające o nieistniejących relacjach pomiędzy przedmiotami. Bo tu najłatwiej naściemniać. Z ludźmi jest trochę gorzej, ale w sumie też łatwo. Na tej piramidzie absurdu buduje się dopiero popularyzację, ta zaś jest w istocie pretekstem do kolportażu obyczajowej propagandy, jeśli ma formę książki, albo pretekstem do przekrętów na setkach kostiumów lub innych jakichś gadżetów, jeśli ma postać filmu. W konsekwencji wszyscy pływamy w zupie gotowanej przez obłąkanego kucharza. Nawet ci, co deklarują brak zainteresowania historią. Nie rozumieją bowiem oni, że historia to także dzień wczorajszy. Żeby jakoś sensownie o tym dniu myśleć i nie oszaleć, trzeba weń wprowadzić jakiś porządek. I ludzie wprowadzają – opiera się ten porządek na autorytetach. Jaki to jest dramat najłatwiej pokazać na przykładzie autorytetów i schematów komunikacyjnych po naszej stronie, czyli po stronie PiS. Są dwa rodzaje komunikacji – wewnętrzna i ogólna. Ta wewnętrzna naśladowana jest słabo w widowisku „Ucho prezesa” i z pewnością tak nie wygląda. Jest jednak całkowitym zaprzeczeniem tego co liderzy i członkowie partii prezentują na zewnątrz. Tam bowiem chcieliby być postrzegani, jako żywa historia, czyli postaci z kłamliwych i absurdalnych formatów, które promowane są przez szkołę. Chcieliby być bojownikami o wolność, rycerzami wolnego słowa, nieskazitelnymi prorokami wartości, których podważyć niczym i zakwestionować nie można. Chcieliby być po stronie prawdy i uchodzić za postaci krystaliczne. Ponieważ jednak u spodu tej komunikacji tkwi całkowicie oszukany format programu szkolnego, a do tego komunikacja wewnątrz organizacji jest całkowicie różna od tej prezentowanej ludowi, raz za razem dochodzi do katastrofy. Nawet jak wszystko wygląda świetnie. Druga strona nie ma takich problemów, albowiem tam wszystko jest prostsze i polega na dyscyplinie oraz podejmowaniu decyzji zgodnych z wolą centrali. Nie ma tej charakterystycznej dla PiS dwoistości, albo nawet troistości, bo kiedy na scenie pojawia się Jacek Kurski, cała komunikacja z wyborcą zaczyna obracać się mimośrodowo w całkiem inną stronę. Zarządzanie takim mechanizmem jest bardzo trudne i chyba wręcz niemożliwe. Tym bardziej, że jest tylko jeden łącznik pomiędzy wewnętrzną komunikacją partyjną a wyborcami, którym sprzedaje się formaty szkolne. Tym łącznikiem jest Smoleńsk. W dodatku – jako moment porozumienia, całkowicie źle interpretowany. Ktoś bowiem wymyślił, że jak będzie cały czas grzany temat wybuchu to lud prosty, bo w PiS wszyscy uważają wyborców za lud prosty, a siebie za wybrańców, będzie żył tym narkotycznym głodem wyjaśnienia przyczyn katastrofy i głosował w masie tak, jak należy. To jest głębokie nieporozumienie.

Przeciwnik odrzucił wszelkie szkolne formaty i ciekawe jak daleko zajecie na formacie grypsery, który jest tam najważniejszy. Postawa Hołowni pokazuje, że niedaleko, a minister Sienkiewicz też łatwo może się wygruzić. Kiedy jednak to nastąpi, cały zestaw platformerskich polityków zostanie porównany do Targowicy, bo tak było w „Panu Tadeuszu” i wszyscy rozejdą się do domów.

