Obejrzałem wczoraj film pod takim tytułem. To jest dokument, w którym lekko, łatwo i przyjemnie ujawnia się mechanizmy działające na tak zwanym rynku sztuki. Z grubsza wygląda to tak, że najbardziej przechlapane mają ci, co potrafią malować naprawdę, albo ci co w ogóle coś potrafią i traktują to jeszcze serio. W ogóle wyłania się z tego filmu bardzo ciekawy schemat klasyfikacji twórców. Otóż są tacy, którzy nie potrafią malować, ale uważają się za geniuszy, wierzą w sztukę i oni idą w odstawkę, są tacy, którzy potrafią, ale wiedzą, że nie ma to sensu i ci robią pastisze, za które płaci się miliony dolarów, a na końcu są ci, których malarstwo bawi i oni chcą rzeczywiście tworzyć coś niezwykłego. Tych się ignoruje i traktuje jak tło, które jest konieczne do tego by można było pompować bańki spekulacyjne wokół dzieł artystów z pozostałych dwóch kategorii. W filmie tym pokazują kilku malarzy, z których najważniejszy jest Jeff Koons, mąż Cicioliny. Hochsztapler i hucpiarz, który rozumie, że cały ten rynek potrzebny jest bankom, jako zabezpieczenie ich różnych szemranych transakcji. W przedmiotach bezwartościowych zwanych sztuką upycha się koszta i pompuje się ceny, żeby stworzyć wrażenie wielkie dynamiki. W rzeczywistości jest to stagnacja pobudzana w określonych momentach działaniami promocyjnymi wokół jakichś nowych oszustów uważających się za malarzy lub wokół takich, którzy zostali zapomniani i żyją na uboczu. Nie mają wielkich potrzeb, więc można im dać jeszcze jedną szansę. I tak jest z człowiekiem nazwiskiem Poons, który miał swoje dobre dni w latach siedemdziesiątych, ale zestarzał się gdzieś na prowincji i teraz ledwo łazi. Pracuje w ten sposób, że paćka na płótnie jakieś plamki i potem to schnie przez wiele dni. I tak do wielu dekad. Z czego żyje? Nie podobna stwierdzić, pewnie utrzymują go wielkie domy aukcyjne, żeby wstawić jego dzieła do katalogów i sprzedać z ogromnym przebiciem, jak już umrze, albo zestarzeje się jeszcze bardziej i przekaże część obrazów jednej z poważnych instytucji, która będzie mogła je ubezpieczyć w innej poważnej instytucji.
Jest wśród tych artystów także pewna starsza pani, ruda, z wystającymi zębami, która mówi, że jeśli się jest starcem, można o coś powalczyć z tymi gnidami marchandami, nie mówi tak dokładnie, ale o to chodzi. Zaraz jednak dodaje, że jeśli jest się starą kobietą, człowiek nie ma żadnych szans. Ona maluje najlepiej. Robi takie akty, jakby były widoczne zza zaparowanej szyby kabiny prysznicowej. No i oczywiście nie podają nawet ceny tych obrazów, bo jest za mała. Koons, cwaniak i Poons, frajer, który gra w dodatku na gitarze różne rzewne kawałki, rządzą. Do tego jakaś pani z Nigerii, którą okradają na żywca, albowiem powinna się cieszyć już z samego faktu, że może coś malować w Los Angeles. Najważniejszym handlarzem jest jakiś żyd, który wyjechał z Niemiec w roku 1941, a teraz wydaje miliony na niepotrzebne rzeczy. Opowiada o tym ze swadą i cały czas się uśmiecha parskając śliną zza garnituru sztucznych zębów. W pewnym momencie jednak wyznaje wprost, że to wszystko jest bardzo poważne i te niby dzieła, te instalacje, to jedynie pretekst. Ciekawe, jak się wobec tego czują wszyscy historycy sztuki, podejrzewam, że żadna grupa zawodowa nie ma tak silnie rozwiniętego mechanizmu wyparcia, jak oni.
