maj 182023
 

Dziś na niezalezna.pl pojawiła się informacja, że córka komendanta posterunku przy Jezuickiej, gdzie pobito Grzegorza Przemyka, pracuje u Trzaskowskiego i jest ponoć nawet jego „prawą ręką”. Nie wiemy co to znaczy, ale większość rozumie chyba, że nie została tam zatrudniona do wynoszenia śmieci.

Telewizja Polska puszcza w niedzielę film o tym, że kolega zamordowanego Przemyka hasa po wolności i ściga się z milicją, a także miał romans z jego matką. Film ten jest nakręcony na podstawie prozy niejakiego Łazarewicza, który bardzo głośno huczy w sieci domagając się uznania dla siebie. Potem zaś najbardziej niezależny portal w całym polskim Internecie dokonuje takiej oto demaskacji. Czy te sprawy i ci ludzie nie łączą się ze sobą?

Nie mam pojęcia. Mam jednak nasilające się wrażenie, że wobec treści jakie zostały nam zaaplikowane przez ten film, nie można przejść obojętnie, szczególnie, że idą za tym demaskacje polityczne. Rozumiem bowiem, że niezależna, która uczestniczy w kampanii wyborczej, tak jak wszystkie inne media, chce w ten sposób osłabić pozycję Trzaskowskiego. Co w takim razie chce osiągnąć w tym samym zakresie TVP emitując film na podstawie książki Łazarewicza, którego Trzaskowski najprawdopodobniej zna, jeśli nie dobrze, to przynajmniej powierzchownie? Łazarewicz bowiem – przypomnę – napisał paszkwil na Rajmunda Kaczyńskiego, został za to hieną roku i poszedł do sądu na skargę, ale są mu nie uwierzył. Ktoś taki, przynajmniej raz, musiał się przewinąć przez bezpośrednie otoczenie prezydenta Trzaskowskiego i z całą pewnością – jeśli w tym otoczeniu był – nie zjawił się tam, by tropić powiązania jego asystentek z MO, już prędzej, żeby wychylić tęgiego kielicha.

Możemy oczywiście założyć, że się mylimy i Łazarewicz jest już nasz i teraz będziemy oglądać w Telewizji kaczystowskiej wyłącznie obrazy wyprodukowane na podstawie jego tekstów. Jakoś mi się jednak nie chce w to wierzyć. O wiele łatwiej przychodzi mi wiara, że w tej całej telewizji siedzą ludzie myślący emocjami, całkowicie skupieni na własnych przeżyciach i karierze, którzy na słowo „Przemyk” reagują jak psy Pawłowa na dźwięk dzwonka. Podskakują, wydają okrzyki oburzenia i myślą już tylko o tym, jak się na nowej produkcji opowiadającej o tej strasznej zbrodni, wylansować. Inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć tej prowokacji, jaką niewątpliwie była emisja filmu „Tak, żeby nie było śladów”. Może wczoraj jeszcze bym mógł, ale dziś kiedy niezależna zabrała się za dekonstrukcję otoczenia prezydenta Trzaskowskiego, jest to już nieaktualne. Widzimy bowiem, że sprawa Grzegorza Przemyka, będzie ważnym elementem kampanii wyborczej. Pytanie czy ludzie zaangażowani w tę kampanię po stronie rządu, w ogóle rozumieją w co tu się gra?

Wczoraj wymieniałem bardzo długo uwagi z valserem na temat tego filmu. Na tyle poważne, by ich tu nie publikować. No i on w pewnym momencie powiedział, że kolejnym etapem będzie książka o tym, że Barbara Sadowska miała romans z księdzem Popiełuszką. Nie wykluczam takiej możliwości, tak jak nie wykluczam, że zostanie o tym nakręcony film i wyemituje go, w dobrej wierze, Telewizja Polska. Skoro można było puścić serial o burdelmamie Szlimakowskiej, to znaczy, że wszystko można, albowiem ludzie nie rozumieją już najprostszych niuansów.

Superekspres napisał jakiś miesiąc temu, że Popiełuszko był wielkim grzesznikiem, albowiem palił dużo papierosów. Takie rzeczy ukazują się w polskich gazetach i nikt nie uważa tego, za coś kuriozalnego. No, a wypadałoby przecież, albowiem w propagandzie cały czas chodzi o to samo – o deprawację ludzi żywych i o dekonstrukcję symboli. W najnowszej naszej historii, są trzy najważniejsze symbole: papież, ksiądz Popiełuszko, Grzegorz Przemyk. Wszystkie one łączą się ze sobą w sposób naturalny, tak jak naturalne jest to, że córka milicjanta, który był komendantem posterunku przy Jezuickiej w roku 1983, jest dziś doradcą Trzaskowskiego. Być może naturalne jest również to, że film na podstawie książki paszkwilanta jest emitowany w państwowej telewizji. Nam jednak, ludziom głosującym na PiS, ta sytuacja nie wydaje się naturalna. Więcej – my nie chcemy, by ona taka była. Nie chcemy też słuchać, jak ludzie odpowiedzialni za emisję tego filmu opowiadają o swoich odczuciach i przemyśleniach, w związku z tą zbrodnią. Uważamy bowiem, że ta produkcja jest elementem walki propagandowej, jaka rozpoczęła się przed wyborami. Jej celem zaś jest zniszczenie najważniejszych dla nas symboli i degradacja bardzo głębokich emocji, towarzyszących kontemplacji tych symboli. Ja to piszę wprost bez jednego uśmiechu, a to głównie z tego względu, iż podejrzewam – być może niesłusznie – że zza tej całej hucpy wychynie krzywa gęba ministra Sienkiewicza. Pana, który chciałby być nie tylko naczelnym policmajstrem Priwislińskiego Kraju, ale także luminarzem kultury, podziwianym za trafność ocen i przemyśleń. Każde jego wystąpienie demaskuje te chętki i ja, jakoś tak naturalnie, kojarzę z nim omawiane wyżej sprawy. Być może – jak powiadam – niesłusznie.

Jeśli chodzi o rozwalenie symbolu najważniejszego – Jana Pawła II – to zdaje się, że tamci rozdanie to przegrali. To nie znaczy jednak, że nie przygotowali kolejnego. Można oczywiście liczyć na to, że wszystkie te emisje, publikacje, wydarzenia, to jedynie zbieg okoliczności i cała ta banda w telewizjach, urzędach i redakcjach, to zwyczajni gamonie. Ja jednak, choć zawsze jestem optymistą, wolę przyjąć, że konstrukcja ta ma charakter hybrydowy. To znaczy, że gamonie zabrali się za rozwalanie symboli. I wzięli sobie do pomocy innych gamoni, którym się zdaje, że w czasie tego rozwalania będą się mogli ładnie zaprezentować na tle poczynań ich kolegów.

Nie można bowiem nigdy zapominać o tym, że wszyscy ci ludzie – z Jezuickiej, z ratusza w Warszawie, z telewizji polskiej i niepolskiej, są ze sobą zaprzyjaźnieni. Jak aktor Żebrowski z prezydentem Trzaskowskim, których łączą wspólne penetracje różnych rewirów – dostępnych i niedostępnych.

Fakt ten nigdy nie powinien uchodzić naszej uwadze, albowiem zawsze będzie tak, że kiedy już, już wyda nam się, że z tamtymi koniec i zrobili oni coś, co ich absolutnie i całkowicie degraduje, okaże się, że jakaś pomocna dłoń pomoże im się podnieść. Wszystko to zaś w uznaniu zasług dla szerzenia wiedzy, wrażliwości, patriotyzmu czy czego tam chcecie.

Jak inaczej wyjaśnić bowiem to, że film na podstawie książki Łazarewicza znalazł się w telewizji, której szefuje Matyszkowicz, a wcześniej kierował nią Kurski? No jak?

 

Już za tydzień, w środę, w klubokwiarni Babel odbędzie się spotkanie z Tomaszem Bereźnickim. To oczywiście w Warszawie. Początkiem będzie oprowadzenie po wystawie plansz z najnowszego komiksu Tomka, które stoją na Placu Grzybowskim. Rozpocznie się ono o 17.00, a o 18.30 będzie wieczór autorski.

Następnego dnia w czwartek, odbędzie się mój wieczór autorski, w pałacu w Ojrzanowie, pomiędzy Tarczynem a Grodziskiem. Początek o 18.00. Wszystkie książki będą w promocji. Po każdej transakcji kawa gratis. W pałacu w Ojrzanowie można też zakupić fantastyczne wyroby spożywcze pochodzące z gospodarstwa, należącego do właściciela. Są to głównie kozie sery, także pleśniowe, przetwory naturalne z owoców i warzyw. Po terenie kręci się mała kózka, cudem uratowana przed śmiercią, która na razie myśli, że jest psem, bo opiekują się nią dwa łagodne i włochate kundle.

Natomiast 6 czerwca będę na jednodniowych targach książki w Kędzierzynie-Koźlu. Tam również książki dostępne będą w obniżonych cenach. Targi nad Odrą – taka jest oficjalna nazwa – trwają od 10.00 do 19.00

Zapraszam mieszkańców Śląska.

Dziś zaś jeszcze przypominam o promocji, która trwa do 25 maja.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/plan-marshalla-w-gospodarce-dwoch-kontynentow/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wielki-zywoplot-indyjski/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zle-czasy-pamietnik-stanislawa-karpinskiego-z-lat-1924-1943/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/proces-eligiusza-niewiadomskiego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sw-andrzeja-boboli/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/emmanuel-malynski-nowa-polska-reforma-agrarna-przeciwko-wlasnosci-prywatnej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

 

Spotkanie autorskie i targi

 Możliwość komentowania Spotkanie autorskie i targi została wyłączona
maj 172023
 

Sytuacja rozwija się nieubłaganie, ale niestety powoli. Już za tydzień, w środę, w klubokwiarni Babel odbędzie się spotkanie z Tomaszem Bereźnickim. To oczywiście w Warszawie. Początkiem będzie oprowadzenie po wystawie plansz z najnowszego komiksu Tomka, które stoją na Placu Grzybowskim. Rozpocznie się ono o 17.00, a o 18.30 będzie wieczór autorski.

Następnego dnia w czwartek, odbędzie się mój wieczór autorski, w pałacu w Ojrzanowie, pomiędzy Tarczynem a Grodziskiem. Początek o 18.00. Wszystkie książki będą w promocji. Po każdej transacji kawa gratis. W pałacu w Ojrzanowie można też zakupić fantastyczne wyroby spożywcze pochodzące z gospodarstwa, należącego do właściciela. Są to głównie kozie sery, także pleśniowe, przetwory naturalne z owoców i warzyw. Po terenie kręci się mała kózka, cudem uratowana przed śmiercią, która na razie myśli, że jest psem, bo opiekują się nią dwa łagodne i włochate kundle.

Natomiast 6 czerwca będę na jednodniowych targach książki w Kędzierzynie-Koźlu. Tam również książki dostępne będą w obniżonych cenach. Targi nad Odrą – taka jest oficjalna nazwa – trwają od 10.00 do 19.00

Zapraszam mieszkańców Śląska.

Dziś zaś jeszcze przypominam o promocji, która trwa do 25 maja.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/plan-marshalla-w-gospodarce-dwoch-kontynentow/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wielki-zywoplot-indyjski/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zle-czasy-pamietnik-stanislawa-karpinskiego-z-lat-1924-1943/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/proces-eligiusza-niewiadomskiego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sw-andrzeja-boboli/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/emmanuel-malynski-nowa-polska-reforma-agrarna-przeciwko-wlasnosci-prywatnej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/


maj 172023
 

Jedynym prawdziwym kinem jest kino czeskie. I teraz uwaga – będzie paradoks – wszystko przez to, że Czesi realizują się wyłącznie w dobrze znanych konwencjach. Widz zaś chodzi do kina po to, by dowiedzieć się w jaki sposób i z jakimi modyfikacjami zostały zrealizowane owe, dobrze przezeń rozpoznane konwencje. I nic ponad to go nie interesuje. On rozumie bowiem, że żyje w domu wariatów, od wielu już stuleci i szkoda mu tracić głowę na to, żeby rozwarstwiać wszystkie paradoksy dziejów własnego kraju. Nie zaprowadzi to Czecha donikąd i nie da mu żadnych satysfakcji. Widz akceptuje również fakt, że całe pogłowie czeskich aktorów to konfidenci. On się od nich nie domaga spowiedzi, jakiegoś psychologizowania, czy przesadnej, teatralnej mimiki. Aktorzy mają zrobić to, co już robili wielokrotnie wcześniej, ale pokazać przy tym, że dysponują jakimś warsztatem. To znaczy, że rozwijają się zawodowo i osobowościowo – na scenie i ekranie – nie w życiu. Jeśli zaś im się to nie udaje, a muszą się pokazywać na ekranie, bo tego wymaga od nich władza, niech przynajmniej robią takie same miny jak dawniej. Żeby można było się pośmiać. Oglądając filmy na Netflixie i w telewizji przekonuję się, że wszystkie inne kinematografie zmierzają ku temu by naśladować kino czeskie. I to jest droga właściwa.

Wczoraj, na przykład, obejrzałem sobie doskonały przykład czeskiego formatu kinowego w wydaniu irlandzkim. Przyznam, że się tego nie spodziewałem. Film miał być o napadzie i rzeczywiście był. Czwórka nieudacznych irlandzkich wieśniaków, którzy usiłują przetrwać na tym swoim zadupiu, gdzie nikt nie zagląda, a jeden z sąsiadów właśnie rzucił się z rozpaczy z klifu, postanawia poprawić swój los. W pobliżu jest fabryka i magazyn viagry, którą się transportuje ciężarówką Pfizera z linii produkcyjnej do tego magazynu. W wiosce jest także cudowna studzienka w figurą Matki Bożej. Napad przeprowadzają według dobrze znanej nam z czeskich filmów konwencji – dwóch przebiera się za drogowców, a dwóch za zakonnice. Jedną z zakonnic jest oczywiście ten najbardziej zarośnięty, z brodą po same brwi. Wszystko kończy się tak, że bohaterowie ściągają sobie na łeb amerykańskie służby specjalne, a ładunek zrabowanej viagry ląduje w cudownej studzience i tam ma czekać aż wszystko przyschnie. Niestety jeden z uczestników napadu idzie się wyspowiadać, a cała reszta pije wodę z tej studzienki, która to woda pełna jest rozpuszczonej viagry. Rzecz kończy się nie ogólną orgią, jakby się wydawać mogło, ale pogodnym łączeniem się w pary ludzi, którzy już tracili nadzieję, że spotka ich w życiu coś przyjemnego. No i wszyscy oni chodzą rzecz jasna do spowiedzi, żeby wyznać proboszczowi dawno w tamtych okolicach zapomniany grzech.

Film jest oczywiście idiotyczny i nikt nie zamierza nawet udawać, że jest inaczej. Zrobiono go, albowiem – takie mam wrażenie – turyści już trochę zapomnieli o Irlandii. Przekonywanie zaś ich, że powinni tam pojechać ze względu na zabytki czy przyrodę, jest w dzisiejszych czasach bez sensu. Nikogo bowiem, poza emerytami z Polski, a i to nie wszystkimi, takie rzeczy nie interesują. Jeśli zaś nie przyroda i zabytki, to co może przyciągnąć turystę do zimnej i wietrznej krainy, gdzie często pada deszcz? Tylko seks. Jak się patrzy na Irlandczyków i Irlandki, to oczywiście opadają człowieka różne wątpliwości, ale jak sobie wytłumaczy, że to taka konwencja, w dodatku czeska, to przyjdzie mu łatwiej kupić bilet na samolot.

Nie tylko seriale na Netflixie zaczynają naśladować kino czeskie. W ślad za nimi podążają też polskie programy informacyjne i publicystyczne. O tym, że publicystyczne to każdy mniej więcej rozumie. Głównymi bohaterami wszelkich poważnych publicystyk w Polszcze są panowie Czarnecki, Libicki, Biedroń, albo pani Jachira, ewentualnie ta druga w rudej peruce, co ją ostatnio zaczęli pokazywać. I nikogo nie muszę tu przekonywać, że chodzi wyłącznie o to, by kopiować w studio schematy z czeskich filmów. Takich, jak „Mareczku podaj mi pióro” czy „Wampir z Feratu”. Bo „Szpital na peryferiach” wyprzedziliśmy w pełnym galopie już dawno. Ludzie zaś udający Milosza Kopecky’ego występują u nas wprost na ulicy gromadząc wokół siebie raz większy, raz mniejszy tłumek. Czasem są nawet w coś przebrani, a to w mundur, a to w kitel lekarski, a to w jakieś inne wdzianko. I to jest traktowane z całą powagą, dokładnie tak, jak ten serial, kiedy go pierwszy raz puścili w latach osiemdziesiątych. Wszyscy oni w dodatku wstydliwie ukrywają różne fragmenty swojej przeszłości zawodowej i towarzyskiej, nie rozumiejąc wcale, kim był człowiek, którego naśladują. Milosz Kopecky, czeski aktor, najpełniej wyrażał idee rządzące czeskim kinem, a co za tym idzie najpełniej też wyrażał idee rządzące tymi, co czeskie kino naśladują dziś w Polsce. Kopecky to był konfident, nie cofający się przed niczym, żeby tylko zająć najlepsze miejsce w różnych obsadach filmowych. I on się z tym specjalnie nie krył. Tak się jednak ustawiał, że grał zawsze postaci charakterystyczne, którym nie można było niczego zarzucić, albowiem ujawniała się w nich najpełniej konwencja kina czeskiego. Czy to w „Lemoniadowym Joe” czy w „Szpitalu na peryferiach” Kopecky, wzbudzał sympatię i entuzjazm. Raz był przestępcą, raz lekarzem szydercą o dobrym sercu, a wszystko to zasłaniało jego prawdziwe życie – egzystencję komunistycznego donosiciela, który podpisał tak zwaną Antykartę 77, uznając najwyraźniej, że to jeszcze jedna rola, którą musi odegrać. Niestety okazało się, że kiepski dramaturg i jeszcze gorszy polityk – Havel – oraz jego koledzy, wymyślili dla Kopecky’ego inną konwencję. No i skończył on w domu wariatów, nie rozumiejąc najwidoczniej, że to, co najlepsze w czeskim kinie, odchodzi w przeszłość. Jak widzimy dziś, nie odeszło bezpowrotnie, a jedynie na chwilę. I znów wraca w najróżniejszych, nieraz bardzo barwnych odsłonach.

Wczoraj, na przykład, w codziennym programie pod tytułem „Wiadomości” pokazywali różne makabry ze świata. A to wojnę na Ukrainie, a to jakieś polityczne podstępny, a to wypchanego i całkiem do siebie podobnego Łukaszenkę, który poruszał się i mówił, jak robot z prozy Karela Czapka. Na koniec zaś przywalili konwencją z klasycznego czeskiego kina. Pokazali, że gdzieś na Pomorzu, jakaś rodzina pokłóciła się o grób. Matka miała w tym grobie męża i dziecko, świeć Panie nad ich duszami, a zła siostra wpakowała tam jeszcze szwagra. Na co zgodził się, nie lubiący kłopotów, ale ciekawie zawsze przyglądający się banknotom, zarządca cmentarza. Patrzyłem na to z niedowierzaniem, ale wszyscy w tym materiale byli poważni. Żaden Kopecky nie wyskoczył zza grobu i nie uspokoił mnie, że to tylko taka konwencja. Wszystko szło naprawdę, w czasie rzeczywistym, a na koniec powiedzieli, że do lipca będzie ekshumacja i tego szwagra gdzieś przeniosą. Mam nadzieję, że TVP nie przeprowadzi w tej sprawie dziennikarskiego śledztwa i nie ruszy tropem szczątków. To nie koniec jednak. Najlepsze zostawili w tych „Wiadomościach” ma koniec. Oto – ogłosił prowadzący z tajemniczą miną – dziś mija, proszę Państwa, czterdzieści lat od premiery kultowego filmu „Wielki Szu”! Po czym pokazali Szapołowską w halce, jak snuje się po domu i Nowickiego, który wyszedł z więzienia w garniturze od Armaniego i nowiutkich lakierkach. I to, jak pamiętamy z tego filmu, który każdy z całą pewnością widział, było odegrane całkiem serio. W latach osiemdziesiątych bowiem nikt nie uprawiał w polskim kinie czeskich konwencji, a to przez romantyczne usposobienie naszego narodu, który mógłby nie zrozumieć czym w ogóle jest konwencja. No i jakby się trafił jakiś polski Kopecky, który poczynałby sobie jak ten czeski, to raczej by nie przetrwał. Mogłoby się nawet zdarzyć, że ktoś zdzieliłby go butelką w łeb wprost na ulicy. Stąd właśnie wszyscy nasi najwybitniejszy aktorzy i reżyserzy, znani są jako opozycjoniści. I status ten jest co kilka lat potwierdzany i pieczętowany nowymi jakimiś paktami. No, ale ileż razy można świętować premierę „Wielkiego Szu” czy innych, wybitnych dzieł rodzimej kinematografii? Zwłaszcza, że na ekrany wchodzą inne, które – w założeniu przynajmniej – uciekają od czeskich konwencji. Takie, jak choćby omawiany tu film „Tak, żeby nie było śladów”. Tego jeszcze nie wiemy, ale widzimy, że jest taka potrzeba – by te rocznice premier świętować. No, ale filmy się starzeją. I nikt dziś, poza jakimiś kompletnymi odklejeńcami nie będzie oglądał przygód Szczepcia i Tońcia. Istnieje jednak potrzeba wskazywania ciągłości kulturowej. I tego niestety nie można czynić w konwencji pogrzebowej, bo będzie tak, jakbyśmy oglądali zabytki irlandzkiej prowincji w największy deszcz. A na koniec jeszcze wpadli w sam środek jakiegoś rodzinnego konfliktu o pochówek szwagra. Żeby tę ciągłość wskazać i ludzi nieco rozpogodzić, a o to zdaje się chodzi, potrzebna jest konwencja. I ona musi być wzięta wprost z czeskiego filmu, a nie dość tego – ona musi być nawet tam, gdzie jej z pozoru nie widać. Tak, jak w tym filmie o zamordowaniu Grzegorza Przemyka.

Za tydzień, w Środę, o 18.30, a nie o 18, jak pisałem, w klubokawiarni Babel, w Warszawie, odbędzie się wieczór autorski Tomka Bereźnickiego. Wcześniej – o 17.00 – będzie kuratorskie oprowadzanie po wystawie na placu Grzybowskim.

W czwartek – 25 maja, o 18.00, w pałacu w Ojrzanowie pomiędzy Grodziskiem, a Tarczynem, odbędzie się mój wieczór autorski. Wszystkie książki dostępne będą w promocji.

maj 162023
 

Przyznam, że byłem zdziwiony tak słabą reakcją komentatorów na wczorajszy tekst. Być może dzieje się tak, albowiem stary, wypracowany w salonie24 sposób komunikacji, polegający na zastosowaniu głębokiej ironii, odchodzi w przeszłość, a dominować zaczyna jeszcze starsza, stworzona w PRL metoda przekazywania informacji. Sam nie wiem. Proszę Państwa, film, o którym pisałem wczoraj, w ogóle nie powinien powstać, jeśli autor książki na podstawie której został on nakręcony i reżyser rozumieliby cokolwiek i mieli dobrą wolę. Jednak film powstał i został wyemitowany. To zaś eliminuje dobrą wolę z tego układu, ale nie eliminuje rozumienia. I tego musimy się trzymać. Film ten, jak inne dzieła zrobione w Polsce Ludowej, ma pewien czytelny schemat. Nazwijmy go dystrybucyjnym, bo nie chodzi o schemat narracyjny. Używany jest zaś ów schemat do łatwiejszego przepychania treści propagandowych. To jest metoda rodem wprost z kapowników agitatorów. Szczegóły wyglądają następująco – na kanwie całkowicie prawdziwych wydarzeń, lekko czasem zmodyfikowanych, zbudowana jest całkowicie fikcyjna i dęta historia jakichś emocji. Tak jest w filmie o zamordowaniu Przemyka i tak było we wszystkich komunistycznych produkcja do „Piątki z ulicy Barskiej” zaczynając, na „Tygrysach Europy” kończąc. Żaden film, a także żadna książka napisana w PRL nie mówiła prawdy o czasach i ludziach, choć prawdę tę usiłowała wskazywać. Opisane wyżej emocjonalne zabezpieczenie służyło bowiem do tego, by ostrzec ewentualnych interpretatorów – spróbujcie w tym filmie zobaczyć coś innego niż chcemy, to dopiero dam wam popalić.

Najlepszym przykładem takiego obrazu jest omawiany po tysiąckroć film „Nóż w wodzie”, który okrzyknięty został arcydziełem. Jest to opowieść o przygodach reżimowego dziennikarza i wysłanego na wakacyjny przegląd legowisk młodzieżowych tajniaka, udającego zabłąkanego turystę z plecakiem. Obaj kłócą się o kobietę i płyną łódką po Mazurach. To jest absurd, ale nikomu on nie przeszkadzał, albowiem główne przesłanie filmu znajdowało się poza nurtem narracji. Ono się w zasadzie ujawniało w recenzjach. Wszyscy chcieli by film ten opisywał świat, w którym oni żyją. Tymczasem takiego świata nie było. On się może ujawnił, wyłonił z continuum czasoprzestrzennego, dekadę później, ale był kontrolowany i hermetyczny. W momencie, kiedy powstawał film, historie o samochodach, łodziach żaglowych i mężczyznach rywalizujących o kobietę nie mogły się zdarzyć. Choćby z tego powodu, że w sklepach nie było za wiele do jedzenia i wyprawa na Mazury, byłaby z konieczności udręką, polegającą na ciągłym zdobywaniu żywności. Panowie zaś, miast rywalizować, musieliby współpracować, żeby w ogóle coś jeść.

