lut 152024
 

Nastroje pacyfistyczne biorą się z aktywności masowej agentów wpływu mocarstw obcych. Nie biorą się, jak się wydaje wielu ludziom, z wygody, chęci zachowania statusu, a już na pewno nie są wynikiem przemyślanych dokładnie planów na przyszłość, które realizują pacyfiści. Ci bowiem nie mają żadnych planów poza trwaniem. Trwanie zaś jest ułudą. Nastroje pacyfistyczne, ugodowe, prowadzące do pojednania, głosi tylko agent lub osoba przez agenta wyedukowana.

Nie jesteśmy w stanie tego pojąć, ani opisać albowiem nie ma dostępnych opisów takich zjawisk z przeszłości. To znaczy niby są, ale one nie wyjaśniają niczego właściwie. Weźmy takiego Pawła Jasienicę, który w swoich książkach uporczywie wskazuje na pacyfizm szlachty, pragnącej za wszelką cenę unikać wojen, żeby żyć w dostatku i wygodzie. I to było bardzo źle. A taki król Władysław, dla przykładu, chciał odzyskać tron szwedzki i to było jeszcze gorsze, bo pchał kraj do wojny. I to się, wszystko na raz, mieściło Pawłowi Jasienicy w jego biednej głowie. Nic tam nie iskrzyło w związku z tym absurdem i żaden drut się nie przepalił. Co leży u podstaw takich założeń? Całkowicie absurdalne przekonanie, że Polska i Litwa w dawnych czasach były wyizolowane, oddzielone do reszty kontynentu, a aktywność dworów obcych i wrogich krajowi organizacji nie miała w ogóle miejsca. Jeśli ktoś zaś o tym mówi, to jest głosicielem teorii spiskowych, łączy kropki i w ogóle zachowuje się w sposób niestosowny. Polska była krajem, gdzie gorzał spór między szlachtą, a królem o to, jakie mają być priorytety polityki zagranicznej. I tyle. Wiemy dobrze gdzie jest początek tego szaleństwa – w zaniechaniach dotyczących istotnej roli księcia Albrechta w polityce ostatnich Jagiellonów. No i uporczywa, kretyńska wiara w to, że humanizm i renesans podniosły i wzbogaciły kraj, a nie zubożyły go i doprowadziły do zapaści. Potem było już z górki. Żyjemy więc, mam na myśli ludzi jako tako wykształconych, konsumując fałszywe założenia i przesłanki. I na nich próbujemy budować jakieś wizje i prognostyki, a kiedy nam z tego nic nie wychodzi, ratujemy się udawaniem, że Polska to Wielka Brytania i jest odizolowana od reszty świata, a co za tym idzie dostęp agentur jest tu silnie utrudniony. No i najważniejsze – nie możemy inaczej mówić o zagrożeniach niż w formułach uspokajających analiz, które mają publiczność trochę zdenerwować, ale potem przekonać ją, że wszystko jest w porządku i pod kontrolą. Nie widać końca tego obłędu. A dzieje się tak dlatego, że na straży fałszywych założeń stoją autorytety, które nie wyobrażają sobie, że można usunąć z listy lektur szkolnych Reja i Kochanowskiego, albo przynajmniej mówić o nich tak, jak należy, a nie robić dzieciom wodę z mózgu. Jak widzimy ostatnie poczynania minister edukacji prowadzą nas wprost do usunięcia z listy lektur „Pana Tadeusza”. Cóż to więc jest zmienić sposób omawiania twórczości i postaci Kochanowskiego? No, ale trzeba chcieć. Tymczasem nikt nie chce, albowiem autorytety akademickie i politycy uważają, że znany nam dobrze z kursu historii i literatury rodzimej zestaw fałszów świadczy o ciągłości kulturowej i wielkości polskiej tradycji. O niczym nie świadczy, bo cała dostępna umysłowi historia została wymyślona i dosztukowana w XIX wieku. Przez agentów państw Polsce wrogich. No i wrogich Kościołowi.

W średniowieczu, a gdzie tam w średniowieczu, jeszcze za Kazimierza Jagiellończyka szlachta nie była wcale pacyfistyczna, to się ujawniło dopiero później, a mędrcy twierdzą, że wraz  ze wzrostem dobrobytu. Ludzie uwielbiają bowiem sytuacje, które mogą wyjaśnić zdaniem wytrychem – samo to się panie tak porobiło. Nikt w to nie ingerował.

Wróćmy więc do króla Władysława, który wygrał dwie wojny – z Turkami i z Moskwą, a następnie zamierzał wygrać trzecią – ze Szwecją. Na przeszkodzie jednak stanął mu pacyfizm szlachty. To jest jawny absurd, który lansuje się po to, by ukryć masową aktywność w Polsce agentów francuskich. Ci zaś mieli za zadanie przede wszystkim zablokować inwazję na Szwecję, która została przygotowana ogromnym nakładem środków, a potem zdewastować armię, czyli ją przewerbować i skierować do Niemiec, by tam walczyła przeciwko cesarskim i Hiszpanom. I to się całkowicie udało. Król szalał, magnaci, w tym hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski, wzięli pieniądze, werbownicy rozpuścili armię, a państwo stanęło wobec katastrofy. Szwedzi zaczęli jeździć po kraju i robić inwentarze zamków i pałaców, albowiem mieli już duże doświadczenie z Niemiec, które okradli ze wszystkiego. I dobrze wiedzieli dlaczego Armand de Richelieu załatwił im ten pokój z Polską. Tylko polscy historycy nie wiedzą, bo wydaje im się, że wydarzenia następujące po sobie to chaos, a nie uporządkowany plan prowadzony i opłacony przez jakiś ośrodek władzy. Wierzą także w to, że jakaś niezorganizowana grupa, rządząca swoimi sprawami poprzez głosowanie w zamkniętej i kompletowanej na zasadach łatwych do przejęcia izbie, potrafi zadbać o interesy nie tylko swoje, ale także całego państwa.

Masowa działalność agentów francuskich w XVII wieku kwitowana jest zwykle tym, że Radziejowski i Morsztyn zdradzili. Obaj panowie byli jedynie wierzchołkiem góry lodowej, a to że udało im się ujść z życiem świadczy o całkowitym i prawie bezkosztowym przejęciu kraju przez agenturę. Inwazja szwedzka roku 1655 była prostą konsekwencją zaniechań z roku 1635. I dalszą częścią planu. O tym, że niewykorzystane okazje się mszczą wiedzą wszyscy, ale już dopasowanie tej formuły do konkretnej sytuacji politycznej przekracza możliwości najtęższych umysłów w kraju.

Tak, jak to już pisałem historia tłumaczona jest poprzez scenariusze filmów z gatunku płaszcza i szpady. Mam na myśli historię dawniejszą. Ta współczesna zaś to próba przeniesienia okoliczności krajowych, jakże wstrętnych dla większości analityków, na grunt mniej grząski, czyli udawanie, że Polska nie jest zagrożona inaczej, jak propagandowo. A jeśli już nawet ktoś przyzna, że jest to recepty na to zagrożenie są fikcyjne. Bo nikt w zagrożenie tak naprawdę nie wierzy. Powtórzmy więc – ospałość zorganizowanych grup, zarządzających jakimś resortem, pionem, a także ośrodków władzy, wywoływana jest przez zorganizowaną agenturę, a nie przez serię przypadków, głupotę pojedynczych ludzi, czy zaniechania typu – nie głosował, bo był w kiblu. I dziś mamy dokładnie to samo. Trwa dyskusja nad bezpieczeństwem Europy, a owa Europa zastanawia się, czy nie zrobić ekologicznej armii. I wszyscy myślą, że ci ludzie po prostu zwariowali. Otóż nie, oni są całkowicie zdrowi. To wyjaśnienie jest błędne. Dokładnie tak samo, jak przed ponad półwieczem Paweł Jasienica tłumaczył działania szlachty jej niezrozumiałym pacyfizmem, tak samo my dzisiaj tłumaczymy działanie moskiewskich agentów w PE, zidioceniem posłów. Kompletne zaś oczadzenie niektórych grup zawodowych w Polsce, które podcinają gałąź gdzie siedzą, jak na przykład leśnicy, także tłumaczymy jakimś niezrozumieniem. To jest nieprawda, oni wszyscy wszystko dokładnie rozumieją, ale ich intencje nie są wobec nas, czyli rodaków i współobywateli szczere. Działają na rzecz kogoś innego, a w swojej pysze, która została w nich rozbudzona dawno temu, są przekonani, że nie muszą i nie powinni się ze swoich zaniechań tłumaczyć. Tworzą bowiem grupę uprzywilejowaną. Noblesse oblige, jak wiemy, ale to nie dotyczy współczesnych grup uprzywilejowanych, bo one nie są szlachtą. To co biorą za wyróżnienie jest jedynie narracją agenturalną i niczym więcej. Szlachta zaś, kiedy było trzeba i nie było czynnika przemożnego, czyli głębokiego i silnego zainteresowania mocarstw obcych dewastacją kraju, tak wielkiego, że budżety na przekupstwo przekraczały wszelkie normy, potrafiła i pieniądze na wojsko znaleźć i na wojnę się wybrać. Nauczymy się więc wreszcie rozróżniać dobre od złego, przypadek od premedytacji i intencję od działania. To nam wszystkim poprawi nastrój.

Ponieważ w czasie ostatniej promocji sprzedało się sporo książek i kwartalników, wysyłka będzie przebiegała nieco wolniej. Proszę wszystkich o cierpliwość. Na razie żadnych promocji nie będzie, bo już wystarczy.

lut 142024
 

W dawnych czasach telewizja puszczała film, nakręcony na podstawie prozy poetyckiej Edwarda Stachury, który nosił tytuł „Siekierezada”. Film jest pełen tekstów zwanych kultowymi, choć ja nie ma ani dla nich, ani dla samego filmu specjalnego nabożeństwa. W jednej ze scen, dwaj główni bohaterowie – Michał Kątny i Janek Pradera – spotykają się w jakiejś mordowni. Jednego gra Olbrychski, a drugiego Edward Żentara. Dochodzi do jakiejś sprzeczki i jeden z nich, zdaje się Kątny mówi – zawołać naszych chłopaków? A Pradera pyta – jakich chłopaków. Na co tamten – tych z Powstania Listopadowego…Wymieniają następnie porozumiewawcze spojrzenia, a potem całą listę powstań. I widz już wie, że doszło między nimi do tajemnego porozumienia. Nie wiemy jednak jakiego rodzaju jest to porozumienie, albowiem charakter tej relacji jest niejasny. Dawno, dawno temu młodzi ludzie interpretowali to w taki sposób, że oto dwóch inteligentnych ludzi, za pomocą kodów kulturowych właściwych ich klasie i formacji potrafi się przeciwstawić czynnie chamstwu. Od wielu już lat nie jestem wcale pewien, że ta interpretacja jest słuszna, myślę, że można by wyłożyć to inaczej. No, ale to nie jest temat na dziś. Dziś bowiem będziemy się zastanawiać czy potrafimy ochronić naszą armię. O ile bowiem armia powinna chronić cywilów w czasie wojny, o tyle w czasie pokoju cywile powinni chronić armię. Nie jest to ani łatwe, ani oczywiste, a powiedziałbym wręcz, że jest dziś bliskie niemożliwości. Armia bowiem jest zagrożona przez dwojakie siły – kabotyńskich polityków i wyższych dowódców, a także przez wrogą, a uważaną za swoją, propagandę na jej temat. Mówimy cały czas o czasach pokoju. Już to pisałem, ale warto powtórzyć – kadra oficerska armii polskiej w dwudziestoleciu składała się z byłych terrorystów i podoficerów wiedeńskiej Kriegschule, nienawidzących się wzajemnie. Nienawiść ta była umiejętnie podsycana, ponoć przez samego Piłsudskiego. Ja bym jednak rozejrzał się jeszcze za kimś innym, czyli za agentami państw obcych, którzy tę niechęć wygrywali dla swoich korzyści. Armia taka, nawet bardzo liczna, była skazana na klęskę, albowiem dowodzenie podporządkowane było całkowicie wydumanym celom politycznym. Nigdy nie zapomnę wypowiedzi Rydza, który – zapytany dlaczego zdecydował się bronić wszystkich granic, w obronie okrężnej, zamiast skoncentrować się na próbach likwidacji natarć niemieckich, odpowiedział, że gdyby zrobił inaczej naród by mu tego nigdy nie wybaczył. I to jest właśnie moment kiedy armia zostaje podporządkowana polityce. I to jest także moment, którego winniśmy się wystrzegać dziś, albowiem częste przywoływanie tej wypowiedzi i tamtej sytuacji powoduje, że politycy, którzy w Polsce są en masse roszczeniowymi idiotami, rozumieją z niej tyle, że przy kolejnej wojnie, która nie wiadomo jak będzie wyglądała, oni zrobią odwrotnie niż Rydz w roku 1939. Bo tyle rozumieją z historii. Dlatego dowodzenie należy przekazać dowódcom, którzy rozumieją strategię i taktykę, a stoją w pewnym oddaleniu od dylematów historycznych. Tutaj też dochodzimy do ważnej kwestii – jeśli wróg postawi nas wobec dylematu, co ocalić – stolicę, kraj czy armię, zawsze ocalamy armię. Podkreślam – jeśli wróg nas postawi, a nie – jeśli sami się postawimy, bo jesteśmy durniami, dowodzimy politycznie, albo nie zrobiliśmy rozpoznania i nie możemy w związku z tym działać inaczej niż reaktywnie. W takim przypadki armia powinna zorganizować ewakuację ludności i wycofać się wraz z nią na teren neutralny.

Wśród licznych przykładów, kiedy konieczny był taki wybór, najlepszy jest chyba moment wkroczenia księcia d’Este do Księstwa Warszawskiego, czego finałem była bitwa pod Raszynem. Austriacy zajęli stolicę, ale armia ocalała i w rezultacie kampania austriacka zakończyła się klęską.

W roku 1939 zaprzepaszczono armię, kraj, naród, ale ocalono bezcenne przecież dowództwo. Tak się kończy wszystko, kiedy armia podporządkowana jest byłym terrorystom udającym fachowców.

Nie wiem czy dziś mamy jakichś dowódców z prawdziwego zdarzenia, którzy nie byliby infantylnymi kabotynami zorientowanymi na osobiste zyski. Nadzieję mam, ale ona jest bardzo wątła. To bowiem – infantylny kabotynizm dowódców jest największym zagrożeniem dla armii, a na drugim miejscu ustawiłbym idiotyczną propagandę opartą o fałszywe paradygmaty. I nie będę się już znęcał nad Piłsudczykami, bo wszyscy wiemy, że najgorsza propaganda wojskowa z jaką mieliśmy do czynienia była w PRL. Była to propaganda deprawująca żołnierzy, podoficerów i oficerów, czyniąca z nich popychadła, a także ludzi groźnych dla otoczenia. Bo nie dla wroga przecież. Ilość patologii w wojsku była w tamtych czasach przerażająca. A po roku 1989 one wszystkie zostały wykorzystane przez niemiecką i rosyjską propagandę do zdewastowania relacji pomiędzy społeczeństwem i armią. Tej relacji nie udało się odbudować do dziś. W naszym przypadku jest to bardzo trudne, albowiem nie można odwołać się do żadnego, jednoznacznie pozytywnego przykładu z przeszłości, który nie byłby związany z katastrofą, albo upokorzeniem. To znaczy można by było gdyby istniała w Polsce sensowna propaganda. Mamy co prawda film „Jack Strong”, ale jest to historia smutna, zakończona śmiercią synów pułkownika Kuklińskiego i śmiercią jego samego. Co, jak wszyscy podejrzewają, stało się za sprawą agentów rosyjskich. Nie wiemy jak było naprawdę, ale sam fakt, że Rosja może podsycać takie niepokoje jest groźny. My zaś, zamiast się im przeciwstawić także w tym procesie uczestniczymy. Nie jest to wielki zarzut, bo jak sądzę, przez bardzo przebiegłą rosyjską propagandą, nie są się w stanie obronić największe potęgi. Oglądam właśnie stary już serial „Kompania braci”. Bardzo dobrze zrobioną propagandę wojenną, która z prostych, amerykańskich chłopaków, po szkoleniu spadochronowym, robi bohaterów antycznych niemal. Wychowani w kulcie męskości i machismo, nie wyobrażali sobie nigdy, że mogą okazywać słabość, a ciągły przymus rywalizacji pchnął ich do wojska. Tam, wskutek naprawdę ciężkich warunków i wojny stają się ludźmi w pełnym wymiarze. O tym jest ten film. Teraz opowiem czego w tym serialu nie ma. Koncentruje się on na kilku kluczowych momentach schyłku wojny – lądowaniu w Normandii, operacji Market Garden i operacji w Ardenach. Kiedy wyłączymy sobie emocje i przestaniemy śledzić perypetie bohaterów, pojawi się seria pytań, z naszego, polskiego punktu widzenia kluczowych.

We wrześniu 1944 roku trwa już od miesiąca Powstanie Warszawskie. 8 września już wiadomo, że nie uda się opanować Warszawy, a Niemcy będą niszczyć miasto i gniazda oporu. Sowieci spokojnie stoją na linii Wisły i nie mają zamiaru się stamtąd ruszać. Pytanie pierwsze – kiedy Montgomery wpadł na pomysł operacji Market Garden i kto mu ją podsunął? Bo, że sam to wymyślił, wybaczcie, nie uwierzę. Kto rozpuścił w armii amerykańskiej plotkę, że Holandii bronić będą starcy i dzieci zaciągnięte w szeregi Wermachtu ostatnim wysiłkiem całych Niemiec? Traktowano to, jako pewnik. Tak sądzę, bo jeśli byłoby inaczej, Montgomery powinien był stanąć przed sądem.

Kolejne pytania dotyczą operacji w Ardenach. W grudniu 1944 Niemcy ewakuują się z Warszawy, rusza front, sowieci przekraczają Wisłę. Jednak dopiero 17 stycznia wkraczają do Warszawy. Dają czas Niemcom na to, by mogli atakować Amerykańskie jednostki w Belgii i Alzacji. Jestem szczerze zdziwiony, że nikt tego nie opisuje w taki sposób. Jakby tego było mało, z jakichś powodów, mimo zimy, szwankuje zaopatrzenie. W filmie widać, i sądzę, że była to prawda, jak Amerykańscy spadochroniarze walczą w letnich mundurach. Sowieci przekroczyli Wisłę w ciężkich wełnianych szynelach, raczej nie wyprodukowano ich z wełny radzieckich owiec. Wszyscy mieli czapki, hełmy i jedli amerykańskie konserwy. Pomiędzy Wisłą a Odrą sowieci nie mieli w zasadzie żadnych problemów z Niemcami. Kolejne ciężkie walki czekały ich dopiero na Pomorzu, Śląsku i nad środkową Odrą. Mogli zająć się spokojnie niszczeniem partyzantki akowskiej. Operacja w Ardenach kończy się 25 stycznia 1945 roku i jasne jest już dla każdego, że Amerykanie nie zdobędą Berlina. No, ale tego wszystkiego nie ma w amerykańskiej propagandzie, nawet w serialu takim jak „Kompania braci” gdzie nie widać ani jednego Murzyna, a jedyny Latynos jaki tam występuje, ma ksywkę „gówniany” ze względu na ciemniejszy, czekoladowy kolor skóry. O czym więc mamy mówić w przypadku wojennej propagandy polskiej, która jest robiona przez ludzi niekompetentnych w żadnym działaniu. Nie umiejących napisać scenariusza, ani nawet opowiedzieć prostej historii, nie potrafiących zrealizować filmu, ani nawet zrobić dobrego zdjęcia. Nie nadających się do rysowania komiksów, albowiem proponowane przez nich sytuacje są dziecinne i nieautentyczne. Do tego jeszcze dochodzi powszechne przekonanie, że odbiorca takich treści to pryszczaty młodzieniec bez wyobraźni, który łyknie każdą bzdurę. No i przemożna chęć przewalania budżetów przeznaczonych na wychowanie patriotyczne. To jest suma fałszywych założeń, które przekładaj się na nędzę komunikacji w relacjach armia – społeczeństwo. Do tego jeszcze dochodzi działalność agenturalna, która na pewno istnieje. Czyli sabotaż mówiąc wprost. No i niezrozumienie najważniejszego założenia takiej komunikacji czyli propagandy. – zawsze, podkreślam, zawsze należy wskazywać, że winny jest wróg. My tymczasem, w swoich produkcjach hamletyzmujemy i zastanawiamy się czy czasem ten i ów sowiecki agent nie chciał dla nas dobrze. Czy w takich warunkach potrafimy obronić naszą armię? Dziś, tutaj, w czasie pokoju? Myślę, że nie. Nie potrafimy nawet zdefiniować jej tradycji, bo duch PRL ciągle się nad nią unosi, młodzi ludzie, wstępujący do wojska w niczym nie przypominają tych silnie zmotywowanych młodzieńców z serialu „Kompania braci”. Nie mają wzorów, albowiem to, co miało być dla nich wzorem czyli postawa podziemia niepodległościowego po wojnie, jest zlepkiem źle opowiedzianych historii, w większości przejętych przez agentów i propagandystów sowieckich. Do tego całkowicie bezużyteczna legenda Dwudziestolecia, z jej najbardziej katastrofalnym symbolem czyli Wieniawą. Dużo pracy przez nami, a nie widać, żeby ktokolwiek mógł tę pracę wykonać. Pozostaje więc chyba się tylko modlić, by armia dostała jakiegoś dowódcę z prawdziwego zdarzenia, który nie będzie decydował tak, byśmy nie ucierpieli nadmiernie i nie zacznie konsultować swoich decyzji taktycznych z politykami.

lut 132024
 

Na początek chciałem się odnieść do dzisiejszego tekstu Bożeny, a także do komentarza, który umieściłem pod nim. Chodzi w tym tekście o to, że nikt nie rozumie jak działa system promowania treści deprawacyjnych. Ludzie, którzy awansowali, w drugim nawet pokoleniu, z chłopa na pana, nie pojmują, że ten awans jest oszukany, a oni sami nie są żadnymi panami, ale taką samą mierzwą, za jaką ich dziadków uważał Szmul z przydrożnej karczmy. Oferta zaś jaką się do nich kieruje jest dokładnie taka sama, jak jego oferta – płać, pij i się wynoś, bo inni czekają.

Zrozumienie tej prostej prawdy, przez aspirujących potomków małorolnych lub bezrolnych chłopów, którzy sami przez pół życia borykali się z wykluczeniem komunikacyjnym, jest poza zasięgiem ich umysłów. Ich pielęgnowane latami i sprytnie stymulowane przez różnych autorów kompleksy, wykluczają taką okoliczność. Ze sławnej, chłopskiej podejrzliwości i chytrości nie zostało w tych ludziach nic. Są wydani na pastwę mediów, autorów służących socjotechnice, ale celem prawdziwym są ich dzieci. One nie mają już pojęcia o niczym. I stan ten będzie utrwalany. Świadomość tego, co się dzieje mają oczywiście politycy określający siebie, jako obóz patriotyczny. Ale czy rzeczywiście? Moim zdaniem nawet nie w połowie. Ludzie ci bowiem widząc, jak podstępnie działa opisany tu wczoraj sojusz pomiędzy nadredaktorem i generałem, nie dostrzegają wszystkich jego konsekwencji. Są tak samo prości i żałośni w swojej prostocie, jak ofiary wieśniaczej propagandy ciśniętej ostatnimi laty przez różnych oszustów. Oto na wieść o tym iż odchudzą kanon lektur i wyrzucą zeń poetów, odezwał się Wencel, znany, współczesny poeta, którego do kanonu lektur wpisano na polecenie pisowskiego ministra edukacji, nie wiem którego, nie jest to istotne. Wencel napisał taki komentarz na twitterze:

 

Decyzją władzy ludowej moje wiersze znikną z listy lektur obowiązkowych dla liceum i technikum. Okrojony kanon ma obowiązywać od września. Odchodzę razem z Franciszkiem Karpińskim, Kazimierą Iłłakowiczówną, Tadeuszem Gajcym, Stanisławem Balińskim. Duma i honor!

Ktoś w patriotycznym rządzie wpadł na pomysł, żeby uczynić Wencla wieszczem. I on uwierzył w to, że nim jest. Ciekawe czy uczniowie uwierzyli? Zastanówmy się nad kwestią: jak to jest, że przez trzy dekady nie udało się umieścić w kanonie lektur żadnego tekstu Jacka Kaczmarskiego, a znalazł się tam Wencel? To jest niepojęte. Vox populi, co by nie mówić, wskazywał na Kaczmarskiego, ale nie – Wencel lepszy – dlaczego? Otóż dlatego, że wieśniacze mózgi urzędników od oświaty czytając jego utwory zaczynają uruchamiać swój chłopski spryt i myślą, że skoro to takie proste, to na pewno trafi do serc dzieci i wywoła tam falę ciepłych uczuć patriotycznych, a także zainteresowanie różnymi poważnymi problemami.

Porównajmy teraz wiersz Wencla z wierszem Kaczmarskiego, oba nawiązywać będą do tradycji i historii. Najpierw Wencel:

Moja muza jest matką czułości
żyje sama nad morzem poezji
w ciągu dnia zbiera muszle na brzegu
i naprawia porwane sieci

moja muza jest siostrą nicości
mieszka w wieży z kości poległych
wieczorami zapala latarnie
odprowadza wzrokiem okręty

Teraz Kaczmarski:

Rozeszli się do zajęć sennych, długotrwałych

Za biurka za małe dla królewskich zaleceń

Gdzie świtem pióra skrzypiące się łamały

A świecie świeciły, by nic nie oświecić

A w stolicy Sejm kończy obradyNa rękach niesiony uśmiecha się królAmbasadorowie nie zmieniają ról

Wiedząc jak łatwo od chwały do zdrady

Zwróćmy uwagę na to, że Gazeta Wyborcza, nawet kiedy Jacek Kaczmarski basował tam w tonach właściwych dla nadredaktora, nigdy go tak naprawdę nie promowała. Nie dołączono do żadnego wydania ani jednej jego płyty, nie wydano żadnej biografii ani antologii. Kaczmarski żyje wyłącznie poprzez swoich wielbicieli. Inaczej z Wenclem. On jest promowany przez wszystkie pisowskie media, a Gazeta od czasu do czasu szydzi z niego, co on bierze za komplement i nagrodę. To jest pomieszanie z poplątaniem. Gazeta, zabierając się za krytykę, dobrze wie kogo krytykować, żeby wywołać dlań tak pożądany entuzjazm po „naszej” stronie. Chodzi o beznadziejne przypadki zadufania i miłości własnej, takie jak Wencel, wyniesiony decyzją urzędnika do godności wieszcza, a teraz zdegradowany przez innego urzędnika. Czynności te czynią go w oczach wielu poetą prawdziwym, takim, który będzie punktem odniesienia dla przyszłych pokoleń. Czy będzie? Nie, bo nie po to promuje się Wenclów, żeby przyszłe pokolenia czytały polską poezję. Czyni się to w celu dokładnie odwrotnym. I czas najwyższy, by wszyscy to zrozumieli.

Nie zanosi się jednak na to, albowiem urzędnicy, którzy chcą przychylić nieba wszystkim dookoła, ufają, że promowane przez nich wartości są czytelne i zrozumiałe dla wszystkich, a także są trwałe. Dowiedziałem się, na przykład, że marszałek Witek prosiła Kosiniaka o opamiętanie się i przejście na stronę PiS, żeby ratować Polskę. Zaś ulubiony minister wszystkich chłopków roztropków czyli Przemysław Czarnek cieszył się ponoć, że Tusk zbuduje CPK, bo to według ministra oznacza, że presja działa.

Jakby tego było mało kandydat PiS na prezydenta Warszawy – Tobiasz Bocheński fotografuje się na twitterze z gazetą Karnowskich w ręku. To jest naprawdę niesamowite, bo tym ludziom wydaje się, że wspólnie tworzą jakąś jakość posiadającą moc nawracania grzeszników i swoją postawą potrafią przekonać ludzi tak zdeprawowanych i podłych jak Kosiniak, żeby ratowali Polskę. Nieprawdopodobne.

Skoro jesteśmy przy kwestiach edukacji, pozwolę sobie na pewną retrospekcję. W klasie piątej szkoły podstawowej podzielono nas, jak i inne dzieci w całej Polsce, na klasy sportowe i niesportowe. Nie chodziło bynajmniej o to, żeby wyłonić w wyniku tej selekcji jakieś talenty piłkarskie czy koszykarskie. Chodziło o to, żeby gamoni zebrać w jednym miejscu, a tych lepszych w innym. Tym gamoniom, dla niepoznaki dodawano zwykle dwóch, trzech zdolniejszych, żeby prowadzący ich nauczyciel nie zwariował. Do czwartej klasy podstawówki byłem jednym z najlepszych uczniów w klasie. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że trafiłem w roku szkolnym 80/81 do klasy skończonych bęcwałów. Ja i jeszcze jeden kolega, który potem zrobił wielką karierę w administracji państwowej, dziś już nieżyjący. Nie wiem jak to się stało, bo moi rodzice należeli do ludzi, którzy niejedno potrafili załatwić. Tu jakoś im się nie udało. Presja z zewnątrz była za silna. Nie wiem też, jak z tej opresji wyszedłem, ale jakoś mi się udało. Moje wyniki obniżyły się już w pierwszym roku znacznie, podobnie było z tym kolegą. Nie mieliśmy motywacji, a wymagano od nas wiele, bo byliśmy jedynymi kontaktowymi uczniami w klasie. Ja odrabiałem lekcje za kolegów, którzy byli fajni do zabawy, ale z tego programu nauczania nie rozumieli ni cholery. Pisałem wypracowania, a Krzysiek odrabiał za nich matematykę.

Metoda ta, zarzucona w końcu w szkole, została przeniesiona do polityki i propagandy państwowej. Trzeba mieć po swojej stronie poetów, to nic, że nie potrafią pisać, że są pretensjonalni, roszczeniowi i głupi. Najważniejsze, żeby pisali na wskazany temat. Wypromują ich media, a wrogowie – poprzez krytykę – utrwalą ich legendę. Nasza wychowawczyni też musiała jakoś legendować tych słabszych, nie mogła ich przecież wyrzucić. No ale cała jej złość skupiała się na nas dwóch, bo my cokolwiek rozumieliśmy, a wielokrotnie nie chcieliśmy współpracować. Jednego bowiem za cholerę nie potrafiliśmy pojąć – dlaczego my, w końcu dzieci, mamy brać odpowiedzialność za ten cały edukacyjny syfilis? Dziś nie rozumiemy tego dokładnie tak samo, ale jesteśmy starsi i jest nas więcej. Dobrze by było, żeby ktoś to zauważył.

