maj 072024
 

Świadom jestem tego, że nie mam szans, by kogokolwiek nauczyć czytać ze zrozumieniem, podejmuję jednak ten trud po raz kolejny. Mamy takie oto informacje:

Piętnastego sierpnia 2006 roku prezydent Lech Kaczyński awansował do stopnia generała brygady pułkownika Zygmunta Szumowskiego, dowódcę WiN we Włodawie, kawalera krzyża srebrnego orderu Virtuti Militari. Zygmunt Szumowski nie mógł być obecny na uroczystości, więc akt nominacji wręczono mu w innym terminie.

Bardzo trudno jest znaleźć jakiekolwiek informacje o Zygmuncie Szumowskim. W zasadzie coś w rodzaju biogramu pojawia się jedynie na stronie Fundacji Kwartalnika Wyklęci, gdzie Szumowski umieszczony jest na tak zwanej Liście Wyklętych. Oto treść poświęconej mu notatki:

Przed wojną ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty w Brześciu n. Bugiem i Szkołę Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej-Komorowie. W wojnie 1939 walczył w szeregach 40. pp. Od grudnia 1939 w ZWZ, komendant placówki w Turobinie. Od lutego 1942 do kwietnia 1944 komendant 1. Rejonu w Obwodzie AK Krasnystaw. Od kwietnia 1944 organizator i dowódca oddziału partyzanckiego, podczas akcji „Burza” występującego jako oddział zgrupowania 7. pp AK. Po wkroczeniu armii sowieckiej pozostał w konspiracji. Od sierpnia 1945 komendant Obwodu DSZ-WiN Włodawa. W lipcu 1946 opuścił szeregi konspiracji i wyjechał do Wrocławia. Ujawnił się w kwietniu 1947 w PUBP w Jeleniej Górze. Studiował na SGGW w Warszawie. Aresztowany 19.06.1950 pod fałszywym nazwiskiem Zygmunt Grodziński w Sokolnikach, pow. Dzierżoniów. Skazany 12.09.1951 przez WSR w Lublinie na karę 5 lat pozbawienia wolności, złagodzoną na podstawie amnestii z sierpnia 1945 i lutego 1947 do 1 roku i 10 miesięcy więzienia. Zwolniony w kwietniu 1952, mieszkał we Wrocławiu.

Jeszcze trudniej znaleźć jest wydane w roku 2001 notatki Szumowskiego, które ukazały się pod tytułem „Zapiski żołnierskie”. Jest to mała, ledwie 90 stron licząca książeczka. Dzięki uprzejmości kolegi dostałem jej skan i mogę tu przed Wami zaprezentować kilka jej fragmentów. Wyboru dokonałem z tych fragmentów, które sam przeczytałem. Dodam od razu, że lekturę przerwałem w pewnym momencie i już do niej nie wróciłem. Może kiedyś to nadrobię.

Oto wyimki z przedwojennych i wojennych wspomnień generała brygady, kawalera srebrnego krzyża Virtuti Militari, Zygmunta Szumowskiego.

 

Wyniki badań, jak również egzaminów, ustnego i pisemnego, były korzystne i zostałem przyjęty do Szkoły Podchorążych Lotnictwa, o czym zawiadomiłem prof. Grodzińską, mego ojca i ciotkę, która uważała się za moją faktyczną opiekunkę. Z tej trójki jedynie ciotka potraktowała tę wiadomość dość tragicznie. Polały się łzy, posypały gromy na głowę mojego ojca i błagania, abym się też opamiętał. Łzy ciotki wzru­szyły mnie, lecz nie zdołały zmienić mojej decyzji i pierwszego paź­dziernika 1935 r. zameldowałem się w Komendzie Szkoły w Dęblinie wraz z wieloma innymi kandydatami na pilotów.

 

Dopiero później przekonaliśmy się, jakimi to gagatkami są nasi starsi koledzy! Chyba tu nie przesadzę mówiąc, że młodsi oficerowie, a szczególnie starsze roczniki podchorążych, traktowali nasz najmłodszy rocznik jak surowiec, z którego przy dużym wysiłku da się coś uformować. Dlatego dawali nam w kość ile wlezie

– a to z powodu niedbale pościelonych łóżek, fatalnie ustawionych butów, niedopiętego guzika przy mundurze, wydawania z opóźnieniem komendy. Krytycznie ocenialiśmy między sobą zwłaszcza starszych podchorążych, przyrzekając sobie solennie, że my tak kretyńsko nie będziemy się w przyszłości zachowywać.