Przy tym całym obłędzie jasne jest, że nikt nie kupuje ciśniętych na siłę hierarchii szkolnych i większość ma dość narodowego czytania proponowanego przez prezydenta Dudę. Platformy porozumienia pomiędzy władzą PiS, a narodem nie ma. Są jedynie ludzie stwarzający złudzenie, że ona jest. Stąd te wszystkie sympozja i panele poświęcone życiu duchowemu i politycznemu, udoskonaleniu wewnętrznemu i wskazywaniu, że przeciwnik jest niegodzien tego, by rządzić krajem. Przy jednoczesnych próbach porozumienia się z tym przeciwnikiem, albo całkiem żałosnych podchodach pod likwidowaną telewizję, żeby w niej wystąpić i nałapać jakichś nieistniejących punktów.

W istocie polityka i komunikacja po stronie PiS minus sama góra, czyli otoczenie prezesa, to rodzinne biznesy lokalne. Obsługujący je ludzie są do niemożliwości udręczeni proponowanymi przez partię sposobami porozumiewania się z wyborcą. Nie chcą tego, nie wierzą w te treści i w te postawy, nie mają do tego serca i chcieliby po prostu kręcić te swoje lody, mieć zaplecze w postaci wiernych sług i zbudować jakąś parafeudalną strukturę. Do tego bowiem pcha ich osobnicza natura i natura samego politycznego biznesu w Polsce. Tymczasem muszą udawać demokratów, bawić się w jakieś kampanie, wydawać pieniądze na idiotyczne plakaty, markować wrogość wobec szwagra, który  gra dla konkurencji i sympatię dla kolegi z klasy, którego nienawidzą, ale który jest „nasz”. Jedyną pociechą w tym wszystkim jest fakt, że organizacje lokalne dają ludziom jakąś podstawową edukację w zakresie przetrwania politycznego. Może nie w zakresie prezentowania postaw moralnych, ale przetrwania politycznego tak. Czasem jednak taka edukacja kończy się, jak w przypadku posła Adama Gomoły, który ewidentnie nie zrozumiał, co się wokół niego dzieje.

Czy to znaczy, że w ogóle nie potrzebujemy do komunikowania się czegoś takiego, jak format szkolny? Potrzebujemy, ale nie tego, który mamy. Trzeba go zmienić, albowiem jest on oszukany i niepraktyczny. Poza tym uniemożliwia porozumienia niejawne, to znaczy jest czytelny dla przeciwnika. Nie można powiedzieć czegoś jawnie, czego nie dałoby się przeniknąć. Do tego używanie publicznie formuł pochodzących z komunikacji opartej na schemacie wyniesionym ze szkoły jest uważane za niepoważne. Ten brak powagi jest dodatkowo i celowo podkreślany przez eventy takie jak awans Waksmundzkiego na majora, który co prawda echem w kraju się nie odbił, ale w Krakowie już tak. A potem się ludzie zastanawiają, dlaczego wygrywa tam Majchrowski.

Dopóki nie powstanie organizacja, która ujednolici komunikację pomiędzy wyborcą i członkami partii i stworzy z tych dwóch elementów jeden spójny organizm, w dodatku taki, w którym możliwe będą kariery oparte na innych paradygmatach niż kariera posła Gomoły, nie mamy o czym gadać. Na to się jednak nie zanosi. Zbliżają się kolejne dwie tury wyborów, w czasie których dojdzie, jak zawsze, do różnych horrendów i po raz kolejny złożone zostaną dowody, że nikt w masie i pojedynczo, nie rozumie o co chodzi w polskiej polityce.

W kwietniu – 12 – odbędzie się pierwsze spotkanie z cyklu „Wieczory w katakumbach”, miejsce spotkania – pałac w Ojrzanowie. Gościem będzie Piotr Naimski. Na spotkanie wchodzą tylko ci, którzy zapisali się na listę. Impreza ma charakter prywatny i nikt poza zapisanymi na liście nie jest na nią zaproszony.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Jeśli chodzi o prelegentów mogę powiedzieć tyle, że na pewno będzie prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo, bo potrzebuję forsy. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-iii-wielki-powrot/