Na koniec, z dedykacją dla wszystkich urzędników, tych o pochodzeniu chłopskim, a także tych innych, jeszcze jeden fragment wiersza Jacka Kaczmarskiego:

Odeszli w sukmanach, kurtach i opończachPo staremu się męczyć nad nie swoja roląKtoś powiedział – wiedziałem, że to się tak skończyNa żer wyszły obce wojskowe patroleA król bez królestwa chodził na spaceryNie ze swojej kasy utrzymując dwórI nie wiedział jeszcze niepotrzebny chórJakie kiedy i za co zalśnią mu ordery

Minęło dziesięć lat od wydania pierwszego numeru kwartalnika „Szkoła nawigatorów” Ponieważ każdy jubileusz musi być okraszony jakąś niespodzianką, dziś także nie może być inaczej. Choć prawie nigdy tego nie robię, raz się zdarzyło, bardzo dawno temu, postanowiłem, na trzy dni, obniżyć cenę niektórych numerów kwartalnika. Zupełnie okazyjnie i tylko dlatego, że jest rocznica. Promocja trwa do wtorku 13 lutego, czyli do dzisiaj, do godziny 21.00.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-36-poswiecony-morzu-i-zwiazkom-rzeczpospolitej-obojga-narodow-z-morzem/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-35-o-cukrze-i-weglowodanach-w-ujeciu-medycznym-i-historycznym/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-34-numer-o-zlocie/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-33/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-32/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-29-oksytanski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-28-tekstylny/

 

lut 122024
 

Sam nie wiem, jak to się stało, że nikt tego wcześniej nie zauważył, choć wszyscy ekscytują się rozmaitymi nagraniami opisującymi to zjawisko. Jest ono, będę się upierał, naszym największym problemem i z niego biorą się wszystkie błędy, klęski, zaniechania i pomyłki. Chodzi mi o sojusz Michnika z Jaruzelskim. Nie ma chyba częściej powielanego nagrania w sieci niż to, z roku 2000, gdzie widać, jak Michnik obściskuje się z generałem i prawi mu komplementy. Poza tym, że ludzie to oglądają, oburzają się, zaciskają pięści i w swojej nieopisanej głupocie oraz bezradności mówią – o nie, to skandal! Konsekwencje owo oglądanie ma, ale wyłącznie negatywne.

Żeby miało inne, trzeba wysilić mózg, rozejrzeć się dookoła i samemu zacząć produkować jakieś komunikaty. Dlaczego sojusz Michnika z Jaruzelskim jest taki ważny? Albowiem generał został w latach siedemdziesiątych wstawiony na miejsce Moczara. Mniejsza o to, kto go tam wstawił, ale kiedy ja dorastałem i zaczynałem cokolwiek rozumieć, nazwisko Moczar było już nieważne. Było to nazwisko z politycznego panoptikum, ale przecież ktoś reprezentować musiał interesy środowisk komunistycznych i partyzanckich, roczników od dwudziestego w górę, które w trudnych latach wojny i okupacji wybrały właściwie i stanęły po stronie Stalina? Ludźmi tymi zarządzał generał. I nie mówcie mi, że tak nie było. Sojusz generała z Michnikiem, jest więc sojuszem środowisk post-moczarowskich z żydokomuną, albowiem takimi słowy określał swoje pochodzenie ideowe i polityczne nadredaktor Michnik. Powtarzam – nie wiem, jak to się stało, że nikt tego nie zauważył. No dobra wiem. Taki sojusz, zawarty przecież na oczach wszystkich i potwierdzony w wystąpieniach redaktora Michnika, musiał zaowocować pewnymi narracjami. One zaś kolportowane szeroko wykluczyły jakiekolwiek inne kwestie poza tymi, które były w nich zawarte. I tak najważniejszym problemem stał się antysemityzm Polaków, który  implantowała im miała do mózgu prawica narodowa. Ktoś powie – no, ale przecież Moczar! Nie rozumiecie mądrości etapu towarzysze. Na waszych oczach, albowiem nikt się temu nie przeciwstawił, w ciągu ostatnich trzech dekad, w wyniku jawnego sojuszu redaktora z generałem doszło do pewnych podziałów, a także trwałych i istotnych zmian w narracjach politycznych, dominujących w Polsce. Zarzut antysemityzmu został zdjęty ze środowisk lewicowych i przerzucony na AK oraz ugrupowania prawicowe. Wykonano to nadzwyczaj łatwo, prowokując dyskusję o tym, czy AK mordowała Żydów w Powstaniu. Jak przypuszczam, bo pewności nie mam, rok 1994 był początkiem tej operacji, której efekty oglądamy do dziś. Finałem zaś była, jak sądzę, afera Rywina. Dziś oglądamy tylko pobojowisko, to co zostało po triumfie Adama Michnika i jego formacji, która dziś nie musi już obnosić się z kultem generała. Po co, skoro robi to za nią prawica? W dodatku ta najbardziej prawicowa, która także jest dzieckiem wspomnianego tu sojuszu. Na naszych oczach przesunięto linię frontu na dalekie tyły, okrążono przeciwnika i wyizolowano go, jego potomstwu zaś dano mu do ręki drewniane karabiny i nakazano zdobywać umocnienia z tektury. A tym co najbardziej się starają i najgłośniej wołają – tatatatatatatatatatatatata! – oferuje się popularność i sławę. Nieważne po której stronie, albowiem to jest ten sam rozdzielnik.

Do tego, jak zwykle, środowiska prawicowe zaczęły się tłumaczyć z win niepopełnionych. Uznały bowiem, że polemika o charakterze naukowym, oparta na krytyce źródeł i wskazaniu błędów merytorycznych i logicznych, a także złych intencji odniesie skutek. Ten skutek był, ale mizerny i – przypuszczam – wyraził się w tym, że kariera Michała Cichego została zwichnięta. No, ale nie po to się montuje taką operację, żeby przejmować się Michałem Cichym, któremu i tak dano jakąś ciepłą posadkę. Najważniejszym efektem sojuszu redaktora z generałem był trwały podział narodu na patriotów i zdrajców. Patrioci to ci, co rozumieją, że nie ma ludzi z czystymi rękami, bo każdy się pobrudzi, a zdrajcy to ci, którzy bronią się przed zarzutami o antysemityzm. Używając do tego narzędzi, które nikogo nic, a nic nie obchodzą, czyli aparatu naukowego. To jest kolejna, fałszywa linia frontu, na której nasi bronią imponderabiliów.

Czy w tak sprofilowanym obszarze komunikacji, w którym żyjemy przecież od trzydziestu lat, ktoś wymyślił jakiś sposób na komunikowanie się, który rokowałby na likwidację tego podziału i jakąkolwiek obronę nie tylko przed zarzutami stawianymi całemu narodowi, poszczególnym grupom i politykom? Nic takiego stać się nie mogło, albowiem nikt nie widział nawet, że doszło do jakiegoś sojuszu. Wszyscy koncentrowali się na wyrażaniu świętego oburzenia i nadal tak jest. To nie wszystko jednak – na oburzeniu, kiedy mamy dostęp do Internetu, można zrobić coś w rodzaju kariery, o czym już wspomniałem. I cała prawica oburza się i wskazuje na postawę nadredaktora jako naganną. Po czym, w myśl planów tegoż nadredaktora, zaczyna się tłumaczyć z zarzutów o antysemityzm i wskazywać, że przecież Jaruzelski brał udział w nagonce na Żydów, w 1968 roku. Do tego, cała ta ogłupiała i bezradna tłuszcza, pardon, ale musimy nazywać rzeczy po imieniu, uważa, że broni swoich bohaterów z AK. Nikogo nie broni, albowiem koncentruje się wyłącznie na odpieraniu absurdalnych zarzutów stawianych przez sygnatariuszy opisywanego tu sojuszu.

No i jeszcze na pokazywaniu hipokryzji tamtych i swojej własnej szlachetności. To byłoby dobre, gdyby ludzie rozumieli, że szlachetność wyklucza kokieterię. Tymczasem u nas jest odwrotnie, wszelkie popisy i demonstracje wielkości serc, powodowane są chęcią zwrócenia na siebie uwagi i wskazania jak nędzną kreaturą jest przeciwnik. Tymczasem przeciwnik ten, raz po raz, zgarnia całą pulę. Naszym zaś rzuca jakieś groszaki, żeby mieli się czym ekscytować i jeszcze silniej podkreślali jego podłość oraz własną czystość. Ta zaś, przez ciągłe jej nadużywanie, sądząc z pobieżnego tylko oglądu, jest mocno zabrudzona. No, ale ciągle się jej nadużywa. Przez trzydzieści lat nie powstał żaden film i nie została napisana żadna książka, która miałby zasięg inny niż lokalny i złamałaby narrację ustaloną przez Jaruzelskiego i Michnika. Dzieje się tak, także dlatego, że naszym zdaje się, iż mogą zawrzeć z kimś sojusz przeciwko Michnikowi, skoro Jaruzelski nie żyje. I to jest najważniejsze, a nie jakieś tam książki, filmy i narracje.

W tym miejscu powinienem zawiesić głos, a potem rzec coś takiego – czyście się aby towarzysze upewnili, że on nie żyje? Czyście pozbierali po nim wszystkie kawałki, wsadzili je do trumny i zakopali? A jeśli tak, to gdzie? Czy aby nie w Alei Zasłużonych? No, a jeśli tak, to jak możecie twierdzić, że generał nie żyje? Owoce jego trudu żyją, wypielęgnowane krzewy jego koncepcji dają plon stokrotny, a jego najwierniejszy sojusznik nadredaktor ani myśli zrywać dawnych porozumień. Z kim chcecie zawszeć sojusz przeciwko niemu, kiedy świat cały już od dawna wie, że polscy patrioci to antysemici i żydożercy? I to się ciągle powtarza. Wy zaś, występujecie na forach międzynarodowych, jak patrioci właśnie. Czy nie? My tutaj, myślimy, że jednak tak. Jeśli prawda jest inna, chętnie się z nią zapoznamy. Jeśli potwierdzą się nasze przypuszczenia, będzie to oznaczać, że generał nie umarł wcale. Tak, jak nie umarł Jan Kulczyk.

Minęło dziesięć lat od wydania pierwszego numeru kwartalnika „Szkoła nawigatorów” Ponieważ każdy jubileusz musi być okraszony jakąś niespodzianką, dziś także nie może być inaczej. Choć prawie nigdy tego nie robię, raz się zdarzyło, bardzo dawno temu, postanowiłem, na trzy dni, obniżyć cenę niektórych numerów kwartalnika. Zupełnie okazyjnie i tylko dlatego, że jest rocznica. Promocja trwa do wtorku 13 lutego, do godziny 21.00.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-36-poswiecony-morzu-i-zwiazkom-rzeczpospolitej-obojga-narodow-z-morzem/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-35-o-cukrze-i-weglowodanach-w-ujeciu-medycznym-i-historycznym/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-34-numer-o-zlocie/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-33/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-32/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-29-oksytanski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-28-tekstylny/

lut 112024
 

Gdyby nie alfatool nie pamiętałbym o tym, że minęła właśnie dekada od momentu kiedy wydaliśmy pierwszy numer kwartalnika „Szkoła nawigatorów”. Była to także pierwsza okładka, którą zaprojektował dla nas Tomek. Niestety na klawiaturę cisną mi się same banały, o upływającym czasie i latach minionych. Wydaliśmy ponad 40 numerów kwartalnika, bo jak pamiętacie wydawaliśmy także numery specjalne. A do tego na samym początku pochrzaniła nam się numeracja i niektóre numery miały podwójne oznaczenia z gwiazdką. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy przez te lata pisali do naszego kwartalnika i wszystkim, którzy go czytali. Wiem, że zawsze opóźniam się z wysyłaniem egzemplarzy autorskich, ale musicie pamiętać, że jestem tu w zasadzie sam. Wysyłkę robi pani Renata, po drugiej stronie miasta. Zapominam zwykle poprosić ją o wysłanie tych egzemplarzy, ale postaram się to naprawić.

Kwartalnik narodził się z potrzeby praktycznej, o czym niewiele osób pamięta. Mieliśmy za mało książek, by utrzymać intensywną sprzedaż przez cały rok, wpadłem więc na pomysł, żeby uruchomić periodyk, który zwiąże czytelników silniej z całym projektem. Nie miałem początkowo pomysłu na to, jaki będzie jego profil. Tytuł, tak jak tytuł całego portalu, wymyślił kolega onyx. Pierwsze pięć numerów nie miało określonego charakteru. Dopiero szósty, brytyjski numer, poświęcony był w całości jednemu tematowi. To był dobry sposób na sprzedaż, a przede wszystkim na konstrukcję kolejnych numerów. Mogliśmy bowiem, mając temat, drukować materiały archiwalne i zamawiać materiały autorskie w określonej z góry tematyce. Teksty przestały być przypadkowe. Tych dawnych numerów już praktycznie nigdzie nie ma, a jak się pojawiają, ich cena jest dosyć wysoka. Nie ma też niektórych numerów nowszych, na przykład, przygotowany ze zrzutek, numer 31, bardzo drogi i pracochłonny rozszedł się błyskawicznie i ja sam mam tylko jeden egzemplarz. Nawet nie zauważyłem kiedy to się stało. W systemie, w którym pracujemy każdy numer kwartalnika musi być inny. Nie znaczy to, że gorszy. Czasem po prostu mamy pieniądze na to, by zamówić tłumaczenia tekstów i zapłacić amerykańskim uczelniom za pozwolenie na przedruk, a czasem nie. Ostatnio często zwracamy się bezpośrednio do autorów z zagranicy. Tak, jak przy ostatnim, węgierskim numerze, gdzie znajdują się teksty Richarda Botlika. Pozwolił nam on na druk wszystkich swoich artykułów, które, w większości dotyczą okoliczności śmierci Ludwika II, bitwy pod Mohaczem i relacji węgiersko-angielskich. Jak wiecie ja jestem silnie tym zafascynowany, a przez to miałem ochotę wydrukować wszystko co Richard Botlik napisał, łącznie z bardzo szczegółowymi polemikami. I to się prawie udało. Dwa teksty znalazły się w ostatnim numerze. Niestety tłumacze mnie zawiedli. Po prostu nie wykonali dalszej pracy, na którą się umówiliśmy. Jeden przestał się w ogóle odzywać już na jesieni, a drugi w grudniu. Bardzo proszę osoby, które ułatwiły mi kontakt z nimi, by nie interweniowały w tej sprawie. Już nie chcę tych tekstów. Może niebawem poszukam sobie nowych tłumaczy.

Wracajmy jednak do historii. Jak wiecie płacę mało, a przez to piszą u mnie tylko przekonani autorzy, w dodatku piszą wolno, bo tematy, które poruszamy są trudne. To nawet lepiej, powiem Wam, bo nie musimy się użerać z wariatami i ambicjonerami. Poza tym, jak napisałem wczoraj, za granicą mieszka masa ludzi z potencjałem badawczym i publicystycznym, która chętnie zobaczyłaby swoje teksty w języku polskim, opublikowane w jakimś piśmie. Nawet takim jak nasze, które nie daje żadnych punktów. Ludzi niezainteresowanych punktami, ale czytelnikami jest coraz więcej, przybywa ich szczególnie w krajach, gdzie systematycznie ubywa publiczności, którą ciekawiłoby cokolwiek poza aborcją, eutanazją, migrantami i ekologią. Kolejny numer nawigatora dotyczył będzie szermierki, a w nim znajdzie się tekst pewnego węgierskiego badacza, którzy wiąże szermierkę z narodowymi aspiracjami Węgrów. Miałem ten numer puścić teraz, ale do końca liczyłem na to, że znajdą się tam teksty Botlika. No, nic wyszło jak wyszło.

Niektóre numery w całości przygotowywane są z tekstów archiwalnych i nie może być inaczej. W systemie jaki tu mamy niemożliwe jest wydanie czterech numerów autorskich w ciągu roku, bo trzeba jeszcze prowadzić bloga, pisać książki i jakoś normalnie żyć. Te archiwalne numery są moimi ulubionymi, w zasadzie robi je Maciek, którzy wyciąga z jakichś czeluści ważne i nie publikowane od lat trzydziestych teksty. Tak było w przypadku numeru o morzu, gdzie mamy tylko jeden autorski tekst. Skąd się biorą inspiracje, przy tworzeniu takich profili kwartalnika? Z przypadku. Niedawno siedziałem na targach obok panów specjalizujących się w militariach. Trochę gadaliśmy, także o tych kwartalnikach. No i oni mi poradzili, żebym się zainteresował pociągami pancernymi. I rzeczywiście, okazało się, że jest mnóstwo niepublikowanych wspomnień oficerów, którzy walczyli z pociągami pancernymi, albo nimi dowodzili. I w czerwcu zrobimy taki właśnie numer – w całości poświęcony pociągom pancernym. Ja wiem, że dziewczynom to się może nie spodobać, ale czasem tak musi być. Poza tym jeden taki numer, może nam przysporzyć czytelników, albowiem mnóstwo ludzi interesuje się takimi sprawami.

Ktoś może powiedzieć, że rocznica jest niepełna, bo mieliśmy dwunastomiesięczną przerwę w wydawaniu Szkoły nawigatorów. Moim zdaniem to nie ma znaczenia, albowiem lukę tę wypełniają numery specjalne, które kiedyś przygotowywał rotmeister. Za co mu serdecznie dziękuję.

Tak, jak dziękuję Wieśkowi, którzy przez wiele lat, jako wolontariusz składał kolejne numery kwartalnika i Maćkowi, który robi to teraz, choć czasem robi to także Wiesiek, jak ma czas, bo jest człowiekiem bardzo zajętym. Dziękuję Ewie Rembikowskiej i Barbarze, a także Joli. Pani Ewa często ratowała numer pisząc do niego jakiś niespodziewany całkiem i nie zamówiony tekst, a Barbara dzielnie walczy przygotowując teksty do numeru szermierczego. Jola zaś wspierała nas u samych początków, działalności. Dziękuję alfatoolowi, dawniej betacoolowi, którzy opublikował na łamach Szkoły nawigatorów wiele wspaniałych tekstów. Dziękuję Georgiusowi, który był dla mnie oparciem i opoką przez wiele lat, wyszukując w zasobach bibliotecznych teksty i wskazując na ciekawe tematy. Dziękuję Szymonowi, który przez pewien czas pełnił funkcję naczelnego naszego kwartalnika. Wspomnijmy tu też Jacka Drobnego, który będąc człowiekiem top managmentu, piastując odpowiedzialne bardzo funkcje, znajdował czas, żeby pisać i publikować na naszych łamach. Niestety nie ma go już z nami. Wielka szkoda i żal. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że kwartalnik „Szkoła nawigatorów” ukazuje się regularnie, mimo naprawdę wielkich trudności.

Ponieważ każdy jubileusz musi być okraszony jakąś niespodzianką, dziś także nie może być inaczej. Choć prawie nigdy tego nie robię, raz się zdarzyło, bardzo dawno temu, postanowiłem, na trzy dni, obniżyć cenę niektórych numerów kwartalnika. Zupełnie okazyjnie i tylko dlatego, że jest rocznica. Promocja trwa do wtorku 13 lutego, do godziny 21.00.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-36-poswiecony-morzu-i-zwiazkom-rzeczpospolitej-obojga-narodow-z-morzem/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-35-o-cukrze-i-weglowodanach-w-ujeciu-medycznym-i-historycznym/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-34-numer-o-zlocie/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-33/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-32/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-29-oksytanski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-28-tekstylny/

lut 102024
 

Dziś będzie trochę o czym innym, nie można bowiem tak ciągle o tej wojnie, co ma wybuchnąć, albo o zdrajcach, którzy demontują państwo. Spróbuję napisać coś optymistycznego, a może nawet okaże się to zabawne. Jak założyć i prowadzić poczytne pismo lub portal? Przede wszystkim nie należy oszczędzać. W zasadzie na niczym, choć głównie dotyczy to autorów i technikaliów. Jeśli ktoś zakłada pismo lub portal i zaczyna od oszczędzania, niech lepiej idzie odpocząć, kupi sobie w Żabce bagietkę i jogurt, posiedzi na ławce i popatrzy w niebo. Takie bowiem są jego przeznaczenia. Prócz tej zasady trzeba jeszcze zastosować inną – nie można się oszukiwać. Jeśli ktoś zaczyna od oszczędzania i oszukiwania siebie, wkrótce zacznie oszukiwać zespół, który zatrudnił, a także sponsora. Bez sponsora bowiem nikt dziś, poza mną, nie rozpoczyna działalności wydawniczej. U jej zarania zaś, w wymiarach, o których mówię, leży zamarkowanie szczerych intencji. To znaczy, że każdy lub prawie każdy wydawca zaczyna od oszukiwania siebie. Myśli tak – świata i tak nie zawojuję – wszystko i tak jest w sieci, po co się napinać? Coś poróbmy, a jak wyjdzie to się zobaczy. Nigdy nie zapomnę jak Karnowscy startowali ze swoim tygodnikiem „W sieci”, który potem, w wyniku procesu zamienił się w tygodnik „Sieci”. Miało to być pismo bazujące na autorach z Internetu, czyli – nazywając rzecz po imieniu – z salonu24. O roku ów…Ileż nam dałeś złudzeń…Mówię o sobie i toyahu, albowiem to my dwaj generowaliśmy połowę ruchu w salonie24, a ja, w trzy lata po odejściu z tego miejsca, nie publikując tam ani jednego tekstu, ciągle byłem na piątym miejscu najpopularniejszych autorów. Czy Karnowscy zaprosili nas do współpracy? Rzecz jasna nie, albowiem mieli już inny plan. Nie będę tu wnikał jakie były jego szczegóły, ale powiem słowo o efektach. Zaprosili do współpracy Sowińca. Ubawiliśmy się jak pszczoły widząc ten hetmański gambit. No, a potem okazało się, że jednak ci blogerzy do pisania się nie nadają i trzeba było sięgnąć po zawodowców, czyli po starych kolegów.

Każdy prawicowy wydawca zaczyna swoją przygodę na rynku z intencją nieszczerą, a każdy lewicowy wydawca ze szczerą. I to jest łatwe do udowodnienia. Zacznę od wydawcy lewicowego. Ma on całkowitą gwarancję, że otrzyma budżet i nikt nie piśnie nawet słowa, że robi coś nie tak, jak powinien. Plan jaki rozwija wokół tego budżetu opiewa na zawojowanie całego świata i podporządkowanie sobie jak największej liczby czytelników. To mu się nie udaje, albowiem treści, które lansuje są ludziom wstrętne. Nie przejmuje się on jednak tym wcale, wie, że czas płynie, a świat się zmienia, w dodatku według planów, które przewidują jego istnienie i prosperity. Honoraria dla siebie i zespołu wydawca ten ma zagwarantowane kontraktem.

Wydawca prawicowy zaczyna od zawężenia spektrum opisywanych zjawisk do tego, co zwykle określa się jako konserwatyzm narodowy. Głównie dlatego, żeby mu nikt nie zarzucił, że jest za bardzo lewicowy. Kto miałby to zrobić? Tego właśnie dokładnie nie wiadomo, ja sądzę, być może niesłusznie, że koledzy, którzy chcieliby zostać prawicowymi wydawcami i gotowi są napisać donos do sponsora, że ich kumpel wydawca nie realizuje misji, jak należy, a to znaczy, że zamierza zaprzepaścić budżet. Już na samym początku więc w misję wpisana jest katastrofa. Nie można bowiem zawężać spektrum zainteresowań czytelnika, trzeba je stale i miarowo poszerzać. Tego nie można zrobić, będąc prawicowym wydawcą, albowiem wszyscy oni żywią najgłębszą pogardę dla swojego czytelnika. Nie mają też zamiaru, jak wydawcy lewicowi, podbijać świata. Chcą się po prostu urządzić, bo wiedzą, że ludzie nie lubią lewicowych bzdur, a do nich zawsze chętnie przyjdą poczytać stare i dobrze znane banialuki o bohaterach, bitwach, podstępach i partyzantach niezłomnych. Tego, wobec wzmożenia ogólnego i zmian politycznych, starcza na kilka sezonów. Potem robi się ambaras, a sponsor, wobec ewidentnego uwiądu idei, zaczyna zadawać niewygodne pytania. Robi się klincz, nie można zainteresować czytelnika nowymi tematami, albowiem – nie jest on już istotny, bo przez pogardliwe traktowanie go, zaczęto także pogardliwie traktować autorów, którzy nie chcą już pisać za stare stawki, domagaj się podwyżek, sukcesów, awansów i czego tam jeszcze. Wydawało się im bowiem, że pismo z takim budżetem musi odnieść sukces. Tak się nie stało. Autorzy zaczynają być ciężarem dla projektu. Nie widzą przyszłości, a co za tym idzie przyszłości nie widzi także naczelny. No, ale nie stanie on w prawdzie i nie powie sobie przed lustrem, że to jego wina bo: najpierw oszukał siebie, potem sponsora, następnie czytelników, a na końcu autorów, którzy wyczerpawszy pulę tematów uznawanych za bazę myśli konserwatywnej, chcieliby robić coś innego, ale nie wiedzą co. Powtarzam – nie można poszerzyć spektrum zainteresowań czytelników, bo stojący za plecami naczelnego fałszywi przyjaciele napiszą donos, że zaczyna on zdradzać ciągoty liberalne lub lewicowe, czy jakieś inne, nie ma to znaczenia, i trzeba mu odebrać projekt.

Podczas, gdy wydawca lewicowy z całym spokojem korzysta z nieprzebranych zasobów światowej publicystyki, gdzie ma do dyspozycji całe pakiety twórców, którzy udowadniają różne bzdury naukowo lub tylko publicystycznie, w dodatku domagają się od zatrudniających ich ośrodków, by publikowano ich gdzie się da i godzą się na te publikacje właściwie za darmo, wydawca prawicowy stoi z opuszczonymi do kolan spodniami i nie wie co robić.

W końcu wpada na pomysł genialny – należy ochronić przede wszystkim własną pozycję! Czyli ujmując rzecz dosłownie – dupę. W tym celu wywala wszystkich autorów i zatrudnia na ich miejsce tych kolegów, którzy chcieliby zająć jego miejsce. Cały zaś projekt zamienia w zbiór felietonów, które powstają w taki oto sposób – ich autorzy podglądają kogo też drukuje lub publikuje w sieci wydawca lewicowy i odnoszą się do tych samych treści, ale z inaczej ustawionym wektorem. Tam, gdzie oni się zachwycają, ci prawicowi lamentują. W miejscu gdzie tamci wołają o pomstę, nasi zaczynają tańczyć. I tak w koło Wojtek. W takim układzie nikt mu nie zarzuci, że jest za bardzo lewicowy i nikt, przy odpowiednim dozowaniu honorariów, nie napisze na niego donosu. Tematy z rodzimej puli patriotyczno-narodowej już się co prawda wypsztykały, ale ma przecież znane nazwiska, samych wybitnych autorów, swobodnie poruszających się w świecie myśli i pism proroczych. I kiedy już ten projekt zostaje uklepany, czytelnik zaczyna odpływać. Przestaje go interesować projekt, gdzie jacyś ludzie emitują znane już od dawna komunikaty, a każdy z tekstów opatrzony jest wizerunkiem twarzy autora, co zwykle nie podnosi jego jakości, przeciwnie, człowiek czuje się, jak w rzeźni u ludożerców, którzy prezentują mu swoje najnowsze zdobycze. Już po odcięciu im głów rzecz jasna, i pytają – a tego pan znałeś?

Dokąd udaje się czytelnik, a dziś w zasadzie widz, bo ludzie coraz mniej czytają, a coraz więcej oglądają? Do Internetu rzecz jasna, by tam poszukać tematów, których do tej pory nikt jeszcze nie poruszał lub nowych redakcji starych dobrych ramot, ale opowiedzianych nieco inaczej. Jest oczywiście spora grupa ludzi, którzy lubią te piosenki, które już znają, ale nie muszą ich słuchać klikając w prawicowe portale i kupując prawicowe pisma. Mogą się za tym towarem rozejrzeć po twitterze czy gdzie tam jeszcze. Zawsze jest pod ręką grupka popularyzatorów, ekscytująca się wydarzeniami i postaciami dobrze wszystkim znanymi.

I tak, zwycięska lewica zostaje na placu, prawicowi czytelnicy rozchodzą się, autorzy z ambicjami idą na poniewierkę, a grupka wypróbowanych towarzyszy piszących felietony tylko po to, by utrzymać w kupie własne środowisko, rozgląda się niepewnie i wypycha jednego przed szereg, by poszedł i skołował jakiś budżet na kolejne sezony nawalanki. No i wszyscy czekają na wojnę, która da im przecież chleb. Nie zabije, nie zniszczy im życia, nie pozbawi godności, nie zrujnuje, ale da im chleb. Bo oni są przecież poza jej prawami, te dotyczą wszak tylko tych durniów, którym należy opowiadać różne banialuki, żeby pozyskać sponsora i reklamy, czyli czytelników i widzów.

Na dziś to tyle, miłego dnia.

lut 092024
 

Wczoraj pojawiły się dwie niepokojące informacje, pierwsza dotyczy planowanego, wspólnego posiedzenia rządów Polski i Ukrainy, a druga to wywiad z Putinem, przeprowadzony przez jakiegoś sukinsyna z GB. Putin rzekł, że nigdy nie zaatakuje Polski, jeśli ta nie uczyni tego pierwsza. Moim zdaniem to już wystarczy, żeby człowiekowi zapaliły się w głowie wszystkie lampki. A do tego jeszcze Konfederacja siedzi cicho i nie organizuje konferencji prasowych w proteście przeciwko planowanemu powstaniu Ukropolin. Nie wydaje się Wam to trochę dziwne?

Okoliczności te skłaniają mnie do odsunięcia się od tematów bieżących i cofnięcia się nieco w przeszłość bo, może się za chwilę okazać, że wszystko co wydarzyło się tydzień temu nie ma już najmniejszego znaczenia. I żadne nasze demaskacje nikogo już nie uwiodą. Liczyć się będzie bowiem tylko to co jest teraz. Z tym, że będziemy mieli prewencyjną cenzurę, albowiem nie wszystko będzie można mówić. Pytanie jak daleko w przeszłość będzie ona rozciągnięta? Korzystajmy więc, póki czas. Cenzura nie jest wynalazkiem nowym i jak większość z nas pamięta, do roku 1989 nie wolno było publicznie mówić, że oficerów w Katyniu wymordowali Rosjanie. Tak samo, jak nie wolno było mówić o tym, że wojska ZSRR wkroczyły do Polski 17 września 1939 roku. Pisałem to już, ale jeszcze przypomnę: byłem w trzeciej, albo czwartej klasie szkoły średniej, przyjechał do naszej szkoły oficer kontrwywiadu, w stalowym mundurze lotnika i opowiadał o niemieckiej zbrodni w Katyniu. Był rok 1986, albo 1987. Pełna sala, nauczyciele, w tym historyk, wszyscy świadomi, większość uczniów też przecież wiedziała, jak to było, bo w domach nikt się specjalnie nie certolił z tym tematem. No, ale w oficjalnych pismach i wypowiedziach nie można było o tym wspomnieć.