Istotne w tym obrazie było to, że rynek sztuki będzie istniał nadal i nadal będą na nim potrzebni znawcy, których zadaniem będzie tworzenie hagad i legend. Pewna pani, która zdaje się pełni w świecie sprzedawców tego badziewia najistotniejszą rolę, mówi tam znamienne bardzo słowa – jeśli coś z czym zestawiasz, to znaczy, że jesteś inteligentny. Popyt bowiem prawdziwy jest na te zestawienia. Jaki cudowny świat, pomyślałem sobie, słysząc te słowa. W Polsce, gdzie mamy jedynie odpryski tego życia, nie ma mowy o swobodnym zestawianiu jakichś jakości, a nawet fikcji wymyślanych na poczekaniu, albowiem pierwszym ruchem jaki wykonują miejscowi znawcy jest stworzenie gremium, od którego opinii nie ma odwołania, a następnie pilnowanie czy owe kolportowane tu, na miejscu opinie, zgadają się aby na pewno z tymi tworzonymi w Nowym Jorku. To jest oczywiście obłęd, ale taki los terytoriów peryferyjnych. Stąd nie ma najmniejszego powodu, by w ogóle zajmować się czymś takim jak sztuka współczesna.
Inna sprawa jest ważna. To mianowicie, czy interesy instytucji finansowych, banków, ubezpieczycieli, nie postanowią w pewnym momencie rozdąć do nieprawdopodobnych rozmiarów innych rynków związanych ze sztuką, na przykład rynku książki. Ktoś powie, że tak się dzieje od dawna, bo mamy przecież Harry Pottera. No nie, Harry, jest firmowym produktem korony, odnawialnym w każdym pokoleniu. W następnym też będzie jakiś Harry i też będzie się o nim dyskutować, a ludzie nie rozumiejący niczego będą mówić, że to jest taka afirmacja swobodnej wyobraźni. No tak, jeśli bowiem potrafisz zestawić jedno z drugim, to znaczy, że jesteś inteligentny, a na to jest zawsze największy popyt. Szkoda, że nie w Polsce, bo tu mamy, jak zawsze największy popyt na wysuszone, pardon, gówno, którym smarują swoje ciała szamani i szamanki nowych prądów. Popisujący się jeszcze tytułami profesorskimi.
Próby wykreowania naprawdę wielkich pisarzy z niczego były podejmowane ale zakończyły się marnie. A o to w tym chodzi, żeby kreować z niczego, albowiem wtedy przebicie jest największe i największy jest cug, wchłaniający wszystkich ambitnych, którym się zdaje, że oni też mogą zdobyć sławę i pieniądze. Przed dwoma niemal dekadami ukazała się książka która – jeśli zestawisz jedno z drugim to znaczy, że jesteś inteligentny – nosiła tytuł Impresjonista. Wspominałem już o tym, pewnie nie raz. W środku opisane były przygody jakiegoś biseksualnego szaleńca z Indii. Oczywiście dołączono do tego gawędę, jakoby był to najdroższy debiut na świecie. Tekst bowiem był tak fantastyczny, że wydawca postanowił zapłacić zań okrągły milion dolarów. Nie wiem kto w to uwierzył, ale nie ja. Oczywiście wszystkie wariatki pognały do księgarń, by to kupić. Podobnym manewrem było wykreowanie Murakamiego, który – chyba dobrze pamiętam – jest także malarzem. To był jakiś sukces, ale potem zapadła nad tym człowiekiem cisza. Być może faza literackie bańki spekulacyjne minęła, ale to oznacza tyle, że wkrótce pojawi się nowa koniunktura, bo ktoś, gdzieś na zapleczu będzie chciał coś przez tę kreację załatwić. Nie mówię, że od razu dużo zarobić, bo nie zawsze chodzi przecież o pieniądze.