mar 142024
 

Usłyszałem ostatnio, że są na tej planecie ludzie, którzy organizują wypady do lasu dla innych ludzi i tam pouczają ich w zakresie znawstwa botaniki. Tu roślinka taka, a tam śmaka, tu taki grzyb, a tam śmaki…Przyjemność taka kosztuje 800 zł od osoby. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że procederem tym zajmują się specjaliści od lichenologii i mykologii, myślę, że prędzej czynią tak amatorzy, którzy wiedzą jak odróżnić śledziennicę skrętolistną od bluszczyka kurdybanka. A tak to i ja potrafię. Dlaczego nie zajmuję się więc tym intratnym procederem, ale siedzę tu z Wami całkiem bezproduktywnie? – Bo mało jest jeszcze roślin w lesie – odpowie ktoś przytomny. I to jest rzeczywiście prawda. No, ale są też inne powody.

Osiem stów od osoby !!!! Obliczyłem szybko, że jak zbierze się dziesięć osób to jest osiem tysięcy, a gdyby tak zorganizować cztery wypady do lasu, każdy dla 10 osób to jest 8000×4 czyli 32000 miesięcznie! I to bez pisania książek, bez denerwowania się czy nakład przyjedzie o czasie czy nie, bez zamawiania ilustracji, bez zastanawiania się gdzie ten nakład położyć i czy dam radę go sam rozładować, bo plecy już nie te. Trzydzieści dwa tysiące miesięcznie bez myślenia – kupią, nie kupią, bez organizowania konferencji i nerwów czy wszystko w tym hotelu dobrze zrozumieli czy nie. No i czy ja czegoś nie zapomniałem, bo zdarza mi się to coraz częściej. 32 tysiące bez kłótni z żoną o każdy przecinek, bo korekta i redakcja za każdym niemal razem doprowadza nas do rozwodu. Cisza, spokój i usypiający szelest banknotów. Najpierw każdy wpłaca po osiem stówek, potem jedziemy do lasu i w porannej mgiełce spacerujemy wśród kwitnących kokoryczy, a ja tłumaczę, co i jak się nazywa do czego jest przeznaczone, od czasu do czasu przerywając swój wywód jakąś zabawną, ale nie nachalną anegdotą. Są mądrzy ludzie na tym świecie i oni potrafią się naprawdę urządzić. Nie mają głupkowatych pomysłów, nie narażają siebie i rodziny na zmienne koniunktury, nie kłócą się ze wszystkimi, z powodu, że coś im się zdaje. Nie układają szarad, których nikt nie rozumie i rozumieć nie chce, nie budzą niepokojów w sercach, ale spokojnie dzielą się z bliźnimi swoją wiedzą i pobierają za to godziwe honorarium. I nikt nie czuje się oszukany, jak tutaj, kiedy podważamy kompetencje Lisickiego i Terlikowskiego. A niby na jakiej podstawie? Przecież są to uznani publicyści, mają renomę i dorobek, a co najważniejsze, chętnie pokazują ich media, konserwatywne oczywiście. A Terlikowski wczoraj w RMF powiedział, że Judasz był kobietą. I to jest dopiero wyczyn! Ktoś może teraz rzec – panie, po co to jeździć do lasu po rosie, moczyć nogawki u kościołowych spodni, łazić po bagnie za jakimiś kwiatkami, kiedy można iść do radia i wygłaszać tam takie jak Terlikowski opinie i jest jeszcze lepiej? Napisz pan książkę – czy Judasz był kobietą…a nie…Judasza już sobie wykupił w abonamencie Terlikowski, coś innego by się przydało. Może Marek Aureliusz, bo on taki bardziej dla inteligentów…No i piszesz pan: „Czy Marek Aureliusz był kobietą?” Potem drukujesz pan to i wstawiasz na allegro. Reszta robi się sama. Później już tylko czekać na zaproszenia z radia i telewizji, gdzie upierasz się pan jak osioł, że był kobietą i dostajesz pan histerii na wizji, kiedy pokazują ten jego sławny, konny posąg. Nawet jak to będzie kompromitacja i tak znajdzie się duża grupa ludzi, którzy będą myśleć, że to może jednak prawda. Jak wiara zacznie w nich słabnąć, zabierzesz ich pan na grzyby. Praca lekka, przyjemna, mało stresująca, w świetle jupiterów i w dodatku się nie kurzy. Same plusy.