Z podstawówki pamiętam pracownię historii pełną starych rumpli z wojny, z wielką mapą na ścianie, pokazującą, ja hitlerowcy w 1939 roku zaatakowali Polskę ze Śląska i Prus Wschodnich, nie dając jej najmniejszej szansy na obronę. Na mapie widać było wielkie, czarne strzałki, oznaczające nacierające wojska. Nie było tam strzałek czerwonych. Nikt nie uczył dzieci o 17 września, zresztą w szkole było tak, że mało kto nadążał z programem i często tematy z II wojny światowej doczytywaliśmy sami, tuż przed wakacjami, bo brakowało czasu. Wszyscy byli świadomi tych ograniczeń i wszystkim one ciążyły. Kiedy wreszcie bowiem zniesiono cenzurę, pojawiło się w obiegu tyle wydawnictw, że człowiek nie mógł uwierzyć w to co widzi. Przypomnę, że cenzurą objęte były też niektóre pisma autorów, którzy dziś uchodzą za lewicę.

I ja do wczoraj żyłem w błogim przeświadczeniu, że tak właśnie było, jak mi to podpowiadały moje zmysły i rozum, albowiem przecież żyłem w tym systemie, co prawda w jego schyłkowym okresie, ale jednak. Ktoś mi pewnie zaraz powie, że w latach siedemdziesiątych wydano przecież „Mistrza i Małgorzatę”, co prawda w wersji ocenzurowanej, ale jednak. Nie było więc chyba aż tak źle? Ja tego wydania nie widziałem, choć często chodziłem po księgarniach. Nie widziałem też innych, wznawianych później, a wcześniej cenzurowanych książek. Ich nakłady musiały być więc minimalne. No, ale do rzeczy. Otworzyłem wczoraj książkę, którą kupiłem na allegro, a której autorem jest Cezary Chlebowski. Jego życiorys z wiki linkowałem tu już dwa razy. Książka nazywa się „Odłamki granatu”, a jej treścią są niezwykłe wydarzenia z czasów wojny i okupacji. Takie wiecie, pozostawiające spory margines do dyskusji o postawach i moralności. Bohaterami pierwszej historii są urzędnicy skarbowi z urzędu przy Lindleya, którzy przechowali przez wojnę złożone tam depozyty, ukryli je przed Niemcami. Po wojnie zaś, z tego co zdążyłem się zorientować, bo do końca jeszcze nie doczytałem, oddali te osiem kilo złota w ręce komunistów. A wszystko było opisane i właściciele też musieli być wymienieni. Sprawa nie jest przypominana często, a jej bohaterów trudno odnaleźć w wiki. Ja zlokalizowałem tylko jednego https://pl.wikipedia.org/wiki/Wac%C5%82aw_Drojanowski

No, ale nie to jest dziś ważne. Opisując tę historię autor, Cezary Chlebowski, jak gdyby nigdy nic, jakby nie było urzędu przy Mysiej, pisze o wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski. Zajęły one Białą Podlaską, gdzie znajdował się drugi z naszych bohaterów, który nie ma notki w wiki – Romuald Burgraf. Jakby tego było mało, żołnierze sowieccy opisani przez Chlebowskiego, zachowują się spokojnie i przyjaźnie, a nawet pozwalają odpalić papierosa przechodzącemu Polakowi, a autor, nie wprost co prawda, ale jednak nazywa ich sojusznikami Niemców. Książka została wydana w roku mojego urodzenia – 1969. Nakład jej, jak na tamte czasy, był śladowy – ledwie pięć tysięcy egzemplarzy. No, a były to czasu nakładów stutysięcznych. Księgarnie były pełne, ludzie kupowali książki i było z czego wybierać, choć dla każdego było jasne, że jest cenzura. Pięć tysięcy to był nakład homeopatyczny. Czemu więc służył? Cezary Chlebowski był pisarzem niepokornym, tak piszą w wiki i tak twierdził on sam, w tych fragmentach biografii, które są dostępne w sieci. I to widzimy w tej książce – wyraźny brak pokory wobec programowej linii partii, a nie dość, że partii to jeszcze wojska, bo wszak armia stała na straży sojuszy. Być może w roku 1969 otworzyło się jakieś okno w cenzurze. Takie rzeczy się zdarzały i łatwo to potwierdzić, choćby cytując Kąkolewskiego, który pisze, że piewca wyczynów UB i KBW, niejaki Stefan Skwarek, autor książki „Na wysuniętych posterunkach” w ogóle nie był cenzurowany, bo towarzyszy z aparatu nie cenzurowano. Przez to zaś jego książka była trzydzieści lat temu poszukiwana bardziej niż pierwsze wydanie „Pana Tadeusza”. Dziś zaś, po latach, kosztuje na allegro dwa pięćdziesiąt. Jeszcze jej nie czytałem, ale jak zacznę, to podzielę się z Wami wrażeniami. No, ale Skwarek z UB, to nie Chlebowski, autor niepokorny i o wiele bardziej wyrobiony, a także samodzielny. Dodam jeszcze tylko, że książka Skwarka przeznaczona była do obiegu wewnętrznego, bo jej nakład, choć wyższy od nakładu „Odłamków granatu”, też jest jednak niewielki. Wynosi ledwie 10 tysięcy egzemplarzy. Wydawcą książki Chlebowskiego był PAX, a książkę Skwarka wydała „Książka i wiedza”. Obie wydają się być przeznaczone dla czytelników stanowiących pewną elitę, ale każda z tych pozycji adresowana jest do innej grupy. Musimy pamiętać, że Cezary Chlebowski dostał nagrodę Radia Wolna Europa za monografię „Wachlarza”, albowiem, jak nam oznajmia wiki:

W 1969 roku ukończył magisterskie studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim, a w 1980 roku na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego otrzymał stopień naukowy doktora na podstawie pracy „Monografia Organizacji Dywersyjnej AK poza wschodnimi granicami Polski w okresie wrzesień 1941 – marzec 1943” (promotor prof. dr hab. Tadeusz Jędruszczak, były komendant WIH, recenzenci: prof. dr hab. Aleksander Gieysztor i prof. dr hab. Andrzej Ajnenkiel). Praca ta została uznana przez Radio „Wolna Europa” za jeden z bestsellerów 1983 roku, otrzymała nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka w 1983 roku, była wyróżniona nagrodą specjalną przez Instytut Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku w 1984 roku jako „najlepsza książka w języku polskim żyjącego autora z najnowszej historii Polski wydana w latach 1981–1984”. Fundacja Fulbrighta w USA przyznała autorowi za tę pozycję nagrodę w postaci kilkumiesięcznego pobytu w USA. Książka „Wachlarz” oparta na tym doktoracie została wydana w sumie w ponadstutysięcznym nakładzie, co – według prof. Gieysztora – było rekordem ilościowym, jeśli chodzi o tego typu książki historyczne.

Widzimy więc, że nakłady książek w latach osiemdziesiątych były znacznie większe niż pod koniec lat sześćdziesiątych. Pewne tropy wskazujące na to, skąd może się brać taka swoboda w podawaniu faktów przez Chlebowskiego znajdujemy także w tym fragmencie jego życiorysu:

Po ucieczce stamtąd do Generalnego Gubernatorstwa Cezary Chlebowski zamieszkał w leśnictwie Horbów w okolicy Białej Podlaskiej. Tamtejszym leśniczym był Jan Kowerda (stryj Borysa Kowerdy), mąż Heleny Chlebowskiej. Przez 15 miesięcy (sierpień 1942 – listopad 1943) Chlebowski pracował jako robotnik leśny (prowadził też mały sabotaż, obniżając jakość zbieranej żywicy, która była odbierana na potrzeby niemieckiego przemysłu zbrojeniowego), po czym wraz z rodzicami przeniósł się do Sichowa, majątku radziwiłłowskiego koło Rytwian na Kielecczyźnie (gdzie zarządcą lasów był brat jego matki). Tu kontynuował pracę – wraz z ojcem – jako robotnik leśny. Tu też przyczynił się do zmarnowania eksperymentalnej niemieckiej plantacji koksagisu, z którym wiązano nadzieję jako alternatywnym źródłem kauczuku. Od początku 1944 roku – po zaprzysiężeniu do AK – pomagał ojcu i wujowi w redagowaniu biuletynu zawierającego informacje z nasłuchu radiowego oraz kolportował miejscową podziemną gazetkę. Po przedostaniu się – w czasie walk frontowych – do Stalowej Woli, kontynuował naukę jako uczeń II klasy gimnazjum. Kontynuował też działalność harcerską, szybko zostając zastępowym i otrzymując stopień wywiadowcy.

Ciotka Chlebowskiego była ożeniona ze stryjem młodzieńca, który zamordował sowieckiego posła w Warszawie! To jest, w mojej ocenie, trochę zaskakujące. Sam Kowerda żył spokojnie do roku 1987, albowiem – przez Niemcy w roku 1944, jak pisze wiki – przedostał się do USA. Jak widzimy wiele jeszcze przed nami. Do tego jeszcze ten sabotaż polegający na obniżaniu jakości żywicy, coś niesamowitego. I plantacja koksagisu pod Rytwianami. Same sensacje.

Na koniec dam jeszcze link do biogramu syna Cezarego Chlebowskiego – Tomasza, polskiego przedsiębiorcy i działacza opozycyjnego

https://pl.wikipedia.org/wiki/Tomasz_Chlebowski

 

lut 082024
 

Trzeba to wreszcie powiedzieć jasno i wyraźnie – wszystkie filmy o bohaterach, męczennikach, tak zwanym polskim losie, i innych podobnych kwestiach – nakręcone w ostatnich dwóch dekadach – to parawan dla złodziejstwa albo załatwianie brudnych interesów pod stołem. W swojej nieopisanej głupocie Polacy wierzą jednak, że jest inaczej i jak się wyprodukuje film o ciężkim losie narodu, to będą wzruszenia, płacz i oczyszczenie. I nie jest ważne kto i z jakimi intencjami do tej realizacji podejdzie. Otóż ta kwestia jest właśnie najistotniejsza, a jeśli ktoś twierdzi inaczej trzeba mu zajrzeć głęboko w oczy dla zbadania wszystkich jego intencji i dokładnie sprawdzić co się tam w tych „głazach” świeci. Nie czynimy tego, a potem mamy pretensje do nie wiadomo kogo. Nikt jakoś nie zwrócił uwagi na fakt, że zapomniany już na szczęście film „Pierścionek z orłem w koronie” wyprodukował Lew Rywin, tajny współpracownik SB. Wszyscy uważają, że to nie ma znaczenia, albowiem ważne jest, że taki film powstał i można się było wzruszać. Ktoś przytomny powie – ale ten film był całkiem gówniany. No, ale wzmożeni patrioci odrzekną – tak, ale ważne, że w ogóle był. Bo to znaczy, że nasze sprawy nie są lekceważone. Nie widać końca tego obłędu. Jest on, całkowicie bezmyślnie, podgrzewany przez różnych autorów, którzy publicznie walą głowami w dzwon wybijający znaną od dawna melodię – albośmy to sroce spod ogona wypadli?! Po czym taki Ziemkiewicz rozpoczyna w radio wymienianie zasług i przewag, jakie Polska i Polacy osiągali w dziele budowania demokracji, albo w różnych dyscyplinach naukowych, a także – koniecznie – w tolerancji dla innych. Po co on to robi? Z głupoty? Poniekąd, ale także z pychy, bo chce, żeby to jemu ludzie zawdzięczali to przyjemne złudzenie, którym się potem będą karmić przez kilka tygodni. Z faktu, że mieliśmy demokrację szlachecką, że nie paliliśmy heretyków na stosach tylko wręczaliśmy im buławy hetmańskie, z faktu, że Łukasiewicz wynalazł lampę naftową, nie wynika dla nas nic. I co gorsza nigdy nie wynikało. Dlaczego? Otóż powód jest prosty – bo ośrodki propagandy globalnej były poza Polską. W naszym kraju zaś nigdy nie utworzono sensownego ośrodka kolportującego, poprzez siatkę agentów, istotnych dla państwa i narodu treści. To było w ogóle nie do pomyślenia. Głównie z tego powodu, że średnio-religijny naród szlachecki odnalazł się w protestantyzmie, rozumianym, jako modernizacja magnackich autarkii. Sprowadzano osadników z terenów gdzie odbywała się produkcja – a jej koszty stale tam rosły – na jakieś zadupie. Sprotestantyzowany szlachcic miał zapewnić tym osadnikom bezpieczeństwo, oni zaś produkowali różne rzeczy, które odbierał potem pośrednik z Holandii czy Niemiec. Czyli wszystko było dokładnie jak dzisiaj. Kiedy się okazało, że system nie działa, bo obie strony nie zamierzają wywiązywać się z umowy, a kontrole są rzadkie i nieskuteczne, większość szlacheckich protestantów przeszła z powrotem na katolicyzm. Rzym był bowiem jedynym zagranicznym ośrodkiem propagandy, gwarantującym Polakom stabilizację i bezpieczeństwo – za  życia i po śmierci. Protestanci wprowadzali chaos i dążyli, prędzej czy później, nawet jak się tego wypierali w żywe oczy, do rozbicia kraju. Temu bowiem służyły zagraniczne, inne niż Rzym ośrodki propagandy – rozwaleniu unii polsko-litewskiej. Operację tę zasłaniano gadaniem o tolerancji i czystości sumień.

Dziś nikt tego głośno nie powie, albowiem należymy do innej unii i musimy jakoś sobie w niej znaleźć miejsce. Wierzymy też, że tym razem nie chcą nas rozwalić, a jedynie szczerze zmodernizować naszą gospodarkę i pomóc nam zejść z drzewa, na którym siedzimy od dawna, odrzucając zdobycze cywilizacji takie jak LGBT i inne, podobne. To jest postawienie sprawy na głowie. Wołanie zaś – albośmy to jacy tacy – obnaża głupotę wołającego lub jego nieczyste intencje.

Powtórzę – nie ma w kraju żadnego ośrodka propagandy, który mógłby konkurować z ośrodkami globalnymi. Te zaś podporządkowane są narracji, którą stworzono po II wojnie światowej, gdzie centralne miejsce zajmują Żydzi i Izrael. I to wobec nich określać się muszą wszyscy aspirujący do cywilizacji i kultury. Nasz stary ośrodek mocy zaś, czyli Rzym, wzywa nas do jakichś aktywności, których wcale nie chcemy. I one się nie łączą w naszych sercach i umysłach ze słowem „dobro”, przez co przeżywamy różne frustracje.

Domagamy się więc zrozumienia w obszarach cząstkowych wielkiej mapy propagandowej nicującej umysły całych populacji. Chcemy, żeby doceniono naszych bohaterów – na przykład Krystynę Skarbek, która ryzykowała życie dla korony brytyjskiej, a skończyła jako sprzątaczka na statkach wycieczkowych. Nie uratujemy ani jej, ani nikogo z naszych bohaterów – bo w kraju nie ma żadnego ośrodka propagandy, który miałby wpływ na ośrodki zagraniczne. Wszystkie zaś centra dystrybucji treści jakie są w Polsce, utworzone i utrzymywane za publiczne pieniądze, maskują jedynie złodziejstwo. Ewentualnie markują jakieś pozorowane działania. No, a przede wszystkim muszą co jakiś czas wyraźnie podkreślić doniosłą, cywilizacyjną rolę Żydów w naszej historii i kulturze. I tu się kończy ich misja.

Jakiekolwiek próby wydostania się poza tę formułę w wymiarze instytucjonalnym są nie do pomyślenia. Nie ma człowieka, który podjąłby taką decyzję. Stąd mamy w obrocie wyłączenie formaty będące efektem działań pozorowanych. Różne głupkowate filmy o bitwie warszawskiej, albo legionach, które – poprzez wyszydzone już wielokrotnie – wątki miłosne, mają wzbudzić emocje w sercach nastolatków. To mogłoby być opisane jako dramat, albo szyderstwo, gdyby w grę nie wchodziły wielkie pieniądze. No i bezczelny lans ludzi, którzy te pieniądze wydają na gówniane produkcje, pozbawione skuteczności i domagają się oklasków.

Jest jeszcze jedna kwestia, o której tu ostatnio napisałem, a którą uświadomił mi Krzysztof Kąkolewski, autor licznych publikacji składających się wyłącznie z niedopowiedzeń – Polska od roku 1772 prowadzi wojnę z Rosją. I wojna ta toczy się wyłącznie na naszym terytorium. Ludziom w Polsce zaś wydaje się, że jak będziemy pokazywać filmy o fikcyjnych żołnierzach AK wyprodukowane przez Rywina, to będzie to oznaką naszego sukcesu. Nie, będzie to sygnałem, że naszych bohaterów, odjąwszy im wcześniej nazwiska i cechy osobowe, przejęli tamci. Dlatego właśnie nie można puszczać dzieciom ani Hubala, ani Czterech pancernych, dla wygody i taniości, bo przecież to wszystko jedno. Nie, to nie wszystko jedno. Trwa wojna i prowadzona ona jest metodami bardzo podstępnymi. Wczoraj dałem tu link do takiego oto biogramu https://pl.wikipedia.org/wiki/Cezary_Chlebowski

Jak widzimy pan ten, wielce zasłużony i po wielokroć odznaczony różnymi krzyżami, już do lat sześćdziesiątych pisał o bohaterach AK, śmiało wymieniając ich z imienia i nazwiska. Jeździł nawet do Londynu i tam badał archiwa w Studium Polski Podziemnej. W Polsce zaś w roku 1999 założono z wielkim mozołem i przy wielu głosach sprzeciwy Instytut Pamięci Narodowej. Najważniejszym problemem tej olbrzymiej instytucji jest nakręcenie filmu o rotmistrzu Pileckim, czego jakoś nie udaje się zrobić, bo wychodzą same skuchy. A prócz tego misją IPN jest także ostateczne ustalenie czy Wałęsa był agentem czy nie. Oczywiście Instytut wydaje też książki o innych postaciach, ale one nie utrwalają się w zbiorowej pamięci. Dlaczego? Bo nie ma ośrodka propagandy konkurencyjnego dla ośrodków zagranicznych. A produkcje te mają charakter naukowy, to znaczy taki, który nikogo nie obchodzi.

Wróćmy do pana Chlebowskiego – mógł on swobodnie, za zezwoleniem władz PRL, jeździć do Londynu, a my dziś nie możemy wyciągnąć ze wspomnianego Studium Polski Podziemnej papierów po majorze Sujkowskim, bo jedna strona kosztuje funta, a z każdej teczki wydzielić nam mogą tylko 20 procent zawartości, po uważaniu. O tym, by kwestią tych dokumentów zainteresował się rząd, nie może być nawet mowy. Bo rząd chciał, żebyśmy nucili pieśń – rozkwitały pąki białych róż i wzruszali się na miesięcznicach smoleńskich, a także byśmy za dużo się nad tą przeszłością nie zastanawiali. W końcu minęła, więc o co chodzi? Dziś okazuje się, ze przeszłość wraca, a nasz patriotyczny rząd nie wie co z tym zrobić. Bawi się więc w demonstracje i chce nakłonić ludzi do wyrażania protestów. Nikogo one nie obejdą. Dlaczego? Bo nie ma w kraju ośrodka propagandy, który mógłby konkurować z ośrodkami zagranicznymi. Są tylko paśniki dla najbardziej zasłużonych, patriotycznych towarzyszy, produkujących słabe formaty bez znaczenia nie tylko za granicą, ale nawet w Polsce.

Ośrodek propagandy o jakim mówię, nigdy nie powstanie, albowiem jego twórcy i zarządcy, musieliby przede wszystkim zrozumieć, że należy sobie wychować rzesze publiczności. Tę zaś trzeba karmić strawą różnorodną i dobrze przygotowaną. Pokusa jednak, by zamiast tego puścić pana Janka, co śpiewa – żeby Polska – jest nie do zwalczenia. Bo pozwala zaoszczędzić pieniądze, a te, jak wiemy są szalenie ważne. I tu dochodzimy do sedna – jeśli ktoś próbuje realizować inny plan, tak jak my tutaj – skazany jest na zamilczenie, albowiem porywa się na rzecz najświętszą, na maszynkę do wyciskania pieniędzy z frajerów. I domaga się jeszcze, by do projektów zatrudniać ludzi, którzy nie tylko potrafią pisać i rysować, ale także nie boją się stworzyć obrazu, gdzie nie będzie ani razu pokazana goła dupa. Na takie heroizmy w ojczyźnie naszej miejsca nie ma. I trzeba to powiedzieć wprost. Na dziś to tyle. Jeśli ktoś chce sobie poczytać jak drzewiej bywało, ale tak naprawdę, zapraszam.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wzrost-panstwa-polskiego-w-xv-i-xvi-wieku-adam-szelagowski/

Zapomniałbym o promocji, która trwa do dziś, do 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zabojczyni-leon-cahun/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przygody-kapitana-magona-leon-cahun/

 

lut 072024
 

Żyjemy w takim miejscu, gdzie znajomość historii, zasad rządzących polityką i jej podstępów jest koniecznością. Do tego wypadałoby, żeby każdy był obyty z bronią i znał trochę prawo. Czy tak jest? Oczywiście nie. Dzieje się tak dlatego, że po każdej katastrofie dziejowej historia jest gumkowana ze świadomości ludzi, lub profilowana tak, by stać się obszarem dociekań najmniej atrakcyjnym w całym kosmosie. Do tego dochodzi nasilenie wrogiej propagandy, która działa jak pavulon czyli ma właściwości paraliżujące. Po jej zastosowaniu wszyscy mają na twarzach tężcowe uśmiechy i kiwają głowami tak, jakby coś rozumieli. W rzeczywistości nie rozumieją niczego.

Dziennik Rzeczpospolita umieścił właśnie na pierwszej stronie tytuł – Unia zamiast Ameryki. Wróży on jak najgorzej sprawie naszego kraju i nam wszystkim, albowiem jest tam mowa o budowie armii europejskiej. Taka armia nie może powstać, albowiem podzieli się ona z Rosją naszym terytorium. I to jest oczywista oczywistość dla każdego, kto przeczytał choć raz w życiu podręcznik do historii nowożytnej.

Dlaczego ludzie w Polsce tego nie rozumieją. Odpowiedź, którą podsuwa nam dzień powszedni brzmi – bo chcą żyć w spokoju i mieć wreszcie czas dla siebie. Od zawsze powtarzam, że nie istnieje coś takiego, jak święty spokój. Podobnie jak nie istnieją samozwańcy z dobrymi intencjami. Ludzie jednak ciągle się na to nabierają, bo ów święty spokój potrzebny jest im tylko do tego momentu, kiedy jakiś cwaniak nie zacznie stymulować ich deficytów i szajb, czyli do chwili kiedy na horyzoncie nie pojawią się jakieś korzyści. A niechby nawet bardzo iluzoryczne. Dla tej wizji Polak jest gotów zrezygnować ze świętego spokoju i uwierzyć we wszystko tylko nie w prawdę. Ta bowiem jest nudna i wymaga od niego działań, które nie zapewniają świętego spokoju i nie rokują natychmiastowego sukcesu. Mechanizm ten działa bardzo sprawnie i my go obserwujemy w zasadzie codziennie. Widzimy nawet, w jaki sposób samozwańcy zdobywają uwierzytelnienia i za pomocą jakich autorytetów się lansują. Nie wiemy jednak co z tym zrobić, albowiem jesteśmy bezradni wobec takich postaw. Nie mamy ani wiedzy, ani narzędzi, by się im przeciwstawić, a przekonanie, że ktoś inny, kto trochę nas kokietuje i dobrze wygląda, wie lepiej, jest paraliżujące.

W zasadzie, w Polsce, powinna istnieć sieć organizacji o tradycji, nie powiem niepodległościowej, bo ta została całkowicie zawłaszczona przez komunistów i przenicowana, ale o jakiejś tradycji, która poprzez wymianę informacji i stałą straż nad egzegezami różnych zdarzeń, zabezpieczałaby kraj i naród przed katastrofą. Takiej organizacji nie ma, bo musiałyby ją założyć służby. To zaś nie gwarantuje czystości jej intencji. Przeciwnie, unieważnia ją już na początku. Nie dlatego bynajmniej, że miałby ją założyć służby obce, ale dlatego, że mógłby ją powołać do życia ktoś w typie Waksmundzkiego. I wtedy jeden z drugim minister awansowałby go na podpułkownika, a on organizowałby parady i wręczał odznaczenia, opowiadają różne bajki z mchu i paproci. Te zaś opowiadane są i tak, bez potrzeby centralizowania ich dystrybucji.

Ktoś powie, że IPN jest taką organizacją. Nie jest, a to z kilku powodów. Książki o historii najnowszej wydawane przez Instytut są nie do czytania. Wiem coś o tym, bo codziennie się z nimi zmagam. To jest katastrofa. Kto wymyślił, że ten przeładowane danymi, nie zawierające opisów istotnych momentów życia sławnych dowódców, publikacje kogoś uwiodą? Nie mogę uwierzyć. Mam jednak sugestię. Pomiędzy pragnieniem zrobienia kariery w strukturze Instytutu albo na uczelni, a prawdą, zieje przepaść nie do zasypania. Jeśli do tego jeden z drugim badacz zaczyna być zapraszany do TV, a prywatnie rozpoczyna dyskusję z kolegami o nakładach swoich książek, to już mamy początek katastrofy.

Mamy więc ambicjonerów i hołotę, która domaga się codziennych ekscytacji w duchu patriotycznym. No to lu…Z jednej strony jest TV Republika, a z drugiej film „Kos” o Kościuszce co wali ze łba jaśniepańskich hajduków. Ludzie podzieleni na dwa plemiona mają do tych produkcji i elukubracji stosunek nabożny i traktują je, jak niegdyś pobożny naród członkostwo w Towarzystwie Dewotów i Dewotek. Siły na to nie ma. Rząd Tuska robi grube wałki i zamierza zdemontować tutaj wszystko, a jedyna nadzieja jaką możemy mieć to Amerykanie. No, a ci są tu – w sferze komunikacji i promocji – reprezentowani przez tego Kościuszkę i towarzyszącego mu Murzyna. Na razie nie wygląda to dobrze, bo Kościuszko rozprawia się głównie ze szlachtą licząc na to, że chłop polski sam z siebie coś zorganizuje. Tymczasem chłop ogląda TV Republika i program niejakiego Kożuszka, który robi sobie tak zwaną bekę z wystąpień członków nowego rządu. I nie rozumie on, a z nim jego wielbiciele, że takie postępowanie to zapowiedź gorzkich bardzo doświadczeń, bo nie raz już tak bywało że poprzedzało je niewyszukane szyderstwo. Pomyśleć na tym nie może, podobnie jak jego naczelny, albowiem w głowie ma inny sukces – subskrypcje mianowicie, które przekroczyły już milion i dalej zwyżkują. Normalnie jak akcje Kompanii Czarnomorskiej Prota Potockiego przed drugim rozbiorem.

Prezes Kaczyński zwołuje jakieś narady, gdzie prócz członków dawnego rządu zobaczyć możemy jeszcze Marka Budzisza i człowieka nazwiskiem Artur Bartoszewicz, który od kilku miesięcy jest ulubieńcem damskiej części wzmożonej patriotycznie publiczności. Ma bowiem szyk i prezencję. Powiem tak – lepiej niech się tu nikt na tego Bartoszewicza nie powołuje. Jeden rzut oka na jego wystąpienie w zupełności mi wystarczył. Nie wiedziałem co jest grane, ale głos wewnętrzny powiedział mi – ten nie. Wczoraj zaś usłyszałem, jak Bartoszewicz nawołuje Tuska, by spotykał się z mądrymi ludźmi, wtedy zyska szacunek narodu i przekona Bartoszewicza, że chce dobrze dla kraju. Tusk nie chce dobrze dla kraju, to po pierwsze. Po drugie – opinie Bartoszewicza gówno go obchodzą. Po trzecie wreszcie – wśród owych mądrych, z którymi Tusk powinien się spotykać, Bartoszewicz wymienił Witolda Modzelewskiego, wybitnego ekonomistę, czy też nawet najwybitniejszego ekonomistę polskiego, w jego – Bartoszewicza – ocenie. Jeśli o mnie chodzi Bartoszewicz może już zamilknąć i nigdy więcej się nie odzywać, bo jego intencje i zamiary są dla mnie całkowicie czytelne. Ludzie jednak pragną, by mówił, albowiem roztacza trudne, ale rokujące wizje. Pod warunkiem jednak, że naród zaufa mądrym ludziom.

Jesteśmy na etapie postępującego zdziecinnienia. Nie potrafimy rozpoznać i nazwać okoliczności, każdy średnio rozgarnięty kanciarz jest w stanie oszukać nie tylko panią Lodzię, która czyta książki i ogląda podcasty, ale wytrawnych prawników, popisujących się swoją wiedzą i przygotowaniem, samych gorących patriotów oczywiście. Wszyscy zaś ludzie tworzący elitę państwa, która właśnie została wystawiona za drzwi przez grupę cwaniaków defasonujących to państwo, przekonani są, że dla ludu, który ich wybiera nie potrzebne są żadne ekstra wyjaśnienia, wystarczy, że uwierzy on w mądrych i skutecznych, a także da im jeszcze jedną szansę. No, ale ci mądrzy i skuteczni właśnie stracili szansę. Może niech zrobią coś innego niż zwykle żeby ją odzyskać? Może zamiast straszenia wojną, opowiadania o autorytetach, które mają krystaliczne intencje i prezentowania źle opisanych lub źle zagranych bohaterów narodowych, wymyślą coś innego? Co? Ja mam taką propozycję. Wczoraj zajrzałem do wiki, żeby doczytać dokładnie, co to był ten sławny „Wachlarz”. Bo niby człowiek wie, a nie wie. I tam przeczytałem co następuje:

Wachlarz – kryptonim wydzielonej organizacji dywersyjnej Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej, utworzonej latem 1941 w związku z wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej, na życzenie brytyjskiej organizacji rządowej Special Operations Executive (SOE), która przekazała na ten cel 3 mln USD kredytu dla AK. Działała do końca 1942 roku, m.in. na terenach wschodnich II R.P..