Co zrobić będąc świadomym tego wszystkiego? To co ta pani, która malowała akty zza zaparowanej szyby kabiny prysznicowej – robić swoje. Nikt nie zapłacił za jej dzieła 10 milionów dolarów, ale parę stówek zarobiła i na pewno była świadoma tego, że wszyscy widzą różnicę. No, ale nie mogą nic powiedzieć, bo – jak powiedział pewien występujący w tym filmie żydowski marchand – rynek sztuki jest bardzo niebezpieczny.
jakby w temacie
no rynek sztuki jest niebezpieczny…. ktoś tam z Łodzi malował i obracał tymi swoimi bohomazami dla rozliczenia podatku vat – no i miał niebezpiecznie
A gdyby go tak znaleźć (Poonsa) i kupić od niego z ręki dobrze podpisany, jeden tylko obraz i poczekać na szalejącą zwyżkę cen dzieł zapomnianego, wybitnego acz zmarłego niedawno mistrza?
Ależ te kropki i ciapki Poonsa odnajdziecie na krawatach. Tano sprzedają.
Powinno być : „tanio”.
Dzień dobry. Mo cóż, nie mam pojęcia o tych rzeczach, ale z przyjemnością to czytam. Może nie jest to tak wciągające jak historia niejakiego Van Gogh’a, ale też ciekawe. Chroni mnie – jakby powiedzieli socjalistyczni poeci – „pancerz dialektyki”. Mój stosunek do tak zwanej sztuki wyssałem z mlekiem matki, a właściwie należałoby powiedzieć – babki, która używała terminu „artystka” i znaczyło to to, co Państwo wie a ja się domyślam.
Ta, już to widzę…
Trzeba być bardzo bogatym żydowskim kolekcjonerem, żeby nie rozliczać się z podatku od sztuki
Nie noszę krawatów
…ze spalonego teatru, dodawała moja babcia
A po co kupować te niby-obrazy? Wpisalem w wyszukiwarce Poons i wyswietlilem jego obrazy. Wiekszosc kropko-maziajow przypomina zdjęcie wkładów do materaca (takie cos ala wata w kolorze szaro – wymiocinowym z kolorowymi kawałkami), a te wkłady od materaca od zawsze kojarzyly mi sie z wymiocinami, np. po swiatecznej salatce jarzynowej i alkoholu. Szkoda czasu na zajmowanie sie jakimis popaprancami, szkoda czasu nawet na dyskusje o tej „nowoczesnej” sztuce. Takie art deco (krytykowane kiedys bezlitośnie) to przynajmniej uzyteczne i ładne jest (jakies swieczniki, lustra, zegary stojace), secesja (tez krytykowana jako jakies wynaturzenie) to nadaje sie na poręcze schodów i tez jest uzyteczna. A do czego komu kawal plotna na scianie, ktore wyglada jak obrzygany materac? Kiedys ta cala sztuka wspolczesna p….lnie z hukiem i skonczy sie cwaniakowanie, podobnie jak i zawody typu historyk sztuki, czy krytyk sztuki. Pisarze przygodowi tez pójdą w p…du, po co komu taki zatruwacz umyslow jak „Ania z Zielonego Wzgórza”, Harry Poter czy Wiedzmin. Prawdziwa wartosc ma książka kucharska, poradnik ogrodnika, numery Zrób to sam czy książki o inwestowaniu, ale nie te wielusetstronicowe bezwartosciowe bryki obowiązujące na ekonomii, tylko ksiazki pisane przez praktykow. Artykuly i ksiazki polecane na tej stronie tez powinny sie w większosci ostac – jako zródlo nauki do nieszablonowej dedukcji (np. numery nawigatorow) czy zródło wiedzy potrzebnej do makro- czy mikroekonomii (ksiazki z serii historii gospodarczej, czy chosby handel wołami, czerwcem, handel zydowski na ziemiach polskich itp.). No moze z wyjatkiem tego czegos jak ten zdanowicz i ponczochy guwernantek, bo jak dla mnie to lokalna wersja angielskiego gniota sherlocka holmsa. Ten komentarz i tak nie przejdzie (przeciez sie nie łudze), więc dodam tylko , że od dawna mam takie wewnetrzne przekonanie ze autor radoryski nie istnieje i ze rzeczywistym autorem tego dziełka (dziełka, bo moim zdaniem to gniot, na który autor traci niepotrzebnie czas) jest Pan, Panie Gabrielu :). Wszystkie kryminały bowiem to gnioty, nie tylko angielskie, amerykanskie, rowniez skandynawskie i polskie. Gniot to gniot niewazne gdzie ulepiony. Juz lepsza ksiazka kucharska, bo wiadomo jak ulepic (chociazby pierogi) albo ksiazka „Cena pieniadza” z tablicami procentowymi albo „Teoria gier” albo ta ksiazka o budowie jachtow (jesli ktos ma zainteresowanie tym zagadnieniem). Pozdr. MB
Ja też nie, ale poczekam aż przecenią, kupię kilka, odczekam… i wylansuję je, że od Ponnsa.