No, ale ludzie nie chcieli tego widzieć, albowiem ich marzeniem było przeżywanie takich samych przygód jak bohaterowie filmu. I tak było ze wszystkimi innymi filmami, które dziś uważane są za „kultowe”. Tak samo było z książkami. Rynek propagandy dokonywał też segmentacji, była więc propaganda dla dorosłych, jak „Nóż w wodzie” i dla dzieci, jak „Czterej pancerni” czy „Pan Samochodzik” albo „Wakacje z duchami”. Dzieci tak bardzo chciały przeżywać przygody identyczne jak bohaterowie, że poza tym przemożnym pragnieniem, wyrywającym ich na godzinę z upiornego świata, w którym żyły, nie liczyło się nic. I tak samo było z dorosłymi.

Dziś ta metoda powraca, ale my nie możemy jej zdemaskować, po pierwsze dlatego, że bezczelność tych niby twórców zamyka nam usta. Po drugie dlatego, że reakcje na nowe produkcje są dokładnie takie same jak w PRL. Ktoś powie, że tak właśnie działa przemysł filmowy wszędzie. Tak, tylko nie wszędzie ludzie wychodzący z kina odnajdywać się muszą w jakimś przedsionku piekła.

Wszyscy wiemy, że szkoła w PRL nie wyglądała tak, jak to było opisane w książkach Niziurskiego i Ożogowskiej. Te bowiem zostały napisane po to właśnie, by przykryć prawdę o patologicznym charakterze tej szkoły. Było to i jest nadal tak skuteczne, że ludzie  daliby się pokroić za swoje złudzenia. Jest nawet gorzej, oni gotowi są walczyć na śmierć i życie w obronie jawnych kłamstw, które kiedyś tam, sprawiły, że poczuli się trochę lepiej.

Codziennie więc możemy przekonywać się, jak skuteczna była peerelowska dystrybucja złudzeń. A po omawianym tu wczoraj filmie dobrze widzimy, że jest ona stosowana także dzisiaj.

Ludzie wierzą, w szlachetnego Jurka, który był najlepszym przyjacielem zamordowanego Grzesia, a do tego generał Kiszczak nazywał go degeneratem, co od razu zdobywa dlań serca wszystkich. Nie widzą jednak, że jego ojciec to pilot bojowego myśliwca, który – za pozwoleniem wszystkich instancji – prowadzi sobie w najlepsze farmę królików. Matka zaś ma zakład fryzjerski, który rzekomo założyła posługując się fałszywym dyplomem mistrzowskim. Nie chcę ciągnąć tego wątku dalej, ale dla tych co żyli w PRL i czytają między wierszami sprawa jest oczywista.

O czym świadczy ten film? O tym chyba, że nawet najbardziej ponure i deprawacyjne historie rodem z Polski Ludowej, mogą być przeinaczone i opowiedziane tak, że pozbawią odbiorcę wszystkich moralnych drogowskazów. I będzie on nazywał zło dobrem, a podstęp szlachetnością. Metoda została wypracowana dawno temu i jest niczym lustro z baśni Andersena o Królowej Śniegu. Stłukło się na tysiąc kawałków, a kiedy jeden z nich trafi pod powiekę jakiegoś człowieka ten widzi wszystko wykoślawione. I tak jest z nami. O tym, by to zmienić mowy być nie może. Po zarówno poważna, jak i szydercza walka z tym monstrum powoduje, że jak spod ziemi wyrastają jego obrońcy. Zostali tak wychowani, tak wytresowani, że nie są w stanie wyjść poza schemat operacyjny peerelowskiej twórczości. Nie są nawet zdolni do zadrwienia z własnej głupoty, albowiem poza tą głupotą nie mają nic.

Niestety lepiej nie będzie, albowiem klucz do zmiany tego systemu, czyli dystrybucja jest dziś tak samo opanowana przez czerwonych jak dawniej. I nie ma doprawdy różnicy, że niektórzy z nich określają się jako sympatycy PiS. Na jesieni, kiedy PiS wygra wybory, już wszyscy będą zwolennikami PiS, a produkcje rodem z PRL i ich ponure naśladownictwa nadal będą emitowane we wszystkich kanałach państwowej telewizji. Kraj bowiem zmierzał będzie do sukcesu, a jak kraj zmierza do sukcesu, to lepiej nie zawracać sobie głowy głupstwami. Przynajmniej do momentu, kiedy ktoś tego sukcesu nie zakwestionuje naprawdę, tak jak to się stało 10 kwietnia 2010 roku.

Można rzec, że sprawy te się nie łączą. Aha, akurat. Pielęgnowanie i kolportowanie złudzeń, za pomocą państwowego systemu dystrybucji, zawsze kończy się tak samo. Tylko winnych nigdy nie można pociągnąć do odpowiedzialności, albowiem oni powiedzą zawsze jedno – chcieliśmy dobrze, stymulowaliśmy emocje. W takim wypadku wypada więc milczeć, albo uznać za winnych, tych, którzy nie zawinili. I to jest wygodne, a także należy do trwałego dziedzictwa Polski Ludowej, która żyje w najlepsze w naszym telewizorze i wychodzi stamtąd każdego niemal wieczoru, jak zjawy z odbiornika w zapomnianym już nieco amerykańskim filmie „Duch”. Tyle, że tam – w Ameryce – człowiek wychodząc z kina spotykał uśmiechniętych ludzi i przyjaznych policjantów. Nie musiał wracać dwa kilometry ciemną ulicą w deszcz do domu, w którym akurat wyłączyli prąd.

Rasowy peerelowski konfident zawołałby teraz – są gorsze rzeczy niż wyłączanie prądu mięczaku, na przykład obóz koncentracyjny, albo głód w Etiopii! Jasne, ale one nie potrzebują uwiarygodnienia, tam króluje już tylko prawda. Goła i upiorna.

Obejrzyjcie sobie jeszcze raz ten film o zamordowaniu Przemyka, a potem wszyscy spokojnie czekajmy na to, czym jeszcze poczęstuje nas telewizor.

Ponieważ wydanie nowości czyli nawigatora i książki o Fenicjanach ciągle się opóźnia, postanowiłem zrobić w tym miesiącu jeszcze jedną promocję. Potrwa ona dwa tygodnie, dokładnie do mojego spotkania autorskiej w Ojrzanowie – 25 maja. Oto książki z obniżonymi cenami:

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/plan-marshalla-w-gospodarce-dwoch-kontynentow/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wielki-zywoplot-indyjski/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zle-czasy-pamietnik-stanislawa-karpinskiego-z-lat-1924-1943/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/proces-eligiusza-niewiadomskiego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sw-andrzeja-boboli/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/emmanuel-malynski-nowa-polska-reforma-agrarna-przeciwko-wlasnosci-prywatnej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

 

 

Co można robić w Grodzisku w dniach 1-2 lipca?

 Możliwość komentowania Co można robić w Grodzisku w dniach 1-2 lipca? została wyłączona
maj 152023
 

Wtedy bowiem odbędą się nasze targi w Mediatece. Poza tym oczywiście, że należy je odwiedzić, choćby po to, by zobaczyć jak prezentuje się pracownia „Sztuka cięcia”, która dziś ma zaprezentować tu swoje prace. Można zatrzymać się w jednym z pensjonatów lub hoteli wokół miasta, bo w samym mieście, jak napisała Matka Scypiona, miejsc już nie ma. Nie jest to spodowowane szalonym zainteresowaniem naszymi targami, ale tym, że Grodzisk jest miejscem niezwykle atrakcyjnym. Położony jest blisko Warszawy, skąd łatwo dojechać samochodem i pociągiem. Posiada kilka dużych terenów rekreacyjnych, a także indywidualny transport miejski w postaci rowerów i hulajnóg. Jeśli ktoś chce zostać na dłużej, może się wybrać do term w Mszczonowie, które widać z trasy S8, a jeśli ma ochotę to także do wielkiego kompleksu Suntago pod tymże Mszczonowem, ale od innej strony. Jeśli ktoś chce przenocować skromnie na pewno znajdzie odpowiednie miejsce, jeśli ma ochotę na coś bardzo luksusowego, może się zatrzymać w jednym z hoteli. Nieopodal jest pałac w Radziejowicach, gdzie można podjechać autem. Jedzie się przez Kuklówkę, gdzie mieszkał Józef Chełmoński. W Ojrzanowie, gdzie 25 maja odbędzie się mój wieczór autorski, malarz jest pochowany. Jeśli chodzi o to, co dawniej nazywało się zapleczem gastronomicznym, to w Grodzisku można znaleźć wszystko z wyjątkiem dań tajskich i rosyjskich. Restaurację tajską dobił covid, a rosyjską, położoną przy drodze do Radziejowic, sam nie wiem co. Może słaba promocja. Poza tym wszelkie inne rodzaje kuchni są tu dostępne. W samej Mediatece, jest restaruracja Park, a obok, z drugiej strony parku, restauracja Piknik. Ci co byli w zeszłym roku wiedzą, że jest przyjemnie, smacznie i spokojnie. Obok jest komenda powiatowa policji i sąd rejonowy. Przyjechać może każdy, ale jak ktoś chce ze mną polemizować na tematy polityczne i wyjaśniać mi, że błądzę uprawiając taką, jak do tej pory politykę, niech lepiej zostanie w domu.

Ponieważ wydanie nowości czyli nawigatora i książki o Fenicjanach ciągle się opóźnia, postanowiłem zrobić w tym miesiącu jeszcze jedną promocję. Potrwa ona dwa tygodnie, dokładnie do mojego spotkania autorskiej w Ojrzanowie – 25 maja. Oto książki z obniżonymi cenami:

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/plan-marshalla-w-gospodarce-dwoch-kontynentow/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wielki-zywoplot-indyjski/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zle-czasy-pamietnik-stanislawa-karpinskiego-z-lat-1924-1943/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/proces-eligiusza-niewiadomskiego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sw-andrzeja-boboli/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/emmanuel-malynski-nowa-polska-reforma-agrarna-przeciwko-wlasnosci-prywatnej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

maj 152023
 

Dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi, podaję na samym początku ważną informację – wyrazy „oszuści pretensjonalni” to nawiązanie do tytułu jednego z filmów nurtu „moralnego niepokoju” zatytułowanego „Aktorzy prowincjonalni” wyreżyserowanego przez znaną opozycyjną reżyserkę Agnieszkę Holland.

Dlaczego taki zabieg zastosowałem? Sami musicie ocenić, ja Wam zagadek rozwiązywał nie będę. Od tego są mistrzowie pióra i kamery.

Teraz powiem o co chodzi z tym rozwarstwieniem. Jak byłem na studiach – historia sztuki – rozwarstwialiśmy kościoły. Konkretnie zaś kolegiatę wtedy, a dziś katedrę w Świdnicy. W tym rozwarstwianiu chodzi o to, by wskazać co w kościele pochodzi ze średniowiecza, a co z okresów późniejszych. Jest to przyjemna i w zasadzie bezcelowa zabawa. No, ale jako metoda może się przydać w innych okolicznościach.

Teraz do rzeczy. Jak to wielokrotnie deklarowałem nie miałem i nie mam zamiaru zajmować się tematami z górnej półki lub jak kto woli ze szczytu listy rankingowej. Przyczyny są oczywiste i każdy je rozumie. Czasem jednak robię wyjątek, ale tylko wtedy kiedy te tematy wchodzą mi do domu przez telewizor i są jeszcze nachalnie lansowane w Internecie. Wczoraj, dla przykładu, puścili nowy film o sprawie Przemyka, który nosi tytuł „Tak, żeby nie było śladów”.

Nie miałem zamiaru oglądać tego filmu, bo wolałem po raz kolejny obejrzeć doktora House’a, który mnie odpręża. A przypadkiem jeszcze trafiłem na Jana Monczkę w serialu „Tulipan”, gdzie tenże Monczka odgrywał Jerzego Juliana Kalibabkę. Wyłączyłem po piętnastu minutach, bo to jest coś znacznie gorszego niż powieść „Pan Samochodzik i Winnetou”.  No i tak trafiłem na film o Przemyku. Było już po pobiciu i śmierci i akurat zaczynał się pogrzeb, który prowadził ksiądz Popiełuszko. Gangsterzy zaś z Kiszczakiem na czele i Jaruzelskim pokazanym jako komunistyczna pytia, zaczynali ustalać swoją wersję wydarzeń. Czynili to w taki sposób, byśmy nie mieli wątpliwości, że aktorzy kogoś udają. Jaruzelski gadał jak Jaruzelski z telewizji, a Kiszczak też tak dziwnie skrzeczał. Pogrzeb, który przerodził się w całkiem nie zaplanowaną demonstrację polityczną, stał się dla nich problemem – to nam chciał pokazać reżyser. Cały film zaś jest o tym, jak aparat bezpieczeństwa uwiarygodnił, absurdalną narrację i uczynił ją obowiązującą.

Dziś od rana czytam sobie w co tam w wiki napisane jest o sprawie Przemyka. Otóż w zasadzie nic. Jeśli porównać to, co jest w filmie z tym, co jest w sieci, to w sieci nie ma nic. Od razu więc rodzi się pytanie – jedno z tych rozwarstwiających – kto kłamie – Internet czy reżyser, który głównym bohaterem uczynił Jerzego Popiela, starszego kolegę Grzegorza Przemyka. Ten Popiel ma być głównym świadkiem w sądzie, a SB ma nie dopuścić do tego, by złożył zeznania obciążające milicjantów. Czyli, mówiąc językiem dzisiejszym, musi stworzyć narrację, którą będzie mógł swoim autorytetem uwiarygodnić generał Kiszczak. Po co w ogóle to robić? Tego właśnie nie wiemy. Prokurator, krajowy który w tym filmie działa – z przyczyn koniunkturalnych – przeciwko milicji mówi w pewnym momencie do Kiszczaka – spieprzyliście sprawę towarzysze, trzeba było posadzić dwóch gamoni z Zamojskiego i sprawa byłaby załatwiona. No, ale nie była, najwyższe czynniki wraz z Jaruzelskim zaangażowały się w to, by nie posadzić dwóch gamoni z Zamojskiego, którzy zabili niewinnego chłopaka. Tak to wygląda w filmie, no chyba, że reżyser kłamie.

Wracajmy do głównego bohatera tego obrazu – Jerzego Popiela. Po co go reżyser wymyślił? Nie mógł zrobić filmu samym Przemyku? Pewnie mógł, ale ktoś mu doradził, żeby zrobił o Popielu, który – powtórzę – nie istniał. Nieistniejący, a najważniejszy świadek procesu przeciwko aparatowi przemocy PRL, określony jest w czasie narady u Kiszczaka słowami takimi oto – przestępca, degenerat, śmieć. Nie oglądałem początku filmu więc nie wiedziałem o kogo chodzi. W trakcie projekcji okazało się, że ojciec nieistniejącego w rzeczywistości, głównego bohatera filmu o śmierci Grzegorza Przemyka, najważniejszego świadka, jest oficerem sił powietrznych w stopniu, o ile dobrze zauważyłem kapitana. Łał! Czy aby na pewno towarzysz Kiszczak zważył słowa nazywając jego syna degeneratem? I chyba jeszcze złodziejem go nazwał, a na pewno narkomanem. No nie wiem. Ojciec nieistniejącego świadka, grany przez Jacka Braciaka, ma jeszcze fermę królików. Matka zaś ma zakład fryzjerski w Siedlcach. Widzimy więc, że ludzie ci należą do establishmentu, w mieście położonym obok innego miasta – Mińska Mazowieckiego – gdzie znajduje się jedno z ważniejszych lotnisk wojskowych w kraju. SB zaczyna prześladowanie i szykany tych ludzi. Oni zaś próbują namówić swojego syna, by zmienił zeznania i zwalił wszystko na sanitariuszy, którzy wieźli Przemyka do szpitala. Ci się bronią początkowo, ale są skończonymi gamoniami. I jednemu udaje się wmówić, że powinien się przyznać do niepopełnionej zbrodni. Straszą go, że jak się nie przyzna to jego teściowie zostaną odwołani z placówki dyplomatycznej w Rzymie, a jego syn Piotruś zostanie rozsmarowany na asfalcie. Eskalacja gróźb idzie w tym kierunku, który wskazałem – najpierw odwołanie teściów z Rzymu, potem zamordowanie dziecka. To jest trochę demaskujące i w mojej, być może błędnej, ocenie  wskazuje na to iż reżyser miał dostęp do jakichś dokumentów sprawy, do których wglądu nie mieli redaktorzy wiki, ale papiery te przeczytał całkiem bez zrozumienia. No jak teściowie sanitariusza pół debila mogli być na placówce w Rzymie? Weźcie się ludzie zastanówcie. To jest, w mojej, być może błędnej ocenie, możliwe tylko wtedy, jeśli przyjmiemy, że ten sanitariusz w ogóle nie był sanitariuszem, a tylko takiego udawał.

Z tym wymuszeniem zeznań na sanitariuszach jest pewien kłopot, bo jak wieźli Przemyka do szpitala, gdzieś na oddział, który mieścił się na piętrze, to w windzie był windziarz. No i on też musiałby składać zeznania, które uwiarygodniłyby wersję odpowiadającą generałowi Jaruzelskiemu i generałowi Kiszczakowi. No i ten windziarz ma nazwisko w filmie. Nigdy nie zgadniecie jakie. Otóż on się nazywa Zychowicz. Nie wiem kto był konsultantem tego obrazu, ale szutnik z tego człowieka musi być pierwszej wody.

Od razu mi się przypomniało, jak kiedyś rozmawiałem z Barbarą Fedyszak Radziejowską i ona mi opowiadała, jak po zamordowaniu księdza Popiełuszki, przeszukali jej mieszkanie i wezwali na przesłuchanie, a oficer który je prowadził przedstawił się podając nazwisko Piotrowski. Podobna sytuacja.

Najciekawsze w tym filmie są relacje pomiędzy ojcem nieistniejącego świadka Jerzego Popiela, a matką zamordowanego Grzegorza Przemyka. Ona ukrywa Jerzego przed tym ojcem korzystając ze swoich kontaktów w opozycji. Konspira – rozumiecie. Ojciec zaś próbuje po licznych przygodach z milicją i SB, która chce wymusić na nim, by skłonił swojego syna – nie istniejącego nigdy – do złożenia zeznań satysfakcjonujących generałów.

Najlepsze jest jednak kiedy SB dowiaduje się, z listów, znalezionych w mieszkaniu Popielów, że Jerzy Popiel, nie istniejący nigdy, najważniejszy świadek, był kochankiem matki swojego najlepszego przyjaciela Grzegorza Przemyka. Ja przyznam, aż przysiadłem. To ci dopiero szarża reżyserska. Tu Komitet Prymasowski, ksiądz Popiełuszko celebrujący uroczystości pogrzebowe, mecenas Bednarkiewicz, jako pełnomocnik matki i nie istniejącego w rzeczywistości świadka Jerzego Popiela, a tu seks afera z pełnoletnim co prawda, ale jednak deczko młodocianym synem kapitana wojsk lotniczych z Mińska, którego Kiszczak nazywa narkomanem i degeneratem.

W pewnym momencie Braciak przychodzi o matki Przemyka i wprost mówi do niej, by skłoniła jego syna do zmiany zeznań. Skoro wciągnęła go do łóżka, to może i takiej sztuki dokonać. Ona jednak ubliża mu i wyrzuca go z domu. On zaś – i tu chyba reżyser już naprawdę przesadził – mówi, że pójdzie do prymasa i opowie jej także o innych uwiedzionych chłopakach, bo nie o jednego Jurka przecież chodzi.

Film jest utrzymany w klimacie kina moralnego niepokoju, dokładnie takim samym, jak film „Aktorzy prowincjonalni” wyreżyserowany przez znaną opozycyjną reżyserkę Agnieszkę Holland, tylko że tamten wszedł na ekrany kin już w roku 1979, a ten dopiero teraz. Trochę późno, ale lepiej późno niż wcale.

Po tej rozmowie z ojcem swojego młodego kochanka – nigdy nie istniejącego –  matka zamordowanego Grzegorza Przemyka, przeżywa załamanie nerwowe. Kiedy dochodzi do procesu, to ona – na oczach zdumionej publiczności – rezygnuje na piśmie z funkcji oskarżyciela posiłkowego. Pozostaje jednak moralnie czysta, albowiem – jak chce nam to powiedzieć reżyser – nie ma już siły by żyć.

Przypomnę raz jeszcze – film jest o prawdziwej zbrodni, a jego głównym bohaterem jest fikcyjny świadek, którego uwikłania, dotyczące też matki Przemyka – Barbary Sadowskiej – są pokazywane na tyle szczegółowo, byśmy się – sami z siebie – zaczęli zastanawiać czy to nie można był w tym filmie dać windziarzowi jakiegoś innego nazwiska? Na przykład – Piotrowski? Jest ono wszak o wiele bardziej popularne niż nazwisko Zychowicz. No, ale nie my widzowie decydujemy. Wszystko w filmie zależy przecież od reżysera.

Film kończy się ogłoszeniem wyroku uniewinniającego milicjantów i skazującego sanitariuszy, którzy przyznali się do winy. Pokazują też brawurowe i bezkompromisowe wystąpienie Jerzego Popiela, najważniejszego świadka, który nie dał się złamać, był bowiem najlepszym przyjacielem Przemyka. Mówię o wystąpieniu świadka, który nie istniał. Wskazuje on morderców wprost, nie zważa na groźby prokuratora – strasznej baby w lisiej czapie. No, ale sąd uniewinnia milicjantów. Matka Przemyka zaś, już w ostatnich sekwencjach filmu odczytuje na schodach swój wiersz o zamordowanym dziecku, a obok stoi ksiądz Jerzy Popiełuszko.

Powiem tak – każdy powinien obejrzeć ten film, bo jest on świetny. Najlepsze zaś jest w nim to, że ani razu nie pokazano Jerzego Urbana, ani też nie wspomniano o lekarce Barbarze Makowskiej-Witkowskiej, która została oskarżona o napadanie na pacjentów i okradanie ich. Potem przesiedziała rok w więzieniu, ale została uniewinniona, wyrok zatarto i mogła znów pracować. Tych osób nie ma, ale jest – nigdy nie istniejący – Jerzy Popiel, przyjaciel Przemyka z Siedlec. Jeśli chodzi o Urbana, to mam taką teorię – mogli go nie pokazać w filmie, bo był on wszak zaprzyjaźniony ze znaną opozycyjną reżyserką Agnieszką Holland.

Kiedy wpiszemy nazwisko Jerzy Popiel w gugla, otrzymamy biogram lotnika Jerzego Popiela, a także informację, że pierwowzorem postaci był Cezary Filozof, przyjaciel Przemyka zatrzymany z nim razem przez milicję. Kiedy wpisujemy w gugla hasło „Cezary Filozof” otrzymujemy biografię Cezarego Wodzińskiego, najwyraźniej nie związanego ze sprawą Przemyka, a także to

https://wilno.tvp.pl/54865141/37-lat-temu-ogloszono-wyrok-w-sprawie-zabojstwa-maturzysty-grzegorza-przemyka

No i informację, że prawdziwy Cezary Filozof mieszkał w Radomiu na Gołębiowie. To super, bo w Radomiu jest prawie tak samo ważne lotnisko, jak to w Mińsku Mazowieckim, powiat siedlecki.

Jak wnosić możemy z artykułu pod linkiem, prawdziwy Cezary Filozof żyje i nawet udzielał się w radio, opowiadając o sprawie. Czy wobec tego reżyser nie przesadził czasem tworząc tak szaloną narrację? Nie żyje Grzegorz Przemyk, nie żyje ksiądz Popiełuszko, nie żyje Barbara Sadowska, Barbara Makowska-Witkowska też nie żyje, a on robi film o tym, że Jurek Popiel, którego pierwowzór akurat żyje, był kochankiem matki Przemyka? W dodatku nie jedynym młodocianym kochankiem? Czy ci ludzie całkowicie powariowali? Pierwowzór postaci Jerzego Popiela powinien teraz pozwać reżysera do sądu. Bo jak inaczej? To są wszak niemożliwe rzeczy. Piszą, że śledziło go 240 agentów, a reżyser filmu „Tak, żeby nie było śladów” robi z niego żigolaka, a z matki Przemyka starą, pardon, kurwę? I dokłada do tego księdza Popiełuszkę?

Publiczność zaś internetowa i młodociani recenzenci wyją z zachwytu nad grą aktorów? Czy oni nie widzą, że ten scenariusz się rozłazi w rękach? Może. Równie prawdopodobne jest jednak to, że to my czegoś nie widzimy, a oni widzą i wiedzą dokładnie wszystko. Przede wszystkim zaś wiedzą jak zareagować właściwie na taki film.

Dziękuję za uwagę.

Przypominam, że 24 maja, w klubokawiarni Babel o godzinie 18, chyba, w Warszawie, odbędzie się spotkanie z Tomkiem Bereźnickim. Następnego dnia – 25 maja, o 18, w pałacu w Ojrzanowie, między Tarczynem, a Grodziskiem Mazowieckim, odbędzie się mój wieczór autorski.

maj 142023
 

Ponieważ jest wreszcie wiosna i połowa maja i wszystko kwitnie, napiszę dziś tekst trochę inny niż zwykle.

Byłem nad Narwią, jak wiecie i tak naprawdę, pierwszy raz widziałem tę rzekę z bliska. A rzeki i w ogóle wody płynące fascynowały mnie zawsze. Często śnią mi się strumienie. A nigdy, na przykład, nie śniło mi się, że latam. To dziwne, zważywszy choćby na to, jak wielu ludzi lubi opowiadać o swoich snach i jak długo je pamiętają.

Narew jest zupełnie inna niż wszystkie rzeki, które do tej pory widziałem. Myślę, że jest rzeką ze snu. Jak ktoś się wychował nad Wieprzem i Wisłą, a lubił łowić ryby i często siadywał na brzegach tych dwóch rzek, taka Narew jest zjawiskiem nieziemskim. Brzeg Wisły był inny każdego roku. Na wiosnę w ogóle nie było mowy o tym, żeby – po zjechaniu rowerem z wału – znaleźć jakieś miejsce i tam posiedzieć. Rzeka miała ponad kilometr szerokości. Była ogromna. Błoto po wiosennym wylewie sięgało wału, trzeba było chodzić w gumowcach. Rower, po przejechaniu tych stu czy stu pięćdziesięciu metrów które dzieliło wał od samego brzegu, wyglądał jakby przeszedł szlak bojowy od Lenino do Berlina.