Zupełnie inny klimat panował na wykładach, gdyż byliśmy w pełni świadomi ich wartości, a także ceny, jaką nam przyjdzie zapłacić na egzaminach za brak wiedzy. Dlatego uważnie słuchaliśmy ich treści i sta­rannie robiliśmy notatki. Oficer, opiekun naszego rocznika, poinformował nas, iż wykłady z balistyki, meteorologii oraz roli lotnictwa we współczesnej wojnie mają ogromne znaczenie, dlatego materiał należy solidnie opanować.

Pewnego dnia zostałem wezwany do Komendanta Szkoły płk. Iwaszkiewi­cza. Stawiłem się u niego bardzo zdenerwowany w obawie, iż zostanę niezwłocznie wydalony ze Szkoły. Pułkownik potraktował mnie łagodniej niż się spodziewałem i powiedział: ,,Daję panu termin dostarcze­nia zgody ojca do końca grudnia”. Zameldowałem komendantowi Szkoły swoje odejście i od razu napisałem do ojca z serdeczną prośbą o zgodę. Niestety, nie odniosła ona skutku. Z odpowiedzią ojca ponownie zameldowałem się u płk. Iwaszkiewicza, a ten po przeczytaniu listu orzekł: ,,Postaram się o przeniesienie pana do Szkoły Podchorążych Piechoty w Komorowie po ukończeniu pierwszego roku u nas”, co było dla mnie i tak szczęśliwym rozwiązaniem. Gdy opowiedziałem moje­ mu przyjacielowi Stanisławowi Sierpińskiemu, podchorążemu pierwszego rocznika, o przebiegu rozmowy z płk. Iwaszkiewiczem, uznał, iż mam duże fory u komendanta Szkoły. Mnie zaś wydawało się wtedy, że wstawiła się chyba za mną pani profesor Grodzińska. Niezależnie od wszystkiego do dziś mam wysokie mniemanie o komendancie Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie.

Komenda Szkoły na okres lipca i sierpnia kierowała podchorążych dwu starszych roczników na praktykę do pułków. Taką też praktykę odbyłem w 82 pp w Brześciu nad Bugiem i w 8 pp Leg. w Lublinie. Dowódcą 82 pp był wtedy ppłk Antoni Chruściel, późniejszy d-ca Powstania Warszawskiego, gen. bryg. ,,Monter”. Jako absolwent Szkoły Podchorążych Piechoty w Komorowie z piątą lokatą miałem prawo wyboru pułku i zdecydowałem się na 40 pułk piechoty Dzieci Lwowa.

Pod osłoną ognia artyleryjskiego ruszyły do ataku czołgi niemieckie. Z naszej strony odpowiedziały ciężkie karabiny maszynowe, artyleria i działka przeciwpancerne. Huk dział i rozrywające się pociski, trzask karabinów maszynowych, świst kul, fontanny kamieni, głazów, połamanych gałęzi, jęk rannych uniemożliwiał porozumiewanie się. Stojąc przy obsłudze działka przeciwpancernego starałem się panować nad własnym zdenerwowaniem i tak nasilić głos, by mnie słyszały ob­sługi wszystkich trzech działek, gdy wydawałem rozkazy. Tymczasem Niemcy wzmogli ostrzał artyleryjski i zdawało się, że nigdy on się nie skończy. Na szczęście zapadający zmrok przyniósł ulgę, zamilkła artyleria i znieruchomiały czołgi nieprzyjaciela. Dokonałem przeglądu każdej z trzech obsług. Wszyscy żołnierze byli na miejscu, cali i zdrowi, żaden nie odniósł rany. Twarze mieli ponure, brudne, o nic nie pytali. Prawie całą noc czuwałem, dopiero nad ranem zmorzył mnie sen.

Następnego dnia o świcie zbudził mnie huk armat niemieckich. Na­ sza artyleria natychmiast odpowiedziała ogniem. Moje działka milczały, bo na przedpolu nie było czołgów. Nasilenie ognia artylerii niemiec­kiej wzmagało się z minuty na minutę. Za chwilę usłyszeliśmy warkot motorów i chrzęst gąsienic czołgowych. Dałem rozkaz otwarcia ognia i przez lornetkę obserwowałem efekt. Strzelaliśmy do czołgów z odległości 600-800 mi bardzo skutecznie.