To są bardzo dobre pomysły i sądzę, że wielu ludzi by się zdecydowało na realizacje. Kłopot tylko w tym, że trzeba napisać książkę. To jest właśnie najgorsze – jak ktoś wymyślił sobie, że chce być pisarzem, musi pisać książki. I nie ma od tego odwołania. Honoraria zaś za książki są takie jakie są, a jak ktoś nie chce ich akceptować, musi zgodzić się na to, co my tu uprawiamy, czyli osobiście obsługiwać każdy zawór i bez przerwy pilnować czy ciśnienie nie spada. To jest stresujące i potrafi, w dłuższej perspektywie, wygasić nadzieję na sukces. Trzeba mieć nie lada charakter i upór, żeby przy tym trwać, mając jeszcze świadomość, że ktoś tam chodzi po śródleśnych łąkach i wskazując niczego nie świadomym ludziom łan kwitnącej rukwi wodnej mówi, że to przebiśniegi. A wcześniej zainkasował od tych frajerów po osiem okrągłych stówek.

Jeśli Wam się zdaje, że to jest mistrzostwo świata, w pomnażaniu swoich dochodów w oparciu o zdobytą w szkole średniej i na dwóch semestrach biologii lub leśnictwa wiedzę, to jesteście w całkowitym błędzie. Ja się wczoraj zetknąłem, wirtualnie oczywiście, z człowiekiem, który jest absolutnym czempionem w opisywanych tu zawodach. Nazywa się on Mateusz Marczewski i jest pisarzem, który wydaje swoje książki w wydawnictwie Czarne. Prowadzi też swojego bloga, ale kiedy klikamy w link nic nam się nie wyświetla. Wniosek stąd płynie taki, że jednak pisanie codziennie czy nawet co drugi dzień czegoś na blogu, to dla uznanego pisarza zbyt duży wysiłek. Mateusz Marczewski jest nie tylko pisarzem, ale też pracownikiem naukowym, który prowadzi zajęcia na SWPS w Warszawie. A oprócz tego organizuje w miesiącach wiosennych i letnich terenowe sesje z młodymi adeptami pisarstwa, w czasie których wprowadza ich w tajniki zawodu. I co? Myślicie, że on bierze za to 800 zł od osoby? Frajerzy! Nie rozumiecie co to jest być mistrzem! Za taką frajdę, za taką porcję wiedzy tajemnej i nieosiągalnej gdzie indziej trzeba wybulić 2950 od łba! Na jednej sesji jest maksimum 10 osób. Czyli za jeden wyjazd mistrz inkasuje 29500 zł. Z tego opłaca oczywiście pokoje dla adeptów i wyżywienie. Myślicie pewnie, że w jakimś pałacu na Dolnym Śląsku, jak to czynią nie rozumiejący struktury biznesu idioci? Otóż nie. Prawdziwa wiedza o pisaniu przekazywana jest w małe chatce na Pogórzu Izerskim. Tam skraca się dystans pomiędzy mentorem a adeptami, łatwiej się rozmawia i wszyscy stają się sobie bliżsi. Mistrz zaś dzieli się z nimi tajnikami zawodu, wśród których znajduje się także wiedza praktyczna – skąd wziąć pieniądze na wydanie książki? Mateusz Marczewski to z pewnością wie. I zna, jak przypuszczam, dokładnie adresy, pod którymi już czekają uśmiechnięci sponsorzy gotowi finansować młodych literatów. Pod pewnymi warunkami rzecz jasna. Jakimi? Tego nam mistrz nie zdradza, ale dorosły i poważny człowiek rozumie, że zawsze są jakieś warunki i nikt za darmo pieniędzy nie rozdaje. Szczególnie młodym pisarzom.