Chyba należy to tak rozumieć, że SOE, działające w opozycji do prosowieckiego Foreign Office wynajęło AK do szpiegowania Niemców i Sowietów. Bo jak inaczej? Dlatego potem piszą, że pierwszy oddział partyzancki na Wileńszczyźnie powstał w styczniu 1943 roku, a potem został wciągnięty w pułapkę przez sowietów i wymordowany. Jego dowódcą był Burzyński-Kmicic. Rodzi się od razu pytanie – kim w takim razie był Jan Piwnik-Ponury? I kto go skierował na Kresy, do Równego – już w roku 1942? Przede wszystkim zaś zapytać trzeba – gdzie się podziało 3 miliony dolarów przeznaczone na działalność AK na Kresach w ramach akcji Wachlarz? Bo w innym miejscu czytamy:

Organizacja miała dysponować budżetem w wysokości 4 mln dolarów[5], ale praktycznie otrzymała tylko 10% planowanej sumy.

Nikt nie pisze o tym powieści awanturniczych, w typie książki Gerharda „Łuny w Bieszczadach”? To niesamowite. Parę osób usiłuje się tylko lansować na Krystynie Skarbek, biednej wariatce, oszukanej przez FO, której się zdawało, że robi coś dla Polski. Dlaczego tak? Bo była ładna, zginęła młodo i można – nic nie robiąc – za pomocą rzewnych gawęd o niej, namącić ludziom w głowach. Wielu zaś paniom, kiedy już nakarmią koty, wypiją wieczorną herbatkę z malin, wydawać się będzie przed zaśnięciem, że to one właśnie są tą Krystyną Skarbek i przeżywają wszystkie jej ekscytujące przygody, ale oczywiście uchodzą z życiem. A może nawet są kimś lepszym, bo uzbrojone są jeszcze w rozsądek i rozeznanie spraw właściwe mędrcom, a wszystko za sprawą Artura Bartoszewicza i jego wykładów.

Miłego dnia, może i gorzki ten tekst, ale cała szczęka mnie boli. Idę do dentysty. To pewnie przez to.

Okazało się, że mam jeszcze osiem egzemplarzy „Krucjaty dziecięcej”, ale sprzedaję ją drogo, bo na razie wznowień nie będzie.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/krucjata-dziecieca/

Postanowiłem na chwilę obniżyć ceny niektórych książek

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zabojczyni-leon-cahun/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przygody-kapitana-magona-leon-cahun/

Promocja trwa do czwartku, do 21.00

lut 062024
 

W oczekiwaniu na zagładę ludzie szukają prostych rozwiązań skomplikowanych problemów i cieszą się, że wreszcie będzie koniec, albowiem oznacza to, iż ich przepowiednie wreszcie się sprawdzą. Mamy 6 luty, wiatr wyje za oknem, wiosny nie widać, a jeszcze ma spaść śnieg. Nikomu się chyba już z tej wygody i ciepła jakie jest w domu nie chce żyć i każdy, a przynajmniej ci, co się zajmują geopolityką, marzą o tym by ruskie rakiety wreszcie zaczęły spadać na nasze miasta.

Nie wiem, jak to się stało, ale mediom i ludziom nimi zarządzającym udało się sprowadzić komunikację do prostej i fikcyjnej alternatywy – życie lub śmierć. Z tym że życie to opcja nudniejsza, nie rokująca, nie dająca żadnych ciekawych odpowiedzi, słaba po prostu. Śmierć zaś to ekscytacja, fantazje, utwierdzenie w poczuciu racji i słuszności głoszonych poglądów, pewność i sukces. Żeby było jeszcze ciekawiej, wszyscy zwolennicy śmierci, drastycznych i natychmiastowych rozwiązań, ostatecznego przepadku wszystkiego, byle tylko udowodnić swoje racje, cytują na wyprzódki Sun Tsu. Ten fragment mianowicie, gdzie mówi on o pokonaniu przeciwnika podstępem i zniechęceniu go do walki, a także wychowaniu w poczuciu klęski. No, ale przecież to nie o nich i nie do nich. Oni idą po zwycięstwo, wybierają śmierć, bo ona jest bardziej racjonalna i nie pozostawia już dalszych możliwości spekulacji, a co za tym idzie zwalania z wszelkich obowiązków, myślenia i odpowiedzialności. A jak się będzie potem można chwalić chłopakom na trzepaku, że człowiek odniósł sukces w polemice, ha! Że co, że nie będzie można? Ale jakie to ma znaczenie, skoro mamy sukces!

Wybór opcji „śmierć” gwarantuje także, że wszelkie małokalibrowe argumenty przestają mieć znaczenie, a więc nie ma znaczenia dyskusja o nieważnej już przeszłości, nie jest istotne jakie kto ma plany i gdzie chce wyjechać, a także czy ma zamiar zorganizować jakiś konkurs czy może serię wykładów. Ważne jest tylko określenie w jaki sposób i kiedy nadejdzie śmierć. Kiedy przesuniemy się ze spektrum swojej dyskusji za pewną granicę, nikt nawet nie zauważy obłędu, w jakim tkwimy, albowiem brzuchy wszystkich słuchaczy od dawna są naładowane kamieniami strachu, beznadziei i otępienia, które blokują wszelkie myśli i zamykają serca na jakiekolwiek głosy z zewnątrz. Liczy się już tylko – jak i kiedy. To zaś mają określić wykwalifikowani analitycy, którzy zawsze są na podorędziu. I zawsze zostaną odpowiednio zaprezentowani, żeby z tym charakterystycznym, znamionującym kompetencję i dobre przygotowanie, smutkiem w oczach, oznajmić nam, że nie na nadziei. Nie nawołują co prawda jeszcze do zbiorowych samobójstw, ale myślę, że i do tego dojdziemy. Wszystko bowiem o czym dziś piszę pochodzi od dobrze rozpoznanego i wielokrotnie ogrywanego w filmach i serialach protestanckiego mistycyzmu, którego źródło bije gdzieś hen daleko w starych hinduskich rytuałach sekt satanistycznych. Tylko, że nasi tego nie zauważają i nie przyjmują do wiadomości, wierzą bowiem, że do wniosków, które przed nami prezentują doszli poprzez własny rozum i racjonalne argumenty. Nie zaś przez pychę i zdziecinnienie, które domaga się, by natychmiast, ale to natychmiast skupić na sobie uwagę.

Kiedyś lemingami nazywaliśmy tych, którzy ślepo wierzyli mediom. Dziś stada lemingów są już znacznie przetrzebione, część zginęła w przepaściach, a część się opamiętała i zadaje pytania. Na naszych oczach jednak wyewoluował nowy gatunek leminga, taki, który czeka aż śmierć przyjdzie po niego. I nie widzi sensu w niczym. Ani w stawianiu pytań, ani w szukaniu odpowiedzi innych niż śmierć. A co kiedy ta nie nadchodzi? Leming się niepokoi, denerwuje i wie, że coś jest nie tak, potrzebuje więc, na gwałt, innych, łatwych do rozwiązania kwestii, o których można zdecydować za pomocą statystyki i kliknięć. – Kogo widzielibyście na miejscu prezydenta po kolejnych wyborach? – Stanowskiego, generała Andrzejczaka, czy Dorotę Gawryluk? A może macie swojego kandydata? Dajcie znać. Po postawieniu takiej kwestii leming zapada w letarg. Wie bowiem, że śmierć zaraz nie nadejdzie, ale chwilowo udało mu się przekierować uwagę sekty na problem mniejszy, aczkolwiek też istotny. I takich problemów jest cała lista, wszystkie one formułowane są według pewnego schematu, czytelnego i oczywistego – o czym jeszcze mógłbym orzekać, nie mając na to żadnego wpływu? Według bowiem tej nowej filozofii należy przede wszystkim unikać kwestii, które dałby się rozwiązać tu i teraz bez zbędnych dyskusji i autoprezentacji, bez sympozjów, bez zebrań w obecności kamer lub choćby tylko bez nagrywania podcastów. Poprzez wskazanie faktów i zmianę formatu dyskusji, która nie kończyłaby się wnioskami ostatecznymi – o zagładzie, ale wprowadzeniem nowych elementów do dyskusji i zmianą jej paradygmatu. Na taki, który dałby uczestnikom do ręki nowe narzędzia i pozwoliłby im nie myśleć o śmierci i jej rychłym nadejściu. Takie rzeczy są niepożądane, albowiem trzeba przede wszystkim zachować status quo i hierarchię. Ta zaś nie może być budowana wokół problemów błahych i niezrozumiałych dla większości. Stawia się ją wokół rudymentów. Hierarchia zaś formułuje egzegezy. W naszym przypadku dziś mamy kilka kwestii rudymentarnych, które obchodzą wszystkich. Poza tym kogo wybrać na prezydenta – Gawrylukową czy Kononowicza, ważne jest jeszcze czy CPK ma znaczenie strategiczne czy go nie ma? No i czy powinniśmy dbać o planetę płacąc zawyżone rachunki za prąd czy też nie? Pewnie znalazłoby się jeszcze kilka podobnie ważkich problemów wokół których fruwają eksperci niczym wróżki zębuszki wokół żółtego pniaka w szczęce, napawając się odorem zgnilizny, który dobywa się ze środka. I wszyscy mają to czynić wraz z nimi, inaczej nie będzie poważne, a oczekiwanie na śmierć, przestanie mieć właściwości hipnotyczne i ludzie gotowi jeszcze odwrócić się w innym kierunku, albo – o zgrozo – wybrać życie. Najgorsi zaś mogą zacząć się zastanawiać nad tym, co taki prezes Obajtek miał na myśli, kiedy powiedział u Rymanowskiego, że będzie robił montaż finansowy, żeby wykupić TVN. Nikt tego, prawda, ha, ha, nie potraktował poważnie, ale jak ktoś pierwszy raz usłyszał formułę – montaż finansowy – to mógł, nie mówcie, że nie zastrzyc uszami. Różne montaże można robić, naprawdę różne, drogie, tańsze i całkiem darmowe, wszystkie zaś one służyć będą jednemu – powrotowi do życia i odwróceniu się od śmierci, albowiem to nie jest nasz wybór, nie my decydujemy kiedy i jak. O czym tamci zapominają. My zaś musimy pamiętać.

Postanowiłem na chwilę obniżyć ceny niektórych książek

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zabojczyni-leon-cahun/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przygody-kapitana-magona-leon-cahun/ 

Promocja trwa do czwartku do godziny 21.00

lut 052024
 

Oto, jak słyszałem, bo to opowieść z drugiej ręki, Marek Magierowski, ambasador RP w Izraelu, przez wielu uważany za idealnego kandydata na prezydenta powiedział, że „Popiół i diament” do film, który uznany został przez Martina Scorsese i kogoś tam jeszcze za arcydzieło. Wspaniałe zdjęcia, fantastyczna gra aktorów, wybitna reżyseria – wszystko to powoduje, że mamy być z czego dumni.

Jeśli Magierowski, który zna ponoć kilka języków perfect i pretenduje do najwyższych stanowisk w państwie, rzeczywiście opowiada takie rzeczy, to miej nas Panie Boże w swojej opiece.

Skąd się w ogóle biorą takie oceny i jak ludzie mogą je spokojnie konsumować będąc świadomi intencji z jaką powstało dzieło? Bierze się to, moim zdaniem, z przemożnej chęci życia w normalności, a także z wiary, że przedstawiana nam oferta kulturalna  nie ukrywa złych i fałszywych intencji. Jest dokładnie na odwrót, wszystkie przedstawiane nam oferty kulturalne zawierają wyłącznie złą intencję, a poznajemy to po tym, że adresowane do zbiorowości, a nie do pojedynczego człowieka. Z tymi drugimi też nie jest lepiej, ale to materiał na inną notkę. Zarówno książka Andrzejewskiego, jak i film Wajdy zawsze były omawiane jako wyraz tragedii pewnego pokolenia. No i miały przemawiać do wszystkich Polaków. To jest jawne oszustwo, skrywające propagandę komunistyczną. A każda propaganda, żeby być skuteczna powinna być wykonana perfekcyjnie. Niezależnie od tego co sobie o tym myślą zleceniodawcy. Być może Berman i Borejsza chcieli widzieć w Maćku Chełmickim kogoś w rodzaju Panasiuka, który dziś na twitterze wypisuje różne brednie, chodzi w za małym kapeluszu, i drapie się po odsłoniętym brzuchu. Nie wydaje mi się to jednak prawdopodobne. Postać ta, jej wykonanie i gra aktorska zostały zaplanowane. Do tego zupełnie inaczej niż to było w książce. W filmie Chełmicki mówi bardzo współcześnie i nie używa, całkowicie sztucznych wyrazów slangowych, które w książce wplata do jego wypowiedzi Andrzejewski. Człowiek, jak sądzę, całkowicie oddalony od życia przez siebie opisywanego. Nie to jest jednak istotne. Od momentu premiery wokół filmu Wajdy toczyła się dyskusja o wartościach artystycznych. Kraj był zrujnowany, nie było niczego w sklepach, szalało UB i NKWD, partyzantka kryła się jeszcze po lasach, a w prasie i radio, bo telewizji jeszcze nie było, wrzała dyskusja o wartościach artystycznych. Składały się na nią w zasadzie same kłamstwa i powierzchowne spostrzeżenia. W wiki czytamy, że Cybulski sam zdecydował o tym, że będzie grał siebie. I przez to wypadł tak naturalnie. Super, ale na planie to reżyser decyduje kto jak gra, a w roku 1958 decydował pewnie o tym politruk przydzielony do filmu. Skoro Cybulski zagrał siebie, to musiało mieć to akceptację czynników najwyższych. Przypomnieć też warto, że Cybulski był dalekim krewnym generała Wojciecha Jaruzelskiego i bliższym nieco krewnym innego Wojciecha Jaruzelskiego – pedagoga z Dzierżoniowa. Nie sądzę, by kwestie te pozostawały bez wpływu na jego karierę, skoro, jak pisze Kąkolewski, cały pomysł na książkę i film to dzieło Bermana, Borejszy i Różańskiego.

Za dyskusją o wartościach artystycznych, emocjach przeżywanych przez głównych bohaterów i aktorów, którzy ich naśladują w filmie kryją się ordynarne kłamstwa, które dość łatwo zweryfikować. Cybulski nie miał żadnego zakazu grania w polskich filmach. Nie sądzę też, by ktoś zabraniał mu wyjazdu za granicę. On po prostu nie chciał nigdzie jeździć, bo miał dość zajęć na miejscu. W roku 1959 wystąpił w filmie Kutza „Krzyż walecznych”, w tym samym roku zagrał w filmie Kawalerowicza „Pociąg”, rok później grał w filmie „Do widzenia, do jutra”. W roku 1960 zagrał jeszcze w dwóch filmach – „Niewinni czarodzieje” i „Rozstanie”. W dwa lat później grał w filmie „Jak być kochaną” i „Miłość dwudziestolatków”. Potem były jeszcze filmy: „Rozwodów nie będzie”, „Pingwin”, „Ich dzień powszedni”. W zasadzie Cybulski grał ciągle w filmach, a do tego pracował w teatrze. Jego wizerunek buntownika niepogodzonego ze światem był kreacją, taką samą pułapką, jak V komenda WiN, żeby łatwiej było milicji rozpoznać na ulicy nie pogodzonych z aktualnym stanem rzeczy młodzieńców.

Można zadać teraz pytanie, a raczej pytania – dlaczego Kąkolewski tak strasznie kłamał? I drugie: czy Magierowski w ogóle coś rozumie z otaczającego go świata, czy też wszystko przyjmuje na wiarę? Kąkolewski kłamał i robił to celowo, albowiem był jedną z trzech gwiazd firmamentu reporterskiego, które wykreowano w latach siedemdziesiątych,  drugą była Hanna Kral, a trzecią Ryszard Kapuściński. Reporterzy w tamtym czasie byli tak samo istotni, jak aktorzy dekadę wcześniej. Aktorom pozwalano na wiele, ale to powodowało, że zaczynali oni szaleć i ginęli jeden po drugim, jak Kobiela i Cybulski, albo starzeli się brzydko jak Łomnicki i nie nadawali się już do występowania w życiu, a jedynie w filmach. Reporterzy zajęli ich miejsca. Kąkolewski na tyle dwuznaczne, że sprzeciwiając się władzy Gazety Wyborczej, poprzez autorski opis pogromu w Kielcach, stał się człowiekiem całkowicie godnym zaufania wśród księży i wyborców PiS. I nie użył do tej zmiany żadnego narzędzia z zakresu omawianych tu „wartości artystycznych”. Po prostu powiedział prawdę.

Czemu jeszcze służą te wartości artystyczne, poza zasłanianiem kłamstw i manipulacji? Upraszczaniu spraw, z grubsza rzecz ujmując, czyli produkowaniu fałszywych egzegez. To jest łatwe, albowiem ludzie nie potrafią pojąć, lub też im się nie chce, że wypadki i zjawiska bywają finałem bardzo złożonych wielopiętrowych intryg. Te zaś nie mogą być ujawnione. A nawet jeśli w końcu się to uda, są zbyt skomplikowane i niewiarygodne, by można było je wziąć za prawdę. Stąd potrzeba wyjaśnień uproszczonych, które przechodzą przez inny jakiś filtr niż kryterium prawda-fałsz. Jest nim zwykle przyrodzona wszystkim wrażliwość. Przez nią można wyjaśnić wiele i wielu ludzi uspokoić, tłumacząc im, że Cybulski w filmie „Popiół i diament” zagrał samego siebie, a potem był przez to prześladowany, mimo iż był dalekim krewnym Wojciech Jaruzelskiego. Wszystko dlatego, że jego kreacja uwodziła wielu młodych ludzi i niejeden chciał go naśladować. Film zaś był zrobiony tak fantastycznie, że wiele jego scen urasta do rangi ponadczasowych symboli. Jak, na przykład, scena z płonącymi lampkami spirytusu lub Chrystusem wiszącym głową w dół. To wszystko kształtuje człowieka na lata i urabia jego emocje oraz intelekt. A nie tylko człowieka – całe pokolenia kształtuje, do których potem mogą zwracać się inni twórcy z apelami i propozycjami opartymi na takich zbiorowych doświadczeniach. Co w zasadzie jest nagminne. I sami teraz powiedzcie – jak wytłumaczyć tym gamoniom z PiS, że nie można naśladować niczego tworząc film, który ma być upamiętnieniem największej tragedii w ostatnich pięciu dekadach, czyli Smoleńska? Jak im wyjaśnić, że nie można oddawać scenariusza wzmożonym nieudacznikom, głównych ról ludziom przypadkowym, a za kamerą stawiać pana od kręcenia reklamówek. Takich rzeczy się nie robi, bo to jest marnowanie potencjału wydarzenia, które wymaga odpowiedniej oprawy, środków, wiedzy i zaangażowania. „Popiół i diament” to jedno kłamstwo o początku do końca, czyli do wypowiedzi Magierowskiego. Przyczepiło się ono jednak do nas, jak gówno do opony i mowy nie ma, żeby je z bieżnika wydłubać. Smoleńsk to wydarzenie przerażająco prawdziwe, które zostało zmarnowane, przez to właśnie, że ktoś uznał, iż ono samo zagra, a reżyser, scenariusz i aktorzy są niepotrzebni. Ciemny lud i tak to kupi. I to jest właśnie nasz największy problem – ludzie reprezentujący nas na forach międzynarodowych chcą dyskutować o wartościach artystycznych z oszustami tworzącymi propagandę klasy światowej. Nam zaś rzucają jakieś ochłapy. Komuniści mieli przynajmniej tę świadomość, że nie można pokazywać ludziom rzeczy źle zrobionych, bo nie osiągnie się spodziewanego efektu. Dlaczego oni to rozumieli? Bo wiedzieli, że bez tego, bez wartości artystycznych nie utrwalą swojej władzy. Bardzo więc się starali i wszystko im się udało. Do dziś ludzie wrażliwi i delikatni, obrzucają się, jak ktoś łączy Magdę Umer z Adamem Humerem. PiS zaś, nie dysponując aparatem terroru i mając przeciwko sobie sądy, uważa, że sztuka jest niepotrzebna, albowiem ludzie kochają fakty i potrafią rozpoznać co jest kłamstwem, a co prawdą. Ostatnio, rozmawiając z człowiekiem, który z całą pewnością jest przytomny, rozsądny i poukładany, usłyszałem, że PiS posługuje się mową nienawiści, konkretnie zaś używa jej Rachoń. Nie powiem zdziwiłem się. Tak się kończy nachalna propaganda, bez zwracania uwagi na wartości artystyczne.

Wrócę jeszcze na chwilę do Kąkolewskiego, on nie kłamie ciągiem, tak  jak nie kłamali ciągiem komuniści i inni dezinformatorzy. W zasadzie totalnego kłamstwa próbuje się dopiero dzisiaj. Na przykład wmawia się ludziom, że jest jakaś wojna polsko-polska. Kąkolewski napisał prosto i szczerze, że takiej wojny nie ma. Polska od roku 1772 walczy z Rosją na swoim terytorium. Wojna ta toczy się w kilku wymiarach i odsłonach, także w sferze kultury. W zasadzie cały czas ją przegrywamy, albowiem pozwalamy, by toczyła się ona na naszym terenie. Tymczasem podstawowym założeniem strategicznym powinno być wyniesienie jej poza granice państwa. Na to się jednak nie zanosi, konflikt ten bowiem, póki ma przebieg chroniczny i nie eskaluje, pozwala na wyłanianie kolejnych polityków, którzy deklarujących chęć zakończenia wojny polsko-polskiej. I ludzie się na to nabierają, tak samo, jak na wartości artystyczne, których sensu istotnego nie rozumieją.

lut 042024
 

W roku 1958 Andrzej Wajda, nakręcił film „Popiół i diament”, dla którego kanwę stanowiła powieść Jerzego Andrzejewskiego pod tym samym tytułem. O czym jest ta powieść i ten film nie muszę nikomu mówić. Pięć lat po wyemitowaniu tego filmu zabito ostatniego żołnierza niezłomnego – Józefa Franczaka. Książka Andrzejewskiego zaś była lekturą szkolną, i to w ścisłym kanonie, do lat dziewięćdziesiątych. Nikt nawet nie próbował jej stamtąd usunąć. Została ona napisana na wyraźne zlecenie Jakuba Bermana, który zarządzał dwoma najbardziej istotnymi w socjalistycznym państwie obszarami – bezpieczeństwem wewnętrznym i kulturą. Czynił to przez dwóch rodzonych braci, którzy przyjęli różne nazwiska po wojnie – Józefa Różańskiego i Jerzego Borejszę. To oni sprokurowali, jak pisze Krzysztof Kąkolewski, format, autentyczną historię z akt UB, a następnie podsunęli ją Andrzejewskiemu.

Powieść tę miał początkowo pisać Żukrowski, ale okazało się, że nie nadaje się do tego, albowiem chciał, by go zamknięto w celi z akowcami. Myślał, o czymś w rodzaju reportażu wcieleniowego. W środowisku pisarzy była nawet dyskusja na ten temat, a głos w niej zabrała Zofia Nałkowska, która lekko przeszła z obozu sanacyjnego, do obozu czerwonych i udzielała rad tak dobrze znającym życie towarzyszom, jak Borejsza i Różański. Pomysł oczywiście upadł. Nikt nie miał zamiaru wpuszczać Żukrowskiego, byłego ułana, do celi z dawnymi kolegami. I to mimo tego, że był on wiernym i sprawdzonym towarzyszem. Andrzejewski zaś zrobił wszystko, czego od niego oczekiwano. Dodajmy, na marginesie zupełnie, że Różański, był sowieckim agentem w Palestynie, który na zlecenie Stalina przeniknął w struktury Hagany. Berman zaś kontaktował się bezpośrednio ze Stalinem.

Wajda zaangażował do filmu Cybulskiego i Pawlikowskiego, a także Kobielę. Cała uwaga była jednak skupiona na Cybulskim, który wyglądał, jak amerykański beatnik, a nie jak polski partyzant z roku 1945. Wajdzie nic się z tego powodu nie stało, ale Cybulski dostał 5 letni zakaz występowania w filmach, no i zabrano mu paszport, żeby nie występował w produkcjach zagranicznych. Pawlikowski, jak twierdzi Kąkolewski, autor książki „Diament odnaleziony w popiele”, został zmuszony do samobójstwa poprzez ostracyzm środowiska. Zaproszono go na premierę – czytaną – opery Szpotańskiego. Potem wszyscy tam obecni zostali wezwani na milicję i musieli zeznawać. W miasto – ciekawe za czyją sprawą – poszła wieść, że tylko on powiedział co tam się naprawdę działo. No i to było przyczyną samobójstwa. To raczej na pewno nie jest prawda, a co za tym idzie inne opisy, które pozostawił nam Kąkolewski także trzeba weryfikować. Pawlikowski popełnił samobójstwo w roku 1976, kiedy nikt się już operą Szpotańskiego nie ekscytował.

Andrzejewski został później załatwiony przez SB w sposób ciekawy, mianowicie rozpuszczono w środowisku list, który rzekomo napisał, gdzie domagał się zalegalizowania małżeństw homoseksualnych. Kąkolewski pisze też – z niezrozumiałą dziś naiwnością – że kiedy Antoni Słonimski wpadł na pomysł, by literaci napisali kolejny list do władzy, chciał, żeby podpisał go też Andrzejewski. Wysłał z tym listem Michnika, który – tak mówi Kąkolewski – był cały czas śledzony. Andrzejewski listu nie podpisał, a potem jeszcze wydzwaniał w różne miejsca i żalił się na Michnika. Nikt nie wyjaśnia, dlaczego reżimowy pisarz, który zapewne miał telefon na podsłuchu, musiał być nagabywany przez Michnika, żeby udała się prowokacja.

W roku 1989, spłonęło archiwum SB w Kielcach. Był to olbrzymi pożar, do którego nie dopuszczono straży pożarnej. Kiedy wszystko się dopalało – tak to opisuje Kąkolewski – strażacy dostali od milicji rozkaz, żeby zabrać niedopalone dokumenty, wywieźć je za miasto, wrzucić do dołów i tam podpalić raz jeszcze. Potem zakopać.

Trzy lata później Pasikowski nakręcił film „Psy” o tym, jak funkcjonariusze SB palą jakieś akta na wysypisku – sami osobiście. W tym samym roku Wajda nakręcił film „Pierścionek z orłem w koronie”, który miał być ekspiacją reżysera za „Popiół i diament”. Producentem tego filmu był Lew Rywin. Miał on też być producentem filmu o Katyniu, który początkowo reżyserować miał Robert Gliński, obraz zaś miał nosić tytuł „Las”. Wybuchła jednak afera Rywina i film wyprodukował kto inny, a reżyserem został Wajda.

Początkowo o tej aferze napisali we Wprost Mazurek z Zalewskim, ale wtedy nikt na to nie zwrócił uwagi. Ja nie znam tego artykułu, ale może ktoś z Was go czytał. Potem wybuchła bomba w Wyborczej i Rywin zniknął z pola widzenia. Czemu naprawdę służyła ta afera? Pewnie ktoś tam wie dokładnie, ale ja nie mam pojęcia. Chyba nie temu, by zmienić producenta filmu „Katyń”?

Dziś Mazurek robi wywiady z prezydentem, ministerstwa Kultury i Spraw Wewnętrznych podlegają pod Tuska, który nie kontaktuje się na szczęście ze Stalinem, ale z Olafem Scholzem. Sprawa małżeństw homoseksualnych jest jednym z głównych tematów w mediach. I jej sens jest dokładnie taki sam, jak w czasach Andrzejewskiego. Adam Michnik także jest w tym samym miejscu, choć już nie biega z listami po domach literatów, albowiem ci są tak wytresowani, że działają na gwizdek i piszą książki dokładnie takie, jakich się od nich oczekuje. „Popiół i diament” zniknął już z kanonu lektur szkolnych, ale pojawiły się tam inne książki, na przykład dzieła pana Szczygielskiego dla dzieci. Autor jest, albo był, partnerem Tomasza Raczka, który właśnie został jedną z gwiazd „Kanału Zero”. Tego samego, w którym występuje Mazurek.

Przez trzydzieści lat, od czasów filmów „Psy” i filmu „Pierścionek z orłem w koronie” nie nakręcono żadnego istotnego obrazu dotyczącego żołnierzy niezłomnych. Nie napisano też o nich żadnej książki, która dawałaby się czytać, tak jak czyta się brytyjskie lub amerykańskie powieści o wojnie. Wszystko co zostało napisane jest powykręcane, krzywe i pretensjonalne. I nie mówi nic o latach 1945-1950. Wszystko bowiem co tam się wydarzyło, ma, jak pisał Jacek Kaczmarski, drugie, trzecie i piąte dno. Dziś zaś nikt nie ma już czasu, ani chęci by się tym zajmować, to są sprawy zbyt trudne, niezrozumiałe i nie nadające się do weryfikacji. Wszak akta UB w Kielcach spłonęły, gdzie więc szukać dokumentów i tropów potwierdzających różne przypuszczenia. Okay, ktoś mógłby napisać powieść lub coś innego, jakiś zbiór esejów, gdzie spróbowałby oddać rzeczywistą atmosferę tamtych dni. No, ale kto ma to zrobić? Twardoch? Czy może Bonda, która upiera się, że jej babcia zginęła z rąk akowskiej partyzantki? Może dziennikarze „Kanału Zero”? Wszak Mazurek zdemaskował Rywina, ale nikt się tym nie przejął. Jak ktoś więc może się przejąć dziś opisywaniem losów żołnierzy podziemia po wojnie? To jest możliwe tylko w jednym wypadku – kiedy taką książkę wskaże palcem Adam Michnik. On bowiem ma dziś tę władzę, którą w latach powojennych miał Jerzy Borejsza. Przez moment te jego moce osłabły, ale dziś znów się prężą, a minister Sienkiewicz bardzo się stara, by kultura jak dawniej pełniła swoje funkcje, to znaczy, by służyła narodowi. Tak, jak to pojęcie rozumie Donald Tusk, obaj wymienieni panowie i cała rzesza aspirujących twórców, którzy już czekają, by pisać utwory o konieczności wprowadzenia małżeństw homoseksualnych. Jak wobec tego ma wyglądać przyszłość? Zapewne – po kolejnej fali ekscytacji, która przejdzie przez kraj po jedynych, drugich i trzecich wyborach, pojawią się jakieś nowe redakcje opisanych tu tekstów kultury, które będą starały się ujawnić całą prawdę o tamtych, niełatwych czasach. Tak, by nikomu włos z głowy nie spadł. A pamięć o wszystkich bohaterach powojennych dramatów została zachowana. No, prawie o wszystkich…

Promocja trwa dziś do godziny 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

lut 032024
 

Nie wiecie tego pewnie, ale od wczoraj pół Internetu ekscytuje się wywiadem jakiego prezydent Duda udzielił Stanowskiemu i Mazurkowi. Ten pierwszy bowiem pokazał całkiem nową formułę swojego programu „Kanał Zero”, a pierwszym gościem w tej nowej formule był właśnie Andrzej Duda. Ja oczywiście nie obejrzałem tego wywiadu, bo szkoda mi było godziny. Przyjrzałem się jednak minom prezydenta. Uznałem je za afektowane i nieszczere, a skoro takie były, trudno mi uwierzyć w sens tej telewizji. Ludzie się ekscytują, że tak powinna wyglądać telewizja PiS to wtedy byłby sukces w wyborach. No to się zastanówmy dlaczego, choć – jak powiadają – Stanowski popierał prezydenta w poprzednich wyborach, nie został on szefem telewizji? Bo to jest problem z zakresu kwestii istotnych. Takich zaś w telewizji Stanowskiego się nie porusza i to wróży jej niestety źle. Ja już któryś raz oglądam start formatu, w którym występuje Tomasz Rożek i wiem, że to się skończy tak samo, jak poprzednio – klęską. Nie ma bowiem ów człowiek do przekazania niczego, co nie byłoby już wcześniej przemielone przez kogoś innego i podane gdzieś w serwisach zagranicznych, do których każdy ma dostęp. To samo z Raczkiem. To jest człowiek firmujący poprzednią epokę, w zasadzie medialny stalinista, a Stanowski bierze go pod skrzydła, albowiem Raczek to sława i kompetencja. Tymczasem pan Tomek, w swoich podcastach, pieprzy jak potłuczony, wymyśla jakieś niestworzone historie i nazywa „Pokłosie” dobrym filmem. O innych się nie wypowiadam, ale przypuszczam, że ich funkcja polegać ma na uczłowieczeniu prawicy, czyli odjęciu jej tego wszystkiego co powoduje, że ludzie na nią głosują i nadanie jej kształtów obłych. Czyli ma być tak samo, jak w TVN, ale akcenty będą nieco inaczej rozłożone. No i tamci pójdą wprost w rozrywkę jarmarczną, czyli pokazywanie baby z brodą i niemieckich wiców, a tu będzie mruganie okiem do widza i elegancja Francja. W Republice zaś po staremu Sakiewicz z Holecką lansować będą Libickiego, Senyszynową i resztę małpiarni.