Woda podchodziła pod sam brzeg, naniesione przez nurt gałęzie kryły się tuż przy nim i w zasadzie nie było mowy o tym by spokojnie łowić ryby, bo zestawy ciągle się rwały. Wiosną czasem jeździliśmy na płocie.

Wisła najlepsza jest latem. Obsychają łąki, woda opada, podwodne przeszkody wynurzają się z nurtu, tworzą się zakola, plaże, gdzieniegdzie można wejść do wody i pomaszerować prawie do połowy szerokości rzeki. No, ale lepiej nie podejmować takiego ryzyka od strony wschodniej, bo tam jest najgłębiej. Plaże i wypłycenia zwykle są przy zachodnim brzegu. Jesienią Wisła też ma swój urok, we wszystkich dołach, które zostały po wiosennym wylewie, znacznie opadła i w każdym z nich są szczupaki. Łowi się je tak jak na zwykłych bajorach, gdzieś wśród bagien. Dawne czasy, które przypomniały mi się, kiedy zobaczyłem rzekę Narew.

Wieprz jest rzeką inspirującą, szczególnie w okolicy Bobrownik, ale lepiej nie schodzić tam na pastwiska, które są od strony miasteczka. Wyglądają zachęcająco, nie ma na nich wysokiej trawy. Wszystko tam jest jednak zanieczyszczone, żeby nie wyrazić się gorzej. Najlepiej więc postać sobie na moście i pogapić się w nurt. Dalej, za Niebrzegowem, przy samym zakręcie do Bonowa,  jest jeszcze ciekawiej, ale jest to jedyne miejsce w okolicy, gdzie można postawić samochód w rzadkim sosnowym lesie. Wszyscy więc tam przyjeżdżają, urządzają grille, palą ogniska, zostawiają masę śmieci i płoszą ptactwo na ciągnących się wokół rzeki bagnach. Te są zaś bardzo malownicze, wręcz filmowe, ale żeby tam coś nakręcić trzeba by przegnać tych nieszczęsnych ludzi. Wieprz jest w tym miejscu bardzo płytki. Uwaga! Nie wolno włazić do niego w zakolach, bo tam akurat jest głęboki, ale na prostych odcinkach da się go przejść nie mocząc pośladków. Woda, o każdej porze roku, tak samo jak w Wiśle, jest biała i nieprzejrzysta. Im dalej w górę rzeki tym brzeg jest wyższy. Miejscowi mają idiotyczny zwyczaj grodzenia brzegów, choć nie wolno tego robić, bo każdy musi mieć dostęp do rzeki. Kajakarze są częstym widokiem, co denerwuje wędkarzy i ptactwo wodne.

Najbardziej rozczarowującą rzeką jest moim zdaniem Pilica. Wynika to chyba wprost z niezrozumienia przez władze samorządowe czym dla miasta lub okolicy jest rzeka. Pilica pod Sulejowem, jeśli nie liczyć odcinka od mostu do klasztoru, jest po prostu zaniedbana. Można by ją porównać do odcinka Wisły pomiędzy Stężycą a Pawłowicami, ale tam jest licząca sobie 18 km ścieżka rowerowa prowadząca koroną wału i druga na dole. Jedzie się przy kolejnych, wyłaniających się z zarośli starorzeczach, jest cicho i człowiek płoszy tylko białe czaple i stada gęsi. Nad Pilicą są po prostu krzaki, marna ścieżka i drzewa zasłaniające widok na klasztor. Krótki odcinek przeznaczony do spacerów nie nadaje się do nich tak naprawdę, albowiem jest tak samo brudny jak brzeg Wieprza przy moście w Bobrownikach. Nie inaczej jest z Pilicą w Nowym Mieście. Prawy brzeg rzeki jest w zasadzie niedostępny. Oddzielają go od miasta kompleksy stawów, lewy, przy którym jest jakaś przystań, to niska łąka pełna śmieci i ciągnące się he, hen, trzcinowiska z ukrytymi w nich stanowiskami wędkarzy. Nie wygląda to dobrze. Widok znad rzeki jest za to niezły. Patrzymy na wzgórze nad miastem i widzimy tam zrujnowany, neobarokowy pałac, który możemy odnaleźć na okładce książki Nienackiego „Niesamowity dwór”. Pewnie nie ma szans, by go odbudować i coś w nim urządzić. Nie mówię, że od razu jakąś ekspozycję masońską, ale cokolwiek.

Wszystkie rzeki, o których napisałem to rzeki „białe”, chodzi mi o kolor wody. Można powiedzieć też, ze szare, jak ktoś jest znawcą kolorów. „Biała” jest też Odra, do której o wiele łatwiej podejść niż do Wisły, na znanym mi odcinku. Bo w górze, Wisła zapewne jest dostępniejsza. Pod takim Tarnobrzegiem zaś wygląda na łagodną, bezpieczną rzekę, przyjazną wszystkim, którzy chcieliby się nad nią zatrzymać.

Cudowną rzeką jest Bóbr. Trochę niebezpieczną, bo odległość od źródeł w Sudetach, do niziny, przez którą się toczy do Odry jest stosunkowo niewielka, jak w przypadku wszystkich dolnośląskich rzek. Przez co Bóbr jest rwący, ale dość płytki, przynajmniej na tych odcinkach, które są mi znane. I ma dostępne brzegi, nie zanieczyszczone przez wracających z sobotnich imprez młodzieńców. Gdzieniegdzie, przez nurt przerzucone są małe, drewniane mostki. A w Bobrowicach nad rzeką rosną wielkie stare dęby.

Piękną rzeką jest Warta, którą oglądam zwykle z okien samochodu, kiedy jadę autostradą A2 na zachód. Ma twarde, dostępne brzegi, łagodny nurt i toczy się przez wielkie, podmokłe łąki. Nie widziałem niestety nigdy Noteci, ani rzek pomorskich.

Po ostatniej jednak krótkiej wizycie na Podlasiu wyznam Wam, że Narew i Bug są najładniejszymi i najbardziej inspirującymi rzekami w kraju. Są co prawda, niebezpieczne, głębokie, ale woda jest przefiltrowana przez złoża torfu, czysta i przez to obie rzeki są „czarne”. Najlepsze jednak jest to, że brzegi są dostępne na bardzo długich odcinkach. Można iść i iść i cały czas być nad rzeką. Wzdłuż Narwi można także jeździć rowerem. Nawet wiosną. Wędkarze nad Narwią są kulturalni i zostawiają naprawdę mało śmieci. W Tykocinie nad rzeką jest deptak, a dalej prowadzą ścieżki, ale całkiem suche, nie trzeba specjalnych butów, by się tam przechadzać.

Jest jeszcze wiele rzek w Polsce i nie nad każą uda mi się pojechać, ale każda – o tym wiem na pewno – jest silnie inspirująca. Dla mnie o wiele silniej niż góry, jeziora czy morze.

Na koniec ogłoszenie. W środę 24 maja w Klubokawiarni Babel odbędzie się spotkanie z Tomaszem Bereźnickim. Chyba o 18.00, ale pewności nie mam. Następnego dnia, w czwartek 25 maja, w pałacu w Ojrzanowie odbędzie się mój wieczorek autorski, początek o 18.00.

W dniach 1-2 lipca, w grodziskiej Mediatece zaś odbędą się drugie już Targi książki i sztuki.

maj 132023
 

Najpierw ogłoszenie, które wczoraj podałem źle. W środę 24 maja odbędzie się spotkanie z Tomaszem Bereźnickim – w Warszawie, w klubokawiarni Babel. Spotkanie to organizuje Muzeum Getta Warszawskiego i jest ono związane z najnowszym dziełem Tomka, czyli komiksem poświęconym Powstaniu w Getcie. W czwartek 25 maja, odbędzie się mój wieczór autorski w pałacu w Ojrzanowie, początek o 18.00.

Teraz do rzeczy. Nawet ktoś tak mało spostrzegawczy jak ja, zorientuje się, że pewne dostępne zmysłom zjawiska występują w parach. One wręcz się uzupełniają i tworzą konstrukcję, przypominającą nieco drobnoustroje chorobowe, która infekuje mózgi. Przykłady można mnożyć. Ot choćby ostatnio gazownia wypuściła szereg artykułów o tym, że młodzi ludzie zamiast dziecka, wolą mieć psa, czyli tak zwane psiecko. Oczywiście przetoczyła się przez sieć fala oburzenia, a „Polonia Christiana” napisała, że ktoś tam chciał, by papież pobłogosławił jakieś psiecko, ale się nie udało. Tych dwóch formatów nikt nie łączy, a powinien, albowiem jedyną odpowiedzią na to całe psiecko, powinno być jeszcze więcej dzieci. No i przede wszystkim głuche milczenie.

Od kilku dni media, także elektroniczne grzeją temat udziału polskiej wokalistki w konkursie Eurowizji. Ten konkurs od dawna jest czymś tak okropnym, że nie można patrzeć na uczestników i w zasadzie nie powinien nikogo interesować, ale jednak interesuje. Impreza, która jest wyznacznikiem złego smaku i artystycznej nędzy, promowana jest w głównym wydaniu Wiadomości, a ludzie, uważający się za poważnych, komentują w sieci te pokazy choreografii. Jak mnie wczoraj oświecił Toyah, chodzi o to, że tak zwana lewica, miała swojego kandydata, niejakiego Janna, ale „nasi” nie puścili go tam, bo wybrali dziewczynę syna Edyty Górniak, czyli tę całą Blankę. No i ona tańcuje na tej scenie, a inne błotne nimfy przewracają oczami z zachwytu. Popieranie tego szajsu zaś, ze względu na to, że tamten był kandydatem „lewicy” stało się z miejsca patriotycznym obowiązkiem. I mowy nie ma, by się pojawił jakiś głos rozsądku. Wszak trzeba się określić wobec najważniejszych zjawisk kultury.

Tak kretynka, co postawiła za publiczne pieniądze palmę na rondzie de Gaulle’a, umieściła teraz, za zgodą Trzaskowskiego, wielkie niebieskie jajo w środku miasta. Dorośli ludzi pieją z zachwytu nad tym szajsem i cmokają jeszcze, a patriotyczna prawica wyraża oburzenie. Czy ma jakąś kontrpropozycję? Może i lepiej, że nie ma, albowiem mogłoby to być jedno z dzieł Andrzeja Pityńskiego i dopiero mielibyśmy się z pyszna. Nie wygrzebalibyśmy się z tego nigdy, a to jajko ma tę zaletę, że jest zrobione z materiałów nietrwałych i sobie spokojnie zgnije na deszczu. Potem zaś Trzaskowski sporządzi protokół zniszczenia i sami dobrze wiecie co będzie, albowiem w dzień urodzin Barei pół Polski ekscytuje się wyimkami z filmu „Miś”, co jest kolejnym dodatkiem do komunikacyjnej paszy, którą przeżuwa miejscowa trzódka.

Nieprawdopodobną zupełnie sprawą jest ujawniana, właściwie co dzień, przemożna chęć uczestniczenia w tych ustawkach, demonstrowana przez ludzi zgłaszających pretensje do ilorazu. Dlaczego to się w ogóle dzieje? Albowiem ludziska wierzą, że dostępnymi sobie zmysłami, a także narzędziami pozyskanymi w czasie nauki w szkole i na wyższej uczelni są w stanie wyznaczyć kryteria oceny estetycznej w zasadzie wszystkiego. To jest niemożliwe, albowiem, kryteria takie nie są dostępne masom. Z chwilą, kiedy wychodzą ze sfery zainteresowań pojedynczego człowieka, ulatniają się jak eter. Nie ma ich, można za to w ich miejsce podstawić cokolwiek i temu czemuś udzielić gwarancji. Istotne jest – w tych dyskusjach i ocenach – kto ich udziela.

Kiedyś był to Kościół, ale zostało to skutecznie zanegowane i wyszydzone. Dziś jest to domena uniwersytetu, którego przedstawiciele przede wszystkim dokonują gwałtu na indywidualnej wrażliwości. Po gwałcie zaś następuje morderstwo, a potem można już – przepraszam za eufemizm – ustawiać se jajka w mieście, palmy na rondach, czy kto tam co chce. Ważne, by było to w miejscu publicznym, a także by promowało nową, gwarantowaną wrażliwość. Jak ktoś nie rozumie o czym piszę, niech sobie przypomni nową, świecką tradycję i ciągnąc z całej siły jedną i drugą ręką zbliży trochę do siebie te dwa opisy, jeden mój drugi Barei. Coś mu może zaświta.

Ludzie, którym się jajka i palmy nie podobają mówią: to jest ohydne i drogie, zabierzcie to stąd! Tamci mają to jednak w dupie, albowiem krytyka prowadzona z tych pozycji nie ma w rękach żadnego przedmiotu, który byłby wyrazem zgwałconej najpierw, a potem zamordowanej wrażliwości indywidualnej, nie ma nawet poświęconego krucyfiksu, a zaraz powiem dlaczego. Może jedynie wyrażać oburzenie. Gdzie mają to oburzenie tamci, już napisałem.  Nie mają też nikogo, kto gwarantował by ich opinie, pełne przecież szczerej wściekłości. I wtedy właśnie na scenę wkracza mistrz Pityński, ze swoimi rzeźbami. No i połowa oburzonych na jajko czy palmę oddycha z ulgą. Sztuka, przynajmniej ta prezentowana w miejscach publicznych, jeszcze nie umarła – myślą ludziska. Tymczasem dokonuje się tu kolejny gwałt na wrażliwości, której resztki jakimś cudem jeszcze ocalały i próbują coś tam piszczeć przygnieciona jajkiem gigantem. Wkrótce zdechną, albowiem nie są nikomu potrzebne i nikt nie będzie udzielał im gwarancji. Po pierwsze dlatego, że nie przyda się to w politycznej nawalance, po drugie dlatego, że uniemożliwi spekulacje na bezwartościowych przedmiotach. No i wyłudzenia budżetowe także uniemożliwi.

To co tu napisałem, można uznać w całości za bajki z mchu i paproci, albowiem wszystkie media, z katolickimi na czele przekroczyły już dawno wszystkie bariery przyzwoitości. Nie ma dnia, żeby w sieci nie pojawiła się informacja, że jakiś degenerat odnalazł Jezusa, przez to się zmienił i teraz musi o tym opowiadać. I jest przy tym lansowany, albowiem jest nadzieja, że inni też dzięki niemu Jezusa odnajdą. A przez to zwiększy się ilość czytelników wydawanych przez diecezje pism periodycznych, a także książek pisanych przez wspomnianych degeneratów lub podstawionych ludzi. Nie każdy bowiem nawrócony degenerat potrafi pisać. Dlaczego ja odbieram ludziom szanse na lepsze życie? Otóż dlatego, że jestem głęboko przekonany iż odnajdywanie drogi, szczególnie tej właściwej, musi odbywać się bez udziału mediów. Kiedy zaś one się do tego mieszkają mamy dokładnie taką samą sytuację, jak w przypadku tych estetycznych kryteriów, które ulatują kiedy tylko zaczyna się o nich dyskutować publicznie w duchu proponowanym dziś przez akademię. Zastosowanie tej metody jest także przyczyną, dla której nie dysponujemy żadnym narzędziem egzorcyzmu wobec diabelskich przedmiotów obecnych w naszej przestrzeni. One są – ktoś tak zdecydował – niepotrzebne, albowiem nie miały innej funkcji niż estetyczna, ta zaś jest do dyskusji i potrzebuje gwarancji. Otóż miały one inną funkcję i mają nadal, ale my już w to nie wierzymy, bo przejęci jesteśmy losem i historiami degeneratów. Człowiek bowiem i jego historia, to są rzeczy najważniejsze. To jest oczywiście nieprawda, najważniejszy bowiem jest Pan Bóg w Trójcy Jedyny, który nie objawia się nam poprzez pośredników i medialne lansy.

Być może jestem w błędzie, ale będę się upierał. Na koniec jeszcze przypomnienie jednej z najwybitniejszych pisarek polskich doby obecnej. Oto od wczoraj krąży po sieci taki oto fragment wywiadu z Elżbietą Cherezińską:

 

https://twitter.com/CzarnyWasyl/status/1656744590437654529

 

Przypomnę, że pani Elżbieta nie tak dawno udzieliła innego wywiadu, a dotyczył on jej książki „Legion” opowiadającej dzieje Brygady Świętokrzyskiej. Pan dziennikarz zapytał autorkę, czy zgodzi się, by „Legion” sfilmowano. Ona zaś powiedziała, że to jest jej książka i ona będzie decydować czy film powstanie czy nie. Abstrahując już od  głupkowatej wiary w to, że jakikolwiek film nakręcony w Polsce, albo przez Polaków, może zrobić na kimś wrażenie, budujący jest ten lęk Cherezińskiej, przez sfilmowaniem dziejów Brygady. Mnie on napełnia optymizmem i wiarą, że nie wszystko jeszcze stracone.

Tak więc pamiętajcie – 24 maja, w klubokawiarni Babel wystąpi Tomek Bereźnicki, a 25 maja, w pałacu w Ojrzanowie, będę ja i opowiem o krucjacie dziecięcej. No i o swoich z nią przygodach.

Teraz jeszcze przypomnienie o zrzutce, zbieramy środki na wydanie bardzo ciekawej, napisanej w hermetycznym języku książki. Jest ona jedynym z kluczy do zrozumienia – naprawdę, a nie na niby – dziejów Europy Środkowej

 

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

maj 122023
 

Proszę Państwa, tak jak zapowiedziałem to dziś z rana 25 maja, w czwartek, o godzinie 18.00, w pałacu w Ojrzanowie pomiędzy Grodziskiem a Tarczynem, odbędzie się mój wieczór autorski. Będę mówił o mojej ostaniej książce, zatytułowanej „Krucjata dziecięca”. Razem zaś będziemy się zastanawiać nad tym, czy mechanizmy, które doprowadziły to tego straszliwego wydarzenia, mogą być uruchomione także dzisiaj. Wszystkie książki będą dostępne w cenie promocyjnej. Dojazd do Ojrzanowa jest łatwy, trzeba jechać S8 i skręcić na Żelechów. Zresztą każdy ma GPS, z trafieniem nie będzie kłopotu.

W dniach 1-2 lipca odbędą się, już drugi raz „Targi książki i sztuki” w Grodzisku Mazowieckim. Targi odbywać się będą w Mediatece, prócz mnie będą tam na pewno Agnieszka Słodkowska i Hubert Czajkowski, a także Tomasz Bereźnicki, a także pracownia oprawy obrazów „Sztuka cięcia” z Częstochowy.

O terminach i lokalizacji innych imprez będę informował na bieżąco.

 

maj 122023
 

Dziś będzie notka organizacyjna, a to z tego względu, że musimy jakoś zmodyfikować narzędzia sprzedaży i promocji. Czynimy to, albowiem tak zwana sytuacja ogólna nie jest dobra, a pogarszają ją jeszcze sami autorzy i wydawcy. Jak wszyscy dobrze wiedzą, jedynym narzędziem sprzedaży książek jest dziś eskalacja. To się zaczęło bardzo dawno i mowy nie ma, żeby się zatrzymało. Przyczyna jest prosta – za pomocą eskalacji uwiarygadnia się agentów. Piszę wprost, co uważam, bo nie ma już naprawdę sensu, żeby się kryć. Skoro są ludzie gotowi na publiczne histerie, tylko po to, by sprzedać parę egzemplarzy książki o niczym, skoro są ludzie, którzy nawołują do jakichś zbiorowych egzekucji, do jakichś powstań, po to tylko żeby opylić kilka egzemplarzy swoich rzekomych przemyśleń, oprawionych w pudełko po butach, na którym ktoś narysował schematyczną mapę kraju i atomowy grzyb nad nią, to znaczy że jest naprawdę źle.

Cała publicystyka polityczna promuje się na zagładzie i kasandrycznych przepowiedniach. I mowy nie ma żeby przestali, bo musieliby po prostu zamilknąć. To jest coś nieprawdopodobnego, ale treści, którymi się handluje w Polsce, muszą – poprzez przemożną chęć ich sprzedaży – dotyczyć najbardziej prymitywnych emocji i lansowane są poprzez najbardziej prostackie kokieterie. Najlepszym przykładem był Płaczek Grzegorz, który zaczynał swoje przemówienia od ciepłego uśmiechu i słów – dzień dobry Polko, dzień dobry Polaku.

Niestety aspirującej publiczności nie da się wyjaśnić, że to taki format, tak samo jak ludziom zajmującym się prostym biznesem nie da się wyjaśnić, że jak ktoś sprzedaje 200 tysięcy egzemplarzy swojej książki w dwa miesiące, to najprawdopodobniej kłamie, a jeśli jakimś cudem sprzedał połowę tego, to dzięki uporczywej i darmowej – co najważniejsze – promocji w mediach, a nie dzięki oszałamiającej treści, którą umieścił pomiędzy okładkami. Tego się – powtarzam – nikomu wytłumaczyć nie da, ludzie bowiem kochają powtarzalność wzruszeń, a także tego, co uważają za przemyślenia. I w zasadzie należałoby to leczyć, ale nie ma odpowiednich specjalistów. Jeśli więc on sprzedał, to dlaczego ty nie sprzedałeś – pytają? Widocznie się nie znasz na tym, aż tak dobrze, jak myślisz…

Przepraszam, czasem w takich wypadkach działa wizualizacja – 200 tysięcy książek, to jest czterysta palet, czyli pewnie z dziesięć tirów. Największy magazyn na książki ma w Warszawie, chyba hurtownia Azymut. Mieści się ona przy ul. Kolejowej, cały czas zatkanej, no ale załóżmy, że są inne magazyny. I tam te książki zjeżdżają, trzeba je wyładować, policzyć i odprawić do punktów sprzedaży, czyli do salonów Empik i pośredników wystawiających na allegro. Jak to sobie wyobrażacie? Że taką ilość da się sprzedać, przy takich ograniczeniach logistycznych, w dwa miesiące? Tego się nawet wydrukować nie da w dwa miesiące.

W takiej sytuacji jasne jest, że każdy oszust posiadający zaplecze, który wyda dzieło zatytułowane „Wszyscy zginiemy”, okrzyknięty zostanie geniuszem i wszyscy z bekiem polecą do niego, słuchać przepowiedni. Inny, co mu się przypomni piąte przez dziesiąte, o czym były wiersze Mickiewicza i zacznie się bawić na nowo interpretowaniem ich treści, w duchu narzuconym przez całkiem współczesne wypadki, zostanie znawcą poezji i popularyzatorem klasyków. A jak się jeszcze w coś owinie, w jakiś obrus ściągnięty ze stołu na weselu to i za filozofa greckiego uchodzić będzie.

To wszystko sprawia, że zaczynamy działać w osamotnieniu i musimy szukać innych dróg promocji naszych treści i innych sojuszników – nie politycznych, bo ci przestają rozumieć cokolwiek i swoim zachowaniem zdradzają tylko jedno – że nic od nich nie zależy. Wszystko co mówią jest przewidywalnym bardzo scenariuszem, obliczonym na gwałtowną zmianę sytuacji w kraju, która doprowadzi w końcu do tego, że to oni będą przy korycie. Nie idziemy w tą stronę, co może się wielu osobom wydawać komiczne, ale ja nie wierzę, że takie zachowanie prowadzi do sukcesu, poza tym zawsze chciałem być autorem i zajmować się jakąś ciekawą treścią, a nie politykiem, który bełkoce to, co mu napisali na kartce.

Z tych wniosków zrodziła się idea „Targów książki i sztuki” w Grodzisku Mazowieckim. W tym roku będziemy mieli drugą ich edycję. Impreza odbędzie się w dniach 1-2 lipca, w grodziskiej Mediatece, czyli w tym samym miejscu, w którym odbyła się w zeszłym roku. Będą tam prawie wszyscy autorzy i artyści, którzy byli w zeszłym roku. Nie przewiduję jednak udziału tych pań, co zaczęły awanturę o to, że postawiłem je w najlepszym miejscu. Będą Agnieszka i Hubert ze swoimi pracami, będzie Tomek Bereźnicki i fantastyczna zupełnie pracownia w Częstochowy – „Sztuka cięcia” – która zajmuje się oprawą obrazów i grafik. Jeśli ktoś myśli, że to są jakieś proste i banalne kwestie, niech przyjedzie na nasze targi i sam zobaczy, co oni robią.

Prawdopodobnie – powtarzam – prawdopodobnie, bo pewności nie mam jeszcze wcale zorganizujemy analogiczną imprezę, może nieco mniejszą, w Krakowie, w hotelu „Polonia”, który mieści się w centrum miasta. I najprawdopodobniej odbędzie się ona w jeden z sierpniowych weekendów. Kiedy dokładnie, o tym zdecyduje Tomek, bo on jest miejscowy i chodzi przede wszystkim o to, by to on mógł się gdzieś wystawić. Nie wiem też na razie, kto się tam zaprezentuje.

Postanowiłem, że musimy wyjść nieco z cienia, ale nie poprzez imprezy masowe, które – najlepszym przykładem są Targi Książki Historycznej – zostały unieważnione poprzez autorów zajmujących się eskalacją, a nie sprzedażą książek. Nasze imprezy będą skromniejsze, raczej nie przewidziane dla zachowań i treści, które można było oglądać na ostatnich targach po Zamkiem Królewskim w Warszawie. Nie będziemy rezonatorem dla komunikatów Terlikowskiego czy Brauna, bo w tym właśnie upatruję klęskę. Prowokacja nie działa, tak jak nie działają proroctwa Bartosiaka, choć na wielu jeszcze robią wrażenie.