Jeśli uświadomimy sobie, że takich sesji w roku może być sześć, łatwo obliczymy, że da nam to 177000 tysięcy dodatkowego dochodu rocznie, nie licząc honorariów za książki i pensji wykładowcy. Nawet jeśli miałaby to być połowa tej sumy i tak warto się za tym zakręcić. No, ale do tego trzeba być uznanym pisarzem. Co to znaczy? Zdobyć nagrodę im. Macieja Szumowskiego, na przykład, jak to się zdarzyło Mateuszowi Marczewskiemu. Nie każdy więc może robić takie sztuki, jak on, najpierw trzeba zdobyć certyfikat.

Jednym z najważniejszych dzieł Mateusza Marczewskiego jest książka pod tytułem „Niewidzialni”. Oto co czytamy o niej w opisie na stronie wydawcy:

A oto przepis na slumsy: weź kilka aborygeńskich rodzin, zapakuj do pickupa i wskaż im budynek, w którym od dziś mają mieszkać. Wysadź ich, wywal ich dobytek, te osmalone garnki, worki ze starymi szmatami, telewizor. Wróć za kilka miesięcy. Okolicy nie poznasz. Dymiące koksowniki, śmieci, graffiti na ścianach, bezpańskie psy, gołe i brudne dzieciaki. Biali, którzy zostali skazani na to sąsiedztwo, chętnie opowiedzą ci tysiące gorzkich historii: o pijaństwie, nieróbstwie, narkotykach i brudzie. A potem zapytaj tych Białych, jakie noszą imiona ich nowi sąsiedzi i skąd pochodzą.

I to jest właśnie przepis na społeczeństwo podzielone.

I o tym jest ta książka.

Świeżość tych spostrzeżeń i ich głębia zwalają z nóg. Można by co prawda zapytać autora – ale jak to bracie? Tak po prostu chcesz zwalać ludziom pod próg jakąś patologię, którą musisz wynieść z terenów zajętych przed developerów, bo to oni organizują lokalne wybory i bez nich już nigdy ich nie wygrasz? I chcesz tę patologię, celowo zrzucić w okolice gdzie do tej pory, niezamożni całkiem obywatele szarpali się z życiem, żeby wyrwać mu jakiś kawałek stabilizacji? Oni nie mają czasu, żeby pytać, jak ma na imię jakiś czarny alkoholik, bo mają tysiące własnych problemów. Poza tym pijaka, żyjącego z zasiłku nie obchodzi skąd przyjechał i gdzie mieszka. On może tego nawet nie pamiętać.  Interesuje go jedynie to, czy dowiozą wódkę. Program zaś leczenia alkoholików to, jak mniemam, domena państwa, a nie osób prywatnych, w dodatku niepijących.

No, ale takiego pytania nikt nie zada. Tak, jak nikt nie zapyta czy polskie społeczeństwo nie jest równie trwale podzielone? Na tych, co mogą organizować sesje wyjazdowe w cenie 2950 od osoby, połączone ze wspólnymi wieczornymi pogaduchami i na tych, którzy tego nie zrobią, bo nie starczy im oddechu, żeby w tym emocjonalnym zaduchu wysiedzieć choćby minutę.

Jeśli wydaje Wam się, że drwię dziś tutaj z kogoś, to jesteście w błędzie. Piszę to wszystko całkiem serio, bo widzę, że tamci przestali żartować. I dialektyczny proces udowadniania, że osioł jest wielbłądem rozpoczął się w najlepsze, a także nabrał już sporego przyspieszenia.

A tu macie link do strony reklamującej warsztaty mistrza Marczewskiego. Jeśli macie wolne 3 koła możecie się zapisać i przeżyć tam, wraz z mistrzem, niezapomniane chwile. Dowiecie się czym jest prawdziwe pisarstwo. Dotkniecie samego dna sensu…A przypomnę jeszcze w tym miejscu, że działający na przeciwległym biegunie ideologiczno-emocjonalnym Tomasz Gryguć napisał książkę „Głębokie dno snu”. Przypadek? Nie sądzę.

https://mateuszmarczewski.pl/

Można się też umówić na kursy indywidualne online. Jeśli ktoś oczywiście nie ma ochoty jechać w góry.