„artystka …ze spalonego teatru, dodawała moja babcia” – moja babcia tez tak mowila, i to jest tzw. mądrość ludowa poparta doswiadczeniem. Przeciez kiedys te teatry, bez doatacji panstwowej, nie mogły sie utrzymac, no nie mogly, i musialy upasc. Więc sie paliły, jak fabryki w „Ziemi obiecanej” kiedys, czy wspołczesnie jak pawilony w Wólce Kosowskiej. Teatr to biznes, który nie mógł wypalic, wiec musial sie spalic :). Od zawsze te opery, teatry, ośrodki kultury i muzea wydawaly mi sie jakies oszukane, ze to takie dęte interesy, które w normalnych warunkach rynkowych nie maja prawa działac, nawet jesli zainwestuje sie w nachalna reklame (klakierzy, opinie „znaFców”, łatka kulturalnego człowieka itp). Ten komentarz powinien przejsc, nieprawdaż? Pozdr. MB
Jest pan niesamowicie przenikliwy
A mnie się ten Zdanowicz podobał. Michał Radoryski ma talent. Woły wołami, ale warto przeczytać też i o tym jak się ten świat kręci.
Może trochę przenikliwy, z tym „niesamowicie” przenikliwy bym nie przesadzał :). Aż tak to nie :). [W tym miejscu – tadam – powinno pojawic się, że nie zrozumiałem ironii, tak? :)]. Wielu rzeczy nie rozumiem, przykładowo z tutejszego podwórka np. dlaczego pierwszy mój komentarz pod artykulem „pogadanka o Zawiszy” przeszedł, a dwa kolejne nie. Nie wnikam, co w nich takiego było, co zagrażało porządkowi obowiązującemu na tej stronie. Tak więc niesamowicie wnikliwy nie jestem (co najwyzej srednio :). Niemniej jednak, jak pisałem m.in. w tych ocenzurowanych komentarzach, uważam że robi Pan dobrą robotę (z wyjątkiem tego nieszczęsnego Zdanowicza), i ze na coryllus.pl warto zaglądać. A że mało który mój komentarz jest publikowany? Cóż, z tym da sie żyć. Pozdr. MB
Podobnie wygląda rynek piłkarski w naszym kraju. Sprowadzani są piłkarze, którzy nie odnajdują się w realiach profesjonalnej dyscypliny sportu. Nie adaptują się również do gry na naszych rodzimych boiskach. Ale kosztują sporo i ktoś na tych transferach zarabia. Tworzy się rynek, którego beneficjentami są prezesi / działacze / agenci. I po trosze, sami piłkarze – zawodnicze „szroty”. Tylko odbiorca (kibic) nie dostaje nic poza obietnicami o nadchodzącej, świetlanej epoce dla klubu.
P.S. – spójrzcie na Cracovię, zarząd, komitet transferowy nie wie, że kontraktuje piłkarskie niewypały? Rok w rok?
Link to „rozmowy” czy raczej zdublowanego monologu (nie ma się czego wstydzic, ja tez prowadze rozmowy z sam z sobą, z tym że ja najczęsciej nie dochodzę ze sobą do konsensusu 😉
https://coryllus.pl/literatura-jako-fetysz-z-michalem-radoryskim-rozmawia-gabriel-maciejewski/
Pod artykułem komentarze, z których wynika, że tych niesamowicie przenikliwych jest więcej :).