Jak wiecie rozglądam się za miejscem, w którym można by zorganizować konferencję. Pojechałem w tym celu na Podlasie. Miejsca są więcej niż piękne, są po prostu czarowne i wszyscy byście tam płakali ze wzruszenia stojąc na moście nad Narwią w Tykocinie i patrząc jak słońce zachodzi nad łąkami. Niestety przywalili taką cenę za salę, że odpadłem. Nie zrobimy konferencji w zamku w Tykocinie, bo wpisowe musiałoby wynosić z 700 zł, jak nie więcej. To jest nie do pomyślenia. Wszystkich jednak serdecznie zachęcam do odwiedzenia tego miejsca. Podlasie wreszcie zaczęło zarabiać na swoim krajobrazie i to jest fantastyczna wiadomość. Niestety nie dla ludzi, którzy chcą tam organizować konferencje.

Na zamku w Janowie pewnie byłoby taniej, obiekt jest olbrzymi i pomieścilibyśmy się tam wszyscy, ale nie wszystkich byłoby stać na wynajęcie sobie pokoju. A baza noclegowa w miasteczku jest słaba. Tak więc na razie temat Podlasia odkładamy ad acta.

Przejrzałem mapę imprez książkowych w Polsce i okazało się, że jest ich mnóstwo. Nie na wszystkich jest publiczność, to jasne, ale postanowiłem, że spróbuję być przynajmniej na dwóch – spróbuję, to nie znaczy, że będę, bo mogą mnie nie wpuścić. Nie zauważyliśmy bowiem, że rynek księgarski, mimo zaklęć gazowni, rozwinął się tak mocno, że każde większe miasto właściwie ma swoje targi, swoją publiczność i nie za bardzo chce kogokolwiek do takiej imprezy dopuszczać. Spróbuję być jednak na jednodniowych targach w Kędzierzynie-Koźlu, które odbędą się 6 czerwca, ale to jeszcze nie jest pewne i spróbuję być na wrześniowych targach pod Zamkiem Królewskim, tych, które nie mają żadnego stygmatyzującego przymiotnika, który wprowadzałby ludzi w błąd, a jedyne co mógłby zagwarantować,  to złudzenia. To znaczy, nie są to targi ani historyczne, ani katolickie. Już się zarejestrowałem, ale nie wiem czy mnie tam wpuszczą.

Wobec tak skomplikowanej sytuacji, która – gdyby ją lekko podkolorować – mogłaby być paralelą naszych dziejów – mam na myśli szanse zaprzepaszczone przez wariatów, agentów, fałszywie zatroskanych i tak samo pobożnych sprzedawczyków i podobne indywidua – musimy coś zmienić. No i podjąć jakieś ryzyko. Ponieważ nie wiadomo kiedy i gdzie odbędzie się konferencja, postanowiłem zorganizować wcześniej, trochę skromniejsze spotkanie autorskie. Odbędzie się ono w pałacu w Ojrzanowie, tam gdzie był w zeszłym roku koncert Władysławy, w dniu 25 maja, w czwartek. Czyli za dwa tygodnie. Będę mówił o krucjacie dziecięcej i o tym, czy mechanizm który napędzał to ponure wydarzenie działa także dzisiaj. Początek o 18.00, koniec około 21.00. Dojazd do Ojrzanowa z Warszawy jest prosty, trzeba wjechać na S8 i skręcić na Żelechów albo Tarczyn, kawał drogi przed Radziejowicami.  Myślę, że ci co mają najdalej dotoczą się w 20 minut. Ja tyle jadę z Grodziska do centrum stolicy, jak nie ma korków. Jeśli ktoś będzie chciał przyjechać z dalszego jakiegoś miejsca, w Ojrzanowie są pokoje do wynajęcia, ale trzeba dzwonić do właściciela. Niedaleko jest Grodzisk i Tarczyn, gdzie też można przenocować.

W programie, prócz pogadanki jest także kawa i herbata. Ciastek nie przewiduję, bo muszę oszczędzać. Jeśli ktoś będzie chciał wspomóc mnie w wynajmie sali na ten wykład, wystawię specjalny koszyk. Naturalnie ceny książek, także tych nowych będą obniżone.

Nie mogę sprzedawać nowych tytułów w promocji, to jest chyba dla każdego kto kiedykolwiek zajmował się handlem, jasne. Doprowadzi mnie to bowiem do plajty bardzo szybko. Stąd pomysł na spotkanie autorskie, a być może spotkania autorskie, a także targi i kiermasze, gdzie taką promocję mogę zorganizować bez niepotrzebnych lęków. Tak, jak przy wszystkich innych imprezach mówię wprost – jeśli ktoś się nie zgadza z głoszonymi tu przeze mnie poglądami, niech zostanie w domu. Nie przewiduję polemik i dyskusji, nie zamierzam też nikomu niczego tłumaczyć i nie będę słuchał żadnych argumentów, które miałby mnie sprowadzić na jakąś inną drogę.

Teraz jeszcze przypomnienie o zrzutce, zbieramy środki na wydanie bardzo ciekawej, napisanej w hermetycznym języku książki. Jest ona jedynym z kluczy do zrozumienia – naprawdę, a nie na niby – dziejów Europy Środkowej

 

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

maj 112023
 

Tak się składa, że moje dziecko załatwiło się w dwa lata z licencjackimi studiami i we wrześniu jedzie na naukę do Hiszpanii. Przez dwa miesiące jednak ma wolne i powinien w tym czasie odbyć jakiś staż. Wysyła te oferty i wysyła, do samych wielkich i poważnych firm, ale one albo chcą kogoś na trzy miesiące, albo ciągle jeszcze nie wybrali kandydatów, a czas ucieka. Stażysta jest bardzo pracowity, obowiązkowy, zna biegle dwa języki – angielski i hiszpański, a trzeci język – szwedzki zna prawie biegle. Studiował finanse i rachunkowość. Posiada prawo jazdy kategorii B  i jest bardzo dobrym kierowcą. Jest to człowiek stanowczy, zdecydowany, nie ma kłopotów z wykonywaniem obowiązków, ani podejmowaniem decyzji. Na studiach zorganizował, w oparciu o sponsoring mediów i firm miejskich, imprezę, która reklamowana była w metrze, a także w warszawskich mediach – Warszawski Rajd Transportem Publicznym. Ludzie się ścigali, kto zaliczy więcej ciekawych obiektów, a potem były nagrody. Wszystkim się bardzo podobało.

Oczywiście myślimy o stażu płatnym, bo taki oferuje większość firm. Zastanawiamy się też, czy czasem ci rekruterzy nie wpisują jego nazwiska w wyszukiwarkę i nie trafiają przez to na nasz blog. Bo on się nazywa tak samo, jak ja. To by dopiero było. Mamy jeszcze trochę czasu, ale pomyślałem, że zapytam czy ktoś może coś w tej sprawie poradzić albo wręcz pomóc. Jest maj, chłopak we wrześniu wyjeżdża, a stażu nie ma. Mógłby zacząć już w czerwcu, niestety większość firm chce zatrudniać stażystów od lipca, z wrześniem włącznie.

maj 112023
 

Zacząłem wczoraj oglądać stary już chyba film pod tytułem „Dobry agent”. Jest to produkcja, w której widzimy, jak werbuje się agentów. Zapewne to, co tam pokazują już jest nieaktualne, a werbunku dokonuje się inaczej, ale warto opisać mechanizm.

Chodzi z grubsza o to, że młodzi i obiecujący ludzie z establishmentu, żyjący w pewnym poetycznym złudzeniu, zostają nagle postawieni wobec wtajemniczenia. Ono jest po pierwsze brutalne, po drugie upokarzające, po trzecie kompromitujące, po czwarte śmieszne. Dopiero kiedy przejdą ten inicjacyjny rytuał zwany u nas ogólnie i niesłusznie „masunerią” mogą zaczynać karierę. Ów rytuał ma kilka funkcji, po pierwsze chodzi o to, by pokazać tym młodym ludziom, że granice wpływów ich ojców da się wyznaczyć łatwo i one wcale nie sięgają daleko. Po drugie – za pomocą kompromatów odsiewa się słabych, którzy obawiają się, że ktoś może opublikować zdjęcie jak stoją bez gaci, albo tarzają się nago, pijani, w błocie, albo markują seks z wypchaną świnią.

Po trzecie wyciąga się od nich tajemnice – rodzinne i osobiste, które stanowią podstawę dalszej pracy wychowawczej i kreowania ich misji. Po czwarte wreszcie wszyscy uczestnicy upokarzających rytuałów czują się, do pewnego momentu jedną drużyną. Kiedy zaś okazuje się, że jednak nią nie są, jest już za późno na wycofanie się. A kiedy się okazuje? No wtedy gdy przeciwnik przejmie rytuały inicjacyjne. Należy je wówczas zmienić – tak sądzę – albo wykoślawić jeszcze bardziej. Nie pytajcie mnie więc teraz skąd się bierze przyzwolenie społeczne na 64 płcie, wizyty zboczeńców w przedszkolach i inne podobne rzeczy, bo może się okazać, że wszystkie do tej pory udzielane odpowiedzi są błędne. Oburzenie zaś, któremu poddają się łatwo ludzie prostoduszni, nie służy zwalczaniu tych postaw ale ich promocji. Ja wiem, że to jest trudne do wyjaśnienia, a jeszcze  trudniejsze do zaakceptowania, ale główny bohater omawianego tu filmu jest przez swoich zwierzchników lansowany z jednego właściwie powodu – jest on mianowicie małomówny.

Zawsze więc istnieje ta opcja – można milczeć. Są oczywiście ludzie tacy, jak minister Czarnek, którzy milczeć nie mogą, ale my możemy i nie zazdrościmy bynajmniej ministrowi Czarnkowi. Może się bowiem okazać, że dziś inicjacja wygląda zupełnie inaczej i nie dotyczy wąskich grup wpływowych WASP-ów, ale całych mas, spośród których – za pomocą odpowiednich bodźców – wybiera się jednostki najlepiej rokujące. Możemy nawet – obserwując tylko to co dzieje się w mediach społecznościowych – wskazać takie jednostki.

Chodzi właśnie o to, by ludzie określali się wobec najbardziej poważnych problemów świata tego. Te zaś nie istnieją realnie, ale są kreacją. Ponieważ organizacje konkurują ze sobą, zużywają się także pakiety problemów wobec których należy się określić w odpowiedni sposób.

W filmie, którego jeszcze nie obejrzałem do końca, zakonspirowany agent niemiecki jest profesorem od poezji, który prowadzi seminarium. No i jest oczywiście gejem. Metody werbunku jakie stosuje, wobec bardzo krótkiego dystansu pomiędzy nim a studentami muszą być dość subtelne, a więc poezja musi być prawdziwa i prawdziwa musi być wrażliwość. Konspiracja tego pana jest nieco kulawa, bo spotyka się on jawnie z jakimiś nazistami goszczącymi w USA, co potem powoduje, jego demaskację i brutalną likwidację.

Dziś jest inaczej, ale podstawowe kierunki – poezja i homoseksualizm nadal obowiązują. Są jednak silnie zmodyfikowane. No a podporządkowane im treści adresowane są do mas. Te zaś trzeba gdzieś skupić, wokół jakiejś idei. I nie można tego robić inaczej, jak z zastosowaniem masowych narzędzi czyli mediów. Te, jak się domyślamy, z opisu powyżej, lansują samych agentów lub kandydatów na agentów, albowiem jedynie to gwarantuje im oglądalność. Dlatego też nie możemy się dziwić, że w TVP puszczają Szlimakowską i ten drugi szajs.

Zostawmy jednak te kwestie, od których powinniśmy – jako wydawcy, autorzy i czytelnicy – trzymać się jak najdalej, a to znaczy nie uczestniczyć w imprezach masowych. Zastanówmy się nad czymś innym – nad rytuałami inicjacyjnymi w dawnych czasach.

Wszyscy, łącznie z Manuelą Gretkowską, do – pardon – porzygania – ekscytują się rytuałami inicjacyjnymi templariuszy, które stały się podstawą oskarżeń przeciwko nim wysuwanych. Temat ten powraca w tekstach popularnych, choć ostatnio jakby mniej. I zwykle powraca po to, by kompromitować Kościół. Dlaczego akurat tak ekscytujące są rytuały inicjacyjne templariuszy? A nie innych zakonów rycerskich? Czy ich nie było? Przyznam, że nie wiem, ale sądzę, że były, wszak chodzi o poważne organizacje zajmujące się obrotem pieniędzmi. Zostawmy to na razie na boku.

Popularna wersja wyjaśniająca skąd się wzięły u rycerzy świątyni takie właśnie praktyki, mówi, że zostały one zaszczepione przez Gerarda de Ritefort ostatniego przed upadkiem Jerozolimy mistrza zakonu. Po klęsce roku 1187 i śmierci większości braci, nowy mistrz – Robert de Sable – został arbitralnie mianowany przez Ryszarda Lwie Serce. Nie wiemy czy tak było, ale tak piszą różni popularyzatorzy. I wiemy, że szans na to, by sprawę zbadać dokładnie, w oparciu o źródła nie ma, albowiem nikt nas do tych źródeł nie dopuści, a nawet jeśli, to przecież nie przeczytamy średniowiecznej łaciny.

Potraktujmy więc tę historię jako jedną z wielu legend. Możemy tak zrobić, albowiem, inni autorzy i różni internetowi mędrcy robią jeszcze gorsze rzeczy. W każdej legendzie jednak jest ziarno prawdy. Gdzie ono jest w tej naszej? Myślę, że to ten moment, w którym dowiadujemy się, że rytuały inicjacyjne zostały zmienione przez agenta islamskiego. Być może było trochę inaczej – wobec świadomości, że struktura jest spenetrowana przez agentów kalifa, którzy są tak bardzo pobożni, tak często odmawiają różaniec, tak długo leżą krzyżem przed najświętszym sakramentem, że nie ma już w zasadzie miejsca na inne zachowania, bo to oni decydują kto jest pobożny naprawdę, a kto tylko udaje, należało radykalnie zmienić rytuał inicjacyjny. Bardzo radykalnie, przy akceptacji czynników najwyższych i przy gwarancji rozgrzeszenia. Nawet jeśli tak nie było, a ja przedstawiam tu kolejną projekcję, możemy mieć prawie całkowitą pewność, że tak jest teraz.

Idźmy jednak dalej – skoro taka sytuacja istniała w zakonie templariuszy, którego głównym przeciwnikiem był islam i jego organizacje, dlaczego nie słyszymy o podobnych praktykach wśród krzyżaków? Czy ich nie było? Nie żartujcie, na pewno były. Może agenci wrogich krzyżakom organizacji nie przenikali aż tak głęboko w struktury zakonu? Na ten temat powinni wypowiedzieć się Litwini, bo legenda – pieśń, która uszła cało – skłania się jednak ku wersji, że przenikali. Możemy jej nie wierzyć, ale dlaczego w takim razie mamy wierzyć w opowieści o rytuałach inicjacyjnych templariuszy?

Skoro już doszliśmy do takiej zagadki, może warto postawić inną – jakie były relacje krzyżaków z islamem? I dlaczego islam nie penetrował struktur zakonu, a przynajmniej my o tym nie słyszymy. To znaczy nie istnieją żadne popularne teksty, które by na to wskazywały? Ktoś powie, że nie istnieją takie teksty w odniesieniu do templariuszy, którzy są ofiarą antykatolickiej i antykościelnej propagandy. No ale istnieje legenda o rytuale inicjacyjnym, która stanowi podstawę do potępienia zakonu. Krytykuje się ich zaś z pozycji fałszywej pobożności, ta zaś musiała istnieć już w ich czasach – nie wzięła się przecież znikąd. A skoro tak – fałszywa pobożność jest jedną z najstarszych metod werbowania i instalowania agentów. I wygląda na to, że nie ma na nią rady, bo ludzie są bezradni wobec gestów i symboli. Trzeba by albo zamykać organizację, albo posuwać się do drastycznej zmiany rytuałów inicjacyjnych, albo zgodzić się na przejęcie.

Krzyżacy na pewno utrzymywali intensywne kontakty z islamem, byli wszak ludźmi cesarza Fryderyka II, chrześcijańskiego kalifa. Tak jak templariusze byli ludźmi papieża. Krzyżaków jednak nie oskarżono o sodomię. Czy dlatego, że jej nie uprawiali? Nie – myślę, że powód był inny – byli po prostu organizacją islamską, na masową skalę werbującą agentów wśród niemieckiej szlachty, cały czas udając przed światem, a przede wszystkim przed papieskim dworem bardzo widowiskową pobożność.

Można się teraz oczywiście zastanawiać w jakich momentach inicjacje mają charakter środowiskowy, a w jakiś masowy. W jakich dochodzi do prób przejęcia organizacji, a w jakich są one od podstaw tworzone z fałszywą intencją. No, ale to jest temat na inną pogadankę.

Teraz jeszcze przypomnienie o zrzutce, zbieramy środki na wydanie bardzo ciekawej, napisanej w hermetycznym języku książki. Jest ona jedynym z kluczy do zrozumienia – naprawdę, a nie na niby – dziejów Europy Środkowej

 

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

 

maj 102023
 

Większość z nas tutaj z zainteresowaniem czyta teksty kolegi Piotera. Ja też, ale ponieważ mam mnóstwo obowiązków, a także chaos w głowie, który towarzyszy mi odkąd pamiętam, nie zawsze udaje mi się je skomentować. No, ale czytam, a niektóre z nich porządkują ten wspomniany wyżej chaos. Jakieś dwa tygodnie temu Pioter napisał, że 3 tysiące lat p.n.e. były tylko trzy rodzaje pisma – sanskryt, pismo klinowe i hieroglify. Stwierdzenie to w jednej sekundzie uporządkowało mi różne rzeczy w głowie. Aż się zdziwiłem jak bardzo. Przypomniałem sobie też, jak z wypiekami na twarzy czytałem książkę „Bogowie, groby i uczeni”, która opowiadała o przygodach archeologów w dawnych czasach, kiedy świat przeżywał swoją wielką przygodę i odkrywał swoją przeszłość.

Była to fascynująca lektura, która niosła jednak ze sobą pewien metodologiczny błąd. Wszyscy którzy ją czytali nie zwracali uwagi na to, że celem tych fantastycznych ludzi, którzy kopali doły na pustyni, by odnaleźć jakieś przedwieczne artefakty, nie była chęć odkrycia czegoś, ale przemożna chęć ukrycia. W dodatku jeszcze tak sprytnego ukrycia, żeby można się było popisać znaleziskiem, ale schować jego istotny sens. I tak jest z archeologią do dziś. Ludzie zadają egzaminy, żeby poznać różne tajemnice, a następnie wykonywać wymarzony zawód, ale zderzają się zaraz po studiach z twardą, szklaną ścianą. Nie pora teraz pisać kto i w jakim celu ją postawił, bo już o tym mówiliśmy kilkakrotnie. Dość powiedzieć, że jest to pewna tradycja, sięgająca właśnie do owych czasów kiedy na ziemi były tylko trzy sposoby notowania transakcji – sanskryt, pismo klinowe i hieroglify. Do czego one służyły? Do komunikacji powie pilny student, który chodził na wszystkie wykłady, miał same piątki, nawet z łaciny i greki, a teraz myśli, że po skończeniu studiów dostanie od razu pracę w instytucie, albo wyjedzie na jakieś prestiżowe wykopaliska. Otóż nie – one służyły i zapisywania i utajniania sekretów produkcji. Te bowiem, można było tylko do pewnego momentu zapamiętywać, tak, jak to jeszcze w XIX wieku czynili tkacze dywanów w Azji środkowej, którzy każdy wzór potrafili przełożyć na język monotonnej pieśni. Potem zaś powtórzyć go przy krosnach wykonując ową pieśń. Na poziomie wczesnej organizacji plemiennej taki system działa. Kiedy tworzy się zhierarchizowane państwo, staje się on anachroniczny. Potrzebne są dokumenty i archiwa. Na nich zaś pieczęcie i tajne hasła, wszystko zaś po to, by ochronić technologię. Jaką? No specjalistyczną, charakterystyczną dla danego obszaru. I tu akurat sprawę mamy prostą – sanskryt służył do ochrony tajemnic produkcji stali, pismo klinowe do ochrony rynku tkanin wełnianych i produkcji kobierców oraz ciepłych ubrań, a hieroglify strzegły tajemnic produkcji żywności. Ktoś powie, że to absurd, bo w hieroglifach zapisane są przede wszystkim dzieje wszystkich dynastii i poszczególnych członków hierarchii państwowej. No tak, ale to było później. Na początku trzeba było od czegoś zacząć, a początek Egiptu to produkcja żywności na terenach zalewanych przez Nil. Produkcja tak wielka, że uczyniła ona Egipt potęgą.

Jeśli przyjmiemy takie założenie, a pozostawimy na boku to, co nam z zapisów w sanskrycie i hieroglifach przedstawiają popularyzatorzy, czyli dzieje ludzi i bogów, wszystkie ich perypetie i przygody, okaże się, że języki chroniące rynki i zapewniające bezpieczeństwo tajemnicom produkcji, służą jedynie wymianie lokalnej. Strach przed ościennymi potęgami był zapewne ogromny i tego dowiadujemy się z historii, zapisanej także wszystkimi trzema językami. To jednak była ich funkcja wtórna. Najważniejszą była ochrona tajemnic produkcji. Państwo posługujące się hermetycznym językiem, w którym zapisuje się transakcje wewnętrzne oraz historię państwa, a także propagandę wymierzoną w inne państwa – te specjalizujące się w innej produkcji – prędzej czy później stanie przed wyzwaniem, jakim będzie nadmiar, z którym coś trzeba będzie zrobić. Mówiąc wprost – sprzedać. O tym, by zawrzeć umowy, w którymś z obowiązujących w hermetycznych światach języku, ani mowy być nie może. To bowiem stanowiłoby zbyt wielką pokusę dla ludzi, którzy chcieliby wykraść tajemnice technologiczne. Potrzebny jest kolejny rodzaj zapisu i kolejny język, który będzie językiem rynku i nie będzie zawierał opisu wytopu stali produkowanej w hutach nad Gangesem, ani też sposobu produkcji wełny nad Eufratem. Monopol egipski był stosunkowo najbezpieczniejszy, bo chroniły go warunki naturalne. Państwo bogaciło się i rosło, a potem trwało w oparciu o naturę i jej siły. To nie znaczy, że nie było chętnych, by poprzez poznanie tajemnic państwa podporządkować je sobie. Było ich bardzo wielu.

Zwalczające się potęgi musiały handlować, albowiem lokalny rynek nie pozwalał na dalsze bogacenie się elit, nawet przy założeniu, że wspomagany był odkrywkami kruszcowymi, których urobek, po przetworzeniu, dodawał splendoru dynastiom. Musiały, bo inaczej jedna z nich zdobyłaby przewagę i podporządkowała sobie inne, albo doprowadziła do rozpadu i likwidacji jednej z nich. Do handlu zaś potrzebny był inny, niż znane już, zapis. Specjalny, służący tylko transakcjom i akceptowany przez wszystkich. Ludzie zaś, którzy się tym zapisem posługiwali musieli mieć gwarancje wszystkich trzech potęg, ale nie tylko. Musieli też posiadać umiejętności, które pozwalałby im na udrożnienie rynku, czyli takie narzędzia, których nie było w innych w żadnym z trzech omawianych obszarów. Musieli mieć flotę po prostu, a także budować porty. Ich język, gwarantowany przez królów Międzyrzecza i Egiptu, tolerowany i znany w Indiach stał się z czasem powszechnym językiem handlowym, bez którego niemożliwe było zawieranie transakcji, a skoro tak, to zaczął on też mieć swoje tajemnice. Ludzie zaś, którzy wzbogacili się na wymianie pomiędzy Egiptem, Międzyrzeczem i Indiami, ludzie, którzy zbudowali porty w Tyrze, Sydonie i Byblos, zapragnęli sami być królami i mieć swoje, oddzielne królestwa. Oraz zapisywać w swoim własnym języku dziele swoich dynastii, które były o wiele potężniejsze niż opisane hieroglifami dynastie Egiptu, niż zapomniane dynastie Indii, po których nie ocalał żaden zapis, niż królestwa Międzyrzecza. Były potężniejsze, albowiem kontrolowały wymianę. I posługiwały się językiem wymiany, a jak wszyscy wiemy, pośrednik jest zawsze najważniejszy i może do swojego systemu pośrednictwa podłączyć dowolną ilość producentów nie informując ich przy tym o tej praktyce. A nawet ją utajniając. Może doń dołączyć także ludy, które pisma nie znają, ale potrafią – same z siebie – coś wyprodukować, a także złożyć ofertę. Na przykład ludy zamieszkujące obszar dzisiejszej Europy środkowej i wschodniej.

Warunkiem zbudowania swoich królestw i zabezpieczenia interesów swojej dynastii była jedna ważna kwestia – odizolowanie ich od wrogich armii ze wszystkich trzech obszarów. To akurat było łatwe, albowiem nasi bohaterowie mieli do dyspozycji okręty. Ani Egipt, ani Międzyrzecze, ani Indie nie posiadały odpowiednich jednostek, by im zagrozić. Ich królestwa zaś powstawały na wyspach początkowo, a później w obszarach od Egiptu, Międzyrzecza i Indii bardzo odległych. Utrzymanie władzy zaś w tych wyspiarskich państwach zależało od kolportażu dziejów dynastii, która musiała mieć atrybuty władzy bezwzględnej i absolutnej, boskiej po prostu. W tym kierunku zmierza bowiem ewolucja języka i pisma – od tajemnic technologicznych do ubóstwienia tych, którzy ich strzegą. I tak się dzieje w chwili kiedy kluczowe obszary produkcji są izolowane i strzeżone przez hermetyczne zapisy. Nie potrafimy wskazać ile czasu trwała bezpieczna egzystencja naszych pośredników, którzy nie czując specjalnej potrzeby jedności kontentowali się powielaniem dziejów pierwszej dynastii służącej za łącznik i zwornik lojalnościowy wszystkim królestwom. Możemy jednak wskazać moment kiedy to bezpieczeństwo się skończyło. Jego kres nastąpił w chwili kiedy depozyty zaczęły być ważniejsze niż obrót. To znaczy, kiedy złota było tyle, że trzeba było za pomocą legend przekonywać ludzi, że jest ono coś warte. Ktoś, obstawiam, że specjaliści od produkcji stali postanowił, doinwestować bandę gołodupców mieszkających w górach i pasących kozy, a także wyrabiających z ich wełny długie portki i głupkowate czapki. Indie znajdowały się na bezpiecznym zapleczu i takie operacje nie kosztowały ich wiele. Tym brudasom z gór, dostarczono też koni i nauczono ich na nich jeździć. Potem wskazano króla, który najlepiej nadawał się do wypełnienia misji. Trzeba było jeszcze tylko usunąć przeszkodę najważniejszą – aktualnych kontrolerów produkcji wełny w Międzyrzeczu, czyli Asyryjczyków. No, ale to akurat nie było trudne. Potem droga ku złotonośnym potokom płynącym przez Anatolię ku morzu była już otwarta. Rynek jednak oparty na trzech językach kontrolujących produkcję, a także jednym służącym do pośrednictwa, został na zawsze zniszczony.