 

W nocy wycofaliśmy się z Przełęczy, omijając Duklę. Dwa działka ciągnęli żołnierze, bo konie, pozostawione na tyłach, zagubiły się w ogromnym zamieszaniu. Cofaliśmy się na północny wschód w kierunku Lwowa i po trzech dniach marszu dotarliśmy do miasta, gdzie zakwaterowano nas w koszarach 40 pp Dzieci Lwowa. W tamtych dniach Lwów był wypełniony po brzegi wojskowymi różnych formacji. Przeważali wyżsi oficerowie – pułkownicy, podpułkownicy, majorzy – eleganccy, w wyprasowanych mundurach, umyci, wyspani i najedzeni. Nie zwracali uwagi na oddawane im honory wojskowe ani na nasze mocno sfatygowane umundurowanie. Były to jakby dwa światy, niby takie same, a jakże różne. W nienajlepszym nastroju zameldowałem się u ppłk. Fronczaka (chyba nie przekręciłem nazwiska). Podpułkownik polecił mi utrzymać rygor w oddziale, wymienić mocno zniszczone umundurowanie i zaprowiantować żołnierzy.

 

Odcinka przy ul. Gródeckiej broniliśmy z por. Warą aż do poddania Lwowa wojskom sowieckim. Przygotowując się do obrony przed atakiem Niemców byliśmy bardzo pewni swego. 10 września ujrzeliśmy na przedpolu pojazd niemiecki, a za nim w szyku bojowym piechotę. Nauczony doświadczeniem walk na Przełęczy Dukielskiej wydałem rozkaz otwarcia ognia dopiero wtedy, gdy pojazd zbliżył się na ok. 500 m. Ogień był celny, pojazd mocno uszkodzony stanął, a żołnierze niemieccy pospiesznie wycofali się. Nieprzyjaciel prawie codziennie powtarzał ataki ogniowe artylerii i oddziałów pancernych na nasze stanowiska. Przez cały ten czas czuliśmy moralne wsparcie mieszkańców ul. Gródeckiej. Moim zastępcą wówczas był ppor. rez. Antoni Kowal, z za­wodu prawnik, z którym później przeżyliśmy trudne dni już po poddaniu Lwowa wojskom sowieckim. Przypomnę, iż gen. Władysław Lan­gner, d-ca VI Okręgu Wojskowego id-ca Obrony Lwowa, poddał miasto Armii Czerwonej na rozkaz Naczelnego Wodza Wojsk Polskich marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego.

 

Do dziś mam przed oczami wielotysięczną kolumnę polskich oficerów na trasie do Winnik tuż po kapitulacji. Smutne twarze, milczące, pochylone postacie. Wśród tych wielu staliśmy z ppor. Antonim Kowa­ lem, obaj ponurzy jak listopadowa noc. Na dobitek w ostatnim dniu walki z Niemcami zostałem ranny w kolano. Po założeniu opatrunku nie opuściłem swego szwadronu. Teraz, stojąc w kolumnie, czułem nasilający się ból. Upomniałem się o lekarza. Oficer sowiecki zbył mnie krótko: ,,Zaraz przyślę wam wracza”. Po załadowaniu nas do samochodów ciężarowych odczułem pewną ulgę, gdyż wygodniej mi było sie­dzieć niż stać.

Ze Lwowa, a właściwie z Winnik do Tarnopola wieźli nas nocą. Samochody zatrzymywały się tylko na krótko w Zbarażu. Niestety, pono­wił się ból kolana i znów zwróciłem się o pomoc do oficera sowieckie­ go, który opryskliwie odparł: ,,Lekarz opatrzy was, gdy przyjedziemy na miejsce”. O świcie samochody zatrzymały się na dużym placu tuż przed Tarnopolem. Kazano nam wysiąść, a następnie rozmieszczono nas grupami i otoczono strażą. Moje kolano dawało mi się coraz bar­ dziej we znaki, w dodatku było gorące. Lekarza sowieckiego, mimo mojego dalszego upominania się o pomoc, oczywiście nie było. Zaczęła się wówczas we mnie wykluwać myśl o ucieczce, tym bardziej że wi­działem jej realną szansę, gdyż jeszcze we Lwowie ppor. Kowal wspomniał mi, iż jego rodzice mieszkają we wsi pod Tarnopolem. Zaproponowałem Antosiowi, byśmy uciekli w najbliższą noc. Nie sprzeciwił się, ale wyraził obawę, czy z moim rannym kolanem zdołam dojść do jego wsi. To jest 9 km drogi – dodał.