Kz
21 sierpnia 2020 o 10:05
Ten Radoryski to istnieje w ogóle, czy jest Alter ego Coryllusa?
seba → @Kz (10:05 21.08.2020)
24 sierpnia 2020 o 11:26
Zdecydowanie Alter ego Coryllusa
Szkoda zatem, że „Radoryski” nie został zalegendowany bardziej starannie. Z artykułu aż krzyczy to, że „Radoryski” to Coryllus, ze ma te same obsesje:
nie lubi tych samych pisarzy (Nienacki, Umberto Eco), tak samo fiksuje się na branży odzieżowej, tak samo ocenia kinematografię polską, tak samo ocenia edukację szkolną.Tak samo, wszystko tak samo, a wiarygodniej byłoby się poróżnić się choc trochę, powadzić się np. w temacie pejzażystów :).
A najsmieszniejsze jest to, że ja też podzielam te przekonania :). Moze więc nie jestem Malarzem Barokowym, tylko drugim wcieleniem Radoryskiego, a może trzecim wcieleniem Coryllusa? Sami już tego nie wiemy :). A na poważnie, strona ciekawa, większość książek też. A jakby tego nieszczęsnego Zdanowicza zastąpiła ksiązka „Rynek repasacji pończoch w PRL” to jak dla mnie byłby ideał, że Mucha nie siada. Alfons Mucha (malował kobiety cos w ala witrażach, nie ala zaparowana szyba prysznica, ale też całkiem całkiem mu to wychodziło). Pozdr. MB
Biznes salonowy
Obraz Pietro A. Martini pt Viev of the salon 1785, jakoś mi się skojarzył z problemami Kossaka jakieś 100 lat później, na salonie w Paryżu. Na ten wernisaż, Kossak namalował portret jednej z ładniejszych młodych aktorek paryskich. Wielki jej portret /en pied/ odstawiono na salon. Jury przyjęło wtedy na wernisaż 7 tysięcy obrazów, no i wszystkie wielkie płótna, które nie miały dla swoich autorów protektorów, szły wysoko pod sufit albo do galerii zewnętrznej no i obraz Kossaka znalazł się w galerii zewnętrznej. Upokorzony Kossak wskoczył na drabinę, wykroił swój obraz z ram, zwinął w rulon i wyszedł z wernisażu … na jakiś czas … stał się sławny w Paryżu.
Fuknął na biznes salonowy i … stał się /na tydzień/ sławny
Z Kossaków i panienek znalazłem na salonie paryskim w 1879 r. pod numerem 2018: Kossak A. H. Portrait de Mlle D.
Z kolei francuski malarz anglofil Constant, który jest jedną z postaci jury na pierwszej ilustracji, doznał w 1899 roku zaszczytu namalowania portretu Królowej Wiktorii, ale zgodziła się pozować tylko przez 20 minut. Cały ten czas malarz spędził z głową między rękami wpatrując się w nią uporczywie, by zapamiętać jak najwięcej. Potem namalował z pamięci, a do twarzy wykorzystał fotografie. Źle zapamiętał kolor szarfy Orderu Podwiązki, więc po śmierci Wiktorii Król Edward VII podesłał mu taką szarfę. Artysta początkowo myślał, że przyznano mu ten order, ale po wyjaśnieniu sprawy, zawiedziony odmówił poprawienia portretu.
skojarzyło mi się to z ostatnią sceną z filmu 'Most szpiegów’, gdzie adwokat /Tom Hanks/ otrzymuje od radzieckiego szpiega w prezencie swój portret i wtedy się orientuje że szpieg miał fotograficzną pamięć, bo panowie adwokat i szpieg widzieli sie /chyba dwa razy/ w czasie tego całego procesu wymiany szpiegów . Bardzo dobry film, choćby zreszta także na pokazaną atmosferę Berlina tamtych lat.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.