Kanał Zero ma mnóstwo widzów, którzy interesują się nim na zasadzie Isaury. To znaczy – co zrobi Leoncio w kolejnym odcinku?! Czy Isaura zemdleje!? Jak będzie ustawiona kamera? Znów będą kręcić z ręki czy pożyczą statyw? Nikt, nie będzie zwracał uwagi na treść programu, tak jak nikt nie przejmował się fabułą w serialu „Niewolnica Isaura”, bo każdy wiedział, że to taka konwencja i bardziej trzeba się śmiać lub płakać, niż zastanawiać nad czymkolwiek. Wielką zasługą Stanowskiego jest wykorzystanie tego mechanizmu w publicystyce. Przyniesie mu on zapewne zyski, albowiem Isaurę oglądano przez kilka sezonów, zanim w końcu ostatecznie wyczerpała się formuła tego serialu.

Czekam tylko, żeby ktoś postawił Stanowskiemu zarzut, który notorycznie stawiano kiedyś blogerom prawicowym – że rozbijają prawicę zamiast ją jednoczyć. Bo zarzutu, że różne telewizje lub quasi telewizje tworzą kontent pozbawiając swoje formaty treści, co jest pewnym paradoksem, nikt chyba nie wysunie. I nikt chyba nie zauważy tego procederu, bo każdy konsumuje media według opisanej wyżej zasady – a la Isaura.

Wynikają stąd bardzo ciekawe interpretacje związków pomiędzy ramówką a wynikiem wyborczym. Wczoraj, na przykład, ktoś napisał, że PiS przegrał, bo w telewizji było za mało Zenka. Gdyby było go więcej wszystko poszłoby lepiej, bo wielu ludzi utożsamia się z Zenkiem, a przez to z PiS. No i brak Zenka w ramówce, wyłączył tym ludziom busolę. Nie wiedzieli co robić i wyszło jak wyszło. Nie zmyśliłem tego, ludzie naprawdę posługują się takimi schematami. No, ale dlaczego mam mieć do nich pretensje, skoro Stanowski uważa, że pokazywanie Raczka to dobry pomysł?

Z reakcji mediów na wywiad z Andrzejem Dudą widać, że porządnie się wystraszono Stanowskiego. Tylko Sakiewicz siedzi spokojnie, bo on wie, że trzeba to po prostu przeczekać. I tym będzie się zajmował, realizując swój program w TV Republika. Myślę, że nawet słowa o nowym formacie Stanowskiego nie powie. W końcu on ma telewizję kaczyńską, a Stanowski chce mieć dudową i nie ma tu konfliktu interesów. I nigdy go nie będzie, albowiem prezydent ma jeszcze półtora roku kadencji, a ile życia ma prezes tego nie wiemy. Co będzie po odejściu jednego i drugiego? Też nie za bardzo wiadomo. Stanowski się zapewne wymydli, a Sakiewicz zaoferuje swoje usługi kolejnemu garniturowi polityków, albowiem jest człowiekiem niezastąpionym. Życzymy tym wszystkim osobom szczęścia. Ja zajmuję się nimi tutaj, albowiem muszę napisać tekst o czymś łatwym i lekko strawnym. Pracuję bowiem nad dwoma książkami, gdzie znajdą się informacje dość niecodzienne i zaskakujące dla wielu osób. Całkiem nie nadające się do żadnego formatu publicystycznego. Nikt by nie zrozumiał o co chodzi, ani też po co się o tych sprawach w ogóle mówi. Dlatego muszą być podawane w książkach. Bo to, jak wielokrotnie powtarzam, jest medium intymne, trafiające wprost do serca i umysłu. No i trwale zmieniające tam wszystko. Tak więc sami rozumiecie, że myśli moje są teraz gdzie indziej.

Nie jestem w stanie zrozumieć, o czym już pisałem wczoraj, dlaczego nikt nie nakręcił filmu o siostrach Woźnickich, matkach chrzestnych Lecha i Jarosława. Sugerowana odpowiedź jest taka – bo filmowcy w swojej masie i pojedynczo są w większości idiotami. Daje ona jakąś satysfakcję, ale w sumie marną. Od dwóch dekad wszystkie postępowe media na świecie ujadają, że PiS to partia faszystowska, a PO ujada, że PiS to partia bolszewicka. I nie można tych chamskich mord niczym zamknąć, za to każdy najgłupszy nawet matołek wyczuwa w tych powiewach nienawiści jakąś koniunkturę i próbuje na tym popłynąć. Sprawa tymczasem jest prosta do załatwienia, jednym ruchem można unieważnić wszystkie fałszywe oskarżenia pod adresem partii. Opowiadamy historie sióstr Woźnickich uratowanych z getta przez złymi szwabami, z których jeden przypomina Tuska, drugi Schetynę, a trzeci Sikorskiego. Nie mówcie, mi że to nie jest do zrobienia. Potem przenosimy tę ich dramatyczną historię w akcie chrztu świętego na braci Kaczyńskich. Pokazujemy ich drogę polityczną, wybory, niebezpieczeństwa, kompromisy, pułapki w jakie wpadali. Kończymy zaś Smoleńskiem i zdjęciami Tuska jak ubija żółwika z Putinem, uśmiechniętym Komorowskim, zatroskanym Sikorskim. Potem, przeznaczając na to cały budżet Polskiej Fundacji Narodowej, organizujemy dystrybucję tego obrazu na całym świecie. Przekupujemy też jurorów w Hollywood. Bo cóż to w końcu jest, skoro film Skolimowskiego o ośle dostał nominację do Oscara. No i czekamy spokojnie co będzie. A ci wszyscy podobni do schwartzcharakterów z filmu niech się martwią co dalej – jak ich ludzie na lotniskach będą rozpoznawać i obrzucać papierkami po batonach, ze wstrętem w oczach. Niestety taki film nigdy nie powstanie, albowiem osoby, które mogłyby coś w tej sprawie zrobić są święcie przekonane, że wystarczy Zenek w telewizji. I nic już więcej nie potrzeba. Ich problem polega za tym, że oddzielają wyborców od swojego środowiska. Awansując jednocześnie siebie i swoich kolegów oraz koleżanki tak wysoko, jak niegdyś był wywindowany Leoncio i Isaura.

Taki film byłby wartością dodaną, w przeciwieństwie do miesięcznic smoleńskich, coraz słabszych i narażonych na medialnej szykany, wyszydzanych publicznie, a teraz zagrożonych jeszcze przez decyzje władz Warszawy. On by procentował przez cały czas. Nikt by nie zaryzykował szyderstw z historii dwóch żydowskich pisarek uratowanych z getta. A podobni do Komorowskiego, Sikorskiego, Tuska i Schetyny esesmani staliby się kopalnią memów.

To jest jednak nie do pomyślenia. Bo nasi pogubieni pasterze, jedyne co potrafią to popędzić nas wprost pod lufy wrogich czołgów, a samemu wycofać się na z góry upatrzone pozycje. No i szukać gwałtownie porozumienia z tamtymi, żeby możliwie szeroko otworzyć swoje formaty dla wszystkich, którzy mają jakieś wątpliwości co do politycznych wyborów, albo po prostu chcą się pokazać na wizji.

Życzmy im powodzenia i śmiało kroczmy swoją drogą.

Mamy nową książkę, najlepsze, według mnie kompendium wiedzy o historii Polski w XV i XVI wieku. Proste, przejrzyste, czytelne i łatwe w konsumpcji. Wydałem je po to, by mi nikt potem nie zarzucał, że za bardzo komplikuję sprawy.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wzrost-panstwa-polskiego-w-xv-i-xvi-wieku-adam-szelagowski/

W związku z tym, że jest nowy tytuł, a miejsca w magazynie już nie ma, przedłużam promocję do niedzieli, do 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

lut 022024
 

Najbardziej Korwina, a zaraz za nim chyba Wielomskiego, bo oni dyskutowali ostatnio na twitterze o możliwości obniżenia dopuszczalnego wieku współżycia. Zadziwiające jest to, jak łatwo podsunąć ludziom do dyskusji problemy, które nie są i nigdy nie były w sferze ich zainteresowań. Nawet kiedy byli nastolatkami, bo wtedy myśleli o seksie z panią od plastyki.

Dotyczy to absolutnie wszystkiego, albowiem informacja przestaje mieć znaczenie. Liczy się tylko jej nośnik, a to oznacza, że każdy kto wymądrza się na kontrowersyjne tematy, musi zostać zauważony i stanie się obiektem zainteresowania publiczności. Kiedy już będzie tej publiczności odpowiednio dużo, osobnik taki przerzuci się na inne kwestie i zacznie tę publiczność urabiać. Ona ciągle będzie zachwycona tym, że jej idol prawi takie mądrości, a do tego jeszcze ładnie wygląda. Dopiero gdzieś pod koniec misji swojego nowego bohatera zorientuje się, że stoi na rozstaju dróg, a zamiast złotej papierośnicy ma w ręku kawałek końskiego łajna. Numery te ćwiczymy od dwóch dekad i one się wcale nie zestarzały, albowiem co roku w życie wkraczają nowe roczniki, które – całkowicie niezadowolone z oferty intelektualnej, proponowanej przez szkołę, uczelnię, grupę rówieśniczą – szukają swoich guru. I znajdują ich, albowiem – o czym jestem przekonany – gdzieś jest cała ich fabryka, tak, jak istniała fabryka orków w filmie, który wielu ludzi wielbi, a ja go nawet nie obejrzałem.

Ludziom młodym chodzi o to, by jak najszybciej się określić, a następnie zaangażować w coś i zacząć zbierać punkty za aktywność. Bo jest szansa – tak myślą – że wtedy sami zostaną guru i też będą prawić różne mądrości, na przykład o obniżeniu wieku współżycia, który niepotrzebnie zatrzymany został tam wysoko. Wszystko rzecz jasna w imię wolności.

Uważam, że opisany wyżej mechanizm służy upadlaniu mas i jednostek, ale jestem w tym odosobniony. Głównie przez to, że proponuję, jak inni spośród nas, zupełnie odmienne tematy do dyskusji. Uważam, że stokroć ważniejsze niż dopuszczalny wiek współżycia, ale mniej medialne. A skoro mniej medialne to całkowicie nieważne z punktu widzenia osób, które chcą zaistnieć i mieć wpływ na masy. Ktoś taki musi bowiem odrzucać tematy nieistotne i skupiać się na tych, co wywołują wrzenie tłumu. No, a takich jest kilka zaledwie. I mowy nie ma żeby je cyzelować, albowiem wtedy znudzona część publiczności odejdzie. Można za to kreować tematy, pardon, z dupy. To zawsze cieszy się sporym wzięciem i do tego pada na podatny grunt. Jeśli w zgromadzonej przez guru grupie znajdują się akurat pedofile zostaną oni najwdzięczniejszymi słuchaczami i jeszcze będą twórczo rozwijać wypowiedzi swojego idola, żeby nie osunęły się one wprost w bagno deprawacyjnej agitacji. Czyli żeby zawierały owo mityczne „coś więcej”. I tak jest z tym nieszczęsnym wiekiem współżycia, ale także z innymi kwestiami. Na porządku dziennym mamy wojnę. Pół Internetu wieszczy wojnę, która ma nastąpić w ciągu trzech lat, a wszyscy się przy tym uśmiechają i kiwają ze zrozumieniem głowami. Ich celem nie jest bowiem przekonanie publiczności do wojny czy też zbrojeń, albo ucieczki za granicę, ale do tych występów. Mamy więc seks z dziećmi i wojnę czyli czystą grozę. Czy coś jeszcze liczy się na kreowanym dziś rynku publicystycznym? Tradycyjnie upadek obyczajów i próby jego naprawy. To jest najlepsze, jak gość, co najpierw przez 10 minut pozwala słuchaczom kontemplować swój profil zabiera się następnie za omawianie zinfantylizowanych aspektów naszego życia. Tak, jakby nie widział, że to on i jego koledzy z uczelni wyższych są źródłem tego zdziecinnienia, albowiem stali się, podobnie jak cała akademia pasem transmisyjnym najbardziej prymitywnej propagandy tworzonej przez środowiska lewicowe w Europie. Przy tym – im kto chce być bardziej konserwatywny, tym głupiej wypada, albowiem cały konserwatyzm zredukowany został to tego co mamy w tytule. Jeśli nie brać pod uwagę katolików, którzy modlą się i pracują, ale w tych dyskusjach udziału nie biorą.

Im bardziej płaski, trywialny lub, pardon, z dupy, temat, tym więcej zainteresowanych, albowiem każdy może się dołączyć do dyskusji i każdy może powiedzieć, że wysłuchał czegoś zgodnego z jego przeczuciami. Tymczasem nie miał ów człeczyna żadnych przeczuć, ale coś mu się tam po łbie kołatało i tyle. Teraz zaś poczuł się wywyższony, bo jakiś gamoń w krawacie lub muszce, ustrukturyzował to jego kołatanie i wskazał mu kierunek myślenia.

Do czego jak w końcu zmierzam? Oto mamy kraj, w tym kraju co roku dorasta grupa ludzi, nie mają oni pojęcia co się dzieje na świecie, ale jeszcze mniejsze pojęcie mają o tym, co się wyrabia w kraju. Uważają, że od roku 1945 trwa wojna między Kaczyńskim i Tuskiem, no i trzeba się w niej jakoś odnaleźć. Żeby to zrobić należy wysłuchać dziesiątków podcastów i wyrobić sobie zdanie. Skąd się biorą ludzie wygłaszający i kształtujący opinie? Nikt nie zadaje takiego pytania. Byli od zawsze i zawsze być muszą. Dzielą się na tych mniej wiarygodnych, takich jak my tutaj, oraz na bardziej wiarygodnych, takich jak Ziemkiewicz czy Korwin. No i cała plejada gwiazd lewicowych. Najważniejsze pytanie więc, jakie powinien zadać sobie młody człowiek zajmujący się kwestiami politycznymi i społecznymi powinno brzmieć – skąd się wzięli ci ludzie? I dlaczego ciągle mówią o tym samym? Czyżby nie było już żadnych innych tematów do omówienia? Najwyraźniej nie ma. Ja mam oczywiście jakieś propozycje, ale są one z gruntu nieważne.  Próbowałem kiedyś zainteresować pewnego człowieka na twitterze kwestią tak frapującą, jak zbudowana w XIII wieku tama na Garonnie, która była dłuższa niż zapora Hoovera. W ogóle nie zrozumiał o co chodzi. Ekscytowanie się przeniewierstwami Żydów jest stokroć ważniejsze, choć nie dostaje się za to nic, żadnych informacji, żadnych impulsów idących wprost do najważniejszych komórek w mózgu, po prostu nic. Poza uczestnictwem w grupie całkowicie nieodpornej na prowokacje. Co z kolei wywołuje potężnego kaca i jeszcze większe pragnienie konsumowania emocji.

Dlaczego tak się dzieje? Bo ludzie uważają, że ta konsumpcja ma walor intelektualny, że czegoś się uczą. Podobnie jak wierzą w to, że misją bibliotek jest dziś gromadzenie książek, choć gołym okiem widać na allegro, że misją bibliotek jest wyrzucanie książek. Oto, dla przykładu, kupiłem wczoraj na allegro, za niemałe pieniądze, „Opowiadania młodzika”, czyli wspomnienia żołnierza AK, który siedział w celi śmierci przy Rakowieckiej. I tam jest opis funkcjonowania tej celi, a także poszczególnych więźniów. Nie uwierzycie, bo nikt się tak naprawdę tym nie interesuje, mimo, że padają zewsząd takie deklaracje, kto tam siedział. Oto w tym samym czasie przebywali tam: cała IV komenda WiN, Łupaszka z kolegami z Wileńskiej Brygady, a do tego Jerzy Braun stryjeczny dziadek Grzegorza. Jego występy są tam doskonale opisane. Wydało tę książkę Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Sierpeckiej. Mój egzemplarz pochodzi z biblioteki Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Widocznie już była niepotrzebna, więc wystawiono ją na allegro.

Ja rozumiem, że kogoś może nie interesować tama wystawiona przez heretyków na Garonnie, ale, do ciężkiej cholery, chyba historia wyklętych, to jednak kogoś obchodzi, nie? No właśnie…ona też nie ma szans z kwestią obniżenia dopuszczalnego wieku współżycia. W dupie tam z tą całą historią, więzieniami, wyklętymi, Łączką i innymi pierdołami. Życie stygnie!!!! Franz, małolaty czekają!!!

Podsunąłem tu wczoraj, celowo w taki a nie inny sposób, pewną kwestię do rozważenia. Przeszła ona całkowicie nie zauważona, co mnie trochę zasmuciło. A już kiedyś się o nią otarliśmy. I to nie raz. Chodzi mi o tradycje rodzinne ludzi, których przodkowie, czynni w aparacie urzędniczym, wojsku i policji II RP, byli jednocześnie sowieckimi agentami. To jest temat nie do ruszenia i on nigdy nie zostanie przez nikogo ruszony. Możemy o tym zapomnieć, liczba szczery patriotów, konserwatystów i wielbicieli historii zmniejszyłaby się wówczas znacznie, a ci, co by w niej pozostali, musieliby się jakoś wobec odkopanych rewelacji określić. Można by to było zrobić spokojnie – wszak nikt nie odpowiada za czyny rodziców i dziadków, za ich wybory i zaniechania. A jednak jest coś, co takie rozwiązanie całkowicie blokuje – kariery w PRL. Ich dwuznaczny charakter i profity z nich płynące, a także ambicje ukształtowane poprzez mechanizm wyparcia. To trzeba dokładnie wskazać – mechanizm wyparcia. Ludzie nie uwierzą nigdy w to, że swoją pozycję zawdzięczają wyborom dziadka, który przed wojną uznał iż rządy sanacyjnych pułkowników to katastrofa Polski i zaczął rozglądać się za czymś sensowniejszym. I coś takiego znalazł, a nie dość, że znalazł, to jeszcze sobie to zracjonalizował, a siebie samego uczynił ośrodkiem rodzinnego kultu. Takich przykładów jest wiele, dlatego ja bardzo ostrożnie podchodzę do wszelkich patriotycznych folklorów, które manifestują poprzez powagę dla kultu przodków.

Dla znudzonych i pragnących rozrywek zabawę mam zaś taką, przejrzycie listy absolwentów Wyższej Szkoły Wojennej i sprawdźcie ilu z nich wróciło po wojnie do kraju, a także ilu z tych co wrócili zrobiło jakieś kariery w PRL. Takie zadanie domowe.

 

Mamy nową książkę, najlepsze, według mnie kompendium wiedzy o historii Polski w XV i XVI wieku. Proste, przejrzyste, czytelne i łatwe w konsumpcji. Wydałem je po to, by mi nikt potem nie zarzucał, że za bardzo komplikuję sprawy.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wzrost-panstwa-polskiego-w-xv-i-xvi-wieku-adam-szelagowski/

W związku z tym, że jest nowy tytuł, a miejsca w magazynie już nie ma, przedłużam promocję do niedzieli, do 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

 

lut 012024
 

Zadziwiająco szybko przeszła ludziom ochota na komentowanie najnowszej produkcji Ridleya Scotta pod tytułem „Napoleon”. Jak zwykle w takich razach, rozmaici znawcy, smakosze, cyzelatorzy szczegółu, czekali na premierę, aby potem wymieniać uwagi skwaszonym tonem, wskazywać co zrobiliby lepiej, gdzie reżyser popełnił błąd. No i co się tam nie zgadza z prawą historyczną. To jest ulubiona zabawa ludzi, którzy wpisywanie twittów i komentarzy mylą z twórczością.

Ten format niestety nie zniknie, albowiem daje on bezpieczeństwo emocjonalne wielu ludziom, którzy obawiają się dyskusji istotnej lub po prostu nie umieją wziąć w niej udziału. Części z nich wydaje się też, że filmy robione są dla widzów, co nie zawsze jest prawdą. Film to propaganda, dość podstępna, nie tak jak książka, ale niewiele mu brakuje. O filmie „Królestwo niebieskie” utrwalającym pewien schemat stworzony na początku XX wieku, pisaliśmy tu już nie raz, ale nikt poza nami nie próbował nawet dźwignąć dyskusji na poziom wyższy niż oburzanie się w momentach największego natężenia absurdu. No, a my nic nie znaczymy, choć ostatnio aż dwie osoby próbowały mnie przekonać, że mam ogromne wpływy i mogą kreować oraz niszczyć kariery. To jest pomyłka, niczego takiego nie mogę. Nawet Stanowski, który ma sześćset razy większe możliwości niż ja, nie dokona takiej sztuki.

No, ale wracajmy do meritum. Przed nami kolejne filmy, które nie zostały zrobione dla widzów, ale po to, by utrwalić pewien propagandowy schemat. Najbliższa premiera to film o Kościuszce, który powinien być po prostu zamilczany. Nie będzie, albowiem rozmaici wzmożeńcy uznają, że koniecznie trzeba polskiej publiczności wyjaśnić, dlaczego ten obraz to absurd. Moim zdaniem nie można wchodzić z tym filmem w żadną interakcję, bo potem człowiek nie będzie już taki sam. Następny film to „Monte Cassino”, z wyeksponowanym wątkiem miłosnym. To bowiem reżyserzy uważają za clou dobrej zabawy. Uważam, że i tak powinniśmy się cieszyć, że nie ma tam nic z realizmu magicznego. Tego filmu też nie należy oglądać, albowiem to jest uwłaczające godności człowieczej.

Od czasu do czasu wdaję się w przypadkowymi ludźmi w dyskusje o filmach. I tak było ostatnio. Ktoś mnie próbował przekonać, że jak zrobilibyśmy film o św. Maksymilianie Kolbe i sprzedali go za granicę, to film ten, nie dość, że osiągnąłby wielki sukces, to jeszcze przekonał ludzi, że należy żyć tak, jak Maksymilian. Nie wiem, jak mam tłumaczyć takim osobom, że do dystrybucji na świecie dopuszcza się tylko takie filmy, które znajdują się na przeciwnym biegunie niż cała treść życia Maksymiliana Kolbe. Żeby taki film wyprodukować i dystrybuować trzeba przede wszystkim wykreować sobie publiczność. I to z poziomu państwowego, szeregiem działań z zakresu zarządzania kulturą. To zaś jest niemożliwe, albowiem aparatowi urzędniczemu, który miałby się tym zająć kultura polska kojarzy się albo z Matejką i husarią, albo z defekowaniem na scenie, zależnie kto na jaką partię głosuje. O jakichś bardziej subtelnych rozróżnieniach i wynikających z nich planach obejścia dystrybucyjnych blokad nie może być nawet mowy. Głównie dlatego, że ci, którzy te blokady budują już tu, w kraju, sami siebie uważają za ostatnią wyrocznię w sprawach twórczości. To, że gdzieś tam jest jakaś publiczność, do której można by dotrzeć z inaczej sprofilowaną treścią, nie ma żadnego znaczenia.

Pozostaje też kwestia formatów filmowych. Nie ma sensu realizować czegokolwiek w formatach fikcyjnych – jak ten cały Kos, czy ogranych, jak Monte Cassino. Żadne rachuby się nie sprawdzą, albowiem obrazy te są nakręcone z intencją fałszywą. Ludzie zaś chcą od kina czegoś zaskakującego. Dlatego między innymi utrącono „Chłopów”, bo film ten miał potencjał i był na tyle różny od lansowanej sztampy, że mógł zrobić sukces.

Wszyscy, którzy oglądają Netflixa wiedzą, że najlepiej sprzedaje się teraz żenada. To co było niemożliwe do pokazania jeszcze 10 lat temu, albo to co w życiu zwykle się ukrywa, bo wstyd takie rzeczy pokazywać, jest w serialach Netflixa pokazywane jako atrakcja. Młodzież to ogląda. Ja nie mogę. Uważam, że te produkcje powstały, bo jest już za dużo ograniczeń na rynku i w zasadzie nie wiadomo co pokazywać. Bo zawsze ktoś może się obrazić.

Film więc to efekt niewidocznych dla widza porozumień budżetowych i tych dotyczących scenariusza. Ponieważ jest dystrybuowany na całym świecie nie może uderzać w niczyje uczucia, przede wszystkim zaś nie może uderzać w uczucia tych, którzy wyłożyli pieniądze na produkcję.

Ludziom w Polsce zaś wydaje się, że jakbyśmy nakręcili obraz o tym, jak Polacy ratowali Żydów, narażając własne życie, to wreszcie ktoś by nas zrozumiał. Powiem to jeszcze raz – żeby zrobić sukces propagandowy, trzeba najpierw wykreować sobie publiczność. Dopiero potem, dla tej publiczności, uważając bardzo, żeby jej nie rozproszyć, można robić filmy i pisać książki. Działania takie mogą być podejmowane na różnych poziomach, tak niskich jak nasz tutaj i naprawdę wysokich, na poziomie państwa, na przykład.

No, ale do tego potrzebna jest odwaga. Tej niestety brakuje. Ktoś zawoła – no to powiedz, jak to powinno wyglądać, żeby miało ręce i nogi?! No!?

Myślę, że trzeba zacząć od formatów. Weźmy wszystkie formaty wojenne. Naród przeżył prawdziwą grozę, a większość filmów wojennych to wesołe przygody jakichś durniów, których nie imają się kule. W nich zaś najważniejsze są wątki miłosne. Tymczasem najważniejszy film wojenny ostatnich dekad to „Szeregowiec Ryan”, gdzie nie ma ani pół wątku miłosnego. Jest sama groza.

W Polsce jest o tyle gorzej, że mamy przymus mitologizowania postaci i czasów, a z tego nic dobrego nigdy nie wynika. Dlatego jak kręcą filmy o odzyskiwaniu niepodległości, albo o dwudziestoleciu, to muszą być dziwki, burdel, szampan i tańce, żeby wszyscy wiedzieli z czym się Polakowi niepodległość kojarzy. O tym, by nakręcić film grozy opowiadający o tamtych czasach nie ma mowy. Zresztą – nie ma filmu o wyklętych, to czego ja się domagam? Film ma obudzić publiczność i zerwać jej różne zasłony z oczu. No to ja mam na początek trzy propozycje, które z całą pewnością zatkałby gęby krytykom, dystrybutorom i w domorosłym znawcom detalu historycznego. Proszę bardzo, oto one. Najpierw nakręciłbym film o Kostku Biernackim i jego karierze. Utrzymany w konwencji „Dziejów Grzechu” Borowczyka, z Piłsudskim przypominającym Płazę Spławskiego i Kostkiem jako Pochroniem. Narrację trzeba by doprowadzić do końca, czyli pokazać czym więzienie Kostka w Berezie różniło się do więzienia, w którym pracował towarzysz Różański, który Kostka dręczył. To by dopiero była eksplozja talentów aktorskich. Widzowie zaś po prostu by oszaleli, zainteresowanie historią skoczyłoby tak, że drukarnie nie nadążałyby z powielaniem książek historycznych. Nikt jednak na taki film nie da pieniędzy. Nie spełniałby on bowiem funkcji edukacyjnej, czyli nie zanudzałby widza w stopniu dostatecznym. Bo do tego się ta funkcja sprowadza.

Kolejny film dotyczyłby sowieckiej agentury w wojsku polskim przed wojną. Mam dziwne i silnie konkretyzujące się przeczucie, że nie dostrzegamy w naszym życiu publicznym, w tradycji państwowej, składającej się z prądów wolnościowych i namiestnikowskich, pewnego istotnego, a ukrytego nurtu. Reprezentują go potomkowie urzędników i oficerów II RP, którzy byli agentami sowieckimi już przed wojną. Film opowiadałby o legendowaniu i mechanizmie wyparcia prawdy. O budowaniu kolorowej, quasi tragicznej fikcji, która ma uratować bohaterów przed pogardą dla samych siebie, swoich rodziców, dziadków i przed obłędem.

Trzeci zaś film nakręciłbym o braciach Kaczyńskich. I tym filmem załatwiłbym antypolonizm Gazety Wyborczej i okolic. Mało kto pamięta, że matkami chrzestnymi braci Kaczyńskich były dwie bliźniacze siostry Ludwika i Zofia Woźnickie. Obydwie były Żydówkami uratowanymi z getta. Obydwie pisały książki, Ludwika bardziej dla dzieci, a Zofia bardziej dla dorosłych. Obydwie popełniły samobójstwo w odstępie trzech lat. Jedna w Warszawie, a druga w Londynie. Ta historia się sama układa w scenariusz, który miałby finał w Smoleńsku. Nikt jednak takiego filmu nie nakręci i nikt nie da nań pieniędzy. Powodów jest dostatecznie dużo i nikomu nie muszę ich tłumaczyć. A to by było naprawdę coś. Niestety nie będzie. Za to będziemy oglądać kolejne produkcje nie dotyczące ani naszej historii, ani naszej współczesności, ani najmniejszej nawet cząstki naszego życia. Będziemy jak żywy organizm pożerany z zewnątrz przez złośliwe i bezwzględne pasożyty nie mające duszy.