 

Nie mogliśmy wprost doczekać się nocy, a gdy nadeszła przemknęliśmy cicho jak duchy między strażami sowieckimi. W rezultacie ucieczka, wbrew naszym przewidywaniom, okazała się nie taka trudna. Natomiast dalsza wędrówka w terenie falistym wymagała dużego wysiłku. Antoś Kowal właściwie niósł mnie na plecach, przy każdym stąpnięciu bowiem ból stawał się nieznośny. Do domu rodziców Antosia dotarliśmy nad ranem straszliwie zmęczeni. Przywitali oni mnie bardzo serdecznie, a swego syna z radością i wzruszeniem. Zostałem przedstawiony przez Antosia jako jego kolega z wojny i przyjaciel. Po­ wiedział też, że jestem ranny i potrzebuję pomocy lekarskiej, przy tym dodał, iż uciekliśmy z niewoli sowieckiej. Ojciec Antosia niezwłocznie zaprzągł konia i pojechał do Tarnowa po dr. Wiślickiego, który – jestem o tym przekonany – uchronił mnie przed gangreną i jej groźnymi następstwami. Dr Wiślicki był dobrym fachowcem i gorącym patriotą. Leczył i przywoził mi medykamenty, udzielał cennych rad, jak również informował o poczynaniach sowieckiego najeźdźcy.

 

Pobyt w domu państwa Kowalów uważam za bardzo ważny, gdyż umocnił on we mnie szacunek dla ludzi polskich wsi i wiarę w ich patriotyzm. Opiekowali się mną, opłacali lekarza i żywili bez względu na konsekwencje. Obaj z Antosiem unikaliśmy kontaktów z sąsiadami i osobami odwiedzającymi państwa Kowalów, uważając, że tak będzie bezpieczniej i dla nas, i dla rodziców Antosia, tym bardziej że połowę wsi zamieszkiwali Ukraińcy. Mimo to zaczęto się nami interesować. Ktoś zapytywał o cel tak częstych wizyt lekarskich, a znany skądinąd mamie Antosia Ukrainiec zapytał wręcz co to za ludzie przebywają w jej mieszkaniu. Zaczęliśmy przeto rozważać wyjazd z gościnnego do­ mu państwa Kowalów i ustaliliśmy, że 10 października udamy się do Lwowa. Do tego czasu należało postarać się dla mnie o dowód tożsamości, co załatwił dr Wiślicki. Od tej pory przyjąłem nazwisko Zygmunt Grodziński. Mama Antosia z kolei zaopatrzyła nas w żywność, a ja otrzymałem ubranie cywilne. Zapakowała nam też na drogę butelkę wódki, która okazała się cennym argumentem w staraniach o bile­ ty kolejowe.

Do Lwowa dojechaliśmy bez przeszkód i zatrzymaliśmy się u narze­czonej Antosia. Pani Agnieszka i jej rodzice powitali Antosia serdecz­nie. Czułem się tam nieco skrępowany, dlatego od pierwszego już dnia szukałem wolnego lokalu, a nie było to wcale łatwe, gdyż Lwów był wówczas pełen uciekinierów. Nie mogłem odnowić swoich znajomości z rodzinami wojskowymi w obawie przed ludźmi zaprzedanymi komunistom. Był jeszcze jeden szkopuł, nie miałem pieniędzy. To głównie, a także szczęśliwy przypadek, zaważyły na moich dalszych losach. Otóż spotkałem w mieście Zbigniewa Kiełczewskiego, adiunkta Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, syna właściciela majątku ziemskiego Guzówka (lubelskie) i mojego dobrego znajomego. Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy wracać w strony rodzinne. Plan był prosty, ale jego realizacja okazała się trudna. Wprawdzie ze Lwow do Lublina jest tylko 85 km i można było założyć, iż w ciągu jednego dnia jazdy pociągiem uda się dotrzeć do celu. Niestety, tuż przed granicą sowiec­ko-niemiecką zaaresztowano nas obu. Śledztwu nie było końca. W pewnym momencie wszystko zawisło na włosku. Enkawudzista przesłuchujący Zbyszka spytał go o moje nazwisko i imię. Ścierpłem, bo Zbyszek znał tylko moje nazwisko rodowe i nie wiedział wtedy o przybranym. Pomógł czysty przypadek. Przesłuchującego enkawudzistę nagle wywołano, a zastąpił go inny umundurowany sowiet. Wykorzystałem ten moment, by powiedzieć Kiełczewskiemu, że teraz na­zywam się Zygmunt Grodziński. Pomocny w tych przesłuchaniach okazał się argument, iż Zbyszek Kiełczewski od urodzenia bez dłoni u lewej ręki leczył się we Lwowie, a ja sprawuję nad nim opiekę. W końcu na tej stacji granicznej uwolniono nas.