Reakcja na ten numer nastąpiła stosunkowo szybko, po jakichś stu latach dyskusji o początku świata i perspektywach jego rozwoju, cynicy i stoicy, mając za sobą zaplecze w postaci armii macedońskiej doszli do wniosku, że bezpieczeństwo wymiany jest najważniejsze, a produkcję można zorganizować gdzie bądź. Do jej obsługi zaś przeszkolić da się byle kogo. Choćby tych no, jakże się oni nazywali? A, już wiem – Celtów.

Kłopot, który z tego wyniknął był taki, że producenci – posługujący się hermetycznym, nie znanym nikomu językiem, uznali, że mogą się wtrącać do wymiany. I ten mechanizm działa do dziś. Jeśli nie wierzycie spytajcie pana Sorosa.

Teraz jeszcze przypomnienie o zrzutce, zbieramy środki na wydanie bardzo ciekawej, napisanej w hermetycznym języku książki. Jest ona jedynym z kluczy do zrozumienia – naprawdę, a nie na niby – dziejów Europy Środkowej

 

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

maj 092023
 

Zdarzyło się ostatnimi czasy na twitterze, że jakiś biedak zaczął poważną rozmowę z Sykulskim, który się tam stale lansuje, a w pewnym momencie pijany student, który tego Sykulskiego udaje, odpowiedział mu jako Korwin. Nie ma bowiem tak, że każdy ma swojego murzyna. Niewolnicy kosztują i trzeba oszczędzać.

Nie mam grama złudzeń jeśli chodzi o tych dwóch, ale dziwią mnie niezmiernie ludzie, którzy uważają ich postawę i postawę ich akolitów za jedyny ratunek w naszej skomplikowanej sytuacji. Być może oni też są jakimiś murzynami i tylko niewielka część publiczności to „prawdziwki”, które – niczego nie rozumiejąc – próbują się opierać tej nawale łgarstw.

Z twitterem i Internetem w ogóle jest jak z psychologią. Daliśmy sobie wmówić, że nie istnieją inne poza psychologicznymi motywacje. One zaś istnieją. Należy do nich, dla przykładu, przemożna chęć robienia bliźnich w bambuko. Jest to uzależniające i może podpadać pod psychologię, ale tylko wtedy kiedy nie ma z tego wymiernych korzyści. Tutaj jednak one są. Ktoś płaci za to, żeby emitować w przestrzeni publicznej treści całkowicie dęte, mocno niewyszukane, szkodliwe i po prostu słabe. Nie czyni tego w dodatku osoba, którą się o to podejrzewa, a prawdziwe są jedynie rezonatory, które odbijają echem te komunikaty i firmują je swoimi nazwiskami.

Dlaczego ludzie w ogóle dają się na to nabrać i nie poszukują prawdy? Tego nie wiem, ale mam wrażenie, że największą pokusą jest chęć uczestniczenia w wypadkach i rozmowach powszechnie ważnych. To zaś z kolei bierze się wprost z pogardy dla otoczenia, w którym jednemu z drugim przyszło żyć i z pogardy dla samego siebie. Udział w fikcyjnej rozmowie z Korwinem czy Sykulskim jest stymulatorem emocji i pozwala jakoś przepchnąć dzień, tak jak kilka głębszych. I nie ma doprawdy znaczenie czy pije się denaturat czy czystą.

Trend ten jest nie do zatrzymania, albowiem domaga się go publiczność. Tak sądzą kreatorzy trendu, ale nie ma żadnej pewności czy oni sami nie wykreowali publiczności. W Internecie można mieć jeszcze jakieś wątpliwości, ale w mediach one całkowicie zanikają. Jeśli bowiem ktoś puszcza słaby film w dobrych godzinach oglądalności, bo ma taką władzę, nie wierzy, że potęga mediów tkwi w zaprojektowaniu czasu emisji, choć sam to przecież zrobił. Wmawia wszystkim, że wysokie wyniki to zasługa tego, wyemitowanego w odpowiednich godzinach obrazu. Czym on się różni od Korwina i Sykulskiego, którzy wynajmują studentów, żeby odpowiadali frajerom na ich wydumane brednie? Niczym. Ma tak samo złe zamiary i prawdopodobnie dąży do tego, by stworzyć jakąś koalicję z innymi ludźmi, którzy takowe zamiary mają. Kiedy już się spotkają, będą mogli porozmawiać poważnie, jak czekista z czekistą.

Mamy więc – i nie mówcie mi, że nie – niewidoczną koalicję ludzi wtajemniczonych, których postępowanie wymyka się uzasadnieniom psychologicznym. Pasuje zaś bardzo do uzasadnień biznesowych i towarzyskich. Pytanie – dlaczego to jest tolerowane? Dlaczego owe, dla niektórych niejawne, ale dla wielu całkiem rozpoznawalne motywacje i połączenia są tolerowane przez władze PiS? Partia rządząca też wierzy, że Korwin odpowiada ludziom na twitterze? A Sykulski ma szczere zamiary? I spór  z nim to spór polityczny o kształt Polski? Oczywiście, że nie.

Jest inaczej. A jak? Moim zdaniem tak oto – najważniejsze decyzje zapadają bez jakichkolwiek sugestii ze strony krajowej czeredki. Nie ma ona znaczenia w czasie ich podejmowania, ale to się kończy, kiedy przychodzi do realizacji tych decyzji. Jeśli dotyczą one spraw poważnych – energetyki, inwestycji, obronności – opisywany tu układ, ze strachu przed kompromitacją siedzi cicho. No, ale kiedy przychodzi do omawiania kwestii komunikacyjnych i edukacyjnych, ujawnia się w pełnej krasie. Te bowiem sprawy ściśle się ze sobą łączą, a najwyraźniej to widać w czasie emisji gównianych filmów. Jeśli nie można inaczej wyjaśnić ludziom dlaczego jakiś szajs został wyemitowany w porze największej oglądalności, mówi się, że ma on walor edukacyjny. Zakupienie zepsutych helikopterów nie ma takiego waloru, stąd nie widzimy, żeby ktokolwiek się na takie tematy wyjęzyczał. O pieniądzach już jednak rozprawiają, bo na pieniądzach, tak jak na sporcie znają się wszyscy. Lubią sobie też  pogadać o filozofii, ale już na przykład od sztuki trzymają się z daleka, albowiem nie wykupili sobie abonamentu na ten program. No i obawa kompromitacji jest zbyt duża.

Stosunkowo łatwo zaś jest wmówić ludziom, że film o prostytutkach ma walor edukacyjny i nawet Przemysław Czarnek nie zaprotestuje. Nie zaprotestuje w zasadzie nikt, albowiem ludzie odesłani do realizacji zadań na istotnych dla funkcjonowania państwa odcinkach, nie wiedzą co zrobić z opisywanym tu układem. Sytuacja jednak wygląda tak, że ten układ doskonale wie, co zrobić z nimi. I czeka tylko na to, że sytuacja, gwarantowana z zewnątrz, okrzepnie na tyle, by móc wyjść z ukrycia i zająć się obsadzaniem stanowisk w resortach innych niż komunikacyjne i edukacyjne. W końcu są gwarancje zewnętrzne, więc czym tu się przejmować. A co z ludźmi? Im się powie, że przyszli lepsi fachowcy. A co jeśli gwarancje zostaną zdjęte? Nie zostaną, nie ma mowy. A jak zostaną to co z tego? W końcu nie po to jest ten układ, by się nie dostosował do nowych gwarancji. Kto za to zapłaci? To już zależy –  albo mieszkańcy ziem „wyzyskanych”, albo mieszkańcy ściany wschodniej. Tu wszystko zostanie po staremu.

Pytanie, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi brzmi – dlaczego ludzi, którzy zmieniają okoliczności naszego życia, w sposób istotny, ministrów od infrastruktury, bezpieczeństwa, energii oddaje się w pacht medialnym oszustom? Dla zaspokojenia emocji wyborców? To jest figura fałszywa, albowiem te emocje są kreowane, przez medialnych oszustów właśnie. I tu nie chodzi doprawdy o to, że my czujemy się oszukani. My sobie poradzimy spokojnie. Oszukani są ludzie, którzy pracują w dobrej wierze nad zmianami w kraju. Oni śpią. Kiedy się obudzą doznają poważnego szoku.

Polityka krajowa bowiem realnie nie istnieje. To są zbiorowe złudzenia. Gdyby taka polityka istniała, w programie Kultura liberalna, emitowanym na YT, nie byłoby Matczaka, który wraz z prowadzącym zastanawia się, czy uda się – po wygranych wyborach – posadzić pisowców. Takie rzeczy byłby nie do pomyślenia. Jeśli zaś są, to znaczy, że ludzie z PiS czują się z Matczakiem jakoś związani. Podobnie jak wielu z nich jest powiązanych z Korwinem. Tym łącznikiem są oczywiście media, w których znajdziemy grupki i kupki pragnące całym sercem tylko jednego – żeby pozwolono im dalej wmawiać prezesowi iż są niezbędni, albowiem bez nich lud prosty gotów jest narobić masę głupstw i zagłosować nie tak, jak powinien. Dlaczego prezes tego słucha? Bo, że słucha to możemy być pewni, poznajemy to po jego udziale w programie Raczyńskiej. A nie dość, że słucha to lekceważy wszystkie inne głosy, które niewątpliwie do niego dochodzą. Why? Nie wiem, być może wierzy, że polityka krajowa, z którą się utożsamia, rzeczywiście istnieje, a nie jest tylko okresowo czyszczonym przez sprzątaczkę z mopem, zaciekiem na ścianie?

Promocja się skończyła, przypomina, że jak ktoś ma ochotę może mnie wspomóc w zbożnym dziele odkłamywania historii Europy Środkowej

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

A, jeszcze jedno, mam kilka starych książek Toyaha na zbyciu

W najciemniejszych zakamrkach garażu znalazłem trochę starych książek Toyaha. Dokładnie 18. Trochę się wypaczyły, bo krzywo leżały, ale poza tym wszystko z nimi w porządku. Korzystając z okazji obniżyłem też cenę jego ostatniej książki.

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/twoj-pierwszy-elementarz/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/imperium-czyli-gdzie-pada-cien-na-ss-mantola/

 

Książki Toyaha w promocji

 Możliwość komentowania Książki Toyaha w promocji została wyłączona
maj 082023
 

W najciemniejszych zakamrkach garażu znalazłem trochę starych książek Toyaha. Dokładnie 18. Trochę się wypaczyły, bo krzywo leżały, ale poza tym wszystko z nimi w porządku. Korzystając z okazji obniżyłem też cenę jego ostatniej książki.

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/twoj-pierwszy-elementarz/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/imperium-czyli-gdzie-pada-cien-na-ss-mantola/

maj 082023
 

Większość się chyba ze mną zgodzi, a może i wszyscy – najlepszym polskim serialem, jaki kiedykolwiek nakręcono, którego akcja rozgrywa się tu i teraz, był komiks Papcia Chmiela o przygodach małpy i dwóch harcerzy. To nic, że były to obrazki, które się nie poruszały. W postaciach bohaterów bowiem każdy odnajdował siebie. I nawet jak był już starym bykiem czuł się ciągle młody.

Napisałem to, albowiem obejrzałem wczoraj kawałek pierwszego odcinka nowego serialu TVP pod tytułem „Kres niewinności” wcześniej zaś wywiad z aktorem, który gra tam główną rolę męską. To jest coś niepojętego. Pan ten tak bardzo stara się o zachowanie autentyzmu, że przestaje być całkiem wiarygodny. Scenarzysta zaś umieszcza go w całej serii sfingowanych scen, które nie mogły się zdarzyć. Buduje – ze słuchu – cały folklor lat sześćdziesiątych, w który my – a wielu z nas te lata pamięta – nie może uwierzyć. Wszystko po to, by uwiarygodnić absolutnie dętą historię stanowiącą szkielet scenariusza. Zacznijmy od tej niewinności. Młodzi ludzie grani przez aktorów tak, jakby rolę napisał im Carlo Collodi poznają się na ulicy. Chłopak wygląda tak, jak wszystkie policyjne kreacje młodych gniewnych od tamtych czasów do dzisiaj. I nie mówcie mi, że tak nie jest. Porównajcie sobie tego aktora z Szafarowiczem, to jest ten sam typ autentyczności, całkowicie wystudiowanej i uwodzicielskiej chyba tylko dla emerytowanych partyjnych działaczek z KC. Ktoś mi tu zaraz wyjedzie, że Szafarowicz to młody patriota zwalczające lewactwo. Ludzie, chyba widzę kto to jest, nie musicie mi tłumaczyć.

Ten w filmie jest trochę bardziej zwarty w sobie, ma grubszy kark i skłonności do tycia, ale to chyba przez to, że jego ojciec pracuje w MSW. On zaś potrącając na ulicy milicjanta z lękiem pokazuje mu dowód. Potem zaś goni za przypadkowo spotkaną dziewczyną, która gra policjantkę w innym serialu, całkowicie już odjechanym, tym wiecie – o ludożercach, co w piątek leci. Problem tych wszystkich ludzi polega na tym, że oni są na egzaminach do szkół aktorskich dobierani z pewnego klucza. Rzekłbym, że są dobierani z klucza pochodzącego tak mniej więcej z połowy XIX wieku. Mamy młodego poetę, jego muzę, dwie skłócone rodziny…a poczekajcie….to nie XIX wiek, ale bardziej XVII.

Poeta poznając na ulicy biegnącą gdzieś piękność pędzi za nią, wpada do teatru, gdzie wpuszczają go na hasło i okazuje się, że to jest przedstawienie „Dziadów” Dejmka, starego partyjnego wygi, który zrobił je na polecenie KC, żeby dać władzy pretekst do podmiany I sekretarza. W serialu jednak widzimy co innego. Piękność siada za kulisami, bo ma tam załatwioną miejscówkę i słucha tego co się dzieje na scenie. Osobliwy sposób na zapoznanie się z grą aktorów. Po tym zapleczu łazi sam Dejmek i pali papierosa za papierosem, denerwując się czy towarzysze na widowni właściwie rozpoznają jego intencję. Jesteśmy na premierze i nikt nie powinien mieć pojęcia o wyjątkowości tego spektaklu, ale piękność siedzi za kulisami i poluje na autograf. Reżyser traktuje ją lekce, ale jej adorator, o wyglądzie poety podchodzi do Dejmka i mówi, że to dla jego dziewczyny – choć przecież przed chwilą ją poznał. No i Dejmek, pełen zrozumienia dla młodości coś tam smaruje w zeszycie. My zaś mamy podziwiać fantazję młodzieńca, bo to jest ta szalona młodość proszę państwa, która porywa nas wszystkich.

Od tej sceny w teatrze, do seksu, minęło może z dziesięć minut. Scena seksu była tak budowana i tak fantastycznie młodzieńcza, że chyba wolałbym oglądać patroszenie wieprzka, w dodatku żywego. Przełączyłem na jakiś inny szajs, żeby nie widzieć końcówki. I w tym momencie właściwie skończyła się ta niewinności bohaterów. Nieznani sobie, spotkali się na ulicy, a następnego dnia poszli do łóżka w mieście, w którym znalezienie lokalu pod wynajem było w tamtym czasie całkowitą niemożliwością. W łóżku zaś czytali sobie paryską „Kulturę”, którą ojciec Romea przynosił z pracy, a pracował w MSW. Był jednak, jak to ujął Romeo – w porządku. To mogłoby tłumaczyć spolegliwe zachowanie się milicjanta wobec młodzieńca z rozwianą grzywą, a także fakt, że partyjny funk Dejmek dał mu od razu autograf. W tym łóżku Romeo pokazuje jeszcze Julii dzieło Koestlera „Ciemność w południe” i oboje śmieją się szczerze. Potem idą do domu i dzwonią do siebie, a w czasie tego pobytu w domu my obserwujemy w jaki sposób scenarzyści polscy budują napięcie. Oto w domu Julii ojciec siedzi na kiblu i obserwuje pływającego w wannie karpia. Mieszkanie to więc musi być gdzieś w samym starym i ocalałym z pożogi centrum. Kafelki są przedwojenne, a wanna wielka. W pewnym momencie ten karp wyskakuje z wanny i rzuca się po podłodze, a ojciec z tego kibla woła matkę. Jest tak wrażliwy, że nie wie co zrobić. Przełączyłem w tym momencie, nie dałem rady. Jak znów wróciłem okazało się, że ojca już w łazience nie było a karpia mordował tam jakiś miejscowy chamuś, który miał za nic życie i cierpienie zwierząt. Kiedy wylazł z łazienki, polecił się na przyszłość, a Julia jak raz ubierała wtedy choinkę. No i o mało nie zleciała ze stołka, ale chamuś ją chwycił. Ona jednak zwinnie uwolniła się z jego rąk. W kolejnym odcinku człeczyna ów będzie szykanował całą rodzinę usiłując przejąć jej ruchomości albo i nieruchomości – przyjmuję zakłady.

W domu Romea było jeszcze lepiej. Kiedy skończył on rozmawiać z Julią przez telefon, jego ojciec ubek zadzwonił do siebie na zakład i kazał, żeby mu podali numer na który telefonowano od nich z domu. Potem zaś była gwiazdka i wszyscy wręczali sobie drogie prezenty. Romeo dostał enerdowski aparat fotograficzny, bo jego Zorka-5 już się nie nadawała. Jeśli nie wiecie o co chodzi z tą Zorką, to wyjaśniam – jest to tak zwana intertekstualność, świadome umieszczanie w jakimś tekście cytatów z innego tekstu, co ma świadczyć o erudycji autora, a także o tym, że buduje on osobistą więź z odbiorcą. Zorka 5 zaś występuje w filmie „Rejs” nakręconym przez innego niż ojciec Romea pracownika pionu bezpieczeństwa. I przez tę Zorkę, scenarzysta i reżyser mrugają do nas i mówią – i co chłopaki, niezłe jaja, c’nie, rozumiemy się?

Nie rozumiemy. Wręcz całkowicie i bezapelacyjnie się nie rozumiemy. I pora to wreszcie powiedzieć, choć oglądalność mówi coś innego. No, ale ta oglądalność jest budowana tak samo, jak oglądalność „Dziadów” Dejmka, albo enerdowskiego filmu o przygodach Winnetou. Nie było nic innego, więc była oglądalność. Ten sam schemat działa dzisiaj.

Aha, jeszcze jedno – w domu Julii, mimo tego karpia, który miał na oko ze cztery kilo, panuje bieda. Julia nie może sobie kupić kurtki budrysówki, którą noszą wówczas wszyscy i która jest wyznacznikiem młodzieżowej elegancji, albowiem ojciec nie pracuje, a matka ma tylko jakąś nędzną pensję z wydawnictwa. Jak usłyszałem o tym wydawnictwie, to aż otworzyłem usta.

Romea stać na wszystko, a Julia nie ma na budrysówkę. No i potem widzimy jak ojciec Romea przeprowadza błyskawiczne śledztwo przy kuchennym stole. W tym serialu wszystko zmierza galopem do nieuchronnej pointy, o której za chwilę. Seks jest od razu, śledztwo zaś jeszcze szybciej. Okazuje się, że ojciec Julii wcale nie nazywa się Jerzy Bielski, ale Aaron Gutman i jest Żydem, wcześniej był w AK, potem ukrywał się przed Niemcami, a po wojnie skończył medycynę. No i został ordynatorem w Bielańskim, ale jak się zaczęła wojna na Bliskim Wschodzie, to go wyrzucili z pracy i teraz jest bezrobotny. Matki nie wyrzucili, bo nie jest Żydówką. Mamy więc takie oto okoliczności – ojciec Żyd, lekarz, zostaje wyrzucony ze stanowiska ordynatora w szpitalu, ale nie potrafi zabić karpia. Mieszkają w dobrej dzielnicy, w której – nie wiadomo z jakiej racji – mieszka ten jakiś cham, co zabija karpie bez mrugnięcia okiem. On się podkochuje w Julii, ale nie ma szans. Te bowiem ma Romeo, którego papcio robi w MSW i ma jakieś anse do Żydów. Nie wiem co będzie po drodze do finału, czyli pożegnania młodych na peronie Dworca Gdańskiego. Obstawiam, że seks ze trzy razy, karpia już nie zabiją, bo od wigilii do marca nie ma innej okazji, ale na pewno chamuś spróbuje zgwałcić Julię, a potem doniesie na jej ojca. Tam jednak donos przechwyci szlachetny ubek – ojciec Romea – który wzruszony miłością syna do Julii, postanowi zaryzykować wszystko, byle tylko nie rozdzielać młodych. Koniec będzie taki, że Romeo wskoczy do ostatniego wagonu i odjedzie wraz z Julią w siną dal. Jego rodzice zaś zostaną na peronie. Potem – kiedy już się zainstaluje w tej Szwecji czy Francji – zadzwoni do starego i zapyta ile „we firmie” płacą za donos, bo musi się tam jakoś urządzić. I razem z tym ojcem zaczną budować opozycję demokratyczną, która doprowadzi wreszcie do upadku komunizmu. Może się zdarzyć, choć nie musi – zastrzegam – że w tym serialu pojawi się też elektryk o nazwisku Wałęsa. Skoro w ćmach była Aleksandra i Józef…?

Głównym winnym wszystkich nieszczęść będzie chamuś, a wszyscy inni przeżywać będą widowiskowe bardzo rozterki.

Skończyłem oglądać jak matka Romea miała mu wyznać straszną prawdę – ojciec twojej dziewczyny jest Żydem, a matka pracuje w wydawnictwie! Przełączyłem jednak, nie dałem rady. No i trafiłem na program Raczyńskiej „Gdzie jest pan Cogito”. Akurat prowadząca mówiła o tym, jak doniosłą rolę modernizacyjną w dziejach Polski odegrał Stanisław August Poniatowski, któremu wszyscy, a najbardziej zatabaczona szlachta, przeszkadzali reformować kraj. Gośćmi pani Raczyńskiej byli jacyś smutni panowie wyglądający jak ten Dejmek w serialu. Najchętniej by milczeli, ale podpisali już rachunek opiewający na tę parę stów i zaczęli coś dukać przez zęby. Przełączyłem znów na serial, ale tam była już lista płac.

Wszyscy dokładnie więc widzimy gdzie jest pan Cogito. Mianowicie – w dupie. I nie zamierzam nikogo za to słowo przepraszać. Jeśli komuś się zdaje, że aby utrzymać władzę wystarczy mówienie półpraw, czyli całych kłamstw, bo opozycja kłamie jeszcze gorzej, ten się srodze zawiedzie. Poza tym opozycja nie kłamie. Ona jawnie i z otwartym czołem dąży do przywrócenia okoliczności jakie były w Polsce pod zaborem pruskim. Do czego dąży w takim razie pion propagandy najbardziej patriotycznego rządu od czasów Mieszka I? Do dziadów, to oczywiste.

Postanowiłem przedłużyć promocję jeszcze o jeden dzień. Nie mam czasu zmieniać dziś tych cen. Muszę kończyć nawigatora, bo znów mi się wszystko wygruzi.