Taka konkluzja. Mimo wszystko – miłego dnia

 

Aha, mamy nową książkę, najlepsze, według mnie kompendium wiedzy o historii Polski w XV i XVI wieku. Proste, przejrzyste, czytelne i łatwe w konsumpcji. Wydałem je po to, by mi nikt potem nie zarzucał, że za bardzo komplikuję sprawy.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wzrost-panstwa-polskiego-w-xv-i-xvi-wieku-adam-szelagowski/

W związku z tym, że jest nowy tytuł, a miejsca w magazynie już nie ma, przedłużam promocję do niedzieli, do 21.00

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

sty 312024
 

W zasadzie żadna podana publicznie informacja nie służy temu do czego ją przeznaczono. Jest to jeden z elementów lansu osoby, która ją kolportuje. Zaszliśmy w tym procederze bardzo daleko, bo nawet informacje zdementowane i nieważne powielane są po raz kolejny, a ludzie którzy to czynią mają na ustach tajemnicze uśmiechy. Nie wiem, jak Wy, ale ja ze spokojem jestem sobie w stanie wyobrazić Zychowicza relacjonującego z tą swoją miną kota srającego w sieczkę, odkrycie masowych grobów gdzieś w lesie.

Doszliśmy bowiem do takiego momentu, kiedy prawda, po raz nie wiem który została złożona w ofierze. Nie na żadnym publicznym ołtarzu bynajmniej, ale w jakieś prywatnej kapliczce parareligii osobistych frustracji, oświetlonej lampkami z zeszłorocznej choinki. To zaś oznacza, że nic, czego nie przeżuły lokalne autorytety, nic czego nie uformowały w kulę ich pracowite szczęki nie ma znaczenia. I to jest moment naprawdę kryzysowy. Każdy bowiem z tych bałwanów kopie rów pomiędzy władzą a narodem i uważa, że w tym rowie uda mu się przetrwać, jak wybuchnie wojna. Tylko bowiem jeden temat już grzeje prawdziwe emocje – czy będzie wojna i ilu ludzi zginie. Projekcje w tym zakresie produkowane są na wyścigi, a każda z nich jest okraszona przymilnym, albo zatroskanym uśmiechem proroka. Źle to znoszę, albowiem ludzie stają się przez to coraz mniej samodzielni, a ośrodki kolportujące ważne informacje są coraz silniej przekonane, że mają do czynienia z debilami. Nie ma mowy, żeby to odwrócić, bo każdy z żujących medialną papę pośredników jest uzbrojony w charyzmaty – albo akademickie, albo jakieś inne, przeważnie środowiskowe, jak na przykład, Stanowski.

Tak, jak napisałem to parę dni temu – ludzie ci sami siebie uważają za kontent i punkt odniesienia dla wszelkich rozważań istotnych. Ich koniec będzie smutny, a pewnie też straszny, choć dziś nic go nie zapowiada.

O tym, że słabo jest z komunikacją, a świadomość, że na mityngi przychodzą jednak ludzie myślący, zaczyna się przebijać do polityków PiS dopiero teraz – po klęsce. To trochę późno. No, a co tych polityków zajmowało wcześniej? Wskazaliśmy to wczoraj – awansowanie osób z wyrokami, takich które nigdy nie służyły wojskowo, na stopnie oficerskie. Można to ująć w zgrabną formułę – polityków PiS interesowało tworzenie politycznego i patriotycznego folkloru.

Dostałem wczoraj do ręki artykuł opublikowany we wrażym tygodniku „Polityka”, w którym autorka rozprawia się z folklorem politycznym właśnie, a konkretnie z różnymi para militarnymi stowarzyszeniami. Oczywiście powoływanie się na tygodnik „Polityka” jest całkowicie nie na miejscu, ja to jednak uczynię, albowiem opisywane są tam historie horrendalne. Nieco mniej horrendalne niż to co wskazałem wczoraj, ale jednak. Oto istnieje coś takiego, jak Związek Piłsudczyków RP. Jest to organizacja, która kultywuje pamięć marszałka, co wyraża się w tym, że jej członkowie przebierają się w siwe strzelców stroje, a nie przepraszam, to w Związku Piłsudczyków tak się przebierają. W Związku Piłsudczyków RP, przebierają się za Piłsudskiego. I na dodatek nadają sobie stopnie generalskie. Potem chodzą w tych mundurach i co mniej zorientowani żołnierze czynnej służby nawet im salutują. W zarządzie Związku Piłsudczyków RP jest pan Jarosław Bierecki, brat senatora Biereckiego, a na zdjęciach z licznymi atrapami Piłsudskiego widać premiera Morawieckiego, całego w uśmiechach. Nie ma uroczystości patriotycznej, na której by zabrakło członków tego związku. I to jest właśnie jedna z przyczyn, dla których władza nie rozumie ludzi – bo się jej zdaje, że w ten sposób, w takich związkach organizują się patrioci, którzy szczerze kochają Polskę.

Kiedy więc ktoś zaczyna mówić innym językiem, władza czuje się pogubiona, jak prezes Kaczyński w Lublinie, gdy ta bardzo przytomna pani wstała i powiedziała mu wprost, jak należy zmienić komunikację i publicystykę polityczną. Nieszczery bardzo uśmiech prezesa wystarczył mi za wszystkie odpowiedzi. On by z pewnością wolał, żeby na tej Sali było trzystu emerytów przebranych za Piłsudskiego, bo wtedy wiedziałby z całą pewnością, że oto patrzy na Polskę.

Kilometry rowów pomiędzy politykami, a narodem wykopali ludzie obracających informacją i korzystający z tego, że politycy nie mogą, nie chcą, albo nie mają okazji, by kolportować informacje istotne. No a konsekwencją tego jest powszechne pragnienie – wśród polityków i wśród publicystów, by ich odbiorcy byli jak najgłupsi i zachowywali się jak najbardziej kuriozalnie. Stąd liczne związki kombatantów, którzy nigdy w życiu z niczego nie strzelali, nawet z korkowca. Funkcją istotną tych ludzi, jest usypianie wyrzutów sumienia władzy. Tej naszej, patriotycznej władzy, bo tamtych związki kombatanckie nic nie obchodzą.

Nie pisałbym o tym wszystkim, gdyby nie dotarła do mnie informacja, że minister może awansować na stopień majora w uznaniu zasług dla obronności kraju, człowieka który miał wyrok za przywłaszczenie eksponatów muzealnych, a do tego nigdy nie był w wojsku.

Temat ten wraca co jakiś czas w różnych odsłonach i zwykle pojawia się w chwilach zwątpienia, czyli takich kiedy fala naprawdę dużego entuzjazmu zamienia się w nieskuteczność i serię kompromitacji. I nie inaczej będzie tym razem. Są już wyraźne symptomy, które na to wskazują. Powstaje jakiś nowy zespół do spraw ratowania Polski, gdzie – jak zapowiada Mateusz Morawiecki – będą omawiane same najważniejsze i merytoryczne sprawy. Po co je omawiać w chwili kiedy PiS oddał władzę? Nie wiem. To jest kolejny występ folklorystyczny, taki sam jak Polska Wielki Projekt i podobne inicjatywy. Chodzi w istocie o to, żeby nie było niczego. Ludzie związani z PiS mówią nam – po nas choćby potop. My zaś klaszczemy, bo informację tę podaje nam nasz ulubiony redaktor i jeszcze się przy tym uśmiecha. Katastrofa globalna, do której się zbliżamy obudowana jest występami satyrycznymi jakichś komików, którzy uważają, że to jest najbardziej stosowny moment dla ich występów. I końca tych szaleństw nie widać.

Wrócę teraz do mojego ulubionego przykładu strategii biznesowej i politycznej. Fenomenu, którego nikt chyba nie rozumie, za to wielu nienawidzi szczerze, no i bezrozumnie właśnie. Czy wiecie jaki towar sprzedawała ludziom przez trzy dekady Gazeta Wyborcza? Nie wiecie. Otóż spokój i stabilizację. Normalność po prostu. Pod nią kryły się różne wcale nie piękne propagandowe programy, ale z wierzchu wszystko wyglądało tak, jak należy. Strategia ta przeszła kilka wielkich kryzysów i dziś wiele z niej nie zostało. Kryzysy te okazały się niszczące do części konsorcjum, bo nie miało ono do końca szczerych zamiarów wobec swoich odbiorców. No, ale sporo zainwestowało, żeby te zamiary ukryć. GW kreowała dziennikarzy i ich dzieła, w które wszyscy wierzyli, kreowała autorów książek, profesorów różnych dziedzin, polityków wreszcie. Otwierała liczne przestrzenie do aktywności intelektualnej, a wszystko po to, by przekonać ludzi, że jest autorytetem i władzą ostateczną. I dla wielu ludzi tym właśnie była, a dla niektórych nadal jest.

Kryzysy były niezależne od decyzji w zarządzie i wynikały z tego, że nie da się objąć wpływami całej populacji. W życie wchodziły nowe roczniki, ludzie przestali traktować serio krajowe media, one zaś nie odczytywały należycie oczekiwań nowego targetu. Potem obudziła się prawica i powstały blogi. To wszystko lekko jedynie naruszyło pozycję konsorcjum. Dziś wraca ono do swoich starych praktyk. Choć może ponieść klęskę, bo nie ma tam nowego kontentu, GW miele dziś swoje stare treści i pokazuje ramoli typu Szczygieł, który jest starszy ode mnie.

No, ale co z tego rozumieją nasi? Mniej więcej tyle, że muszą być tak zwane jajca. No i pokazują Kożuszka, rzekomo śmiesznego publicystę. Prócz tego całe rzesze ludzi, którzy nie mając żadnych jednoznacznych i nie podlegających krytyce osiągnięć potrafią jedynie zabierać głos na temat mającej wybuchnąć wojny. A czynią to z tajemniczym i przymilnym uśmiechem na twarzy.

Za swój target zaś uważają dziadków poprzebieranych w mundur Piłsudskiego i sprzedających stopnie generalskie za 180 zyli od nominacji.

Ponieważ w przyszłym tygodniu przyjeżdża nowy tytuł, a miejsca w magazynie znów ubyło, muszę ogłosić kolejną, trzydniową promocję.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

Promocja trwa do 1 lutego do godziny 21.00

 

sty 302024
 

Nie wiem czy pamiętacie, ale w zeszłym roku do Oscara nominowano film Skolimowskiego pod tytułem „IO”. O osiołku, który miał różne przygody. Nie wiem z jakich powodów Skolimowski zrobił ten film, ale zgaduję, że musiały być to powody poważne, czyli – jak sądzę – jakieś finansowe. Film lekko przeszedł różne sita i został nominowany do Oscara, co było jawnym absurdem. Wszyscy to widzieli, ale wszyscy „gorąco kibicowali”. Oczywiście ta durnota przepadła i dziś nikt już nie pamięta żadnego osiołka, ani nie za bardzo kojarzy kim jest ten cały Skolimowski.

Dla każdego, średnio rozgarniętego człowieka, jasne jest że te nominacje, konkursy i ekscytacje to przepływ wielkich pieniędzy i towarzysko-polityczne układy. Nie wiadomo jednak z jakiej przyczyny ludzie podniecają się tym ciągle i ciągle się w to angażują, jakby nie rozumieli o co chodzi.

Oto wczoraj przeczytałem, przyznam, że ze smutkiem, wywiad z reżyserką filmu „Chłopi”, która podpisuje się takim oto nazwiskiem: DK Welchman. Nazywa się zaś Dorota Kobiela Welchman. Wygłosiła ona w kinie Iluzjon przemówienie, które określono jako emocjonalne. Zaraz wyjaśnię dlaczego. Oto okazało się, że film Chłopi nie dostanie nominacji do Oscara, tak jak film „IO” rok temu, choć różnica w jakości jednego i drugiego obrazu jest aż nadto widoczna. I bardzo proszę wszystkich by wstrzymali się tu od uwag i komentarzy dotyczących stylizacji strojów czy muzyki. Przy filmie zatrudniono 200 malarzy, robota była prawdziwym wyzwaniem, a szansa na nominację była duża. A jednak nic z tego nie wyszło. Pani DK Welchman, płacząc niemal, wyjaśniła, że stało się to dlatego, że zadziałali hejterzy. Za takowych uznała ludzi, którzy udzielili głosu dziennikarce GW, autorce tego tekstu

https://wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,30463405,malarze-filmow-chlopi-i-twoj-vincent-o-kulisach-pracy-za.html

Ponoć oskarża się w nim reżyserkę i producenta, jej męża o wykorzystywanie ludzi do pracy ponad siły. Pani Welchman płacząc, zaprzecza, a potem mówi jeszcze ciekawsze rzeczy. Tuż przed decyzją hejterzy, których nie wymienia z nazwiska dotarli do jurorów w Hollywood, pokazali im ten reportaż, a na dodatek jeszcze zasugerowali, że reżyserka współpracuje w Polsce z partią prawicową. Nie wymieniła ona nazwy tej partii, ale chyba rozumiemy o jaką organizację chodzi. Pani Wlechman zaś wcale z nimi nie współpracuje, a nawet więcej – jak powiedziała – starała się o dziecko a do zapłodnienia miało dojść metodą in vitro. No i domaga się równouprawnienia kobiet w Polsce. I nikt tego nie docenił, w świat zaś poszła plotka i potwarz, a to przekreśliło szanse na Oscara. Nieprawdą też był, jak twierdzi pani Welchman, rzekomy wyzysk malarzy na planie, bo ich wynagrodzenie stanowiło 1/3 budżetu. Umówmy się – nawet gdyby ten wyzysk tam był – to, na którym planie filmu, od samego początku uważanego za wielki, nie dochodzi do nadużyć dotyczących czasu pracy? Jak ktoś się decyduje na taką robotę, niech lepiej nie narzeka, można zawsze zgłosić się do malowania lamperii.

Nie to jest jednak najciekawsze. Przemówienia słuchał człowiek nazwiskiem Dariusz Jabłoński, który jest reżyserem i Prezydentem Polskiej Akademii Filmowej. Wstał wyraźnie poruszony i rzekł, że nie spodziewał się takiego przemówienia, ale doskonale je rozumie. Jako bowiem producent filmu „Pokłosie” sam spotkał się z hejtem.

Tu macie link do całości wywiadu

https://film.wp.pl/rezyserka-chlopow-wskazuje-winnych-porazki-przed-oscarami-taktycznie-przemyslany-ruch-6989926573980640a

Ja zaś chciałem zwrócić uwagę właśnie na ten moment. Bo on się już powtarza kolejny raz. Mieliśmy go wczoraj, w wykładzie pani Jolanty Hajdasz, gdzie wskazano w jaki sposób ludzie określonej formacji ideologicznej stawiaj się w roli ofiar. Dziś mamy to po raz drugi, ze wskazaniem, że żaden film o Polsce, który nie dotyczy spraw dobrze tu nam znanych i po wielokroć omawianych, nie ma szans na to, by dostać nominację do Oscara. Może ją dostać film o przygodach osiołka, ale nie dzieło takie jak „Chłopi”. Przypomnę jeszcze, że jedynym polskim filmem, który Oscara dostał była „Ida”. Chłopi zapewne dostaną cały pakiet nagród krajowych, a gdyby zostali nominowani, myślę, że mieli by szansę na tego Oscara. Nie ma jednak mowy, żeby środowiska krajowe do tego dopuściły. Pozostaje mi tylko wyrazić żal, że ci hejterzy, co mieli dostęp do jurorów w Hollywood, nie zostali wymienieni z nazwiska. Bo zapewne nie są to osoby anonimowe i nierozpoznawalne.

I teraz robimy nagły zwrot przez sztag, czego na pewno się nie spodziewacie. Istotą bowiem dzisiejszych rozważań jest nagradzanie, a także zasługa. Nie wiemy jaka była zasługa Jerzego Skolimowskiego, który wyreżyserował film „IO”, na pewno była duża, skoro dostał nominację, ale kto ją oceniał też nie wiemy.

Reżyserce filmu „Chłopi”, który bardzo podobał się młodzieży i starszym, zebrał wiele pochwalnych recenzji, wydawało się, że ma jakąś zasługę i wyraża się ona w aplauzie publiczności. Pomyliła się, bo w Oscarach najważniejsza jest zasługa środowisk. I na tym się skupmy. Podam teraz inny przykład zasługi i inny jej opis, a Wy zdecydujecie, czy dwa dzisiejsze przykłady łączą się ze sobą czy nie.

Oto wczoraj, po raz pierwszy usłyszałem o istnieniu człowieka nazwiskiem Krystian Waksmundzki. Pan ten, dawno, dawno temu wypożyczył ze skarbca na Jasnej Górze szablę Józefa Piłsudskiego a także buławę Rydza Śmigłego. Miał oddać, ale nie oddał, więc Paulini wszczęli postępowanie. W jego wyniku, jak podaje wiki, pan Waksmundzki został skazany na dwa lata w tak zwanych zawiasach. Był początek XXI wieku. Ze względu na zły stan zdrowia odsiedział rok i został ułaskawiony przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. W roku zaś 2017 minister Antoni Macierewicz awansował go do stopnia majora w uznaniu zasług dla obronności kraju. W jakiś, nieznany mi, sposób, pan Waksmundzki zaczął zarządzać tak zwanym Domem Józefa Piłsudskiego w Krakowie, gdzie mieściło się Muzeum Czynu Niepodległościowego. W zeszłym roku budynek ten został przejęty – po interwencji policji – przez Muzeum Narodowe, co nastąpiło po decyzji ministra Piotra Glińskiego. Czy odnaleziono tam wypożyczone z Jasnej Góry precjoza? Nie wiadomo.

Wiem wiem, prezydent Duda wręczając medal Sykulskiemu nie wiedział o jego prawdziwym nastawieniu do Moskwy. Nikt w ogóle o niczym nie wiedział i nie wie. Minister Macierewicz awansując pana Waksmundzkiego na majora też nie miał o niczym pojęcia. No, ale ktoś chyba o czymś w tych ministerstwach jakieś pojęcie ma? Bo taki Dariusz Jabłoński, Prezydent Polskiej Akademii Filmowej dokładnie wie, co to znaczy hejt wobec filmu, wszak „Pokłosie” też było hejtowane. Reżyser zaś, Jerzy Skolimowski, świetnie rozumie, że film o osiołku nadaje się na Oscara, a film o chłopach nie, szczególnie, że jest namalowany. Więc ci co podsunęli ministrowi Macierewiczowi nominację pana Waksmundzkiego, też zapewne wiedzieli dokładnie dlaczego to robią i z jakiego powodu nominacja ta jest bardzo ważna. No i na czym polegają zasługi majora Waksmundzkiego dla obronności kraju.

Jak wiemy film „Chłopi” powstał na podstawie trzytomowej powieści Władysława Stanisława Reymonta pod tym samym tytułem. A oto tekst, na podstawie którego powstał, jak przypuszczam, film Skolimowskiego „IO”

https://twitter.com/lalakowska/status/1735354312820171060

Życiorys i przygody Krystiana Waksmundzkiego wciąż czekają na reżysera, który nie boi się zmagać z wielkością. Oto ewentualna podstawa do tworzenia scenariusza https://pl.wikipedia.org/wiki/Krystian_Waksmundzki

Miłego dnia.

Aha. Ponieważ w przyszłym tygodniu przyjeżdża nowy tytuł, a miejsca w magazynie znów ubyło, muszę ogłosić kolejną, trzydniową promocję.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zydowscy-fechmistrze/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sylwetki-zbigniew-sujkowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

Promocja trwa do 1 lutego do godziny 21.00

sty 292024
 

Obejrzałem wczoraj nagranie z bardzo ciekawym wykładem dr Jolanty Hajdasz, dotyczącym terroru sądowego, bo tak to chyba trzeba nazwać. Proszę bardzo, Wy też możecie je sobie obejrzeć

https://www.youtube.com/watch?v=iG8I7o3jh18

Jestem oczywiście szczerze oburzony tym, co pani Hajdasz powiedziała, ale mam też pewne uwagi. Co to jest ten cały SLAPP?  To są procesy wytaczane dziennikarzom przez instytucje, które nie zamierzają poddawać się krytyce. Można więc rzec, że SLAPP to forma cenzury. Nie jedyna w naszym świecie, bo jest tych cenzorskich formatów kilka. No, ale ten jest wyjątkowo perfidny. Slap – takie słowo angielskie – oznacza jednak także wymierzony policzek. Czyli reakcję bezczelną, gwałtowną i świadomą tego, że nie będzie kontrreakcji. Aż dziwne, że pani Hajdasz tego nie zauważyła, ale może po prostu nie mogła się ze wszystkim zmieścić w 40 minutowym wykładzie.

Jak słyszymy prowadzącej przez cały czas drży głos, jak sądzę z oburzenia. Bo trudno się nie oburzać wskazując na takie przykłady, jakie tu mamy podane. Mam jednak wrażenie, że zarówno Jolanta Hajdasz, jak i wszyscy obecni na sali nie zauważają pewnych okoliczności. Slapp jest tylko częścią planu, która, takie mam wrażenie, odwraca jedynie uwagę, jego części istotnej, czyli wywracania na nice pojęć i znaczeń. O ile można się łudzić, że jakiś niezawisły sąd, albo władza, która w końcu obejmie rządy poradzi sobie z patologią Slapp, o tyle z odwróceniem znaczeń słów i pojęć, a także praktyk, również sądowych, może być gorzej. Już na samym początku prowadząca mówi, że w dyskusji o patologicznych pozwach prowadzonej w UE, w roli głównej ofiary dręczonej przez wrogów politycznych ustawiła się Gazeta Wyborcza. Oczywiście był cały szereg pozwów przeciwko tej gazecie, ale – jak mówi Jolanta Hajdasz – zostały one oddalone. Inaczej sprawy mają się z pozwami przeciwko mediom i dziennikarzom prawicowym. I tu także padają przykłady, w tym przykład Jerzego Jachowicza, który został pozwany za jeden tylko komentarz, w dodatku nie zawierający nazwiska i imienia osoby, która pozew złożyła. Skazano go, a prezydent musiał udzielić mu prawa łaski. Z tego co mówi Jolanta Hajdasz jest gorzej niż źle, bo sądy w wielu wypadkach wydają wyroki o charakterze politycznym. W USA są już specjalne przepisy, które hamują ten cały slapp, ale w UE i w Polsce jeszcze ich nie ma. Ja zaś jestem pewien, że kiedy się pojawią, będą chronić przede wszystkim media zwane umownie postępowymi, albowiem slapp jest tylko częścią pułapki.

Kolejną jej częścią są orzeczenia sądów odzierające z godności i możliwości obrony dobrego imienia osoby publiczne. Mamy takie wyroki w przypadku prezydenta Lecha Kaczyńskiego i prezydenta Andrzeja Dudy. Zapomnieliśmy już o tym i nie traktujemy tego serio, a także nie łączymy ze zjawiskiem slapp. Jeden z prezydentów został spostponowany przez Palikota, a drugi przez Żulczyka. Sądy uniewinniły obydwu, nie nakazując żadnemu nawet wykonania jakichś symbolicznych prac społecznych. Nikt na to nie zwrócił uwagi, z wyjątkiem osób czynnych w mediach społecznościowych, które – po rozprawieniu się z czynnymi politykami i dziennikarzami sprzeciwiającymi się nowej władzy – staną się kolejnym celem pozwów.

Można oczywiście dyskutować na ile owe pozwy i procesy rzeczywiście mogą zaszkodzić najważniejszym dziennikarzom po tak zwanej naszej stronie. No i czy ci dziennikarze nie mogą się bronić? Na razie jeszcze mogą, ale zapewne zostanie to w niedługim czasie ograniczone.

Przypomnę, że parę lat temu ekscytowaliśmy się procesem Jarosława Marka Rymkiewicza, a także filmem Grzegorza Brauna, pod tytułem „Poeta pozwany”. Bardzo melodramatyczny był ten tytuł, jak również sama sytuacja, jeśli ją porównać z tym, co mamy dzisiaj. Nie pamiętam jaki wyrok zapadł w sprawie Jarosława Marka Rymkiewicza, ale nie ma to dziś znaczenia. Sprawy zaszły bowiem tak daleko, że dziś pozywa się dziennikarzy, za przysłowiowe „byle gówno” i nikt nawet nie mrugnie. A gdzie tu jeszcze mówić o kręceniu filmów.

Nikt się już tym nie oburza, a wykład pani Hajdasz wygłoszony został w zamkniętej sali na uczelni Ojca Rydzyka i, jak powiedziała prowadząca, miał on charakter naukowej analizy. Trochę to dziwne. Bo i cóż nam z tej naukowej analizy przyjdzie? Zjawisko jest rozpoznane, są liczne przykłady wskazujące, że rozpoznane jest dobrze. Co robić? Ja tego nie wiem. Wskazuję jedynie na fakt, że wszystko zaczyna się od podmiany znaczeń. Potencjalny agresor nazywany jest ofiarą, a ofiary wskazywane są jako zajadli agresorzy. O tym, jak jest naprawdę mają rozstrzygać sądy, a jeden z nich skazał właśnie Jerzego Jachowicza. Czy możliwe jest jakieś inne przeciwdziałanie niż ciągnące się latami kontrprocesy? O tym pewnie się nie przekonamy. Jeśli UE, a za nią Polska wprowadzą nawet przepisy anty slapp, to będą one i tak interpretowane przez te same sądy, które skazały Jachowicza. Ich istotną rolą zaś będzie utrwalanie stygmatów oszczerstwa, a pewnie i innych wydumanych przestępstw, co w konsekwencji doprowadzi nas do twardej, prewencyjnej cenzury. Tę zaś sami sobie narzucimy, żeby nikt nas nie dręczył pozwami i nie straszył karami. Czy ludzie prowadzący tę operację zdają sobie sprawę z tego co czynią? Najwyraźniej nie. Przede wszystkim wydaje im się, że są wieczni i ta sytuacja będzie wiecznie grać na ich korzyść. To znaczy pozwy kierowane przeciwko jednym mediom będą oddalane, a owe oddalenia będą powodować wzrost wiarygodności tych mediów i ich chwałę – bo o to chodzi. Inne pozwy, przeciwko innym mediom, będą rozpatrywane, zapadną wyroki i wszystko skończy się wieczną hańbą tych mediów. Tak nie będzie i tylko ktoś naprawę pogubiony może wierzyć w takie rzeczy.

Żaden układ, także nasz układ medialno-sądowy nie jest wyizolowany. Wpływ na jego działanie mają czynniki zewnętrzne, a to co dziś oglądamy i co nam referuje Jolanta Hajdasz to droga wprost do czasów towarzysza Bieruta i haseł znanych z propagandy poprzedzającej tak zwane referendum ludowe. Jedna z sił politycznych próbuje się zaprezentować jako jedyny reprezentant zjednoczonego narodu, a druga jest przedstawiana, jako anachronizm, który uporczywie nie chce zrozumieć nowych czasów. I dokładnie jak w latach 1945-1947 jest na odwrót. Tyle, że zewnętrzne ciśnienia nie działają dziś na korzyść spadkobierców sił postępu z lat 1945-47. Tak się może zdawać, ale tak nie jest. Bo nie ma armii czerwonej. A przez to złudzenia, w których tkwią ludzie uprawiający slapp mogą się dla nich okazać zabójcze. Terror bowiem nie może opierać się tylko na sądach. Musi być karabin, cela, wyrok, a przy tym pozory praworządności. A jeśli sprawy potoczą się w tę stronę, to nie ma takiej policji, która dawałaby ludziom szermującym wyrokami w stylu slapp całkowite bezpieczeństwo. I, mam dziwne przeczucie, że wystarczyłby jeden przypadek, a niechby nawet i szaleńca, żeby uruchomić lawinę. Oby tak się nie stało, módlmy się, by wszyscy przyszli do opamiętania i pozbyli się złudzeń na temat swoich mocy, długości swojego życia, wpływów w różnych środowiskach i żeby zaczęli żyć w pokorze dzieci bożych. Módlmy się także o to, by odrzucili pychę. Tak byłoby najlepiej dla nas wszystkich.

Życzę Wam miłego dnia.

sty 282024
 

Ludzie używają ironii po to, by zwrócić na siebie uwagę. I to jest dramat. Żyjemy w świecie i w czasach, gdzie dość jest zjawisk, które wymykają się innemu niż ironiczny opisowi. Na dodatek dotyczy to przede wszystkim tej części spektrum politycznych poglądów, której pozostajemy wierni. Posłużę się dziś kilkoma prostymi przykładami, które wymagają ironii, ale się jej nie doczekają, albowiem cała ironią, jaką się posługujemy zużywana jest na potrzeby osobistej kokieterii.

Oto poseł Tarczyński prowadzi intensywną kampanię w mediach społecznościowych, która ma go wykreować na naturalnego lidera środowisk prawicowych. Używa do tego zdjęć gdzie widać go jak z poważną miną całuje flagę. Albo rzuca na twitterze hasło: atrakcyjni Europejczycy vs prawdziwi Polacy, oni mają w nosie Polskę, a my…Być może są ludzie, do których to trafia, ale ja się do nich nie zaliczam. Podobnie jak większość osób, które rozumieją gdzie należy używać ironii w polemice, a gdzie w żadnym wypadku nie wolno tego czynić. Poseł Tarczyński, w mojej ocenie, być może błędnej, próbuje wykreować się na lidera ludzi, przywalonych rozmaitymi kompleksami, którzy karmią swoją dusze resentymentem do lepiej od nich wyglądających Niemców. Redaguje więc inaczej i zamienia na serię obrazów i memów starą partyzancką pieśń zaczynającą się od słów: my ze spalonych wsi, my z głodujących miast. Nie przeczę, że kogoś to może uwodzić. Ja byłbym jednak ostrożny i nie pokładał w tej strategii zbyt wielkiego zaufania. Podobnie jak w jej autorze, którzy świetnie mówi po angielsku i znakomicie polemizuje z przeciwnikami w PE. Nie jestem bowiem pewien czy poza tymi umiejętnościami, ma jeszcze jakieś. Zaplanowana przez niego strategia wskazuje, że może być różnie.

Trochę inaczej, ale również mało ironicznie, choć sytuacja się tego jawnie domaga, jest w szeregach przeciwnika. Oto Mariusz Szczygieł, czołowy producent kontentu po tamtej stronie, poinformował niedawno wszystkich, że poszedł do telewizji polskiej. Obiecał sobie nie chodzić tam i nie był od dwudziestu lat, ale teraz poszedł. No i spotkał ochroniarza, jednego z tych, co biorą dziś pensję za pilnowanie, by wpisany do KRS prezes tej instytucji nie przekroczył jej progu. I ten ochroniarz wyobraźcie sobie chciał, powodowany emocjami, uściskać Szczygła. I jeszcze mu powiedział, że Orłosia już wyściskał.