Od granicy do Szczebrzeszyna wędrowaliśmy pieszo, jechali furmanką, by wreszcie, brudni i zmęczeni, dotrzeć do mieszkania Jana Turowskiego, mojego kolegi ze Szkoły Podchorążych w Komorowie. Drzwi otworzyła nam siostra Jasia, która po przedstawieniu się jej przywołała brata. Spotkanie z ppor. Jasiem Turowskim zapoczątkowało nową erę w moim życiu.

Wkrótce po przyjeździe do Szczebrzeszyna z inicjatywy kol. Jasia Turowskiego pojechaliśmy we dwóch do Zamościa, by skontaktować się z por. Józefem Maślanką, oficerem 9 pp Leg., który wg relacji Jasia działał w tajnej organizacji wojskowej. Rozmowa z por. Maślanką, naszym starszym kolegą, była wyczerpująca i długa. Poinformował nas, iż w Kraju powołana została tajna organizacja wojskowa o nazwie Służba Zwycięstwu Polski. Podkreślił, że oficerowie służby stałej mają obowiązek wstąpienia do tej organizacji, gdyż jest to dalszy ciąg służby w wojsku polskim. Odradzał wyjazd za granicę. Bez wahania złożyli­śmy przysięgę. Por. Maślanka zapoznał nas ze schematem organizacyjnym SZP oraz określił jej cel i zadania. Koledze Turowskiemu zlecił komendę w Szczebrzeszynie, mnie zaś wyznaczył na komendanta gminy Turobin i Żółkiewka w pow. Krasnystaw. Tuż po przyjeździe do rodzinnego Turobina rozpocząłem działalność konspiracyjną. Zanim jed­nak rozpocznę omawiać jej szczegóły, przedstawię w skrócie dane o woj. lubelskim, jak również o Turobinie i Żółkiewce, dotyczące granic, ludności i spraw gospodarczych.

 

Na tym fragmencie, jak wspomniałem, zakończyłem lekturę. Dołączę może jeszcze przedmowę do książki Zygmunta Szumowskiego, którą napisał Jerzy Woźniak, podsekretarz stanu w Urzędzie do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych

Historia jednego życia osnuta na kanwie wydarzeń XX wieku pasjonuje i zmusza do zadumy. Bardzo wielu z nas – z pokolenia Kolumbów – do dziś przeżywa własne dzieje, wspomnienia często ubarwione nie­ doskonałością pamięci, bliskie sercu, a odległe upływającym czasem. Nie potrafimy lub nie chcemy przenieść ich na karty wspomnień. Dlatego każda praca mówiąca o dziejach tamtych dni jest ważna i po­ trzebna. Zapiski żołnierskie przelane na papier przez jednego ze znaczących dowódców AK ziemi lubelskiej mają swoją wymowę. Autora wspomnień znam wiele lat, cenię jego sumienność oceny faktów, wierność prawdzie historycznej, a zwłaszcza perfekcyjną znajomość historii Ar­mii Krajowej. Wydaje się, że przedstawiając fakty i ludzi na kanwie własnych przeżyć i przemyśleń pokazuje dzieje tamtych trudnych dni w prawdziwych wymiarach.

Otrzymujemy cenny przyczynek do poznania historii tak trudnej i skomplikowanej, której my byliśmy świadkami, a młode pokolenie winno ją poznać z przekazu ojców i dziadów. Cieszę się, że przypadł mi zaszczyt napisania paru zdań wprowadze­nia do książki mojego Przyjaciela.