Poniższe produkty są w obniżonej cenie do jutrzejszego ranka. Potem wracają stare ceny, a ja zmieniam swoje naiwne i dziecinne podejście do sprzedaży.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/propozycja-poskromienia-hiszpanii-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/i-co-kiedys-bylo-fajniej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jak-nakrecic-bombe/

 

maj 072023
 

Wielokrotnie podkreślaliśmy tutaj, że najważniejsze w twórczości są dwie rzeczy – autentyczność twórcy i oddana publiczność. To jest tak istotne, że poważne organizacje gotowe są płacić wiele bardzo pieniędzy za to, by uzyskać efekt całkowitej autentyczności podstawionego przez siebie osiołka, który gra, śpiewa, pisze lub maluje, a przez niego uzyskać wpływ na dużą grupę publiczności. Z kolei inne organizacje, które uważają się za poważne, a w istocie nimi nie są, przekonane iż mają potężny wpływ na publiczność, zatrudniają lub reklamują oczywistych oszustów, lub lansują treści wokół których nie zgromadzi się nawet stado bezpańskich psów. A co dopiero mówić o wiernych widzach czy czytelnikach. Do pierwszego typu organizacji należała telewizja polska w ostatniej dekadzie komunizmu, a do drugiego telewizja polska obecnie. Oto bowiem okazało się, że emituje ona serial o Szlimakowskiej od nowa, tylko teraz w piątek. W niedzielę zaś, dla odmiany puszczany będzie serial „Koniec niewinności” o wydarzeniach marca roku 1968. Co zapewne zgromadzi przed telewizorami jeszcze więcej widzów niż Szlimakowska i da kierownictwu TVP tę szczególną i głęboką pewność iż są, wraz z powierzoną im instytucją, na właściwej drodze. Z czym Wam się kojarzy rok 1968? Bo mnie z niczym. Nie było mnie jeszcze na świecie. Kolejny rok jednak kojarzy mi się bardzo dobrze, bo niemal na samym jego początku przyszedłem na świat. No, ale wielu z Was już było na tym świecie, a wielu nie pojawiło się jeszcze przez dobre parę lat. Rok więc 1969 nie może się Wam kojarzyć z niczym szczególnym. Choć powinien. Wczoraj, zainspirowany pewnym fragmentem filmu sprawdziłem jakie to ważne dla Polski wydarzenia zaszły w tym sławnym roku. No i okazało się, że debiutował wówczas kabaret o nazwie „Salon niezależnych”. Mamy koniec dekady Gomułki, za chwilę zacznie się najpiękniejsza epoka PRL, generał Jaruzelski jest ministrem wojny, a w hotelu Bristol, w środku miasta stołecznego, zaczyna się występ trzech nieznanych nikomu studentów, którzy wyśpiewują jakieś kuplety. One się jednoznacznie wszystkim kojarzą, a studenci są tak wiarygodni, że hej. Mają powyciągane swetry, okulary i wytarte dżinsy, nie potrafią za bardzo grać, ani też śpiewać, a ich atrakcyjność polega na tym, na czym polega atrakcyjność wszystkich młodych ludzi – na bezczelności. Kto ich w ogóle wpuścił do tego Bristolu, pilnowanego ze wszystkich stron, naszpikowanego podsłuchami i zatrudniającego samych tajniaków? Tego właśnie nie wiemy. Pewni jesteśmy tylko jednego – fakt ten, czyli okoliczności debiutu, nie był zbyt często podnoszony w czasie kolejnych występów kabaretu „Salon niezależnych”. Kiedy więc dwa miesiące temu zmarł Janusz Weiss, sieć załkała, albowiem odszedł wielki artysta, który tworzył prawdziwie niezależną formację kabaretową, taką co to nie zrobiła wielkiej kariery, ale dawała się zauważyć. Ja, przyznam, nie mogłem Weissa słuchać. Nie podobał mi się ani jego głos, ani charakter prowadzonych przezeń audycji. No, ale miał on swoich wielbicieli. Do wczoraj nawet wierzyłem w ten cały „Salon niezależnych” albowiem jego członkiem był Jacek Kleyff, który śpiewał śmieszne piosenki, kolportowane w czasie moich studiów naprawdę pokątnie. No i wczoraj – na pewno mi nie uwierzycie – ktoś puścił na twitterze fragment filmu „Wielka majówka”. Ludzie w moim wieku na pewno ten film pamiętają, albowiem był to filmowy debiut Zamachowskiego. Grał on tam jakiegoś chłopaka nieudacznika. Teraz mała dygresja – zastanawiająco często bohaterami milicyjnych produkcji byli nieudacznicy bez przydziału. Tak sobie dziś o tym myślę. „Wielka majówka”, której głównymi bohaterami byli członkowie zespołu Manaam, a nie dwóch trzeciorzędnych aktorów, weszła na ekrany w październiku 1981 roku. Nie wiadomo dlaczego nie w maju, ale może chodziło o to, by rozlać jakąś oliwę po oceanie młodych głów na dwa miesiące przed wprowadzeniem stanu wojennego. Nie pamiętam ile razy była emitowana w TVP od października do grudnia 81. Być może tylko raz, ale coś mi świta, że jednak nie. No i wczoraj puścili na twitterze fragment tego filmu. Sam początek, jak wyrzucają z OSP tego strażaka, co się potem włóczy z Zamachowskim gdzieś po kraju i to ma być takie fajne. I wyobraźcie sobie, że ten co go wyrzuca – komendant straży pożarnej, ubrany na galowo, cały w mundurze, grany jest przez Jacka Kleyffa. Najbardziej niezależnego z niezależnych artystów, jakich nosiła kiedykolwiek święta, polska ziemia. Poleciałem od razu na filmweb, żeby sprawdzić czy mi się nie przywidziało. No i oczywiście, że nie! Stoi jak wół, że komendanta straży zagrał w roku 1981 najbardziej bojowy, niezależny twórca w kraju. Tyle, że nie został on wymieniony w czołówce z nazwiska. Podobnie jak wielu innych epizodystów z tego filmu, którzy zapewne chcieli wziąć pieniądze za występ, ale nie splamić się przy tym współpracą z reżimem. – Oj tam, oj tam – powiecie – chłopak chciał sobie zarobić, po co się go czepiać. Fajnie, ale ten film opowiada o dwóch takich, co też chcieli sobie zarobić i nie mieli gdzie, bo były takie czasy, w więc zajumali Maliniakowi reklamówkę szmalu, trzymaną w lodówce i ruszyli w Polskę razem z zespołem Maanam. „Wielką majówkę” można więc śmiało uznać za film drogi. I jakie to zobaczcie dziwne, te filmy drogi w USA też zaczęli puszczać gdzieś w okolicach początku wojny w Wietnamie, a u nas jak raz przed stanem wojennym. To być może pozostaje bez związku, ale mam jednak przeczucie, że nie.

„Wielka majówka” została wyemitowana w czasach kiedy jeszcze o prawdziwych, patriotycznych majówkach nikt nie słyszał. I nikt nie spodziewał się, że one kiedyś nastąpią. Był rok 1981, środek komunizmu, który miał trwać jeszcze długi czas. Dystrybucję filmu załatwiały instytucje państwowe i był on pokazywany – chyba – wyłącznie w telewizji. Wyreżyserował go nikomu nie znaczy reżyser, którego nazwisko znajdujemy przy trzech innych filmach, o których nikt nie słyszał, a współautorem scenariusza – dętego i beznadziejnego – był Marek Remuszko, kojarzący się niektórym z jakimiś niesamowitościami.

Czy ja się czepiam Kleyffa? W zasadzie tak. Do wczoraj bowiem miałem wrażenie, że on się w tak zwanej wolnej Polsce całkowicie usunął z życia publicznego. Widziałem go raz tylko, redakcji „Życia Warszawy” kiedy namówili go na jakiś wywiad. Nie wiem nawet czy ten wywiad się ukazał. Nie przyszedł w każdym razie w mundurze komendanta OSP, tylko w jakichś łachach. Teraz włączyłem jego biografię i czytam, że uczy dzieci w liceum przy Bednarskiej. Wcześniej zaś – w 2006 roku starał się o mandat radnego z ramienia jakiejś idiotycznie nazwanej partii – Gamonie i Krasnoludki, czy coś podobnego. O tu macie stosowny link. Przyznam, że poczułem się zaskoczony umieszczoną tam treścią

https://pl.wikipedia.org/wiki/Komitet_Gamonie_i_Krasnoludki

Czy te wszystkie informacje, dla większości z Was całkiem obojętne, albowiem ludzie, o których wspominam byli absolutnym marginesem  zainteresowań kulturalnych młodzieży i dorosłych, jakoś wpłyną na ocenę produkcji współczesnych artystów? Nie sądzę. I stanie się to w brew wszystkiemu. Wiele się ostatnio mówi o dzieciach i młodzieży, które należy chronić przed deprawacją. Czarnek codziennie jest w telewizji i wypowiada się w tej sprawie. Podobnie marszałek Witek. A kiedy skończą, to zaczyna się serial o Szlimakowskiej, którego bohaterkami są prostytutki. Okay, zostawmy ten serial, bo zaraz ktoś napisze, że mam obsesję.

Wbrew pozorom trudno jest zdeprawować dzieci, odbywa się to zwykle w kilku etapach. Teraz toczy się walka o przedszkola, gdzie wszystko idzie na chama – za przyzwoleniem organizacji, które roszczą sobie prawo do uczestnictwa w procesie wychowawczym. Kiedy dzieci podrosną i zaczynają odczuwać jakieś emocjonalne niepokoje, a także budzi się ich intelekt, sposoby deprawacji stają się subtelniejsze. Stosuje się w tym procesie nie tylko obraz, ale też muzykę i teksty. I nie ma możliwości, żeby uniknąć zetknięcia się z czymś takim, wszyscy to wiemy. Chodzi o to jedynie, żeby sprawy te pozostawały poza systemem edukacji, poza szkołą, która musi mieć wyraźnie inną misję. Ostatnio zdarzyło się, że moja córka wraz z całą klasą poszła na film zatytułowany „Filip” . Ja nie muszę tego filmu oglądać, żeby wiedzieć o czym on jest i jakie istotne funkcje pełni. Na pytanie – dlaczego idziecie akurat na to? – padła zadziwiająca odpowiedź – bo nic innego nie ma. Bardzo przepraszam, ale – jak to nic innego nie ma? To czym się zajmują państwowe instytucje, których misją jest wychowywanie młodzieży? Kiedy córka wróciła z filmu miała minę bardzo nietęgą – ma piętnaście lat – i rzekła, że był to najgorszy film ever jaki zdarzyło się jej oglądać. Opinię tę podzieliła większość jej znajomych. Nie podzielali jej jednak niektórzy nauczyciele. Czy opinia młodzieży jest ważna, czy kogoś obchodzi i czy emocje tych dzieci są ważne? Nie. Na twitterze i w innych portalach trwa już bowiem gorąca promocja tego obrazu, który – cytuję z pamięci – ma wielkie znaczenie dla polskiej kultury, jest świetnie zrobiony i w dodatku słuchać wszystkie dialogi. Proszę Państwa sprawa jest prosta – albo rzeczywiście skończymy z tą deprawacją młodzieży, jak chce minister Czarnek, albo będzie po nas. Na razie jednak nie widać, by ktokolwiek, łącznie z Czarnkiem, chciał tego naprawdę. Pedofilów z przedszkoli może i wyrzucą, ale zaraz potem zmuszą piętnastolatki do uczestnictwa z półpornograficznych seansach opowiadających o przygodach jakiegoś młodzieńca w lokalach i burdelach, a najważniejszym przekazem tych obrazów będzie żydowskie pochodzenie głównego bohatera – jako jedyne uzasadnienie emisji filmu. Bo chyba nikt nie traktuje serio bredni o udźwiękowieniu i wpadającej w ucho muzyce.

Ten film ma dokładnie takie samo znaczenie, jak „Wielka majówka” wyemitowana w roku 1981. W czasie kiedy wszystko było cenzurowane. Teraz ponoć nie jest. Skąd więc biorą się te jednostronne i głupkowate opinie o deprawacji emitowane w przestrzeni publicznej przez urzędników najwyższych szczebli?

Na koniec przypomnienie – ostatni dzień promocji

Poniższe produkty są w obniżonej cenie do poniedziałku rano. Potem wracają stare ceny, a ja zmieniam swoje naiwne i dziecinne podejście do sprzedaży.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/propozycja-poskromienia-hiszpanii-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/i-co-kiedys-bylo-fajniej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jak-nakrecic-bombe/

 

maj 062023
 

Kiedy oglądałem wczoraj na kanale „Kultura liberalna” wywiad, którego Jarosławowi Kuiszowi udzielał profesor Krzysztof Pomian, odniosłem wrażenie, bardzo subiektywne i być może całkowicie mylne, że oto rozmawia idiota z oszustem. Złapałem się za głowę – jak ja w ogóle mogę myśleć w ten sposób o osobach emitujących tak ważkie treści?! I bardzo się starałem, przez cały czas trwania tej rozmowy oczyścić mój umysł z tych okropnych projekcji. I chyba się udało. Pozostały mi jednak w głowie pewne dziwne wrażenia, snujące się jak dym nad polami we wrześniu, kiedy wiejscy chłopcy wypalają łęty po kartoflach i usiłują w ogniskach upiec znalezione w skibach bulwy.

Być może macie te same odczucia? Chodzi o to, że za każdym razem, kiedy widzę na ekranie jakiegoś sławnego profesora, mam wrażenie, że przemawia on do tych piekących kartofle w ogniskach malców. Tak się stara wyjaśnić im o co chodzi, że nie zauważa iż mówi do dorosłych ludzi, którzy mają jakieś doświadczenia, życie za sobą, pokończone studia, często prawdziwe, a nie humanistyczne i oczekują nieco więcej zaangażowania. To znaczy nie chcą, by spotkanie z profesorem zajmującym się tak ważką tematyką, jak propagandowa rola muzeów, przypominało wizytę klauna Kluseczki w przedszkolu, kiedy w dodatku kolejne numery zapowiadane są przez najmniej rozgarniętą panią przedszkolankę, która stale uśmiecha się w niewłaściwych momentach.

O co chodziło z grubsza Kuiszowi i Pomianowi? O to, że muzea pełnią funkcję propagandową. Niedobrze jest jednak kiedy za tę propagandę biorą się monarchiści, albowiem może się to dla nich skończyć źle i muzeum, które założyli nie przetrwa. Tak było z muzeum historii Francji, które kazał zorganizować Napoleon III w roku 1852. Przetrwało ono ledwie 18 lat, a główny zarzut Pomiana dla tej ekspozycji był taki, że całkowicie pomijała dzieje rewolucji. Na szczęście dobry profesor ulitował się nad nami i nie użył zwrotu – zasługi rewolucji – za co należy go pochwalić. Powiedział jednak, że takie muzea są złe, albowiem ekspozycje o wadze państwowej powinny być zgodne ze społecznym wyobrażeniem na temat muzeów. Cóż to jest – społeczne wyobrażenie? Tego nam Krzysztof Pomian nie wyjaśnił, ale ze zrozumieniem podszedł do udręki zwiedzających muzea i przyznał, że po dwóch godzinach oglądania przedmiotów w gablotach każdy, nawet najbardziej wytrwały pasjonat ma dość. Włączmy teraz nasze ulubione narzędzie, czyli logikę, którą sprezentował światu Arystoteles. Skoro nawet najbardziej zdeterminowani laicy, tworzący wspólnie z innym vox populi, na który Pomian się powołał, nie wytrzymają w żadnym muzeum więcej niż dwie godziny, trudno wymagać od nich, by tworzyli i kodyfikowali jakieś „społeczne wyobrażenie”. Ono musi pochodzić z jakiegoś innego źródła. Ktoś je musi opisać, rozkolportować, ponazywać poszczególne jego części i wyjaśniać o co chodzi. My zaś dowiadujemy się do Pomiana, że władza wbrew społeczeństwu, zawłaszcza dziś samą ideę muzeum. I lansuje tam jakieś swoje złudzenia wbrew „wyobrażeniom społecznym”. Tworzą je jak rozumiem ci, którzy w muzeum wytrzymują dłużej niż dwie godziny? Czyli pracownicy tych instytucji. Kto ich zatrudnia? Skoro mówimy o muzeach państwowych to chyba państwo. I tu musimy wyciągnąć pierwszy kartofel z ogniska i przerzucić go kilka razy w rękach ryzykując poparzenie – które państwo? Jasne, że nie to, które tworzy muzeum niezgodne ze „społecznym wyobrażeniem”. Więc które? Tego Pomian nie wyjaśnił, ale chyba możemy odeń wymagać jakiejś odpowiedzi poza wskazaniem na to całe „społeczne wyobrażenie”? Możemy, czy nie? Logika podpowiada nam więc, że o „społecznym wyobrażeniu” na temat misji muzeum decydują jego pracownicy, którzy – musi przyjść taka chwila – występują przeciwko państwu, ono bowiem chce zafałszować misję muzeum i je przejąć. Czy nasze państwo tak czyni? O nie. Nasze państwo obecnie zachowuje się wobec pracowników państwowych muzeów jak wiejski pastuszek wobec pana dziedzica. Ani myśli wprowadzać swoich porządków w istniejących placówkach, choć o to właśnie rządzącą partię oskarża Pomian. Państwo nasze, za nasze pieniądze, buduje skandaliczny obiekt nazywany muzeum sztuki nowoczesnej, gdzie lansowane będą wierzchołki piramid finansowych, uwiarygodniane przez rzesze całe wariatek z dyplomami historyków sztuki. One będą kontestować pomysły i decyzje urzędników państwowych, będą chodzić w koszulkach z ośmioma gwiazdkami, przyczepiać sobie brody i męskie genitalia. Na tych urzędników zaś będą pluć i domagać się od nich podwyżek za swoją ciężką pracę. Takie plany ma nasze państwo. Pomian zaś z Kuiszem twierdzą, że PiS chce zawłaszczyć muzea, tak, jak wcześniej zrobili to Napoleon III, Hitler i Stalin. To jest jawne kłamstwo, albowiem PiS prowadzi całkowicie inną politykę. Gdyby było tak, jak twierdzi Pomian, żaden z jego znajomych nie miałby już posady w żadnym państwowym muzeum. O co więc chodzi sławnemu profesorowi, który reklamuje sobie spokojnie pierwszy tom swojej książki o muzeach? Ukazujący się z dziesięcioletnim opóźnieniem, w dodatku, jak mniemam, za pieniądze wydobyte także z budżetu jakiejś państwowej instytucji? Otóż chodzi mu o to, że Muzeum Historii Polski, które właśnie powstaje będzie miało tak wielką moc propagandową i takie budżety, że zadziała jak czarna dziura – wessie wszystkich chętnych do poznawanie historii kraju i miasta, a przez to zdegraduje dwa inne ważne muzea – Polin i Muzeum Powstania. To ostatnie prowadzi politykę bliską klimatowi rozmowy Kuisza z Pomianem i w zasadzie jego rolą jest wychowanie zwiedzających w duchu niechęci do Powstania, a przynajmniej jego krytyki. Świadomość, że tak będzie – a tak będzie – powoduje, że Pomian dostaje bardzo źle maskowanej histerii. On już na początku wyskakuje z tym Hitlerem i Stalinem, których szybko zamienia na Napoleona III i wskazuje na to całe społeczne wyobrażenie. Próbuje się jakoś mitygować, ale widzimy, że jest naprawdę groźnie. Bo coś się Pomianowi i jego drużynie wymyka z rąk. Muzeum Historii Polski będzie miało jeszcze jedną ważną funkcję – wychowa kadrę. Pomian zaś i pracownicy placówek muzealnych, którzy od wielu lat prowadzą politykę antypaństwową, nie będą mieli wpływu na rekrutację. Choć zapewne spróbują taki wpływ uzyskać. Muzea to poważna sprawa i wie o tym nawet Jarosław Kuisz, który uśmiecha się jak niektórzy z tych wiejskich chłopców piekących kartofle, ci wiecie, którzy zawsze wlekli się na końcu i najdłużej patrzyli w niebo, kiedy cała załoga wracała już z pola do domu, podbiegając czasem i klepiąc się gołymi piętami w tyłek.

Sprawa jest poważna i to widać po zastosowanych przez Pomiana narzędziach – Kaczyński to prawie Hitler, popiera współczesny ONR czyli Konfederację i jest z tą Konfederacją w koalicji – tak mówi Pomian, sławny profesor z Francji. I nawet jak go Kuisz mityguje, że to nieprawda, on się za bardzo tym nie miesza. Brnie dalej, bo wie, że czas na subtelności minął już dawno. Finałem jest oskarżenie Jarosława Kaczyńskiego o chęć zniszczenia muzeum Polin, które zbudował jego brat. Autorytet, Francja, życiorys wreszcie – starego partyjnego stalinisty, wyrzuconego w 68 przez Gomułkę, gwarantuje mu, że ci którzy powinni, odpowiedzą na zew. I żartów nie będzie.

My zaś widzimy do czego prowadzi polityka kokieterii prowadzona przez rząd. Ten rząd mówi – wy macie swoje muzea, na których się niemal uwłaszczyliście, my budujemy swoje. O co chodzi? Pomian mówi – nie ma żadnych waszych muzeów, to jest za poważna sprawa, żeby wam oddawać choć kawałek podłogi. Muzea są tylko nasze, a ekspozycje muszą być zgodne ze społecznym wyobrażeniem. Wskazuje nam też Pomian w jaki wymiar celują twórcy muzeów – w wieczność. Ekspozycje, stworzone w zgodzie ze społecznym wyobrażeniem, mają być pokazywane przez całą wieczność. I on w to wierzy.

W całą tę, jakże demaskatorską dyskusję, wpleciony jest wątek najistotniejszy, który już kiedyś poruszaliśmy bez udziału profesora Pomiana. Chodzi o świecki charakter zbiorów. Muzeum służy do tego, by zmienić kontekst przedmiotu i odebrać mu wartość religijną, a nadać jakąś inną. Kuisz i Pomian twierdzą, że edukacyjną, czyli – tu włącza się Arystoteles i jego logika – porządkującą. Przedmioty wyciągnięte ze świątyń i ustawione w jakimś nowym porządku mają więc odebrać walor edukacyjny świątyni i przenieść go na muzeum, które nie służy niczemu więcej jak tylko kwestionowaniu porządku bożego. I ma trwać wiecznie. Tak to widzi Pomian. Rzeczywistość jest jednak nieco bardziej złożona, o czym dobry profesor nie wspomina, albowiem to by go zdegradowało w oczach jego wielbicieli. Przynajmniej tych mniej rozgarniętych, którzy wierzą we wszystko co powie.

Sztuka w świątyni nie ma żadnej wartości poza religijną. Nawet jeśli się za nią płaci krocie. To są koszty pracy i talentu. Nie można – w sytuacji kiedy nie ma innej hierarchii wartości – wynieść dzieła ze świątyni i sprzedać go na bazarku w pobliskim miasteczku za korzystną cenę. Nie ma odbiorców, nie ma rynku na takie rzeczy. Ten musi dopiero powstać. W starożytnej Grecji rzeźby nie miały innej wartości i innego kontekstu niż religijny. Nikt nimi nie spekulował. Żeby powstał rynek nowych wartości musi powstać inna niż religijna hierarchia. Trzeba stworzyć wtórny rynek i ukryć go pod jakąś ideą. Edukacja i świecki porządek ustawiający przedmioty w galerii według „społecznych wyobrażeń” idealnie się do tego nadaje. I jeszcze do tego jest wieczny. W czym wyrażona jest ta nowa wartość dzieł sztuki? W pieniądzu, którym obraca się na rynku wtórnym. I tego już prof. Pomian nie powie. I nie powie także tego nikt inny. Chodzi bowiem o to, by ten fakt ukrywać przed wiejskimi chłopcami palącymi ogniska na polach. Tylko bowiem ich szczery entuzjazm gwarantuje, że ten szwindel się utrzyma. Stąd misja edukacyjna muzeów, które zawłaszczają, pod różnymi pretekstami przedmioty sakralne i prywatne. Na tych zbiorach następnie uwłaszcza się ludzi, którzy mają stosowne uwierzytelnienia wydane przez państwo. Niestety nie wiemy przez które państwo, a Pomian nam tego nie powie. Istotną więc funkcją muzeów jest nadawanie przedmiotom wartości w pieniądzu i kreowanie koniunktur. I teraz ważna rzecz – już dawno wszyscy zorientowali się, że rzeczy stare, nie są tak naprawdę cenne. Ich wartość jest istotna tylko dla tych wiejskich dzieci, które pracują dziś w korporacjach i jeżdżą sobie po zachodnich muzeach, bo to im podnosi samoocenę. Placówki muzealne nadają dziś wartość przedmiotom bez realnej wartości. I tak jest od dość dawna. Musi być jednak spełniony pewien warunek – nie mogą mieć te przedmioty nic wspólnego z religią. I teraz znów dochodzimy do Muzeum Historii Polski – ono też nadaje wartość przedmiotom bez realnej wartości: papierom, mundurom przestrzelonym przez nieznanych żołnierzy niemieckich i sowieckich, broni, zdezelowanemu sprzętowi i słabym obrazom batalistycznym. I łączy te przedmioty z religią. One w tym muzeum będą mieć charakter przedmiotów sakralnych. I tu Pomian widzi prawdziwe zagrożenie. Nie zdradza nam jednak swoich obaw do końca. Możemy je jednak wyrazić wprost – Muzeum Historii Polski będzie – podobnie jak Muzeum Sztuki Nowoczesnej – nadawać wielką wartość przedmiotom, które na uporządkowanym rynku sztuki, pozbawionych wartości i znaczenia sakralnego, znaczenia nie mają. No, ale będą miały, bo państwo będzie to gwarantować. Powstanie więc nowy porządek, który zakwestionuje inne, już istniejące hierarchie, w tym tę, na której Pomianowi najbardziej zależy, czyli Polin. I stąd to wycie. A będzie jeszcze gorzej. Czekam na pierwsze próby odwrócenia wektora misji Muzeum Historii Polski, co zapewne odbędzie się poprzez jakieś naciski na dyrektora, albo próbę jego zmiany. Sprawa jest poważna. Sami zobaczycie.

Oto link do całej rozmowy, która na pewno Was ubawi. https://www.youtube.com/watch?v=a2U-hnCx1xM

No i życiorys prof. Pomiana

https://pl.wikipedia.org/wiki/Krzysztof_Pomian

 

Na koniec przypomnienie

Poniższe produkty są w obniżonej cenie do poniedziałku rano. Potem wracają stare ceny, a ja zmieniam swoje naiwne i dziecinne podejście do sprzedaży.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/propozycja-poskromienia-hiszpanii-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/i-co-kiedys-bylo-fajniej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jak-nakrecic-bombe/

 

maj 052023
 

Gdyby walka z szatanem była tak łatwa, jak to się wydaje redaktorom z tygodnika „Niedziela” wszyscy chodzilibyśmy in odore sanctitatis. Niestety nie jest i wielu z nas chodzi tylko in odore.