To z kolei jest na nowo przeredagowana treść, sławnego niegdyś widowiska Katarzyny Gertner o żołnierzach LWP, gdzie śpiewano pieśń zaczynającą się od słów: wrócą chłopcy z wojny, jak należy, niech nam każda wierzy. Tu raczej pasowałoby słowo „każdy”, ale wiemy przecież jakie niebezpieczeństwa w tym tkwią, kiedy użyjemy go akurat w odniesieniu do omawianego tu przypadku.

Jaki z tego wniosek? Obie strony sporu ideologicznego sięgają do emocji, które zostały wyprodukowane i utrwalone poprzez komunistyczne media i komunistyczną tradycję. To trzeba powiedzieć wprost, a jak ktoś nie wierzy, niech sobie znajdzie taką piosenkę Jana Pietrzaka, pochodzącą z lat sześćdziesiątych, gdzie śpiewa on o pogardzie jaką Polacy aspirujący do miana Europejczyków żywią dla kraju, bo miast pracować przy jego odbudowie wolą jechać na zachód i tam zmywać naczynia. Jest taki utwór, naprawdę.

Jak wszyscy wiemy propaganda to poważna sprawa. Nie można więc jej zostawiać odłogiem, albo – z braku zrozumienia dla niej – posługiwać się formatami wroga, żeby osiągnąć sukces. Bo się tego sukcesu nie osiągnie. Co widać na przykładzie ostatnich wyborów. Gdyby PiS miał właściwie sprofilowaną propagandę, nie było by mowy o żadnym sukcesie tamtych. Oczywiście, ktoś może powiedzieć: gdybyście tu nie ujadali, ludzie by się nie pokapowali i nie głosowali na tamtych. To jest często spotykany zarzut wobec nas, ale mam nadzieję, że każdy rozumie iż jest idiotyczny. Nas nikt nie słucha, albowiem wzywamy tu, niemal wszyscy, do produkcji wymagającej fachowców, pieniędzy, jakiegoś rozeznania, a to jest błąd, który powoduje całkowite lekceważenie naszego środowiska, dzięki Bogu.

Komuniści zamierzali naprawdę przejąć Polskę i to zrobili. Tak, jak wszyscy inni najeźdźcy za pomocą dobrze sprofilowanej, brutalnej, ale też uwodzicielskiej propagandy. No i przymusu. Można było zbierać po łbie, albo śpiewać „My ze spalonych wsi”. Wiadomo na co się każdy zdecydował, choć potem mruczał coś tam pod nosem i konspirował na trzepaku.

To ważna konstatacja, choć prosta i powinna być już dawno przez wszystkich odczytana: propaganda komunistyczna funkcjonowała wraz z terrorem. Bez niego nie funkcjonowała, nawet dzieci zafascynowane serialem o pancernych, w końcu z niego wyrastały. No, ale wtedy docierało do nich gdzie są i sprawa była czytelna dla wszystkich.

Współczesne interpretacje formatów propagandy komunistycznej są więcej niż lekkomyślne. Ludzie ufają, choć ja w to do końca nie wierzę, że ich ponowne zastosowanie – bez przemocy – dla naszych, szlachetnych celów, pozwoli przekonać nieprzekonanych. Skąd ta aberracja wymykająca się logice? To proste – bo tak jest taniej. Lepiej założyć, że odbiorca jest idiotą, który uwielbia dokonywać samookaleczeń mentalnych niż wydać forsę na coś, co pochodziłoby spoza znanego spektrum formatów, albo chociaż na opis zjawisk zgodny z rzeczywistością. Stąd moja niewiara w to iż oni wierzą w te swoje zagrywki. To jest próba przekonania ludzi po taniości. Pieniądze zaś kieruje się gdzie indziej, żeby – w razie katastrofy – można było gdzieś uciec. Na przykład, do Chorwacji, tam bowiem różni działacze partii kupują sobie nieruchomości.

Pocieszające jest to, że w tę taniość uwierzył także Szczygieł i sadzi kocopoły o strażniku, co rzucił mu się na szyję, jak białoruski chłop na szyję żołnierza armii czerwonej, wyzwalającego go ze straszliwych łap polskich panów. Widać, że cięcia na promocję nie oszczędziły także tamtych. No, ale oni się odkują i wzorem komunistów, tak jak to wcześniej czyniła gazownia, będą produkować swój kontent. Czyli będą kreować autorów, aktorów, reżyserów teatralnych i filmowych, których zadaniem będzie, jak w komunie – wyręczanie oficerów KBW i SB w czarnej robocie. Im więcej uwiedzionych propagandą tym mniejsze zmęczenie w przedramieniu odczuwać będzie strażnik więzienny wykonujący wyroki śmierci. To jasne. Ktoś powie, że przesadzam. Wcale nie. Gazeta Wyborcza miała tu absolutną władzę przez lat dwadzieścia i nikt nie napisał, ani nie powiedział żadnego wiążącego słowa w przestrzeni publicznej bez akceptacji Michnika. On sam zaś, o czym swego czasu było głośno, straszył różnych autorów śmiercią cywilną i zamilczeniem. Dziś zmierzamy do tego samego. Co w zamian proponują nasi? To o czym wszyscy wiemy – felietony pisane przez najważniejszych ludzi prawicy. Oni co prawda nie mają już czasu na to pisanie, bo muszą występować w podcastach, na mitingach i realizować się towarzysko, ale jakaś podkładka pod wypłatę być musi. Nasi bowiem wierzą, że to oni są kontentem, treścią, którą powinniśmy konsumować, żeby utwierdzać się w naszych przekonaniach. Czy będę daleki od prawdy jeśli powiem, że naśladują wprost pochody pierwszomajowe z lat pięćdziesiątych, gdzie szczęśliwy lud roboczy maszerował z flagami i portretami Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina? No może trochę, ale tu mogę sobie z całym spokojem włączyć ironię, bo jest ona teraz na miejscu. Nasi proponują propagandę surową w wymowie, wojenną – bo przegrali. Tamci zaś rozrywkową…a la porucznik Borewicz, którego ciągle puszczają na wszystkich kanałach. Są bowiem zwycięzcami i stać ich na pewien luz. No, ale widzimy tych ochroniarzy, co rzucają się na Szczygła w spontanicznym porywie emocji i coś nam tam zaczyna świtać. No, a nasi – z tą swoją wojenną gawędą, całowaniem flagi, bojową postawą i szeregiem innych aberracji – czym mogą postraszyć tamtych? I co mogą pokazać w razie, gdyby przyszedł prawdziwy kryzys? Mariana Kowalskiego chyba tylko, bo nikt inny nie wchodzi w grę.

Proszę Państwa, znajdujemy się dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdowaliśmy się w roku 2010. Przez te wszystkie lata tak zwani nasi nie wyprodukowali ani jednego autora, ani jednego kompozytora, ani jednego reżysera teatralnego, który zwracałby na siebie powszechną uwagę i mógłby – poprzez swoje kompetencje i swoją produkcję, znieść szykany tamtych. Mieli Kilara, ale on umarł. Jest gorzej, wszyscy z całych sił starają się by takich kreacji nie było, bo jakby wtedy można uprawiać lans bezpośredni? Toż ludzie nie widzieliby bohaterów, a jedynie te rozmyte treści, które ja tu proponuję.

Kochani, jestem przekonany, że PiS dostanie w dupę. Właśnie przez takie rzeczy. Potem zaś znów zwróci się do ludzi, żeby coś wymyślili. A jak już wymyślą, to się im pokaże figę z makiem, Łepkowska zaś zacznie produkować serial o partyzantach AK, ratujących Żydów z nazistowskiej opresji.

Dlaczego przez te wszystkie lata popieraliśmy PiS? Bo wiedzieliśmy, albo przypuszczaliśmy tylko, że po tej stronie gromadzą się ludzie z potencjałem, którzy ironizują nie tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę. Byliśmy pewni, że to tu są osoby, potrafiące coś wokół siebie wykreować. Ufaliśmy w to, nawet kiedy prezes zatrudnił Migalskiego i Poncyliusza. Nawet kiedy po raz kolejny okazało się, że nikt w PiS nie rozumie co to jest i po co jest kampania wyborcza. Dziś też w to wierzymy, ale dlatego, że tworzymy swoje środowisko, które głosuje na tę partię. Nie dlatego, że mamy do czynienia z jej prominentnymi działaczami. Gdyby doszło do takiej konfrontacji, mogłoby się zdarzyć, że niektórzy z nas wyściskaliby spontanicznie spotkanego na ulicy Mariusza Szczygła. Wyraźnie bowiem widać, że pisowski kontent składający się, jak przed laty, z przemądrych głów zatroskanych losem ojczyzny i piszących o tym felietony, nie chce nas wcale. Naród zaś widzi w roli Piętaszka, który dzielnie pomagał Robinsonowi na wyspie, ale kiedy tamten miał już odpłynąć do Anglii, dyskretnie usunął się z tego świata, żeby nie przeszkadzać. Takie spozycjonowanie komunikacji gwarantują działaczom PiS ludzie uprawiający komunistyczną propagandę na chama. I wywołujący tym entuzjazm wśród osobników, którzy nie wyobrażają sobie telewizji bez porucznika Borewicza. Nie będę tu wymieniał nazwisk, ale każdy wie o kogo chodzi.

Powróćmy teraz do ironii i jej zastosowania. Jest ona obecna w treściach produkowanych przez najwybitniejsze umysły po naszej stronie. Służy jednak do kokieterii, albo do utwierdzania ludzi w bezradności. To znaczy ironizuje się zwykle na temat hipokryzji tamtych. Tyle, że oni mają to w nosie. Właśnie na tym polega istota ich machiny niszczącej – są hipokrytami i nie aspirują do niczego, poza władzą opartą na sile maskowanej produkcjami Szczygła i innych gwiazd.

Czy naprawdę nie ma już prawdziwych ironistów po naszej stronie? No, nie jeden przynajmniej jest. Ja o nim do niedawna w ogóle nie słyszałem, ale okazuje się, że to jest, panie dziejaszku, prześmiewca co się zowie…Prawie Witkacy, tylko niestety malować nie umie. Oto jeden z jego występów.

https://twitter.com/Bekartsmekart/status/1750810771318050880

Pan ten prowadzi satyryczny program w TV Republika. Miłego oglądania i wesołej zabawy, że tak zażartuję.

sty 272024
 

Nie ma drugiego, tak pociągającego złudzenia, jak wspólnota ludzi myślących. Każdy chce do niej należeć. I mało kto rozumie, że figura ta kryje za sobą werbunek, a także służy do obezwładniania mocy twórczych. Tu nie ma, dla przykładu, żadnej wspólnoty ludzi myślących. Każdy robi co chce na własną odpowiedzialność, a jak przekroczy granice, to wylatuje. To są proste, czytelne i przez każdego zrozumiałe zasady. Granice wyznaczam ja i nikt z tym nie dyskutuje. Jak chce podyskutować niech idzie na twitter, tam jest mnóstwo osób pragnących należeć do wspólnoty ludzi myślących. Wczoraj wdałem się w dyskusję z jednym z najostrzejszych tamtejszych pisaków, ironistą co się zowie, na temat Twardocha lansującego język śląski. Nie sam język był istotny, ale końcówka dyskusji, kiedy to ironista nawrzucał Twardochowi, wytarzał go w smole i w pierzu, a potem całkiem serio powiedział – ale ta Epifania wikarego Trzaski bardzo dobra. Zapytałem dlaczego tak robi. Upierał się, że mu się ta książka podoba. Nie jestem w stanie w to uwierzyć, albowiem wiem jak powszechna jest wiara w to, że ponad codzienną nawalanką istnieje świat kryształowych pojęć, gdzie, poprzez szczególną wrażliwość lub takowe umiejętności, przenoszą się autorzy wybitni. I marzeniem każdego czytelnika, a także mniej wybitnych autorów, jest znalezienie się tam choćby przez moment. No i nawiązanie kontaktu, ponad tym codziennym błotem, z ludźmi, którzy posiedli umiejętność przenoszenia się do tej krainy. Nikt, nawet największy cwaniak nie jest wolny od tej pokusy. Jest to, rzekłbym, pokusa podstawowa.

Próbowałem wyjaśnić temu człowiekowi, że na tym właśnie polega skuteczna i dobra propaganda – tworzy się ją za pomocą złudzeń i za pomocą jakości, która nie zostawia pola do dyskusji. Dlatego każda nowa władza wprowadza do obiegu swój kontent, który jest warunkiem koniecznym dla jej utrzymania. Prawo, jak widzimy, można zmienić, i to dość łatwo. Można je reinterpretować na kilka sposobów i toczyć o nie spory w nieskończoność. Książka, obraz, film, dobrze wykonane, rozkolportowane, poruszające serca i umysły, zostają. I nikt ich skutecznie ścigać nie może. Trzeba do tego zmasowanego aparatu represji, przetrząsania domowych bibliotek, zapisów cenzorskich i temu podobnych zagrywek.

Niestety wyjaśnienie ludziom, że dali się uwieść propagandzie, w dodatku nędznej, bo Twardoch nie umie pisać, jest poza moimi możliwościami. Wynika to także z faktu, że sam jestem autorem, no i odkąd pamiętam, zawsze ktoś stawi mi zarzut, że jestem zawistny. Dlaczego? Albowiem wierzy, że poprzez zakup słabej, pretensjonalnej, źle wydanej, rozłażącej się w rękach książki propagandowej, której nakład przekroczył standardowe kilka tysięcy egzemplarzy, zapisał się do wspólnoty ludzi myślących. Sam sobie zamienił kryteria ilościowe na jakościowe i myśli, że oto obcuje z absolutem. Bo tylko absolut wchodzi w grę. Musi być więc ksiądz, widzenie, pokusa, podmiana dobra na zło, czyli wszystkie te numer, które znajdujemy w każdej, ludowej opowieści o wieśniaku, co spotka diabła na rozstaju dróg. Bo tylko taki zestaw kojarzy się człowiekowi myślącemu z absolutem. Jakieś inne dodatki tylko psują to wrażenie.

Porzućmy te jałowe zajęcia, albowiem oszukany, wierzy przede wszystkim oszustowi. Liczy bowiem na to, że ten, chcąc oszukiwać dalej i pozyskiwać nowe ofiary, wzmocni jego pozycję.

Zajmijmy się innymi kwestiami. Oto gdzieś na fejsie można znaleźć obrazek przedstawiający rozpędzony pociąg. Obrazek ten jest podpisany słowami – polski film wojenny. No i jak na niego popatrzmy, widzimy, że wszystko zapowiada się dobrze, pociąg pędzi, jest dynamika i akcja, coś się na pewno wydarzy. Na kolejnym obrazku, który jest dopełnieniem pierwszego, widzimy przejazd kolejowy i wjeżdżający nań autobus, który zagradza drogę temu rozpędzonemu pociągowi. I na tym autobusie umieszczone są słowa – wątek miłosny.

Ludzie, sami z siebie, kolportują te szydercze treści, albowiem wszyscy rozumieją co jest nie tak z polskimi filmami. Są one fałszywe do samego dna. Poprzez te upiorne wątki miłosne, z którymi żaden reżyser nie jest sobie w stanie poradzić. Ma wewnętrzny przymus umieszczania takich wątków, choćby rozwalały one narrację. I nie ma doprawdy znaczenia czy czyni to przez wrodzoną głupotę, brak pomysłów, czy dlatego, że musi obsadzić kochankę w roli pierwszej naiwnej. Demaskuje go to całkiem i czyni jego pracę nieważną w oczach widzów. No, ale w Polsce reżyserzy mają w dupie widzów. Bo to nie oni załatwiają dystrybucję, nie oni piszą recenzje, nie oni dzielą pieniądze na filmy. A jak to już po wielokroć ustaliliśmy, twórczość w Polsce, to dystrybucja pieniędzy, a nie towarów, rozumianych jako skończone i ciekawe dzieła. I tak samo, jak w przypadku Twardocha i jego wielbicieli, mamy tu pewną podmianę – człowiek pobierający dotacje od rządu na film wojenny, musi wykazać się skutecznością. Czyli musi wskazać, że film ten podoba się widzom. Do tego właśnie służą owe wątki miłosne, bo żaden urzędnik oceniający taki film na nic innego nie będzie patrzył. Żywi on bowiem taką samą pogardę dla widza, jak reżyser i producent. Jest jeszcze lepiej – taki gówniany film, może być sprzedany bratnim dystrybutorom z UE lub telewizjom krajów NATO i puszczany tam będzie w porze przeznaczonej na tele zakupy Mango. W takiej sytuacji widz traci wszelką podmiotowość wobec ludzi zajmujących się dystrybucją pieniędzy na filmy. I należy tylko czekać, aż reżyserzy zaczną obsadzać w nich, nie aktorów z zaprzyjaźnionych kółek wzajemnej adoracji, ale po prostu krewnych. Bo cóż to w końcu jest za problem? I tak nikt nie kontroluje jakości.

Niebawem wejdzie na ekrany film „Monte Cassino”. Nawet nie chcę myśleć o czym on będzie, ale już widać w zajawce ten autobus z napisem „wątek miłosny”. Można więc założyć spokojnie, że nadchodzi kolejna katastrofa. Jakby tego było mało, do kin wchodzi też film „Kos” opowiadający o Tadeuszu Kościuszce, który, razem z Murzynem, zwalcza w Polsce niewolnictwo i uwalnia feministki z rąk zatabaczonych szlachciurów – ich mężów. To są rzeczy, które – w czasach gdy byłem studentem – były niemożliwe do pomyślenia. Gdyby ktoś to opisał w charakterze żartu, wzruszono by ramionami, tak absurdalna jest tak historia. No, ale mamy rok 2024, film „Kos” jest już czymś nagrodzony i kręgi dystrybuujące pieniądze pomiędzy sobą wyją z zachwytu. Nic na to nie poradzimy, albowiem jesteśmy zbędnym dodatkiem do tego zestawu. Możemy się rozejść, przestać patrzeć w ich stronę, a oni dalej będą kręcić filmy wojenne z wątkami miłosnymi.

To nie wszystko jednak. Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z banków umieścił na swoich kartach płatniczych nowy wzór. Jest to zapaćkana zaciekami ściana pracowni pewnego artysty. Ten artysta jego kolegą Sasnala. Na tej ścianie wieszał obrazy i coś tam chlapał farbą, potem obrazy zdjął a chlapnięcia pozostały. Poprzez system dystrybucji pieniędzy, nie mówcie, że nie, w końcu chodzi o bank, znalazły się one na kartach płatniczych. Uwiarygodniła je najsławniejsza historyczka sztuczki w Polsce, prof. Maria Poprzęcka. Nie chce mi się nawet przytaczać tutaj tych bzdur, które wyprodukowała ta nieszczęsna kobieta pod wpływem honorarium. Ciekawe jest co innego. Oto, żeby w Polsce sprzedać zaciek na ścianie potrzeba instytucji bankowej, patentowanego profesora, artysty sławnego na całym świecie, takiego jak Sasnal, w końcu tego jego kolegi, którego nazwiska zapomniałem. Czyli trzeba uruchomić cały aparat, tylko po to, by dokonać szeregu transferów gotówki. Nikt przecież poza tymi, którzy wzięli pieniądze, nie wierzy w te zacieki, ani nawet nie zwraca na nie uwagi, kiedy płaci kartą. Chodzi o to, jak zawsze, żeby stworzyć wspólnotę ludzi myślących. A nie dość, że myślących, to jeszcze czujących. Dziś z rana, na twitterze, jakiś biedak umieścił nagranie różnych rzekomych artystów, którzy coś tam wykonywali, jakieś nieśmieszne rzeczy. Potem zaś napisał, że to skandal, bo sztuka kiedyś była prawdziwa, a piękno było pięknem. Nigdy tak nie było. Ten człowiek też chce się zapisać do wspólnoty ludzi myślących, tylko że takiej nie ma. Sztuka to zlecenie, budżet i wykonanie, a także odbiór i kontrola. Jeśli coś jest niezgodne ze zleceniem, nie ma pieniędzy. No chyba, że celem jest transfer gotówki, wtedy można wszystko. I tak jest dzisiaj, albowiem nie ma już mecenasów. Nie są potrzebni, chodzi przecież tylko o to, by dać jakiś rzucik na karcie debetowej. To może być cokolwiek. Mogłoby być raczej, gdyby nie hierarchie akademickie i różne wspólnoty myślące. Te bowiem selekcjonują wzory i za to są opłacane. Za chwilę żaden artysta nie będzie już potrzebny, wystarczy krytyk. Twórca i mecenas to już żenująca przeszłość, dziś wystarczy krytyk i system przelewający pieniądze na konto. No i decyzja bezimiennego zarządu, której nikt nie kwestionuje, bo niby z jakich pozycji?

I popatrzcie jak świetnie na tle tych wydarzeń wygląda taki oszust jak Jan Saudek z Pragi. To jest człowiek o kryształowych intencjach. Wprowadził się kiedyś do starej piwnicy, gdzie był grzyb na ścianie. Ściągał tam różne dziewczyny, grube i chude i robił im zdjęcia na tle tego grzyba i łuszczącej się farby. Raz sprowadził pewną Amerykankę i ona od niego te zdjęcia kupiła za jakieś parę setek zielonych. No i się zaczęło. Co by nie mówić, człowiek ten zaczynając od zera, zawalczył na rynku i wygrał. No i całą pulę zgarnął sam. Nie potrzebował sponsora, czarnoksiężnika z praskiego instytutu historii sztuki, który go uwiarygodni, nie potrzebował nikogo poza klientem, który patrząc na zaciek i gołą babę stojącą na jego tle, wyciągał portfel z kieszeni i płacił za odbitkę. Było jeszcze lepiej, okazało się, że to ci wszyscy, którzy są odpowiednikami opisanej tu hierarchii czynnej w Polsce, potrzebują Saudka. I takich wzorów się trzymajmy.

Wymyśliłem wczoraj, na bazie tego co firmuje dziś pani prof. Maria Poprzęcka, definicję historii sztuki. Otóż historia sztuki, to orzekanie o ilorazie inteligencji na podstawie wyglądu drugorzędowych cech płciowych.

I tym optymistycznym akcentem kończę, a wszystkim czytelnikom życzę miłego dnia.

sty 262024
 

Przejęcie władzy wiąże się z przekazaniem ludziom poczucia wybraństwa i wyjątkowości. Wiąże się też z wykreowaniem koncepcji tłumaczącej jeśli nie wszystkie, to większość istotnych dla populacji zjawisk. Stąd taka ilość filozofów w starożytnych Atenach. Łatwiej poszerzać wpływy poprzez koncepcje polityczne kreowane myślą i słowami mistrzów, niż trzymać nad granicą wiecznie głodną, gotową do walki i popadającą w okresowe niesubordynację falangę. No, a przede wszystkim jest to tańsze.

Władza musi otworzyć poddanym pewne perspektywy, w różnych bardzo wymiarach, licząc się z tym, że poddani dzielą się na grupki i kupki, a każda ma jakieś swoje plany i programy, albo chociaż tylko lęki. Nie da się zaspokoić wszystkich, ale trzeba wskazać jak będzie przebiegała droga do tego zaspokojenia potrzeb. I PiS miał dobre hasło – solidarna Polska. Hasło to opierało się na idei Solidarności, której, niestety, żywym symbolem jest ciągle Wałęsa, a martwym, a więc nie nadającym się do wykorzystania, Anna Walentynowicz. Solidarna Polska była świetną ideą, ale poza jej zasięgiem pozostawiono grupę, która jest wewnętrznie najbardziej solidarna i jeszcze do tego ma za zadanie wskazywać na to, jak powinien zachować się człowiek solidarny z innymi – nauczycieli. Koncepcja solidarnej Polski wyszła trochę za bardzo do przodu, a Broniarz został tam gdzie był i nadal tam jest. Umysły i serca nauczycieli były poza zasięgiem pisowskiej propagandy. Podobnie jak umysły i serca większości aparatu urzędniczego i mundurowego. Ludzie ci bowiem byli i są nadal świadomi, że bez nich państwo nie działa i żadne kokieterie się ich nie imają. Mogą spokojnie głosować według swoich szajb i dysfunkcji. Te zaś wskazują prezesa jako największe zagrożenie. Jarosław Kaczyński bowiem nie wykonuje żadnej czynności, do której sfery urzędniczo-policyjno-wojskowe aspirują. Nie ma konta w banku, nie ma samochodu, nie jeździ na wakacje za granicę, nie nurkuje, nie realizuje się w wymiarze indywidualnym jednym słowem. Za to zachęca do jakichś zbiorowych wysiłków i wymyślił tę solidarną Polskę. No, ale z kim wskazywane tu grupy miałby się solidaryzować? Nie bardzo wiadomo. Przecież nie z tymi, którzy, jak prezes, nie realizują swoich indywidualnych potrzeb.

Co innego Tusk, on jest znany wyłącznie z tego, że wyraża siebie jako indywidualność. Gra w piłkę, malował kominy, bił żonę, rzucał obiadem w ścianę, słowem robił to wszystko, co znajduje się w standardowym pakiecie zachowań przeciętnego przedstawiciela polskiej klasy urzędniczej. I to się podoba, a także jest zrozumiałe.

Z PiS jest inaczej, partia wskazuje drogę ku narodowej i społecznej solidarności, po czym, widząc jak reaguje aparat, a reaguje negatywnie, rzuca hasło – będzie jak dawniej. Tego się nie da połączyć, a już na pewno nie da się tego połączyć w umysłach ludzi młodych, bo dla nich nie ma żadnego – jak dawniej. Poza tym cóż to może oznaczać? Ktoś wczoraj przypomniał słowa prezesa, że Edward Gierek był dobrym gospodarzem. Takich lapsusów było więcej. Gierek nie był dobrym gospodarzem, był frajerem, którego wszyscy wykorzystywali, bo byli świadomi, że ma dostęp do taniego węgla.

Nie możemy tu, z przyczyn oczywistych, dociekać co rozumie, a czego nie rozumie prezes. Z tego co jest dostępne naszemu umysłowi i zmysłom, widać, że postulat „żeby było jak dawniej” dotyczy progenitury partyjnego i resortowego aparatu. Jednocześnie ten aparat musi być wskazany jako czyste zło, poprzez badania historyczne i publicystykę. Na tym bowiem zasadza się idea naszego państwa – PRL był niechlubną przerwą w dziejach ojczyzny, czasem kiedy rządzili zdrajcy. Tak jest albowiem rok 1989 jest dla nas cezurą, wtedy się, po raz kolejny wyzwoliliśmy. No, ale symbolem tego wyzwolenia pozostaje wciąż Wałęsa. Jeśli nie rozplączemy lub nie przetniemy tych węzłów, będzie po nas. Wczoraj tamci, najspokojniej w świecie, przeszli do ofensywy usuwając z budynku publicznego znak Polski walczącej i tablicę poświęconą żołnierzom wyklętym. Musimy się na coś zdecydować – albo oddajemy cześć ludziom, którzy przeprowadzili operację „Cezary”, takim jak ten pan https://pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Czaplicki, albo jego ofiarom.

Na razie bowiem widzimy, że to co się odbywa przed naszymi oczami ma wymiar dobrze znanego zaklęcia – Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. I nawet jeśli nasi machną ręką i powiedzą – dobrze, zapomnijmy, uczciliśmy pomordowanych, zaczynajmy od nowa – tamci nie zapomną i ze wszystkich sił dążyć będą do odwrócenia całej sytuacji, czyli do powrotu realiów Polski bierutowskiej. Co już dobrze widzimy, bo to co dzieje się w wymiarze sprawiedliwości, jest dokładnym powtórzeniem schematów z tamtego czasu. Mamy sprawiedliwość burżuazyjną czyli pisowską, firmowaną przez prezesa, który upiera się przy literze prawa (nie ważne czy tak jest w rzeczywistości) i sprawiedliwość ludową, która jest znacznie bardziej życiowa i elastyczna. To znaczy skazuje każdego, kto się nie podoba tłumowi wołającemu je….ać PiS. Podział ten dokonał się za sprawą ministra Bodnara i nie da się go już zniwelować. No chyba, że za pomocą procedury ponownych wyborów, i przywrócenia ważności konstytucji, jak to postulował prezes. Tyle, że tamci mają w dupie konstytucję, bo służy im ona, jak dobro ludu komunistom, do zawładnięcia krajem. Cel ten osiągną poprzez kokietowanie i dopieszczanie aparatu urzędniczo-policyjno-wojskowego. Ten bowiem chce, żeby było „jak dawniej” to znaczy, żeby były wakacje na Ibizie i inne szykany, i żeby nikt nie tłumaczył im, że mają się solidaryzować z jakimś plebsem. Od Solidarności jest Wałęsa – symbol. Tamci zawłaszczyli wszystkie istotne symbole i postawy godne naśladowania. PiS zaś wysyła na ulicę Bąkiewicza, który w wyborach został potraktowany bardzo źle i on maluje na murze symbol, który właśnie został z gmachu publicznego usunięty – Polskę walczącą. Znak ten nie ma już takiego znaczenia jak dawniej, ale nikt tego nie zauważył. Oni nam go ze spokojem oddadzą. Mają bowiem gwarancję, że tak jak inne, istotne rzeczy, w rękach pisowskich propagandystów zamieni się on w plewy. Nie wiem czy to jest dość dobrze widoczne, ale tamci dewastują właśnie, tak przez prezesa hołubione i wielbione prawo, a także sprawiedliwość. I idzie im to z nadzwyczajną łatwością. Ich działania pozostają właściwie bez odpowiedzi. Mam więc pytanie – jak doszło do dewastacji umysłów i serc ludzi zajmujących się prawem, że takie rzeczy są możliwe? Odpowiedź jest złożona, ale spróbujmy jej udzielić. Komuniści w roku 1945 przejęli cały kraj i całą władzę, wychowali wszystkie powojenne pokolenia, nawet tych ludzi, którzy znajdowali się pod przemożnym wpływem Kościoła. Wykreowali też prawo, które nie da się wygumkować. Można by je było zmienić tworząc struktury i stowarzyszenia o charakterze religijnym, które odzyskiwałyby, w majestacie tego prawa, przy zachowaniu wszystkich pozorów, kraj, kawałek, po kawałku. Tak, jak to wczoraj postulował K-Bedryczko. No, ale do tego potrzebna jest, prócz pracy, zaangażowania, lojalności wewnętrznej, odsunięcia myśli o karierze w strukturze aparatu urzędniczo-policyjno-wojskowego, także jakaś sieć odniesień. Mam na myśli tylekroć tu przywoływany kontent treści, czyli prawdę, która znajdzie się w sercach i umysłach usuwając stamtąd kłamstwa i przeinaczenia. No i musi takiej działalności przyświecać jakaś idea. Najlepiej idea solidarności. No, ale jej symbolem – żywym – jest Wałęsa. Martwym zaś, a przez to nie nadającym się do wykorzystania tu i teraz – Anna Walentynowicz. Bez kontentu, mając samych tylko ludzi, powiązania, ekonomiczne sukcesy i wpływy nieformalne, a nawet i formalne, zawsze będziemy tylko gangiem do zwalczania. Komuniści wygrali, bo ukradli symbole i naprodukowali wokół nich tyle treści, że ludzie karmią się nią do dziś. W TVP za PiS puszczali pancernych, Klossa i Hubala. Bo nic innego nie dało się wyprodukować. Tamci zaś są bliscy założenia jakiegoś zakonu rycerskiego pod wezwaniem Judasza Iskarioty. I wierzcie mi, że masę osób by się do tej organizacji zapisało.