Jerzy Woźniak podsekretarz stanu

w Urzędzie ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych

 

 

 

O dalszych losach naszego bohatera możecie sobie poczytać tutaj

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojna-domowa-w-polsce/

  35 komentarzy do “Czy jesteśmy dumnymi Polakami? Nauka czytania ze zrozumieniem. Lekcja 2”

  1. Roznic swiatopogladowych wsrod Polakow nie powinno sie okreslac mianem wojny domowe czy wojny polsko – polskiej, ktorej nie ma i nie bylo. Okresleniem pochodzacym od znanego serialu Jerzego Gruzy nazywa sie brutalna interwencje z zewnatrz przeprowadzona przez dwoch agresorow i pozniejsze konsekwencje, w czym celuje Gazeta Wyborcza. Propaganda, niczym u Wladimira Solowiowa – „Polacy sami sie pozabijali”.

  2. Nauczanie rzadko kiedy okazuje się skuteczne z wyjątkiem tych szczęśliwych przypadków kiedy jest nieomal zbędne 😉

  3. W naszym przypadku jest niezbędne, ale jak widać też systemowo nieskuteczne…masz rację oczywiście

  4. Ujmę to tak @ żołnierzu wolności,chociaż już mam swoje lata ,to dochodzę do wniosku : za mało używasz soli, i za dużo pieprzysz !

  5. Dzień dobry. Co to jest właściwie „wojna domowa”. Dla mnie to ekstremalny przypadek walki politycznej dotyczącej nie tyle jakiegoś konkretnego celu czy rozstrzygnięcia prawnego, ile ustanowienia samego porządku i sposobu stanowienia prawa. I jeszcze jedno; wojna jest „domowa” kiedy walczą istotnie jakieś dwie siły wewnętrzne uznające się za uprawnione do rządzenia w danym kraju. Jeśli jedną z tych sił lub obie wspierają jakieś siły zewnętrzne – wojna nie jest już domowa. Historia Polski pokazuje, że taki właśnie wariant wojen rzekomo domowych występował u nas bardzo często. Istnieje silna pokusa by walkę ludzi mówiących tym samym językiem i pochodzących z tych samych okolic nazywać wojną domową, ale w większości przypadków jest to lepiej lub gorzej zamaskowana inwazja.

  6. Dlatego dałem znak zapytania w tytule

  7. Poinformował nas, iż w Kraju powołana została tajna organizacja wojskowa o nazwie Służba Zwycięstwu Polski. Podkreślił, że oficerowie służby stałej mają obowiązek wstąpienia do tej organizacji, gdyż jest to dalszy ciąg służby w wojsku polskim. Odradzał wyjazd za granicę. Bez wahania złożyli­śmy przysięgę.

    Nie bylo zolnierzy wykletych, tylko zolnierze Wojska Polskiego, ktorzy nie poddali sie w 1939 r. i sluzyli w organizacjach wojskowych o roznych nazwach. Czy rzad londynski mial prawo zmuszac zolnierzy pozostajacych w Kraju pod okupacja niemiecka i radziecka do skladania przysiegi? Moim zdaniem nie bardzo.

    Dzisiaj mamy odwrotna sytuacje: prezydent Ukrainy bedac w Kijowie komunikuje sie z emigrantami przy pomocy internetu straszac ich karami i wzywajac do powrotu. Normalnie Zelensky powinien zwrocic sie do rzadu w Warszawie o WYDALENIE obywateli tych obywateli Ukrainy, ktorzy podlegaja mobilizacji i dostarczenie ich do przejsc granicznych.

     

    Panstwo stale i konsekwentnie abdykuje ze swoich obowiazkow pozostawiajac na glowie obywateli do rozwiazania bardzo trudne problemy natury prawnej. Komu i w czyim interesie jestesmy winni swoje zycie? Na jakiej podstawie prawnej?

  8. W zwiazku z tym z czego mamy byc dumni?

  9. Spoko w pueblo. Jestem caly czas spokojny, tylko mialem wrazenie, ze dyskusja utknela w martwym punkcie. Ps. Ciekawe, jak widza te sprawy mlodzi katolicy w kawiarni przy ul. Chlodnej 2?

  10. Oczywiście, że utknęła, bo nikt nie wie co powiedzieć

  11. Korzystajac z przerwy, ale nie zbaczajac z tematu, zaproponuje nieruchomosci w Hiszpanii w prowincji Almeria. Gazeta Wyborcza pisze, ze wszyscy Hiszpanie byli przeciwko Franco (wiec to jest dziwne, ze wygral wojne domowa). W Almerii mozna zwiedzac najwieksze schrony z czasow wojny domowej, mogace pomiescic 40.000 ludzi (przeciwnikow Franco). Ten region jest slabo znany klientom z Polski, wiec jezeli ktos lubi ksiezycowe krajobrazy, to polecam.

    Michelin ma tutaj swoje centrum doswiadczalne opon, ktore sa testowane w ekstremalnych warunkach pogodowych i terenowych.

    Ostatnia krucjata Indiany Jonesa na plazy Monsul kolo Almerii:

    https://youtu.be/1J4RRi00dMI?si=zuDGgm9O5uiIcz1u

     

    ¡No pasarán!

  12. 1. W lubelskim archiwum zachowały się meldunki pana generała, prowadził je na poziomie podstawowym. Miesięczny kurs kosztował 2000zł :  500zł  materiały szkoleniowe, 1500zł wyżywienie.

  13. Dowodca SZP byl wolnomularzem, wiec powstaje pytanie, jaki wplyw mialo wolnomularstwo na pelnione obowiazki i wobec kogo byl lojalny? Chodzilo o Polske czy o masonerie? Posluszenstwo i fanatyzm rzeczywiscie podobny, jak ma to miejsce w sektach i co za tym szlo – poparcie polityczne i finansowe Zachodu. Czy Lukasz Szumowski mial „z gorki” dzieki nazwisku? ZBoWiD i harcerstwo to tez organizacje paramasonskie?

    Michał Tadeusz Tokarzewski-Karaszewicz[1]ps. DoktorStawskiStolarskiTorwid (ur. 5 stycznia 1893 we Lwowie, zm. 22 maja 1964 w Casablance) – generał dywizji Polskich Sił Zbrojnych, w 1964 mianowany przez władze emigracyjne generałem broniwolnomularzteozof, duchowny Kościoła liberalnokatolickiego.

  14. Generał Karaszewicz-Tokarzewski był jednym z najaktywniejszych polskich wolnomularzy. Należał do Wielkiej Loży Narodowej PolskiiZakonu Le Droit Humain. Był współzałożycielem i członkiem lóż:Tomasz Zan,Orzeł Biały,Święty GraaliŚw. Michał Archanioł. W 1937 uzyskał najwyższy wrycie szkockim dawnym i uznanym33. stopień wtajemniczenia. 

    Sw. Graal znajduje sie w kaplicy katedry w Walencji.

    https://th.bing.com/th/id/R.1a452649a687d9577c219e473d546e5d?rik=IaKW9F82aOdMDQ&riu=http%3a%2f%2fwww.bractworycerskiechzo.fora.pl%2fimages%2fgalleries%2f28559007752a49ca02e447-519712-wm.jpg&ehk=KGlr1rQQBVHegf3ky5%2b6rol3G%2bTWkEETOmT8k7e0zxI%3d&risl=&pid=ImgRaw&r=0

  15. Tokarzewski miał za zadanie tworzyć organizację na terenach zajętych przez sowiety.

  16. Tokarzewski jako teozof przed wojna mial prawo nosic srebrna swastyke, wiec oczywista oczywistosc, ze najwiekszymi wrogami byli sowieci, jak ruscy dla braci Kaczynskich. Przelom w 1989 dokonal sie na gruncie „praw czlowieka”, a nie na gruncie patriotyzmu, polskosci, wiary.

    Chce przez to powiedziec, ze w przelomowych momentach i decyzjach priorytety sa inne, niz myslimy.