Wspomniany tygodnik reklamuje słowy podniosłymi nową książkę Michała Koterskiego, zatytułowaną „To już moje ostatnie życie”. Autor opowiada tam o swoich upadkach, które zakończyły się moralnym zwycięstwem, czyli powrotem na łono Kościoła, założeniem rodziny i wreszcie ojcostwem. W tygodniku „Niedziela” zaś uważają, że jak się będzie podsuwać różnym pogubionym pod nos książkę Koterskiego, to oni się opamiętają. Metoda ta przypomina trochę przedwojenne próby leczenia alkoholików za pomocą umoralniających pogadanek, zakończonych zawsze pogodnym finałem. Ja życzę panu Koterskiemu jak najlepiej, podejrzewam jednak, być może niesłusznie, że nie wyleczył się on ze wszystkich swoich uzależnień. Zostało mu jedno, najważniejsze, w którym utwierdza go katolicki tygodnik „Niedziela”. Chodzi o uzależnienie od występów publicznych, od których – jak sądzę – zależy egzystencja Michała Koterskiego. To znaczy, że on musi się gdzieś pokazywać, żeby zarobić na życie. I te pokazy nie mogą być takie sobie. Musi być w nich coś niezwykłego. A co niezwykłego może być w człowieku takim jak Michał Koterski? Bądźmy przytomni, mówimy o bardzo pogubionej istocie, która promocję swojej nowej książki zaczyna od dyskusji z Wojewódzkim, oskarżając tegoż Wojewódzkiego o nielojalność wobec siebie. Wchodzimy więc już na taki poziom uszczegółowienia uzależnień, że Pan Jezus raczej tam za Koterskim nie podąży. Jeśli zaś pada wyraz  „szczegóły” lub „szczegółowy” podejrzewać zaczynamy, że zaprasza tam Michała Koterskiego ktoś zupełnie inny. Sam będąc człowiekiem wielokrotnie pogubionym i znając wielu ciężkich grzeszników, podejrzewam, że pan Michał poddany zostanie jeszcze niejednej próbie. Entuzjazm zaś, który okazuje jego postawie tygodnik „Niedziela” może, choć nie musi, obrócić się na jego niekorzyść.

Jeśli zaś chodzi o innych, którzy mają – według „Niedzieli” brać z Koterskiego przykład, większość z nich – i tu mogę przyjmować zakłady – parsknie śmiechem. – Załatwcie mi występy u Wojewódzkiego, to też się nawrócę – tak powiedzą. Książka zaś może namącić w głowach istotom naprawdę słabym, albo stać się pretekstem do lansu dla ludzi, którzy na swoim pogubieniu robią różne towarzyskie kariery.

– A skąd to możesz wiedzieć? – zapyta ktoś. A stąd, że mam 54 lata i pracowałem w mediach, które nie zmieniają się wcale aż tak bardzo, nawet jeśli się weźmie pod uwagę to, że mają w nazwie wyraz „katolicki”.

W ostatnich dniach twitterowe szaleństwo celebrowało rocznicę premiery filmu Bugajskiego „Przesłuchanie”, który był pierwszym prawdziwie antysystemowym filmem w PRL. Nakręcono go w roku 1982, ale w kinach wyświetlono dopiero w roku 1989. Wszystko ze względu na to, że widać tam, jak niegodnymi ludźmi byli funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa publicznego Polski Ludowej. Niektórzy twitterowicze cytowali nawet – dla zabawy – Bohdana Porębę, który brał ponoć udział w kolaudacji i protestował głośno przeciwko Bugajskiemu wołając – co ta kurwa ma wspólnego z tradycją akowską?! I ja może bym się nad tą sprawą nie pochylił z taką uwagą, gdybyśmy się tu przez ostatnie tygodnie nie zajmowali serialem „Polowanie na ćmy”, w którym mamy więcej pań o wskazanej przez Porębę profesji, a do tego jeszcze działacza socjalistycznego, fałszującego listy głównej bohaterki, który na koniec, wraz z nią, marzy o wolnej Polsce, wolnej także od wszelkiej patologii. Ta zaś – o czym oboje nas informują – kryje się zwykle w aparacie administracyjnym państwa. Ludzie, jeśli to nie jest prowokacja, którą się zdetonuje za kilka miesięcy lub lat, to co to jest? Powiem Wam co – to jest kolejne powtórzenie numeru z Bugajskim, który utwierdza naszych wrogów w przekonaniu, że jesteśmy bandą durniów, nie rozumiejących niczego, ale to absolutnie niczego. Ludzie zaś, tacy jak ci z tygodnika „Niedziela” uważają, że metoda zaproponowana przez towarzyszy jest słuszna, a do tego jeszcze skuteczna. I wystarczy pokazać kilka dramatycznych scen, albo opowiedzieć o zmaganiach celebryty z nałogiem, żeby misja została zrealizowana, wilk był syty, a ogarek dla tego drugiego kopcił w najlepsze gdzieś w kącie świątyni.

Bugajski nakręcił swój film w roku 1982, trwał stan wojenny. W filmie tym wystąpili – Janda, Gajos, Ferency i Agnieszka Holland. Film poszedł na półkę, a Bugajskiego ukarali za nielojalność wobec systemu w taki sposób, że musiał wyjechać do Kanady i opuścić na lat kilka ukochaną, ludową ojczyznę, zarządzaną twardą ręką generała. Po latach Bugajski jest bohaterem, a jego film ocenia się wyłącznie w kategoriach emocjonalnych. Ja bym proponował wszystkim tym ludziom, którzy takie właśnie kategorie stosują, żeby się raz jeden wkradli na plan filmowy i sprawdzili ile tam rzeczywiście jest emocji.

Film ten uważany jest za kamień milowy i osiągnięcie. Ja zaś chciałbym przypomnieć w tym miejscu słowa Poręby, który w nowej narracji na temat tego filmu uważany jest za kogoś w rodzaju Egona Olsena – co ta kurwa ma wspólnego z tradycją akowską?! I chciałbym też zadać pytanie – kiedy został nakręcony kolejny film o prześladowaniach żołnierzy AK po wojnie? Mam wrażenie, że był to film „Nil”, ale mogę się mylić. Czyli przez dwie dekady głód emocjonalny ludzi domagających się tego, co uważają za prawdę, był stymulowany opowiadaniami o filmie „Przesłuchanie”, bo przecież nie projekcjami tego obrazu. Ileż bowiem można oglądać ten szajs. Potem – zupełnie już dla beki – nakręcono ten film o Roju, będący całkowitą pomyłką. Wywołał on jednak pewne reakcje, podobne do tych, które były udziałem studentów, próbujących realizować w akademiku jakieś przedstawienia teatralne we własnym zakresie. Mówili oni zwykle – po całkowitej klapie swojego przedsięwzięcia – dobrze jednak, że takie wydarzenie miało miejsce. I w przypadku „Historii Roja” było dokładnie tak samo – dobrze, że ten film został zrealizowany. Przypomnę tylko kiedy – 30 lat po „Przesłuchaniu”. Trzydzieści lat po filmie Bugajskiego można było zrealizować ekranowy samizdat, opowiadający głupkowatą, quasi-pornograficzną historię żołnierzy podziemia niepodległościowego. Tak właśnie wygląda wolność przekazu i swobodna dyskusja w Polsce. Dziś zaś stymulowana jest ona filmem o ćmach. Patrzymy na poczynania rządu, na inwestycje, umowy, wzmacnianie obronności i nie rozumiemy dlaczego przy tym wszystkim mamy dyskutować o tym gównianym serialu? Co te – pardon – kurwy – mają wspólnego z niepodległością?

Przy okazji tej dziwnej prezentacji na twitterze dowiedzieliśmy się też do czego naprawdę służył Jaruzelskiemu Poręba – do wzbudzania odruchu moralnego oburzenia u starych towarzyszy. I to było posunięcie genialne, albowiem dziś, jak chcemy się oburzać, ktoś nam zawsze może powiedzieć, że przypomina to nasze oburzenie reakcję Poręby na film Bugajskiego.

I to się prędko nie zmieni. Kiedy bowiem próbujemy postawić postulat konieczności zmiany sposobu komunikacji, ludzie zachowują się, jakbyśmy im odbierali ulubioną zabawkę, albo ostatni kompas, w chwili kiedy oni usiłują przejść Antarktydę na piechotę w środku zimy. Język – słowa i obrazu – zawsze niesie ze sobą jakąś treść. Próby oderwania zaś języka od treści, podejmowane wielokrotnie, to stary, dobrze znany satanizm. Żeby więc zmienić sposób komunikacji, nie musimy wymyślać nowych słów, jak to chcą udowodnić na uniwersytetach. Musimy, uporczywie, opowiadać inne historie niż tamci. I unikać przy tym kontekstów pułapek. Wierzcie mi, że są obszary, na które oni się nigdy nie zapuszczą. Nawet ich nie dostrzegą. My po kilki takich udanych próbach, zaczniemy mówić językiem aniołów.

Na koniec przypomnienie

Poniższe produkty są w obniżonej cenie do poniedziałku rano. Potem wracają stare ceny, a ja zmieniam swoje naiwne i dziecinne podejście do sprzedaży.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/propozycja-poskromienia-hiszpanii-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/i-co-kiedys-bylo-fajniej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jak-nakrecic-bombe/

 

Tylko do poniedziałku trwa promocja. Potem zmieniam politykę sprzedażową

 Możliwość komentowania Tylko do poniedziałku trwa promocja. Potem zmieniam politykę sprzedażową została wyłączona
maj 042023
 

Poniższe produkty są w obniżonej cenie do poniedziałku rano. Potem wracają stare ceny, a ja zmieniam swoje naiwne i dziecinne podejście do sprzedaży.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-ii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/propozycja-poskromienia-hiszpanii-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/i-co-kiedys-bylo-fajniej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jak-nakrecic-bombe/

maj 042023
 

Zamieniam się powoli z wujcia wariatuńcia, albowiem mogę o sprawach dotyczących obiektów przeznaczonych dla turystów krajowych pierniczyć bez końca. A nawet mogę układać rankingi. Nie będę jednak tego czynił, śpijcie spokojnie. Zajmę się dzisiaj czymś innym. Większość ludzi podróżuje, albowiem chce oglądać wartościowe przedmioty wykonane przez sławnych artystów. Takich przedmiotów w Polsce nie ma, a jeśli są to w muzeach, które znajdują się w wielkich miastach. Z tych zaś ludzie uciekają, żeby – i to jest główny cel turystyki w Polsce – zanurzyć się w przyrodę. Ta bowiem jest głównym walorem naszego kraju i nawet jeśli mamy do dyspozycji tylko jakieś bajorko, albo stare drzewo na podwórku, możemy zeń zrobić atrakcję turystyczną. Do tego dochodzą zabytki, które nie są oczywiście tak wspaniałe, jak we Włoszech, ale czego wymagać od kraju przez ostatnie 300 lat systematycznie pustoszonego. Ważne, że jakieś w ogóle są. O tych zabytkach pisze się książki i artykuły. Ta literatura zaś ma właściwości mordercze. To znaczy ja, gdyby mi ktoś podsunął książkę na temat polskich zabytków rozlokowanych gdzieś na prowincji, w ogóle bym nie chciał ich oglądać. Nie ma bowiem ludzi, którzy by bardziej przynudzali, w sposób systemowy i celowy, niż historycy sztuki albo lokalni znawcy zabytków pragnący odkryć przez zwiedzającym jakieś ich tajemnice. To jest coś gorszego niż katastrofa i kompromitacja razem wzięte. Wynika zaś wprost z wiary w systematykę przedmiotów sztuki zawartą w tych wszystkich przemądrych książkach, które zaczynają się od historii Egiptu, a kończą na jakichś oszustwach współczesnych. Czytelnik zaś musi wierzyć, że to wszystko – piramidy i różne śmieci – robione było z tą samą intencją i należy do tego samego gatunku. To jest nieprawda i dopóki nie zdejmiemy tego zaklęcia z zabytków, sztuki kościelnej, rzeczy ładnie wyglądających w ogóle, będziemy we władzy demona. Tak się nie może stać, albowiem na straży fałszywej systematyki stoją autorytety akademickie. Które bez żadnej żenady mówią, że ołtarz Wita Stwosza i jakieś, pardon, gówno przyklejone do ściany, to jest ten sam rodzaj przedmiotów. Tak nie jest, ale nie ma tu dziś miejsca na wyjaśnianie tych zawiłości. Lansowanie tej metody jest zniechęcające i – podkreślę raz jeszcze – zabójcze. To jest wprost treść zatruta, a przechowywana jest ona w muzeach i na uniwersytetach. Bardzo łatwo można się zorientować, że historycy sztuki nie mają nic ciekawego do powiedzenie na temat sztuki, a tak zwani pasjonaci nie wiedzą w ogóle nic. W dodatku, poprzez zaabsorbowanie fałszywej systematyki przedmiotów, wszyscy dotknięci są ślepotą, która nie pozwala im – jak kolumnie ruskich jeńców – ruszyć ani o krok w lewo czy prawo. Jedyne co mogą, to upolityczniać sztukę, bo to jest kierunek dozwolony i wskazany.

Teraz do rzeczy. Byłem w dwóch kościołach – w Janowie i w Tykocinie. Stojąc przed XVIII wiecznym ołtarzem w Janowie doznałem olśnienia. Całe moje dzieciństwo, kiedy chodziłem na mszę w starym, drewnianym kościele w Dęblinie, stawałem sobie z boku przed obrazem św. Tereski z Lisieux i patrzyłem pok kątem no ołtarz główny. Nikogo on wówczas nie interesował, albowiem był stosunkowo nowy, pochodził z połowy XVIII wieku, a ludzie zajmujący się katalogowaniem zabytków w Polsce jeszcze nie zdążyli się nim zająć. To jest dość charakterystyczne dzieło, albowiem postaci w Trójcy Świętej – Syn Boży i Bóg Ojciec – są bardzo młodzieńcze i dynamiczne. Podobnie jest z innymi postaciami. Wszystko w tym ołtarzu przyciągało wzrok, pomalowany był i jest nadal na biało i srebrno, ze złotymi jakimiś akcentami. W tym katalogu zabytków znalazł się niedawno całkiem, bo ekipa, która się tym zajmuje pracuje bardzo powoli. Licząc zapewne na to, że część dzieł spłonie i nie trzeba będzie ich katalogować.

Do czego zmierzam? Nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym, by zauważyć, że zarówno ołtarz w Dęblinie, jak i ten w Janowie, a także zapewne i w Tykocinie robił ten sam warsztat. Poznać to możemy choćby po sposobie opracowania chmur, które wieńczą ołtarze dębliński i janowski, czy po dynamice w jakiej przedstawione są postaci. Myślę, że warsztat ten związany być musiał z biskupem Adamem Naruszewiczem, ale pewności mieć żadnej nie mogę, a szukać mi się nie chce. Przez 54 lata mojego życia uniwersytety w Lublinie i Warszawie wykształciły taką ilość historyków sztuki, że z samej statystyki wynika, że ktoś powinien wyjaśnić tajemnicę tych ołtarzy. Myślicie, że tak się stało? Szczerze wątpię, nie ma bowiem ludzi mniej i bardziej nieszczerze zainteresowanych swoją profesją niż historycy sztuki. Oni dokładnie wiedzą do czego zostali powołani i nie jest to badanie związków pomiędzy ołtarzami w prowincjonalnych miastach na ścianie wschodniej.

Na te związki zaś wskazuje choćby fakt, że ołtarz z Dęblina znajduje się w kościółku, który był wcześniej cerkwią garnizonową na terenie twierdzy, a jeszcze wcześniej stał sobie w Łosicach niedaleko Janowa. I tam właśnie zamówiono do niego ten ołtarz, który potem, po zmianie cerkwi na kościół, został przeniesiony z Łosic do Dęblina.

Mnie te ołtarze szalenie się podobają, a z faktu, że można je ze sobą połączyć wynika bardzo wiele. Gdyby historycy sztuki naprawdę interesowali się sztuką jeden z nich napisałby książkę o człowieku, który robił te ołtarze. A dziś nawet nie wiadomo kim on był i skąd pochodził. Bo i kogo to może obchodzić? Przy okazji niejako dowiedzieć się można ze strony internetowej, że renowacja ołtarza w Janowie kosztowała milion złotych i trwała trzy lata. Nawet jeśli ktoś nie inspiruje się sztuką, to milionem zainspiruje się każdy. I zada sobie pytanie – ile w takim razie kosztowało wykonanie takiego ołtarza w połowie XVIII wieku? Kim był szef tego warsztatu? Na pewno można mu przypisać trzy ołtarze, ale z pewnością zrobił ich więcej. Czy miał następców? Gdzie żył i gdzie umarł? O tym wszystkim przewodnicy nie mówią, a w Dęblinie w ogóle nie ma żadnych przewodników, albowiem miasto nie jest atrakcją turystyczną. Polska zaś jest krajem, do którego przyjeżdża się po to, by zanurzyć się w przyrodę.

Wczoraj na twitterze trwała obłąkana dyskusja o konstytucjach, która starsza, która młodsza i co z tego wynika. Redaktor Jakub Maciejewski z gazety Karnowskich zadał zaś pytanie, a raczej uczynił wyrzut takiego oto rodzaju – dlaczego nie ma książek i filmów o czasach kiedy uchwalano konstytucję? Otóż dlatego, że nawet pobieżne poskrobanie w obowiązującą narrację, którą podtrzymują wszystkie autorytety od prawa do lewa, ujawni przed nami takie fakty i takie postawy, że osiwiejemy. Pan redaktor jest jeszcze młody i nie rozumie, że badania historyczne w Polsce i pisanie książek historycznych, także tych dotyczących zabytków, to pudrowanie trupa i wmawianie publiczności, że nieboszczyk żyje, mówi, a nawet może zatańczyć. Na pewno zaś był szczerym demokratą.

Mamy kraj, a nie potrafimy o nim opowiedzieć niczego ciekawego. A jest o czym opowiadać. Jak dziś napisała Bożena, Florencję sprzedaje się turystom, za pomocą dętych historii, często filmowanych. W Polsce nie ma nawet tego. Szczytem intelektualnego i wizerunkowego wysiłku jest przewodnik pozbawiony umiejętności rysowania, najczęściej z wadą wymowy, który próbuje udawać prof. Zina. Koniecznie musi mieć przy tym czarny beret na siwym łbie i nieodłączną laskę w ręku. Zapytany o cokolwiek milczy, albo udaje, że to nie do niego.

Na dziś to tyle, wracam do domu.

Życzę wszystkim miłej majówki i przypominam, iż wskutek anty wspólnotowych działań luminarzy kultury muszę zbierać pieniądze, żeby wydać ważną książkę

 

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

 

Z tego samego powodu ogłosiłem specjalną promocją na majowy weekend

Od dłuższego czasu bowiem trwa promocja na wiele naszych produktów. Chciałbym ją wreszcie zakończyć, bo ile można sprzedawać tanio dobre, grube książki w twardych oprawach. Wstrzymam się tym jednak do siódmego maja. Czyli do końca przedłużonej majówki. Postanowiłem też, że dołożę do tej promocji dwie obniżki ekstra, ale też tylko do końca majówki. Poniżej linki do nich

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/

maj 032023
 

Każdy, kiedy był dzieckiem i musiał znosić życie w komunizmie, miał jakieś swoje, naiwne wyobrażenie o kraju, w którym chciałby żyć, albo po których chciałby podróżować. I ja takie miałem. Ponieważ w zasadzie wszystkie moje dziecinne emocje koncentrowały się wokół łowienia ryb, marzyłem, żeby w łatwo dostępnych dołkach, których pełno było na łąkach za naszą ulicą, były ryby. I one rzeczywiście tam były, ale małe i nie nadawały się do uszczęśliwienia ośmiolatka, który chciał łowić wielkie sztuki.

Niedawno, w czasie spaceru w okolicach Mszczonowa, zorientowałem się, że moje sny z dzieciństwa stały się prawdą. Oto bowiem szedłem wśród dobrze utrzymanych, czystych gospodarstw, położonych nad strumieniami płynącymi wśród olch, a w bajorkach, przy samej ulicy, nad którymi pochylały się wierzby rosochate, było pełno ryb. Nie jakiejś drobnicy, ale sztuk nadających się na patelnię. To było naprawdę niezwykłe i poczułem się tak, jakby ktoś przeniósł mnie do moich własnych snów z dzieciństwa. Teren, o którym pisze znajduje się w okolicy stawów Świętej Anny, które służą dziś za miejsce rekreacji uchodźcom. Przenoszą oni tam swoje specyficzne obyczaje, ale wędkarzom to jakoś nie przeszkadza, zwłaszcza, że nasi też rozpalają grille na brzegu i puszczają muzykę. W tych stawach łowi się wielkie karpie i padają tam różne rekordy. I tego człowiek się wcale nie spodziewa patrząc na kąpiących się tam ludzi i wciągając w nozdrza zapach smażonej kiełbasy.

Niedaleko są stawy grzegorzewickie, gdzie można sobie wykupić cały dzień łowienia i tam też jest pełno ryby. Można pójść na spacer wokół zbiorników, popatrzeć na ptactwo i w ogóle na przyrodę. Jest tam też restauracja, gdzie podają ryby, wszystkie miejscowe gatunki. Ludzi przeważnie jest sporo. Nieopodal, za torami, znajdują się wspomniane na początku wioski, a wśród nich winnica. Jest to znana pewnie niektórym winnica Dwórzno, którą można zwiedzać. Na terenie jest też sklep z winem i restauracja. Wszystko to pół godziny drogi od Warszawy, a okoliczności niewiele różnią się od tych na Podlasiu, gdzie teraz jestem. Obok samego Mszczonowa jest kilka obiektów hotelowych różne klasy, nie byłem tam, więc trudno mi zabierać głos w sprawie, ale na zdjęciach wyglądają zachęcająco.

Przypomnę, że mówimy o zachodnim Mazowszu, które nikomu nie kojarzy się z niczym. A to przecież nie wszystko, bo w Mszczonowie są termy, czyli baseny z ciepłą wodą, a obok sławny park wodny Suntago, gdzie, jak twierdził poseł Braun, zainstalowano w pniach palmowych izraelskie podsłuchy (jeśli coś źle zapamiętałem, przepraszam). Suntago jest drogie i nigdy tam nie byłem, ale mój syn twierdzi, że przez cały czas przewalają się tłumy. Wszystko to jest na obszarze jednego słabo rozpoznawalnego powiatu, który nawet miejscowym kojarzy się głównie ze spedycją, bo jest tam jakaś strefa gospodarcza, czy coś podobnego.

Dlaczego tak jest? Wiele zależy do samorządów, a te są jakoś tam poukładane partyjnie. Nie będę wnikał jak. Istotne jest, że są powiaty, w których wszystko rośnie i są takie, gdzie wszystko zamiera. I nie ma doprawdy znaczenia, kto tam rządzi, choć w większości sprawdzają się przypuszczenia, że gdzie jest władza niechętna PiS sprawy idą gorzej. Nie jest to jednak regułą.

Zostawmy sprawy samorządowe i zastanówmy się po co ludzie w ogóle wyjeżdżają na weekendy i wakacje? Bo turystyka jest istotną gałęzią gospodarki i ruch jaki powoduje jest ważny dla całego systemu. Dlatego buduje się i odbudowuje ciągle nowe preteksty do tego, by ten ruch się odbywał. Niektórzy chcieliby nałożyć na turystykę monopol, tak jak Anglicy próbowali kiedyś nałożyć monopol na światowy handel. To zaś oznacza degradację niektórych krajów i podniesienie znaczenia innych. Musimy o tym pamiętać, albowiem wstępem do tego jest znane nam dobrze pieprzenie o prowincjonalnym charakterze Polski.

Ludzie jeżdżą do Paryża, żeby robić sobie zdjęcia z wieżą Eiffla, bo Polska jest prowincjonalna. W takim razie turystyka zagraniczna jest pretensjonalna, bo chodzi o to jedynie, by jakieś pańcie cyknęły sobie fotę i mogły nią zaszpanować koleżankom. O nic więcej. I to jest dopiero perpetuum mobile. Wydawać tysiące, jechać przez tysiące kilometrów, na miejscu płacić za różne przysmaki, które nie dorównują tym naszym, a wszystko po to, żeby Kryśka dostała piany na ustach. Ja to rozumiem, tak samo, jak rozumiem ludzi, którzy mogą odpoczywać tylko w Zakopanem, łażąc po Krupówkach. I wzruszają się tylko przy góralskiej muzyce i jedzeniu. Nic innego ich nie interesuje, bo wymagałoby jakiegoś przestawienia wajchy w głowie, jakiegoś wysiłku. No, a nie po to człowiek jedzie na wypoczynek, żeby jakieś wysiłki podejmować. Chodzi wszak o to, by pokiwać się w rytm tych samych kawałków.

Ludzie wyruszają w dalekie podróże, bo spodziewają się odkryć tam jakieś niesamowitości i tajemnice. To jest częsta motywacja i chyba najbardziej dziecinna. Muszą oni mieć przecież świadomość, że te tajemnice zostały spreparowane właśnie dla nich, specjalnie, przez różnych macherów. Akropol, który oglądają nie ma nic wspólnego z tym samym miejscem sprzed tysięcy lat. To czego tam słuchają to same, bardzo niewyszukane, kłamstwa. Ludzie jadą do Szkocji, żeby gapić się na jezioro Loch Ness, z którego na pewno nie wychynie potwór. Inni jadą do Barcelony, bo im się zdaje, że odkryją tajemnice Gaudiego, który wpadł pod tramwaj i nie dokończył katedry. A wszystko zostało pięknie opisane przez Zafona. Jego prozę zna każdy wrażliwy człowiek na świecie, w przeciwieństwie do prozy Krajewskiego, który był pisarzem wrocławskim, a teraz jest lwowskim. Nie po to jednak, by rozsławiać Wrocław i naganiać frajerów do oglądania różnych zakamarków. Został tym wrocławskim pisarzem, bo w ten sposób można było przypomnieć o niemieckiej przeszłości miasta. No i za to przypominanie Krajewski był nagradzany, a ogłupiali ludzie wierzyli, że to wybitny autor rozsławiający stolicę Śląska. Dowcip polega na tym, że ludzie nie obyci całkiem z narracjami, nie mówiąc już o historii, są nagle przekonani, że dostępują jakiś wtajemniczeń. I wobec tego faktu pozostają całkowicie bezradni. Powtórzę – rozumiem ich i nie zamierzam krytykować, choć irytuje mnie wzmożenie i ekscytacja pretensjonalną prozą Zafona i jemu podobnych. Nie rozumiem tylko dlaczego żaden polski autor nie jest włączony w promocję regionów i kraju za granicą? To jest w zasadzie jasne, ale pozostaje irytujące – nie ma organizacji, która by takie przedsięwzięcie podjęła. I w najbliższym czasie jej nie będzie. Nie ma takich inicjatyw także na rynku lokalnym, wszak literatura to poważna sprawa i można pisać jedynie o przygodach warszawskich transów, albo o geopolityce. Jest to bowiem sposób na podniesienie swojego znaczenia w środowiskach bardzo lokalnych.