Ja niestety mam dużo słabszą ofertę, a do tego wystawiam nikomu niepotrzebne książki, takie jak wspomnienia księdza Blizińskiego, albo trzeci tom Baśni, po półtorej stówy za egzemplarz. Kto to słyszał?! Co za zdzierstwo! I co za to człowiek dostaje? Wspominki jakieś? A tu proszę: https://mateuszmarczewski.pl/pisanie-jako-proces-warsztat-wyjazdowy-2/

Aha i jeszcze podniosłem ceny konferencji do 380 zł od osoby. Niesamowite. A do tego zamiast bliskości i energii bijącej z autora i jego ciepłego wzroku omiatającego twarze adeptów, proponuję jakieś wykłady. Sam zaś latam gdzieś na tych konferencjach i nawet nie mam czasu, żeby z każdym porozmawiać. Co to za idiotyczna formuła?

Musimy to chyba zmienić. Bo jak coś jest za tanio, to nikt nie wierzy, że jest naprawdę. Ho, ho, tak, tak…takie to właśnie życie jest.

Macie już te ogłoszenia na koniec.

W kwietniu – 12 – odbędzie się pierwsze spotkanie z cyklu „Wieczory w katakumbach”, miejsce spotkania – pałac w Ojrzanowie. Gościem będzie Piotr Naimski. Na spotkanie wchodzą tylko ci, którzy zapisali się na listę. Impreza ma charakter prywatny i nikt poza zapisanymi na liście nie jest na nią zaproszony.

IX konferencja LUL Odbędzie się, zgodnie z zapowiedzią, w hotelu Polonia w Krakowie. Termin 8 czerwca tego roku. Ilość miejsc ograniczona do 50, bo sala jest mała. Wpłata – 380 zł od osoby. Jeśli chodzi o prelegentów mogę powiedzieć tyle, że na pewno będzie prof. Andrzej Nowak. Tytuł wykładu poda nam później.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/udzial-w-9-konferencji-lul/

Prócz prof. Nowaka potwierdzili swój udział: Piotr Kalinowski, czyli nasz kolega Pioter, który wygłosi wykład pod tytułem „Zaginione imperia”, kolejnym wykładowcą będzie Piotr Grudziecki, czyli nasz kolega Grudeq, który wygłosi wykład pod tytułem „Prawo spadkowe”. Sorry querty, ale z nimi o tym rozmawiałem już rok temu. Kolejnym wykładowcą na konferencji w Krakowie będzie prof. Ewa Luchter-Wasylewska, która wygłosi wykład „Enzymy – niezwykle biokatalizatory”. Wczoraj swój udział potwierdził dr Adam Witek, który wygłosi wykład pod tytułem „Kto się boi CO2 ? Albo co ma laser (molekularny ) do wiatraka”. Ostatnim wykładowcą będzie pan Michał Chlipała z Collegium Medicum UJ, który wystąpi z prelekcją zatytułowaną „Historia ewakuacji medycznej z pola walki”. Zostało już tylko 32 miejsca.

W dniach 6-7 lipca 2024 odbędą się Targi Książki i Sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie.

Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w dniach 10-11 sierpnia będziemy z Hubertem na festiwalu Vivat Waza w Gniewie. To duża impreza a my będziemy mieć tam spotkania autorskie w związku z książką „Gniew. Bitwa Wazów” oraz kolejną – „Porwanie królewicza Jana Kazimierza”. Dostaniemy też stragan w rynku, gdzie wystawimy nasz towar – książki i ilustracje, a także koszulki.

Wizyta we Wrocławiu zaowocowała tym, że znalazło się tam trochę egzemplarzy Wspomnień księdza Bliźnińskiego. Ja zaś odnalazłem jeszcze 6 egz. III tomu Baśni polskich. Sprzedaję drogo, bo potrzebuję forsy. Nie ma przymusu kupowania, to tylko oferta.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/waclaw-blizinski-wspomnienia-mojego-zycia-i-pracy/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-iii-wielki-powrot/