  17. Oczywiscie te nieprzyjacielskie sekty, a nie nasze 😉

  18. Działał na rzecz niepodległości Polski. Swoje przeszedł. Po wojnie kariery nie zrobił.

  19. Tokarzewski mówi we wspomnieniach, że nie było planu B ani C na wypadek przegranej wojny z Niemcami. Wszystko opierało się w 100% na zaufaniu do Anglii i Francji, a cała dyplomacja przedwojenna polegała na wspólnym piciu szampana w zachodnich kurortach i odprawianiu jakichś kultów. Prowizorką było utworzenie AK i powstanie w Warszawie. „Wielka improwizacja”. Zabili Wacka Krzeptowskiego, który uratował setki ludzi, bo naruszył jakieś ichnie masońskie imponderabilia. Teraz górale muszą się kajać i tłumaczyć ze współpracy z nazistami, no bo skoro zabili Wacka, „to musiało być coś na rzeczy”.

    Coś takiego, jak interesy ludności cywilnej nie było brane pod uwagę.

    Tokarzewski, jak na standardy sanacyjne i tak był niewystarczająco fanatyczny, skoro Anders nie ufał mu w 100% (jak Anglikom).

  20. chyba to nie Zbaraż tylko Zbereż wieś w gminie Wola Uhruska pow. włodawski, bo jeśli to nie jest błąd literowy to jest to bzdura

  21. To nie jest żaden błąd. Nie wiem doprawdy, jak mam wytłumaczyć dorosłym ludziom, że można mieć wobec nich intencje naprawdę nieczyste. Jak powiem wprost nie uwierzą, jak za pomocą przykładów jeszcze gorzej. Jak ogródkami, poczują się oszukani.

  22. Zadam pytanie: jak można było przygotować jakiś plan awaryjny w tej sytuacji w jakiej się znalazła Polska w 1939 roku? Można było wcześniej zamiast równoważyć budżet, uzbroić się po zęby. W momencie wybuchu wojny wszystkie mniejszości zamieszkujące Polskę w sposób zorganizowany wystąpiły przeciwko polskim żołnierzom. Za dywersją stały zarówno siły zorganizowane przez Niemców jak i sowietów. Organizacje podziemne tworzyły się samorzutnie, lokalnie i miały w pierwszej kolejności samoobronę. Rozsądni dowódcy starali się ograniczać straty i chronić ludność.

  23. Były jakieś możliwości. Większość amunicji została w magazynach bodajże w Dęblinie. Trzeba to było wysadzać. Spóźniona mobilizacja, były plany zajęcia Berlina w trzy dni, a nie było planów obrony. Tokarzewski łatwo uciekł sowietom z konwoju – reszta wierzyła w konwencję genewską itp.

    Dlaczego ludzie z AK zabili Wacka? Kto im dał takie prawo?

  24. W momencie gdy doszło do aneksji Czechosłowacji, nie było żadnych szans. Niemcy zagarnęli zasoby potrzebne do prowadzenia wojny. W tym nowoczesne zakłady zbrojeniowe. Tokarzewski wylądował w Workucie, wyszedł z armią Andersa. Stalin o ile mnie pamięć nie myli, nie przepadał za masonami. Odwołanie mobilizacji to była zbrodnia. Zrobili to ponoć pod naciskiem Anglików. Na wojnie za zdradę jest kula. Nie znam szczegółów okoliczności śmierci Wacka. Część oficerów AK miała zbytnią łatwość w szafowaniu ludzkim życiem. Wojna demoralizuje.

  25. Niemcy jak opuszczali Dęblin, też nie zdążyli wysadzić swoich zapasów. Jakoś się im śpieszyło…

  26. Będzie szansa odegrać się na Euro – z Austriakami.

  27. Koleżanka na początku lat 90 – tych pojechała na wycieczkę do Wiednia. Przyjechała zachwycona… opowieściom nie było końca. W końcu się zirytowałam i walnęłam, że tyle się nakradli w Polsce, że nic dziwnego, że sobie te pałace postawili, a i w czasie drugiej wojny zachowali się też jak się zachowali i też kradli… warto pamiętać jak się patrzy na ten ich dobrobyt. Była w szoku.

  28. Węgrom też ukradli jakąś prowincję .Chociaż to Węgry poniosły największą ofiarę za ich wspólną monarchię

  29. co do pałaców w Wiedniu

    w podręczniku do historii do szkoły podstawowej jest wzmianka, że Kongres Wiedeński odbył się tam właśnie dlatego, że jedynie tam były pomieszczenia tak duże , że mogły pomieścić wszystkich uczestników kongresu, a jesli nie wszystkich to chociaż tych  aspirujących do – pociągania za sznurki-  ówczesnej  polityki

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.