Na koniec słowo o przygodzie – ona pojawia się całkiem niespodziewanie, ja sam najprawdopodobniej nigdy nie pojadę do Szkocji, ale Szkocja, w osobie Gabriela Ronaya, przybyła do mnie i wręczyła mi pakiet cały treści, które niedzielni pisarze i niedzielni turyści, wielbiciele Zafona i wieży Eiffla omijają łukiem, albowiem wykluczają one zbiorową ekscytację. No i Kryśka ich wcale nie rozumie. Są jednak namacalną rzeczywistością, są historią znajdującą potwierdzenie w dokumentach i w dodatku napisaną tak, że Krajewski musiałby chyba zjeść jakieś grzyby, żeby wzbić się na ten poziom. Wszystko bowiem w tej branży – w literaturze i turystyce – zależy od kreacji i siły przekazu. Czasem od przypadku. Siedzę sobie w salonie Stanicy Rzecznej Łabędzie, w Kiermusach, dwie panie przygotowują właśnie śniadanie dla gości. Piszę w salonie pełnym starych mebli i porcelany, wszystko – choć jest stylizacją – przypomina dawny dwór. Za oknem staw, słychać trzciniaka i jaskółki budujące gniazdo. Wczoraj z rosnącej obok kępy starych drzew poderwały się dwa ptaki – kukułka i wilga – szarość i złoto. Kukułka najwyraźniej chciał podrzucić jajko do gniazda wilgi, ale się nie udało. Wilga przepędziła kukułkę, a ta nie wróciła już do tej kępy dębów, słychać ją było gdzieś z oddali. Nieopodal płynie Narew, jedna z najpiękniejszych rzek w kraju – łatwo dostępne brzegi bez śmieci. Po łąkach spacerują bociany, bo w pobliżu jest sławna bociania wioska. Są też wrony, całe stada. Nie wiedziałem czego tam szukają. Olśniło mnie wieczorem pod koniec spaceru – one pożerają świeżo złożone jaja rycyków, kulików i innych wodnych ptaków. Spokojny krajobraz, łąki, rzeka, zachód słońca, łabędzie płynące z prądem, ma jednak swoje makabryczne dno.

W niedzielę, w Kiermusach, odbywa się sławny na całą okolicę targ staroci. Już mnie tu nie będzie, ale pewnie kiedyś przyjadę, a może się nawet wystawię. Ponoć zjawia się ty mnóstwo ludzi, a miejsce jest odludne, puste i nie ma tu właściwie nic. Całe to fantastyczne wyposażenie hotelu pochodzi jednak z tych targów. Ciekawe.

Życzę wszystkim miłej majówki i przypominam, iż wskutek anty wspólnotowych działań luminarzy kultury muszę zbierać pieniądze, żeby wydać ważną książkę

 

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

 

Z tego samego powodu ogłosiłem specjalną promocją na majowy weekend

Od dłuższego czasu bowiem trwa promocja na wiele naszych produktów. Chciałbym ją wreszcie zakończyć, bo ile można sprzedawać tanio dobre, grube książki w twardych oprawach. Wstrzymam się tym jednak do siódmego maja. Czyli do końca przedłużonej majówki. Postanowiłem też, że dołożę do tej promocji dwie obniżki ekstra, ale też tylko do końca majówki. Poniżej linki do nich

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/

maj 022023
 

Branża hotelarska jest wdzięcznym polem dociekań i zamyśleń. Każdy mniej więcej orientuje się, że epoka wielkich hoteli w Polsce istniała może przez moment przez I wojną światową, a potem wszystko w branży było jedną siermięgą. Dziś luksusowe hotele dla milionerów można sobie obejrzeć na zachodzie, a u nas wszystko, łącznie z tymi najsławniejszymi obiektami, nosi pewien charakterystyczny sznyt.

Chodzi o to, by z możliwie najtańszych materiałów zrobić coś, co pozwoli zachować jakieś estetyczne standardy, a także stworzy jakiś klimat, a do tego jeszcze będzie pretekstem do poniesienia cen usługi. I ja się tu nie czepiam hotelarzy, którzy – orząc na ugorze – inwestując ile się da, robią wszystko, by goście byli zadowoleni. Stwierdzam jedynie fakt. Pokoje są wygodne, mają przyzwoity standard, za pomocą jakichś gadżetów nadaje im się charakter, a samo położenie obiektu, oraz jego otoczenie, bywa, że niewyszukane wcale, tworzą klimat i przyciągają gości. Brakuje tylko autorów, którzy by umieszczali akcję swoich powieści w takich hotelach, ale myślę, że z czasem i tacy się pojawią. Nic bowiem tak nie reklamuje przedsiębiorstwa usługowego jak wciągająca książka i wyraziście zarysowani bohaterowie. Mam tylko nadzieję, że żaden z hotelarzy nie zatrudni do reklamy swojego obiektu sław współczesnej literatury, bo w ten sposób załatwi się na amen.

Nie wiem co robicie w majówkę, ale ja próbowałem znaleźć sobie pokój w zamku w Tykocinie jakiś czas przed długim weekendem. Oczywiście poniosłem porażkę. Takie rzeczy są w ogóle niemożliwe. Jakieś jedno miejsce znalazło się w zamku w Janowie Podlaskim, który to zamek jest obiektem olbrzymim, celującym w imprezy masowe i w masowego klienta. Dla takich jak ja obiekt ten jak najbardziej się nadaje, ale nie na majówkę. Olbrzymi parking był pełen. Całe szczęście okolica jest atrakcyjna, obok znajduje się sławna stadnina, można też pospacerować po okolicy, albo znaleźć coś dla siebie w samym zamku. Jest wielka siłownia, basen – zdecydowanie za mały, jak na tak wielki obiekt, no i strefa spa, też za mała. Standard obiektu jest bardzo przyzwoity, śniadania smaczne, a kuchnia regionalna – naprawdę regionalna – dopełnia całości. Jest oczywiście park, boiska sportowe i chyba rowery, ale nie jestem pewien, bo nie miałem czasu, żeby skorzystać. Sam Janów to miasteczko nie z tego świata, kiedyś cała ściana wschodnia tak wyglądała, ale dziś już bardzo się zmieniła. Drewniane domy, okna przy samej ulicy, ogródki i olbrzymi klasztor z XVIII wieku z równie wielkim kościołem. Konferencji jednak tam nie zrobimy, albowiem właściciel sieci do której należy obiekt lansuje swoje obiekty na sposób światowy. To jest sieć hoteli Arche, wokół której myśli moje krążą od dłuższego czasu. Byłem w Łochowie, ale przejazdem, no i teraz w Janowie. Jest jeszcze hotel w Górze Kalwarii, który mieści się w dawnych koszarach. To są naprawdę piękne, duże, robiące wrażenie obiekty, ale w każdym z nich jest biblioteka, która – mam wrażenie – zaspokaja jedynie jakieś deficyty właściciela. Są tam bowiem książki „najwybitniejszych” współczesnych autorów polskich. Goście zaś, z tego co zauważyłem, raczej nie należą do osób, które sięgają po jakąkolwiek książkę. Z powieści zaś Agathy Christie, która bywała gościem w najlepszych hotelach, wiemy, że nie do promocji czytelnictwa one służą. Jest dokładnie na odwrót – to książki służą do promocji wysokiej klasy obiektów.

Wróćmy do początku naszych rozważań. Żeby zadowolić klienta podróżującego po Polsce i nie zrujnować go, właściciele hoteli stawiają na designe, kuchnię, która załatwia potrzeby estetyczne większości ludzi i urodę samego budynku, a także jego otoczenie. I nie może być inaczej, albowiem na razie jest tu zbyt mało milionerów, a ci którzy są, przeważnie sami mają jakieś hotele.

W majówkę na Podlasie zwaliły się tłumy. W Białymstoku wszystko wygląda tak świetnie, że ja, który jestem wielkim fanem tego miasta, poczułem się zaskoczony. Stadion jest oczywiście okropny, ale pałac Branickich wreszcie odnowili. Kiedy byłem tam ostatnio był jeszcze w remoncie. W parku tłumy. To samo na rynku, choć pewnie część mieszkańców gdzieś wyjechała. Miasto jest duże, więc nie ma tego, charakterystycznego dla Zamościa, wrażenia, że trzeba natychmiast wiać z rynku, bo się podusimy. Wszędzie czysto, nie ma mowy o korkach, można normalnie zaparkować na chodniku, gdzie stoją parkomaty, ale w dzień wolny się nie płaci. Usługi i kuchnia są względnie tanie. Nie ma co prawda w Białymstoku przy rynku takich hoteli, jak w Rzeszowie, dla przykładu, gdzie człowiek może sobie wyjść na taras i pozaglądać ludziom siedzącym w ogródkach do talerzy, ale i tak jest świetnie.

Jeśli komuś się zdaje, że obiekty klasyfikowane jako agroturystyka to na Podlasiu jakieś kamienice wybudowane za Gierka, gdzie gości przyjmuje się w piwnicy i oddaje im się do dyspozycji kuchnię, żeby sobie tam gotowali makaron to musicie rozstać się z tą wizją. Przeważnie jest tak, że różnią się owe „agroturystyki”, przynajmniej w okolicach Tykocina, do wielkich hoteli tym jedynie, że nie ma w nich basenu, siłowni i strefy spa. Wszędzie są rowery. Klimat za to jest „robiony” inaczej, nie przez tartaczne odpady naklejone na ścianie i pociągnięte kolorową bejcą, co ma nadać pokojowi wygląd nowoczesny i praktyczny. W obiektach położonych nad Narwią, które udają agroturystykę, wszyscy bardzo się starają, by za pomocą mebli, samego wnętrza, obrazków na ścianach, kilimów – nie drogich przecież – przywołać klimat dawnych dworów. I nie ma doprawdy znaczenia, że to kreacja, bo właściciele przecież nie widzieli tych wnętrz, no chyba, że na obrazach Rychter-Janowskiej. Wszyscy wiemy o co chodzi, czytamy ten kod i przyjmujemy go jak swój, albowiem to nasz kraj. I mam nadzieję, że tak pozostanie.

Teraz zastanówmy się po co w ogóle ludzie uprawiają turystykę? Po co jeżdżą i wydają pieniądze? Niektórzy czynią to, albowiem chcą odwiedzić najsławniejsze miejsca na świecie, o których gdzieś tam czytali. Ja ich rozumiem, ale po pierwsze moje zamiłowanie do wygody i ograniczone środki nie pozwalają mi na zagraniczne eskapady. Po drugie nie mam zamiaru płacić za oglądanie obiektów, do których dokręcona jest jakaś kłamliwa gawęda, dawno zdekonstruowana na tym blogu. Nie mam też zamiaru snuć się wokół piramid w tłumie japońskich turystów.

Wiem bowiem, że w sensie istotnym turystyka to sprzedaż pewnego rodzaju narracji. I tu tkwi klucz do sukcesu. Ponoć Toruń odwiedzają w sezonie dwa miliony turystów, którzy coś tam słyszeli o Koperniku. Jak na takie miasto jest to wynik imponujący. Miejsc, które opisywane są i oglądane poprzez pryzmat postaci i ich historii jest wszędzie mnóstwo. W Polsce także są takie miejsca, ale na razie jedynym miastem, które próbowało wylansować się na literaturze, był Kraków, co z istoty jest głupie, albowiem akurat tego miasta w ten sposób lansować nie trzeba. Chodzi mi o beznadziejną serię książek opisujących przygody Kacpra Ryxa, które sprzedawane są przy rynku głównym, w dedykowanej tej postaci księgarni.

Sprawą drugorzędną w turystyce pozostaje dziś to, co kiedyś było walorem, czyli autentyczność obiektów. W Tykocinie jest podniesiony z całkowitej ruiny zamek, obiekt nowy, udający średniowiecze, który wygląda znakomicie i podnosi walory miejsca. Dla ludzi, którzy tam przyjeżdżają nie ma znaczenia kiedy ten obiekt powstał. Ważne, że jest piękny, podają tam dobre jedzenie i litewskie piwo, obok płynie Narew, jedna z najpiękniejszych rzek w Polsce, a na rynku stoi pomnik Stefana Czarnieckiego. Klimat Tykocina jest niepowtarzalny i wszystkim kojarzy się z jednym – z resztówką I Rzeczpospolitej. Jeśli dodacie do tego rozsiane po okolicy mniejsze obiekty, urządzone tak, że daj Boże zdrowie – po prostu świetnie – to macie doskonały pretekst, by urządzić w tym miejscu jakieś spotkanie. Na przykład konferencję. Nie rozmawiałem jeszcze o cenach, albowiem w majówkę nie ma szans na spotkanie się z kimkolwiek odpowiedzialnym za te sprawy. Zadzwonię do nich z domu. Od Was zaś chciałbym się dowiedzieć, czy chcecie jeszcze jakichś konferencji?

Na koniec podkreślę raz jeszcze – mamy kraj. I to jest fantastyczny kraj. Każdy kto nań narzeka jest wrogiem. Każdy, kto lansuje się na jakichś podejrzanych ideach wymierzonych w budżety ludzi, mogących sobie raz w roku pozwolić na weekend w Janowie Podlaskim, jest wrogiem. Każdy, kto uważa, że jesteśmy prowincją i powinniśmy się czegoś wstydzić, jest nie tylko wrogiem, ale także patentowanym durniem. Ludzie lansujący – zamiast walorów Polski – jakieś zagraniczne szaleństwa, niech sobie żyją, ale najlepiej z daleka od tego miejsca. Na dziś to tyle.

Życzę wszystkim miłej majówki i przypominam, iż wskutek anty wspólnotowych działań luminarzy kultury muszę zbierać pieniądze, żeby wydać ważną książkę

 

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

 

Z tego samego powodu ogłosiłem specjalną promocją na majowy weekend

Od dłuższego czasu bowiem trwa promocja na wiele naszych produktów. Chciałbym ją wreszcie zakończyć, bo ile można sprzedawać tanio dobre, grube książki w twardych oprawach. Wstrzymam się tym jednak do siódmego maja. Czyli do końca przedłużonej majówki. Postanowiłem też, że dołożę do tej promocji dwie obniżki ekstra, ale też tylko do końca majówki. Poniżej linki do nich

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/

maj 012023
 

Wspólnota integruje się wokół spraw prostych, oczywistych, dobrych i rokujących na przyszłość. Nasza zintegrowała się wokół pomocy dla uchodźców wojennych. I to jest teraz najważniejsze. Jeśli ktoś nam odbierze ten kapitał, a wielu próbuje, będzie to jawny zamach na naszą wspólnotę. Od zakwestionowania bowiem sensu pomocy uchodźcom jest już tylko krok do nazwania tych, co pomagają durniami, odwrócenia się od nich i poszukania odpowiedzi na najważniejsze pytania jakie stawia przed nami geopolityka. Wielu bowiem uważa, że to wokół geopolityki powinniśmy się integrować i tam szukać inspiracji wspólnotowych. To jest brednia. Mam nadzieję, że wszyscy to widzą.

Jeśli ktoś liczy na to, że uchodźcy nagle znikną z naszego kraju, że wyjadą i wszystko będzie jak dawniej, ten się srodze rozczaruje. Już nic nie będzie jak dawniej i trzeba się przygotować na to, że staniemy przez wyzwaniami bardzo poważnymi, a postawią je przed nami prowokatorzy. Oni już zaczęli działania, ale poczynają sobie na razie bardzo dyskretnie, albowiem nie wiedzą dokładnie na ile mogą sobie pozwolić. Celem prowokatorów jest obsadzenie siebie samych w roli autorytetów oceniających sytuację w kraju, tak jak Bartosiak samozwańczo osadził się w roli najważniejszego autora w Polsce, a dziś domaga się spotkania z ministrem Błaszczakiem, którego chce pouczać na okoliczność zbrojeń. To jest skandal i mam nadzieję, że Błaszczak to rozumie. Wielu jednak nie rozumie, albowiem ludzie mają nawyk nie posługiwania się rozumem, ale ulegania sugestiom, które poparte są jakąś kokieterią – ty Stachu jesteś normalnie prawie jak ten Bartosiak, jak coś powiesz, to aż Jolka (sprzedawczyni z Lewiatana) stanik poprawia. I już jest po Stachu. Celowo dałem taki przykład i mam nadzieję, że to jest zrozumiałe, aczkolwiek – skoro go dałem – pewien do końca nie jestem. Nie jestem, albowiem słyszę jak ludzie zaczynają mówić o tym, że już się napomagali. Jak zaczynają mówić o niewdzięczności uchodźców, którzy czegoś tam nie zrobili, albo nie pracują tak jak nam się zdaje, że powinni pracować. Takie głosy są stymulowane przez media, które dziś stają wobec wielkich demaskacji. Oto gazownia wydrukowała wywiad z prezydentem Rzeszowa, który za wszelką cenę starał się opowiedzieć o tym, że zarówno obecność Amerykanów, jak i uchodźców jest dla miasta szansą i wyzwaniem, a nie utrapieniem. Autor wywiadu jednak przepychał wszystkie wydumane w redakcji problemy bez żenady. W końcu z tekstu wynikać zaczęło, że Rzeszów jest miastem dotkniętym jakąś plagą, z czego już się nie podniesie. Uchodźcy zaś to wyłącznie problemy, których „zwykli Polacy” mają już dosyć. Jak wiemy, w Polszcze naszej, każdy niedorobieniec z deficytami zaczyna się definiować od słów – zwykli Polacy to, zwykli Polacy tamto, Chce przez to powiedzieć, że wszyscy dookoła są zwykli, ale on akurat nie, bo jemu należy się więcej. Nie ma zwykłych Polaków i to zostało po raz kolejny udowodnione. Jeśli ktoś próbuje występować w ich imieniu jest po prostu oszustem. Dziś czyni to Gazeta Wyborcza, która od wielu już lat dorabia tym „zwykłym Polakom” różne gęby: antysemity, chama bez szkoły, domowego przemocowca, nieudacznika seksualnego, złodzieja, nienawistnika. Dziś zaś występuje w obronie tych swoich kreacji i mówi, że „zwykły Polak” to anioł, który musi się mierzyć z nieprawdopodobnymi roszczeniami Ukraińców. I co? Myślicie, że nie ma takich, którzy uwierzą i jeszcze pomyślą, że to wszystko jest o nich, bo to oni są właśnie tymi dobrymi? Oczywiście, że uwierzą, albowiem największym skarbem dla „zwykłego Polaka” definiowanego przez gazownię jest potwierdzenie jego przemyśleń przez media. Im bardziej znane media tym lepiej. I im bardziej głupie przemyślenia tym lepiej.

Rzeszów jest więc, według gazowni, miastem w którym niedługo dojdzie do wybuchu niezadowolenia z powodu zbyt wielu uchodźców na ulicach.

To jednak nie koniec, albowiem w GW ukazał się też wywiad z panią Le Pen, która powiedziała, że jak Ukraina wygra wojnę, to wybuchnie III wojna światowa i NATO będzie musiało zacząć działać. Nie wiem co ma we łbie ta baba, ale wiem dokładnie, co stało się na naszych oczach. Gazeta wyborcza zamieniła się w gazetę faszystowską. Do niedawna nie można było nawet pomyśleć, że ktoś taki jak Le Pen, wystąpi na jej łamach. Dziś jednak to właśnie się dzieje, albowiem zarówno środowisko GW, jak i środowisko Le Pen mają kilka punktów wspólnych. Jednym z nich jest szczere umiłowanie Rosji w wydaniu komunistycznym, a drugim nienawiść do narodów Europy Środkowej, które należy na siebie szczuć.

Należy teraz pilnie uważać jakiego rodzaju szklane paciorki i jaki alkohol będą rozdawać zatroskani o los Polski, świata, a przede wszystkim „zwykłych Polaków” mędrcy. I ilu się nimi obwiesi, domagając się, by już wreszcie skończyć z tym darmowym parkowaniem dla Ukraińców. One będą dość łatwo rozpoznawalne, albowiem będą miały charakter wtajemniczenia. I każdy kto zdecyduje się je przyjąć będzie zaczepiał innych „zwykłych Polaków” chcąc im powiedzieć coś ważnego w wielkiej tajemnicy. Takie rzeczy już się dzieją na krańcach Internetu, ale są przybrane różnymi kokieteryjnymi formułami i zachętami. Jestem jednak pewien, że to się będzie rozwijać, a pretekstów do tego będzie sporo. Zaczną oczywiście rolnicy z Agrounii, albowiem oni są najzywklejszymi Polakami ze wszystkich zwykłych Polaków. Według definicji gazowni niżej od rolników są tylko bezpańskie psy.

Po rolnikach zaczną inni, których zjednoczy marsz 4 czerwca. Ja zaś tylko czekam aż w GW ukaże się wywiad z Olszańskim, który wczoraj opuścił zakład karny. Oby stało się to jak najszybciej. Nie spodziewam się, że to kogoś przywróci do przytomności, będzie na odwrót – wszyscy pomyślą, że pan Wojtek, to niezły gość, a szeregi jego zwolenników powiększą się znacznie. Ja zaś, wsłuchując się w głosy wokół, będę miał dobry pretekst, by przerzedzić grono osób składających tu różne uwierzytelnienia. Taki wywiad będzie niczym papierek lakmusowy.

Demaskacje następują jedna po drugiej, ale ponieważ towarzyszy im, cicha na razie, kampania przeciwko uchodźcom prowadzona przez gazownię, a także inne media, ludzie nie zwracają na nie uwagi. Wczoraj wydział socjologii – nie mam zamiaru pisać tego z wielkich liter – wyraził protest czy też napisał pismo, wyrażające oburzenie zamiarem powołania komisji do badania wpływów rosyjskich w Polsce. Komisja ta powinna powstać już dziś i mieć uprawnienia do wystawienia gilotyny na trotuar. Bo wszyscy, którzy przeciwko niej protestują są, w mojej ocenie, ruskimi agentami. Im bardziej zaś zasłaniają się przy tych protestach dobrem niewinnych „zwykłych Polaków”, wolnością słowa i temu podobnymi histeriami tym bardziej się odsłaniają. Ostatnio rozmowę na ten temat odbyli Lisicki z Cejrowskim. I co? Najwięksi szydercy na twitterze ograniczyli się do stwierdzenia, że ten Cejrowski to chyba przegina, ale że Lisicki, taki intelektualista nachyla ucha ku tym jego przemowom, to jednak dziwne. Ludzie prędzej uwierzą, że uchodźcy im zabierają pracę, której jest tak wiele, jak nigdy wcześniej, niż w to, że ich najczulej hołubione szajby stymulował ruski agent wpływu. Takie rzeczy są niemożliwe przecież. Ich oszukać? Takich cwaniaków! No i zawsze był taki kulturalny, bardziej odeń kulturalna była chyba tylko Monika Jaruzelska.

Największym fetyszem „zwykłego Polaka” są słowa płynące z ust mędrców. Oni to wiedzą, dlatego wszystkie propagandowe poczynania zaczynają się w Polszcze od wykreowania mędrców. W mędrców wierzył chyba też prezes Kaczyński, bo wszak Bartosiak był przez moment szefem CPK. Mędrcy to tacy ludzie, co udzielają powszechnie dostępnych odpowiedzi na banalne pytania, ale ubierają to w formy wyszukane, w istocie głupkowate, ale kojarzące się z czymś wyjątkowym. I tak jest z każdym wymienionym wyżej mędrcem. Jest on albo przebierańcem, albo używa wyrazów niezrozumiałych dla „zwykłego Polaka” albo jedno i drugie. Metoda ta ma własności hipnotyzujące.

Polska jest dziś na celowniku wszystkich. I Polacy są na tym celowniku. Nie ma dziś ważniejszej wspólnoty na świecie, jak nasza. Dlatego każdy kto próbuje degradować tę wspólnotę, kto chce jej samozwańczo przewodzić, albo obniża znaczenie jej sukcesów, wyszydza symbole wokół których się ona jednoczy, jest zdrajcą. Hierarchia wspólnoty jest ustanowiona w demokratycznych wyborach. Jak ktoś chce ją kwestionować, albo się zastanawia czy to czasem Bartosiak, albo wręcz Olszański nie powinien być premierem, niech sobie wygra wybory i wtedy tę sprawę załatwi. Jeśli nie potrafi – paszoł won. Nigdy w naszych dziejach sprawy nie były tak czytelne jak teraz. I niech mi tu nikt nie wysyła maili z sugestiami, że to nie jest wszystko takie oczywiste, bo dlaczego każą nam nienawidzić Rosjan. Nikt nam niczego nie każe, a Rosjanie nas nienawidzą podwójnie, a może nawet potrójnie, dyskusji więc z nimi o czymkolwiek żadnej być nie może. I do tego też się powinniśmy przyzwyczaić, szczególnie, że przegrają wojnę i zmienią zaraz swoją, starą śpiewkę próbując się przymilać.

Na dziś to tyle

Życzę wszystkim miłej majówki i przypominam, iż wskutek anty wspólnotowych działań luminarzy kultury muszę zbierać pieniądze, żeby wydać ważną książkę

 

https://zrzutka.pl/d29kmh?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

 

Z tego samego powodu ogłosiłem specjalną promocją na majowy weekend

Od dłuższego czasu bowiem trwa promocja na wiele naszych produktów. Chciałbym ją wreszcie zakończyć, bo ile można sprzedawać tanio dobre, grube książki w twardych oprawach. Wstrzymam się tym jednak do siódmego maja. Czyli do końca przedłużonej majówki. Postanowiłem też, że dołożę do tej promocji dwie obniżki ekstra, ale też tylko do końca majówki. Poniżej linki do nich

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-tom-ii-wielki-powrot/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/