Żołnierze wyklęci i cała przedwojenna Polska, do której, w sposób nieszczery moim zdaniem, odwołuje się PiS poniosła klęskę nie tylko przez brak gwarancji zagranicznych i osamotnienie, a także okoliczności geopolityczne. Również przez to, że poza karabinem w ręku i granatem, ludzie ci nie mieli nic więcej. Tamci zaś oferowali spokój, prawo i sprawiedliwość. Ilość zaś konfidentów, którzy otaczali dowódców oddanych sprawie, przerosła w pewnym momencie liczbę tych, którzy ich popierali. Lud zaś, jeśli nie uwierzył w obietnice, został sterroryzowany. Dziś zaś wracamy sobie, dryfując na razie, lekko tylko popychani, w stronę tamtych czasów… Póki co niewielu to dostrzega.

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi zebrać pieniądze na lokal dla Saszy i Ani. Już mamy całą kwotę i nic nie zbieramy. Proszę już nie wpłacać pieniędzy na zrzutkę.

sty 252024
 

Nie wiem w jaki sposób pan Owsiak będzie sprzedawał brukowy kamień z poznańskiego rynku, ale może skorzystać ze wskazanego w tytule, dawno opatentowanego sposobu. Wszyscy szydzą z gadżetów jakie wielcy tego świata, czy też za takowych się uważający, chcą wystawić na aukcji WOŚP, ale nikt z nich się tym nie przejmuje. Jest to więc, o czym dyskutowaliśmy tu wiele razy, kolejny etap unieważniania kompromitacji. Ludzie szydzą z tego, że Kołodziejczak pojechał na protest rolników, który jest wymierzony w niego przecież. Tam zaś rolnicy fotografowali się z nim, bo to jest wszak ich Michał, zawsze stający w obronie uciśnionych. Widząc to, doznajemy, ja przynajmniej, lekkiego oczopląsu. Nikt się jednak nie śmieje, chyba z tego powodu, że każdy rozumie upływ czasu. Był protest? Był. Był na nim ważny poseł, który sam stawiał blokady? Był. O co więc chodzi? Przedstawienie się odbyło, publiczność jest zadowolona, a z faktu, że żaden postulat strajkujących nie został spełniony nie należy wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Zaraz się okaże, że ta żywność z Ukrainy nie jest taka zła, a poza tym chłop zawsze miał za dobrze, niech więc nie fika za bardzo, bo może być naprawdę nieprzyjemnie. Nie wiem, jak wy, ale ja jestem sobie w stanie dość łatwo wyobrazić, jak ludzie mający nas chronić: policjanci, urzędnicy, zamieniają się w strukturę okupacyjną i z uśmiechami na ustach, takimi samymi jak Kołodziejczak miał na blokadzie, zaczynają wybierać sobie co lepsze samochody stojące na miejskich parkingach. Że co? Że niemożliwe? Aha…Poczekajcie…

Ponoć od 2030 wszyscy mamy być zeroemisyjni. Nie tak dawno kupiłem dwa piece gazowe, na ekologiczne paliwo, które niczego nie zanieczyszcza. Okazuje się, że to błąd, albowiem potrzebna będzie pompa ciepła, działająca na prąd. Myślę, że jeśli oni traktują to serio, to w roku 2030 wybuchnie rewolucja i wszyscy znowu zaczniemy palić czym popadnie, albowiem sieci przesyłowe nie wytrzymają takiego obciążenia. Ta, która jest pod Warszawą, na pewno nie wytrzyma. Prąd wyłączają mi w zimie średnio dwa razy na miesiąc i nikt już się tym nawet nie przejmuje.

Strajk rolników został sprowadzony do roli dekoracji teatralnych, na których lansuje się Kołodziejczak, ale mamy inny protest. Rozpoczął się on w Ustrzykach, gdzie zebrali się pracownicy tak zwanych ZUL-i czyli zakładów usług leśnych. W związku z działaniami ekologów, a także urzędników ludzie ci zostaną pozbawieni pracy. Zdążyliśmy się już odzwyczaić od takich sytuacji, kiedy to kogoś w Polsce pozbawia się pracy decyzją urzędników jakiegoś resortu. Ponoć mają też zlikwidować czterdzieści nadleśnictw. Leśników to mi akurat nie żal, bo jawnie i otwarcie poprzewracało im się w dupach. Może jak pójdą na rynek poszukać jakiegoś zajęcia to otrzeźwieją. Protest pracowników i właścicieli Zakładów Usług Leśnych w zasadzie pozostaje niezauważony. Bo i na kim tu się lansować? Na ludziach, co wycinają drzewa? A gdzie tu jakaś atrakcja? Każdy wie przecież, że drzew nie można wycinać, bo mają duszę i pięknie szumią na wietrze. Ten co je wycina to prawie zbrodniarz. Gorszy od niego jest tylko zwolennik aborcji…a nie, przepraszam…zwolennik aborcji jest lepszy, bo właśnie dziś będą głosować nad dostępnością tabletki „dzień po” dla nieletnich. Marszałek senior Sawicki już zapowiedział, że nie przejdą – no pasaran! Jakoś jednak jestem dziwnie spokojny, że przejdą i nikt nawet nie mrugnie. Całe konserwatywne PSL zagłosuje za tym projektem, albowiem najważniejszą rzeczą jest utrzymanie się przy władzy i nie ma takiej ceny, której nie byłoby warto zapłacić za władzę. W związku z tym logika, zasady, wszelkie przesądy, a nawet absurdy pójdą do lamusa. Jakby tego było mało odwrócone zostaną jeszcze wszelkie znaczenia. I tak już pan mecenas Giertych ogłosił, że PiS nie da się odspawać od intratnych stanowisk. A zrobił to z bardzo poważną miną. Żadne nawoływania do opamiętania się nic nie pomogą. Wszystkie chwyty bowiem są dozwolone. To zaś wymusza na nas pewne zachowania. Nie chcę, żeby ktokolwiek szydził tu z posłów Kamińskiego i Wąsika, obojętnie, co byśmy sobie na ich temat nie myśleli. Oni nie odwrócą znaczenia pojęć podstawowych, a tamci zrobią to z całą pewnością. Niewolę nazwą wolnością, a ignorancję siłą, Jurek Owsiak zaś będzie licytował cegły na swojej aukcji. I niech ktoś spróbuje nie kupić. A jak już kupi, może się okazać, że nie dostanie tej cegły wcale, bo dla dobra dzieciaków trzeba ją będzie zlicytować kilka razy.

Wieś i las zostały przez nową władzę wykiwane jako pierwsze, no i jeszcze nauczyciele, najwierniejsi pretorianie systemu Tuska, zachowujący się zawsze jak bita żona alkoholika, która ufa, że on się jednak zmieni, bo przecież na trzeźwo jest taki uroczy. Nie wiem co musi się stać, żeby ci ludzie oprzytomnieli. Może gwałtowny napływ muzułmańskich uczniów do każdej z klas przywróci im przytomność. Choć szczerze w to wątpię.

Widzimy, że nasza władza się spieszy, a czyni to dlatego iż rokowania i sondaże wyborcze, te dotyczące wyborów do PE, wyglądają marnie dla lewicy. Trzeba więc rozwalić Polskę zanim lewica odejdzie w niesławie, żeby wszyscy mogli się pożywić tymi kawałkami co po niej zostaną. Nie można do tego dopuścić, dlatego właśnie postawy posłów Kamińskiego i Wąsika są poza krytyką, szczególnie, że szykany jakim ich poddawano okazały się autentyczne. Niech więc – powtórzę – nikt z tego lekkomyślnie nie szydzi, bo nie wiadomo czy sam nie znajdzie się w nieogrzewanej celi, na przykład w kwietniu. To wystarczy, żeby dostać zapalenia płuc, szczególnie jak się nie ma żony, która dostarczy w tajemnicy przed dyrekcją więzienia jakiś sweter do celi.

Tamci nie żartują, a możemy mieć tego pewność, jeśli sobie uzmysłowimy, że ludzie ci są pozbawieni nie tylko zasad, ale także jakiegokolwiek wykształcenia. Jak bowiem nazwać sytuację minister edukacji, która w wieku 31 lat zrobiła licencjat na uczelni, gdzie rektorem był jej ojciec. To znaczy, że ona może mieć wykształcenie średnie niepełne, bo trzeba by się jeszcze za świadectwem maturalnym rozejrzeć. Nie takie sztuki się w Polszcze naszej udawały.

Mazurek w swoim programie, przepytuje coraz to większych wariatów, którzy nie zdradzają oznak jakiekolwiek rozeznania w świecie, choć mają ponoć jakieś tytuły i piastują funkcje publiczne. Kiedy zwraca im się uwagę, że młodzież nie może kupić red bulla, a będzie mogła kupić tabletkę wczesnoporonną zaczynają domagać się poszanowania praw człowieka. I to jest nawet zabawne, bo kiedy to słyszę, od razu mam przed oczami takiego, jednego z drugim, jak mu tę sondę przez nos do żołądka wpychają, a on woła – prawa człowieka, prawa człowieka!!! A to przecież tylko sonda, nic wielkiego, w dodatku wpychana po to, by człowiekowi pomóc, by utrzymać go przy życiu. A co będzie jak przyjdzie do wieszania na belce za nogi, albo zwyczajnej chłosty? Obłęd narasta, nie dajmy się więc wkręcać.

 

Jeszcze trochę nam brakuje do pełnej kwoty na mieszkanie Saszy i Ani, jeśli ktoś chce i może pomóc, będę wdzięczny

https://zrzutka.pl/shxp6c?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

sty 242024
 

Przez trzy dekady, z przerwą na osiem lat rządów PiS, które też przecież nie były idealne, Polacy wychowywani byli w pogardzie dla własnego życia. Przy jednoczesnym przekonaniu, że to życie – nędzne i parszywe – jest udziałem kogoś innego. Żyliśmy więc w schizofrenii, ale nie zauważaliśmy tego. Aż do ostatnich wyborów, kiedy to ujawnili się przed naszymi oczami ci, którzy naprawdę są przekonani, że nasze życie jest mierzwą i barachłem. Mam na myśli osoby, które na aukcję Owsiaka wystawiają kamienie brukowe, barierki, jakieś stare śmieci, papierki po lodach zjedzonych przez ich dzieci i podobne rzeczy, za które tak zwani „zwykli ludzie” mają płacić prawdziwym pieniądzem. Dlaczego? Bo rzeczy te pochodzą z lepszego świata. Ten zaś do którego trafiają jest nędzny, śmierdzący i nie ma żadnej wartości. To, jak powiadam, jest finał, ale poprzedziło go 30 lat pracy wychowawczej, która z jednej strony wprasowała ludziom w mózgi pogardę dla bliźnich, z drugiej zaś osadziła ich w pogardzie dla samych siebie. Oduczyliśmy się, a wręcz nawet tego nie chcemy, by nasze życie traktowane było jako coś co ma wartość samą w sobie. Dobrze to widać w produkcjach filmowych i telewizyjnych, które tworzone są przez ludzi zaburzonych, przypadki kliniczne, albo przez złośliwych chamów. To samo jest z widowiskami estradowymi, ograniczającymi się w Polsce do występów kabaretowych, szydzących właściwie wyłącznie z ludzi, siedzących na widowni. No i oczywiście z polityków PiS, także tych już nieżyjących.

Teraz kilka historii ilustrujących stan powyższy i próby wyzwolenia się z niego. Przywołałem tu wczoraj Roalda Dahla i jego prozę, która jest lekka, ciekawa, przyjemna i łatwa do naśladowania. Niemożliwa jednak do dystrybucji w Polsce, gdyby spróbował ją naśladować autor miejscowy. Ludzie w niej opisani są zbyt zwyczajni, albo też momentami zbyt przejaskrawieni, żeby ktokolwiek mógł ich tu zaakceptować.

Kiedyś kolega zapytał mnie, dlaczego ja piszę książki historyczne, których on nie znosi, a nie jakieś książki o wrażliwych ludziach. Nie pamiętam, co mu odpowiedziałem, ale w wiem jedno – nikt by nie dystrybuował takich książek, nie promował ich i nie zachwycał się nimi, albowiem rynek treści w Polsce służy do dystrybucji propagandy i dołowania osobistego czytelników. Służy także do utwierdzania ich w pogardzie dla własnego życia. Politycy zaś są zainteresowani wyłącznie tym, żeby nikt niczego nie zmieniał w komunikacji, albowiem formaty, którymi dysponują mogą działać tylko w takich okolicznościach jakie mamy. Czyli na krojonych grubo, na dwa palce, emocjach, konwencjach półpornograficznych i para-westernowych, kokieterii wyrażanej poprzez strój, modulację głosu u mimikę. Jeśli porównamy to z prozą Roalda Dahla zobaczymy coś dziwnego, zobaczmy mianowicie jego bohaterów, przechadzających się po bantustanie i patrzących w zadziwieniu na plemiennych przywódców, którzy usiłują ich naśladować. I do tego wielce zmartwionych tym czy świat ich zrozumie. No więc jest tak – świat ma dupie polskich milionerów, ich kochanki, samochody, plany na przyszłość i życie wewnętrzne. To nikogo nie obchodzi, choć oni sami łudzą się, że jest inaczej. Myśmy się przyzwyczaili do tego, że świat ma w dupie polską politykę i lubimy się tym dręczyć. Tymczasem to nie ma żadnego znaczenia. Podobnie jak znaczenia nie mają przygody Leszka Czarneckiego w sądach, ani ukrywanie się Romana Giertycha. Bo jak się bliżej im przyjrzycie, łatwo zauważycie, że oni próbują naśladować was, ludzi, którymi pogardzają. To jest kolejna odsłona schizofrenii, w której żyjemy. Nie mają wyjścia, albowiem dla środowisk, do których aspirują są brudnymi małpami mówiącymi złym akceptem i nie potrafiącymi opowiedzieć jednego śmiesznego żartu. Cały czas więc będą próbowali zająć tu dogodną pozycję i udawać, że nie ma tej schizofrenii, wylewającej się wszędzie. To znaczy, będą udawać „zwykłych ludzi” demonstrując jednocześnie pogardę dla nich. Jedynym ratunkiem dla ich nieszczęsnych mózgów i robaczywych serc jest zdegradowanie takich, jak my. I próbowali tego dokonać za pomocą reinterpretacji prawa. To jest etap ostateczny, bo wcześniej próbowali to czynić za pomocą widowisk. Różnych, także takich, gdzie zimne skurwysyny bez sumienia przedstawiane są jako wrażliwi ojcowie rodzin i osoby godne nie tylko szacunku, ale także szczerej miłości. To jest właśnie cywilizacja Buszmenów.

Czasem, ci co straszą falą migracji, pokazują jednego czy drugiego, obdartego migranta, który pewnym bardzo głosem oznajmia, że za chwilę to on i jego kumple będą tu rządzić. I skończą się wszelkie subtelności i inne duperele, trzeba będzie zginać kark, płacić haracze i oddawać córki na pierwszą noc poślubną, bo na tym polega prawdziwa władza i poddaństwo. Zwrócę tylko uwagę, że z identyczną sytuacją mieliśmy do czynienia przez całą komunę i tak zwaną III RP, tyle, że nikt przypadków skrajnej patologii poddańczej nie pokazywał w TV, a do tych mniej wyrazistych wszyscy się przyzwyczaili.

Wczoraj, zanim jeszcze Kamiński i Wąsik wyszli na wolność, syn ministra Kamińskiego napisał, że ojciec jest w szpitalu, a lekarz podjął decyzję o tym, by wprowadzić mu sondę z pokarmem do żołądka przez nos. Nie kroplówkę, ale sondę przez nos. Wszystko przez to, że nie podobały mu się poglądy Kamińskiego. I co? Ktoś się dziwi temu co mówią czarni migranci przybywający na naszą planetę? Ten lekarz żyje tu od urodzenia, jego ojciec też był pewnie lekarzem. Przyjmował tysiączne hołdy i wyrazy uniżonego poddaństwa i nie raz myślał, że mógłby napisać książkę o tym, jak żyją prawdziwi, myślący, wrażliwi i zasługujący na szacunek ludzie. No, ale nie miał czasu.

To co się wczoraj wylało w mediach rządowych w związku z uwolnieniem obydwu posłów, przechodziło ludzkie pojęcie, nawet to buszmeńskie. Dziennikarze TVN zastanawiali się czy głodówka jest legalna, czy można zaskarżyć obydwu o jej podjęcie i zasądzić im jakąś karę. A ktoś się dziwi, że przyjadą tu dzicy ludzie z Afryki? Gdyby Roald Dahl żył i pomieszkał dziś w Polsce napisałby cały tom opowiadań, po których już byśmy się nie podnieśli, a Płuska, ten co naśladował papieża, wystąpiłby w mundurze i zażądał kary śmierci dla zdrajców szkalujących ojczyznę. Żyjemy wszak od wielu dziesiątków lat z dzikimi plemionami, poprzebieranymi za urzędników, wojsko i policję, a boimy się jakichś tam migrantów? Nie żartujmy. Mamy prawników, którzy w obronie swoich nędznych przywilejów gotowi są zdewastować cały kraj. Bez świadomości, że będą pierwszymi ofiarami tej dewastacji. Mamy policję, która działa bez zrozumienia istoty swojej misji. I nie potrafimy nawet o tym opowiedzieć. To jest groza. Bo nawet jeśli przychodzi moment, w którym dałoby się wyprodukować coś, co rozbawiłoby ludzi do łez, pokazałoby ich trudne, ale autentyczne wybory, wrażliwość i dramat, to w rolach głównych w takim serialu muszą być obsadzeni ci sami ludzie, którzy w mediach domagają się rozliczać więźniów z głodówki. No i aktorzy tacy jak Szyc, Adamczyk i Karolak, którzy chcą także uchodzić za „zwykłych ludzi”, ale tylko momentami.

Ciśnienie jakie wywołuje tak konstrukcja, anachroniczna i trzeszcząca na spojeniach ma następujące efekty. Zamiast środowiskowych pisarzy, reżyserów z małych i większych miast, którzy pokazują coś poprzez swoją wrażliwość, mamy coś odwrotnego zgoła. Oto wzbogaceni lekko mieszkańcy małych miast powiatowych, kupują harleye, gitary i nie mając za grosz talentu, piszą piosenki o cyckach i pośladkach kierowniczki MDK, z którą złączyło ich uczucie silniejsze niż śmierć. Potem wykonują to publicznie, na wieczorkach, gdzie przychodzą głównie znudzone panie. Te z kolei zakładają na YT podcasty, gdzie opowiadają o swoich znakach zodiaku i dawniejszych wcieleniach, kiedy to przeżywały historie, przy których te wyśpiewywane przez łysiejącego szefa pizzerii w czarnej skórze, to bieda z nędzą w sam raz taka na 500+. Mężowie tych pań, w czasie kiedy one nagrywają swoje wystąpienia, zbierające masę lajków i generujące masę odsłon, zastanawiaj się, co się z tym światem porobiło? Dlaczego wszystko jest tak straszliwie nędzne i dokąd to właściwie zmierza? No i w pisują się na listy wyborcze PiS, żeby dokonać niezbędnych napraw w terenie. Żeby ich dokonać, muszą jednak wejść w koalicję z miejscowymi strukturami KO, do których czują nawet jakąś sympatię, w przeciwieństwie do kolegów z PiS, znienawidzonych za jakieś dawniejsze przygody, dziś już całkiem bez znaczenia. Ich dzieci, zaś myślą o tym, by robić karierę youtbera, ale niestety większość przestrzeni jest już zajęta przez zawodowców, którzy tłumaczą takim, jak oni dlaczego nic nie może się udać. Wszyscy ci ludzie domagają się atencji i traktowania serio. Inaczej niż Roald Dahl, który liczył przede wszystkim na to, że jego czytelnicy i widzowie filmów nakręconych na podstawie stworzonych przezeń opowiadań, zrozumieją zawartą w nich ironię, chroniącą wrażliwość autora i jednoczącą ich wszystkich. Takie rzeczy są u nas niemożliwe. Tak, jak niemożliwe były w XIX wieku, gdzieś nad Jeziorem Wiktorii, do którego przybywali podróżnicy, by obłaskawiać dzikich rządzących swoimi degradowanymi i całkowicie ogłupiałymi od pogańskich obrzędów ludami.

 

Jeśli ktoś chce wesprzeć moją zrzutkę na mieszkanie dla Saszy i Ani będę wdzięczny.

https://zrzutka.pl/shxp6c?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

sty 232024
 

Tak wczoraj określił Seba z Jaślisk naszego ministra wojny, po jego wystąpieniu publicznym, zakończonym oklaskami.

https://twitter.com/janek_W1/status/1749490662242734179

Ja zaś chciałem napisać dziś o tym, że wszyscy, łącznie z politykami PO, znajdujemy się w pewnej pułapce, w zasadzie bez wyjścia.

Obejrzałem sobie wczoraj antologię ekranizacji opowiadań Roalda Dahla, ulubionego pisarza Toyaha, o którego się tu wielokrotnie kłóciliśmy. Są to dość zabawne, krótkie filmy, wykonane w konwencji, która nie szarpie nerwów, ale zapewnia jakąś tam rozrywkę. To jest bowiem dla mnie, w moim wieku, najważniejsze, żeby widowisko nie drapało w gardle, nie wyciskało łez z oczu i nie powodowało wymiotów. Jak wiecie coraz trudniej o takie rzeczy. Kiedy się więc coś trafi człowiek chłonie to całym sobą.

Nasz problem polega na tym właśnie, że nie rozumiemy konwencji widowiska. Po wczorajszym dniu przekonałem się, że być może jedynym człowiekiem, który ją rozumie jest Radosław Sikorski, co oczywiście wróży naszym, jak najgorzej. No, ale wróćmy do Roalda Dahla. Był to brytyjski agent, czynny w USA, który – tak sądzę – dał się przewerbować. Inaczej jego sztuki, filmy i scenariusze nie byłby ekranizowane. Jego sława, w Polsce dość umiarkowana, ale jednak istniejąca, wynikała z zaangażowania agenturalnego, które trzeba było czymś przykryć. Czy ja mówię, że Dahl był słabym autorem? Nie, był autorem rozumiejącym konwencję, która świetnie nadaje się do powtarzania i kręcenia wciąż na nowo. Poza tym, jak miał by pełnić swoje służbowe misje nie będąc pisarzem? Dochodzimy do pierwszego istotnego zagadnienia, które już tu kiedyś było poruszone – każdy poważny pisarz jest agentem. To świetnie, albowiem ani ja, ani toyah nimi nie jesteśmy, a to oznacza, że pisarze z nas niepoważni i przez to mamy święty spokój. Możemy patrzeć jak inni się męczą udając pisarzy, a nie mając przy tym za grosz wyczucia konwencji, że o talencie nie wspomnę. Taki Kamysz-Baczyński na przykład…mianowany ministrem wojny, co nastąpiło po złamaniu wszystkich zasad konwencji wskazujących jak i kogo mianuje się na takie stanowisko. Kamysz Baczyński nie jest ministrem wojny, może nadałby się na asystenta prof. Wilczura w jeszcze nowszej ekranizacji filmu „Znachor”, ale to wszystko. W stratosferę to on nie wleci, nawet jak mu się coś wzmacniającego do ogona przyczepi. Ratuje się więc mieszaniem konwencji i uprawia melorecytację na tematy, których sam do końca nie rozumie. Gdyby rozumiał, zrobił z tego wystąpienia skecz, polegający na tym, że on udaje grę na saksofonie, po zakończeniu utworu recytuje wiersz o słoniu Trąbalskim, a na koniec zza kulis wychodzi prawdziwy saksofonista i zaczyna się koncert wirtuoza dla wybranej publiczności. Dlaczego wybranej? Słabość oklasków na to wskazuje. Tam siedzi jakaś wyselekcjonowana grupa. No, ale skoro klaszczą to znaczy, że im się podoba. To z kolei wskazuje, że na sali jest sama wierchuszka PSL, czyli o żadnym Trąbalskim saksofoniście Kamysz Baczyński nie mógł nawet pomyśleć. Bo oni także nie rozumieją konwencji.

Dlaczego ja uważam, że rozumie ją Sikorski? Pojechał do Waszyngtonu po instrukcje, a potem wrócił i zrobił coś, co z punktu widzenia polityki międzynarodowej jest całkowicie bez znaczenia – wycofał list intencyjny. Ten akt ma znaczenie tylko dla części Polaków, w dodatku tej, która przegrała wybory. Można więc z tym listem robić co się chce, a nikt nawet nie wzruszy ramionami.

Oczywiście, przez polski Internet przewaliła się fala oburzenia, która jest kolejnym dowodem na to iż nie rozumiemy konwencji. To zaś oznacza, że nie możemy się w sposób wiążący porozumieć z kimkolwiek z istotnych graczy politycznych. Mówimy do siebie, a w miarę jak tamci defasonują państwo nasze możliwości porozumiewania się z sojusznikami ciągle maleją. Ich zaś wzrastają, albowiem oni zaczynają rozumieć konwencję. Przynajmniej niektórzy z nich. Cała komunikacja po naszej stronie opiera się na fałszywej kokieterii, nieautentycznym tragizmie i zrzucaniu odpowiedzialności. Tymczasem Sikorski wziął odpowiedzialność na siebie, ponieważ, tak jak Roald Dahl, jest jakimś agentem. Nie wiadomo jakim, ale wie co mu wolno, a czego nie wolno. To fatalnie rokuje dla naszych, ale nie jest tak źle, jakby się mogło wydawać. Konwencji nie rozumie też minister kultury, który na rzucone mu w przelocie pytanie dziennikarza odpowiedział – żułem kości swoich wrogów – czy jakoś podobnie. Czyli popisał się znajomością literatury i filmów podróżniczo-awanturniczych. To nie jest właściwy format, ale widocznie otoczenie ministra kultury taki właśnie preferuje. Dziennikarz przytomny zapytałby – i co? W zęby nie powłaziło? Ale gdzie dziś znaleźć przytomnego dziennikarza? Nie ma takich, albowiem nasi prowadzą cały czas ostrzał z ciężkiej artylerii. Tamci łamią zasady, szydzą z nich w sposób akceptowany przez mocarstwa i w takich, którego nawet żulia pod blokiem nie łyknie, nasi zaś wystawiają wycięte z tektury sylwetki ciężkich krążowników i oczekują, że ktoś się tego przestraszy. Profesor prawa taki, profesor prawa śmaki, a potem jeszcze owaki, tłumaczą, że minister co żuł kości wrogów, złamał konstytucję. Tłum ziewa, już nawet nie klaszcze, jak na występach Kamysza-Małysza-Baczyńskiego. Bo każde kolejne wystąpienie są coraz słabsze. Tamci zaś, ośmieleni tą słabością zaczynają się zachowywać tak, jakby naprawdę chcieli żuć kości wrogów. Opowiadają jakieś okropne rzeczy o uwięzionych, straszą, naśladują propagandę komunistyczną, która przecież nigdzie nie była akceptowana. I cieszą się z tego jak dzieci. Choć w zasadzie należałoby powiedzieć – jak dzicy. Wystąpienie Kamysza Baczyńskiego zaś, świadczy o tym, że nie ucywilizują się nigdy. Bo chcieliby, żeby traktowano ich całkowicie serio. My też tego chcemy i to jest właśnie pułapka. Komunikujemy się w rejestrach niezrozumiałych dla nikogo i tylko wewnętrznie. Strasząc jeden drugiego inwazją, podziałem kraju, rewolucją, wkroczeniem Niemców, albowiem uważamy, że to podnosi nasze znaczenie i sprawia też, że inni będą nas traktować serio. Tak się nie stanie, albowiem komunikacja odbywa się gdzie indziej. I nie pomoże tu kolejny odcinek filmu Reset, choć może on poprawić notowania jego twórców. No, ale tylko na chwilę. Tak, jak to zwykle bywa z prowokacjami, służącymi podniesieniu popularności tego czy innego prowokatora. Taki Sekielski, na przykład, napisał list do prezydenta, co było i jest nadal, próbą postawienia się na równi z prezydentem. Ten mu nie odpowiedział, bardzo słusznie, bo dlaczego ktoś taki jak Sekielski miałby zasłużyć na uwagę prezydenta? List ten zauważyli jednak nasi, to znaczy ci z nich, którzy do tej pory, w zwracaniu na siebie uwagi, posługiwali się głównie okazyjną demonstracją. Nie rozumiejąc, że jest to demonstracja słabości. I tak głos w sprawie zabrał Samuel Pereira, a analogiczny list, tyle że do Sekielskiego napisał Dawid Wildstein, o którym już dążyliśmy zapomnieć. Po co? Żeby było bardziej bojowo, jak sądzę. Czy tak się stało? Nie, ale mamy przed oczami pewną hierarchię: najpierw jest prezydent, potem Sekielski, a na samym dole Periera z Wildsteinem.

Kluby Gazety Polskiej robią zaś specjalne mitingi, gdzie jakiś ważny i ponoć dobrze poinformowany pan mówi, że polskie służby zawarły deal z ruskimi. Ja bardzo przepraszam, ale takie postawienie kwestii wyklucza istnienie polskich służb. Być może bylibyśmy bliscy prawdy mówiąc: amerykańskie służby opłacane z kieszeni polskiego podatnika zawarły deal ze służbami udającymi moskiewskie, a opłacanymi przez nie wiadomo kogo? Nie wiem czy to prawda, ale polskie służby nie mogą dilować z ruskimi bo nie są już wtedy polskie. Taka formuła jest fałszywa i dęta, jej przydatność do komunikacji zaś mierzyć można w Kamaszach Baczyńskich, poetach wojny. Oceniam jej wartość na trzy i pół Kamasza. A wy? Jak ją oceniacie.

Przyjechał nawigator, miał być w środę, ale jest dzisiaj. Poświęcony jest Węgrom i bardzo się namęczyłem przy jego tworzeniu. Doceńcie to. Nie da się go umieścić na skali kamyszowo-kamaszowej, co też jest ważne. Jest to ostatni kwartalnik z zeszłego roku. Pierwszy noworoczny będzie w kwietniu. Niech więc to każdy dobrze zrozumie i nie zgłasza do mnie pretensji, że nie dostał go w ramach nowej prenumeraty.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-38-wegierski/

Jeśli ktoś zechce pomóc Saszy i Ani, będę wdzięczny

https://zrzutka.pl/shxp6c?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification