Dotknięty jestem pewną przypadłością, która polega na tym, że różnymi sprawami zajmuję się obsesyjnie, kompulsywnie i za nic nie mogę przestać póki nie wyczerpię wszystkich wątków i nie wyjaśnię wszystkich wątpliwości. Być może ma to coś wspólnego z autyzmem, ale mam nadzieję, że nie. Leży tu ciągle przede mną tak książka Llosy, pod tytułem „Marzenie celta”, a ja wyjść z podziwu nie mogę, jak wielki autor, z ogromnymi możliwościami, może się tak spsić. Wracamy więc jeszcze raz do Rogera Casamenta, brytyjskiego konsula w Kongo, gdzie pozyskiwany jest kauczuk. Rząd wysłał go do dżungli, żeby udokumentował przypadki łamania prawa wobec tubylców. Ponieważ całe Kongo jest jednym wielkim przypadkiem łamania prawa Casament ma pracę łatwą, ale wcale nie jest ona przyjemna. Polega właściwie na tym, że w dzień płynie rzeką od wioski do wioski, a nocą spisuje co tam któremu Murzynowi odcięto za niedostarczenie przepisanej ilości kauczuku. I to właściwie tyle. Winą za odcinanie członków obarcza się w tej książce rzecz jasna Belgów, którzy de nomine są właścicielami Konga. Winni są więc oficerowie Force Publique, czyli lokalnej milicji, winny jest król Leopold, gdzieś na horyzoncie majaczą zarządy koncernów, które eksploatują Kongo, na mocy koncesji nadanej przez króla. Ani razu nie pada nazwisko Dunlop. Nie wiadomo co ten facet wynalazł, gdzie mieszkał i czym się zajmował po pracy. Ani słowa o tym do czego był ten kauczuk potrzebny i kto był jego głównym odbiorcą. Dla nie wprawionego czytelnika, który mało rozumie, oczywistym być może, że Belgia była tą potęgą, która nie dość, że rozwijała przemysł motoryzacyjny, że była lokomotywą postępu na kontynencie to jeszcze pośredniczyła w sprzedaży kauczuku czerpiąc z tego niewyobrażalne zyski. Mamy złych Belgów, jeszcze gorszych Niemców, którzy oszukali biedną Irlandię i Brytyjczyków także mamy i oni także są źli, bo powiesili biednego Casamenta w końcu, ale zanim do tego doszło przed naszymi oczami przewija się pyszny opis wzorowego działania wolnej prasy, stowarzyszeń na rzecz uwolnienia Rogera Casamenta i innych wpływowych, a szlachetnych lobby. Słowem – demokracja w rozkwicie, demokracja, w której panuje duch praw, twardych praw, niełatwych, ale jednak bezwzględnie przestrzeganych. O kauczuku ani słowa. Ani słowa o tym, kiedy Brytyjczycy dowiedzieli się, że Niemcy po cichutku wynaleźli już sobie syntetyczną gumę i wkrótce kauczuk nie będzie im potrzebny, a skoro nie będzie potrzebny im, to także całemu światu. A skoro kauczuk nie będzie potrzebny, to Kongo i jego mieszkańcy również. Ani słowa o tym, że dzika eksploatacja Kongo i terenów nad Putumayo w Peru może być spowodowana wewnętrzną paniką, wywołaną przez przecieki z niemieckich laboratoriów, gdzie trwają prace nad różnymi praktycznymi wynalazkami. Mamy tylko szlachetnego konsula Wielkiej Brytanii, który jest duchem wolnym Irlandczykiem, mającym upodobanie do chłopców i czyste zło w postaci administracji belgijskiej w Kongo. I tak to leci, a biedny Llosa nawet nie mrugnie do nas ani razu, tylko sadzi jedna za drugą te strony wypełnione opisami nieszczęść i biedy. Czytałem to sobie wczoraj i dla rozrywki wprost, chciałem zmienić repertuar, a pod ręką leżał akurat periodyk o nazwie „Duży format”, który pozostawiła tu moja teściowa. No i otworzyłem go sobie na tej stronie, gdzie znajduje się felieton Orlińskiego. Otworzyłem i zamarłem. Otóż wyobraźcie sobie, że Llosa w tej książce upodobnił się całkiem do Orlińskiego. Trudno o większy upadek. Już lepiej byłoby gdyby upodobnił się do matki kurki. On jednak z jakichś przyczyn wolał zamienić się w Wojciecha Orlińskiego z GW. Tenże zaś Wojciech opisuje w swoim felietonie nieszczęścia jakie spotykają świat w związku z istnieniem cyberkorporacji. Naprawdę, nic nie zmyślam. Zatrudniony w samym środku jednej z najgorszych, czynnych w Polsce korporacji, nie cyber co prawda, ale na rynku elektroniki czynnej i zapewne tam inwestującej, Orliński pisze o tym, jak to firmy zajmujące sprzedażą elektronicznego śmiecia, aplikacji na iphony i innych takich rzeczy okradają producentów treści. Jak się to wszystko zlewa z fejsbukiem i jakie jest okropne. Na koniec Orliński daje przed nami prawdziwy popis umiejętności warsztatowych, tak że nie możemy już mieć ani cienia wątpliwości, że jest on prawdziwym autorem, tak prawdziwym jak Llosa, a może nawet odeń lepszym. Pisze Wojciech Orliński tak:
Na bloga wrzucam to, co za słabe na felieton, na fejsa to, co za słabe na bloga
Ja chciałem żebyście zwrócili na to uwagę, dla Orlińskiego autora świat jest pełen treści dobrych i słabych i on jako autor na jakość tych treści wpływu nie ma. Po prostu raz mu wyjdzie, a raz nie wyjdzie. I jak napisze coś żenującego, biednego i nie nadającego się dla wyrobionego czytelnika to wrzuca to na fejsa, żeby tam treści te reklamowały jego samego i jego gazetę, a pewnie także jego książki. Ja jeszcze raz proszę wszystkich o skupienie, zobaczcie jak skomplikowany rodzaj obłędu i jak złożone samooszustwo zaprezentował przed nami Orliński. Otóż on ma przymus organizacyjny pisania w tych wszystkich miejscach, w których umieszcza swoje teksty, dostaje za to najprawdopodobniej pieniądze, bo taka jest polityka jego korporacji. Środowisko, bardzo niszowe dodajmy, w którym funkcjonuje, masturbuje się przy tym swoistym rodzajem buntu, polegającym na tym, że kontestuje się werbalnie czynności wykonywane na mocy umowy o pracę. Żeby nie popaść przy tym w schizofrenię Orliński wymyśla, wprost po to, by kokietować czytelnika, tę całą piramidę głupstwa, czyli treści różnej jakości. Jak Orlińskiemu nie wyjdzie felieton to daje go na fejsa, to proste. Jak kowalowi nie wyszła podkowa dla konia, to podkuwał nią osła, a jak szewcowi nie udał się bucik dla hrabiny to sprzedawał go gęsiarce. Proste jak budowa cepa. Tyle, że fejs i cyberkorpy, przed którymi ostrzega świat Orliński to nie gęsiarka ani osioł, nie karmią się też one treściami, jak nam to próbuje wmówić redaktor z GW, ale zjadają takich właśnie Orlińskich. To oni są treścią pokarmową tych organizacji. Cyberkorporacje to ludożerka, Orliński zdaje się o tym wie, ale mydli oczy swoim czytelnikom przekonując ich, że to co najlepsze, całe swoje intelektualne dziewictwo zachowuje dla nich, dla czytelników „Dużego formatu”, a ten duchowy brud, który mu się, prawda, czasem z ust i mózgu uleje pakuje na fejsa, albo na bloga. I to jest jego walka.
Nie wiem czy czytałem ostatnimi czasy coś bardziej krępującego i biednego. „Nie dole cnoty i zbrodnie miłości” nie są tak beznadziejne jak to wyznanie Orlińskiego. To jest wprost przyznanie się do tego, że Orliński nie ma zielonego pojęcia czym jest pisanie i po co człowiek w ogóle siada do klawiatury.
Zaznaczył także Wojciech Orliński w swoim felietonie, bardzo dyskretnie zaznaczył, ten środowiskowy trend, który łączy go z innymi wrogami cyberkorporacji, wymienia z nazwiska jakiegoś swojego kolegę, który również dostrzega niebezpieczeństwo tkwiące w maszynce do mielenia ludzi, którą są serwisy informacyjne. Obaj panowie upozowani na samotnych jeźdźców patrzących na nadciągające chmary wrogów, próbują przekonać nas o autentyczności swoich trosk. Mnie to rzecz jasna nie bierze, bo ja nie korzystam z fejsa i twittera. Na blogu zaś rządzę sam, bez niczyjej pomocy i nie toleruję najlżejszych nawet sugestii dotyczących sposobu zarządzania tym blogiem. I to jest właśnie wolność, która coś tam kosztuje, ale powiem Wam, że warto. Orliński tego nie rozumie, bo on nie zna takiego słowa jak „wolność”, ani on, ani jego koledzy z korporacji. O tym jak w tamtych okolicach rozumiane jest to słowo mówi nam duży materiał pomieszczony w tym samym numerze „Dużego formatu”, materiał dotyczący poliamorii. Jest to już drugi tekst o poliamorii, jaki czytam w życiu, więc i szok przeżywam już mniejszy. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę co to jest poliamoria? To jest coś jeszcze lepszego niż wynajmowanie mieszkań od niemieckich banków. I zakładam się, że żadna z piszących o poliamorii osób nie bawi się w ten dziwny sport, podobnie jak żaden z lansujących czynszówki dziennikarzy ekonomicznych nie wynajmuje mieszkania, wszyscy mają własne. Poliamoria jest wtedy kiedy ludzie nie dość, że żyją w wolnym związku, bez ślubu, to jeszcze pozwalają sobie na różne wyskoki hetero i homo, a wszystko przy ogólnej akceptacji każdego z uczestników zabawy. Tekst w „Dużym formacie” rozprawia się zaś z zarzutami wobec poliamorii, które koncentrują się na tym, że jest to zabawa bogatych i zepsutych ludzi uprawiających wolne zawody. A to nie jest prawda, jak dowodzi autor, oni wcale nie są zepsuci, oni chcą się tylko dzielić miłością i otwierać się na innych i mieć dużo radości z życia. To zaś co tworzą nosi nazwę rodziny otwartej, do której każdy może dołączyć, o ile zostanie zaakceptowany przez jednego z członków. Żeby napisać coś sensownego o tej całej poliamorii, należałoby się zorientować kto finansuje funkcjonowanie takich otwartych rodzin i jak oni sobie radzą z budżetem. O tym jednak nie ma słowa w tym tekście, jest za to bardzo wiele słów na temat niezrozumienia z jakim spotykają się poliamoryści. Jest ta przemożna i oszukana chęć, którą dobrze wszyscy znamy, by wreszcie ktoś ich zaatakował brutalnie słowem, a wtedy oni mogliby przybrać pozę taką jak Orliński wobec cyberkorporacji i pokazać jacy są piękni i szlachetni. Ja już jestem nieco za stary by się ekscytować takimi numerami jak ta cała poliamoria, ale interesuje mnie to z przyczyn praktycznych. Ludzie są w większości bardzo leniwi i żeby zmusić ich do jakiejś aktywności potrzebne są jakieś silne impulsy, albo wręcz przymus. Bez względu na to kto kogo i z jakim natężeniem kocha. No więc co się dzieje w takiej poli-rodzinie, kiedy już się wszyscy wykochają do woli? Kto odprowadza dzieci do przedszkola i kto robi śniadania, z jakich środków realizowane są potrzeby takiej rodziny?
Ja oczywiście szydzę trochę, bo wiem, że to jest po prostu jedna z kolejnych fikcji budowanych pracowicie przez ludożerkę korporacyjną, po to by mącić biednym ludziom w głowach. Chodzi o to, moim zdaniem, by całkowicie unieważnić głębokie relacje między ludźmi i zastąpić je relacjami powierzchownymi, by słowa takie jak wierność i lojalność straciły swoje znaczenie i nie były już priorytetem w relacjach pomiędzy ludźmi, nie tylko dzielącymi stół i łoże, ale także zwyczajnie się kolegującymi. Chodzi o to, by relacje te, zastąpione zostały innym rodzajem wierności i lojalności. By zostały zastąpione wiernością wobec patrona. I ja nie mam cienia wątpliwości, że tak jest, bo w tekście tym, relacje poliamoryczne określane są słowem „sieciowe”. Otóż według autora są to związki sieciowe. I nam się to ma dobrze kojarzyć, bo wiadomo, że wszystkie oczka sieci są ze sobą powiązane i kiedy ktoś próbuje sieć zerwać ona się napręża i stawia opór. No, ale tu jest właśnie problem, tu nie ma żadnej sieci, bo sieć tak oparta jest na zdradzie, na nielojalności. Nigdy nie wiadomo bowiem, gdzie ten pieprzony poliamoryczny małżonek polazł i kogo przeleciał, a także co po tym przywlókł do domu. Między bajki bowiem wkładam zapewnienia, że kiedy ktoś ma pozwolenie na skoki w bok, to będzie się z nich spowiadał przed swoją partnerką, jak przed księdzem. Między bajki wkładam też możliwość, że uczestnicy poliamorycznej rodziny będą wierni sobie nawzajem i stworzą jakąś sieć. Niczego nie stworzą, będą jedynie smutnymi i oszukanymi nędzarzami, którzy snują się po świecie w poszukiwaniu plemienia, które ich przyjmie i uzna za swoich. Tak się jednak nigdy nie stanie, każde bowiem plemię ma swoje charyzmaty i rytuały inicjacyjne. Poliamoria zaś polega na tym, by je wszystkie, nawet te jeszcze niepoznane od razu zanegować. Tak więc, co podkreślam, chodzi w tym wszystkim o zanegowanie lojalności wobec ludzi żywych i wzmocnienie lojalności wobec patrona. Kto nim jest? Tego nigdy do końca nie wiemy. W przypadku Orlińskiego zarząd Agora S.A, w przypadku innych jakieś inne zarządy. To im zależy na tym, by wychowywać słabych, zdegenerowanych oszustów, którzy nie potrafią nic poza, jak to poetycznie ujmuje mój przyjaciel. „chodzenia z ch..em po prośbie”.
Na naszej stronie www.coryllus.pl pojawił się już regulamin konkursu na komiks według „Baśni jak niedźwiedź”. No więc jest tak, mamy trzy kategorie: bitwy, kresy, święci. Do każdej kategorii przyporządkowane jest jedno opowiadanie i można sobie wybrać co się chce rysować. Czy bitwę pod Żyrzynem według opowiadania „Żyrzyn 1863”, czy historię księcia Romana Sanguszki według opowiadania „Baśń kresowa”, czy może historię św. Ignacego de Loyola według opowiadania „Trzydniowa spowiedź kochanka królowej”. Nagrody są niekiepskie, w każdej kategorii po trzy. Za pierwszą 5 tysięcy minus podatek, który w takich razach koniecznie trzeba odprowadzić, za drugą 3 tysiące minus tenże podatek, a za trzecią 2 tysiące minus wspomniany podatek. Myślę, że warto się pokusić, tym bardziej, że z autorami najlepszych prac chciałbym potem podpisać umowy na stworzenie całych albumów, według mojego scenariusza. Aha, jeszcze jedno: na konkurs nie rysujemy całej historii, ale jedynie od 4 do 6 plansz formatu A 4 w pionie. Szczegóły są już na stronie www.coryllus.pl w specjalnej zakładce „Konkurs”. Prace będzie można nadsyłać do 20 maja, a ogłoszenie wyników nastąpi 20 czerwca.
Ponieważ intensywnie zbieramy pieniądze na nagrody, które są dość poważne, umieściłem w sklepie kilka nowych tytułów, są to albumy z archiwalnymi zdjęciami, dość szczególne o tematyce raczej mało spopularyzowanej. Opisy znajdziecie przy zdjęciach okładek. Zysk z ich sprzedaży przeznaczamy w całości na nagrody konkursowe.
Na stronie www.coryllus.pl mamy nowe obrazy Agnieszki Słodkowskiej, ze słynnej już serii „japończyków” mamy też cztery portrety bohaterów naszego komiksu o bitwie pod Mohaczem. Można tam także kupić poradnik „100 smakołyków dla alergików” autorstwa Patrycji Wnorowskiej, żony naszego kolegi Juliusza. No i oczywiście inne książki i kwartalniki. Jeśli zaś ktoś nie lubi kupować przez internet może wybrać się do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, lub do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Nasze książki można także kupić w księgarni „Przy Agorze” mieszczącej się przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 11a. No i jeszcze jedna księgarnia ma nasze książki. Księgarnia Radia Wnet, która mieści się na parterze budnynku, przy ulicy Koszykowej 8.
Kiedy patrzę na propagatorów poliamorii przed oczyma stają mi aktywiści kolektywizacji…czerwony krawacik i wiecie,zapał ..stawiamy na biedniaków,tych którzy coś mają-zniszczyć.
>>Władze dążąc do kolektywizacji starały się rozbić wieś na trzy kategorie: kułaków, średniaków i biedniaków. Biedniakom, a początkowo i średniakom proponowano wiele przywilejów za przystąpienie do spółdzielni produkcyjnych. Grupa biedniaków uważana była za naturalnego sprzymierzeńca komunistów na wsi. Biedniacy w połączeniu z częścią średniaków mieli pomóc w rozprawie z kułakami czyli w rozkułaczeniu wsi. Faktycznie zaliczenie do poszczególnych grup zależało przede wszystkim od stosunku do przeprowadzanej kolektywizacji i samej partii.
Termin pochodzi z ZSRR, został stworzony przez aktywistów partyjnych podczas kolektywizacji. W Polsce termin ten jest prostym zapożyczeniem i praktyczne przestał być używany po roku 1970.<<
Zamiast biedniaków materialnych stawiamy dziś na BIEDNIAKÓW DUCHOWYCH.
Redaktor pionek
gendrer ogonek 😉
Myślę, że nie chodzi o zastąpienie wierności i lojalności wobec drugiego człowieka wiernością i lojalnością wobec patrona. Myślę, że chodzi o ostateczną destrukcję tych uczuć i zastąpienie ich przymusem ekonomicznym. To wierność i lojalność psa na łańcuchu wobec pana dającego raz dziennie michę i budę na zimę.
Równie ciekawy epizod angielskiego imperializmu to przegrana wojna z Holendrami o gałkę muszkatołową na Morzu Banda. Tam również jest ówczesny James Bond – Nathaniel Courthope (ciekawe nazwisko) okupujący przez rok wyspę Run. Jest epizod ogołocenia jednej z wysp Banda z całego rosnącego tam naturalnie drzewostanu gałki muszkatołowej i przewiezienia go na Cejlon itp, itd. Wynik tej wojny to zajęcie w rewanżu Nowego Amsterdamu, który Traktatem w Bredzie przeszedł w ręce Imperium jako Nowy Jork
A ja czytam „Kazania Sejmowe” Ks. P.Skargi ….
Holandia blisko Belgi , a u nich coś takiego:
Przysięgam, że dołożę wszelkich starań,
aby zachować i zwiększyć zaufanie do branży usług finansowych.
Tak mi dopomóż Bóg
tak od stycznia brzmi ślubowanie członków zarządu holenderskich banków
Za złamanie przysięgi grożą kary…
Wygląda na to, że okradali i tych nietykalnych.
A w Polsce jest taki gość podobno ważny
(albo poważny) nazywa się Jacek Chwedoruk
Polecam życiorys, a szczególnie foto …
Już Ks. P.Skarga o takich mówił i pisał:
” …To dziwnie szkodliwi ludzie, którzy
swoje potraciwszy, na cudze patrzą,a ratunek
swój widzą jedynie w zamieszaniu i zgubie ojczyzny.
Z takimi czekają was wielkie kłopoty
i jeden Pan Bóg wie, jak sobie z nimi poradzić,
jak ojczyznę w całości zachować.”
To propozycja dla młodych. Dla tych, co się już wystrzelali stworzą zapewne seniorskie kółka poliamorycznych gawędziarzy. Przy jednym z takich zainstaluje się fon Trier i zrobi sequela Nimfomanki lub Antychrysta. Ówczesny Zdrojewski dorzuci z kilka milionów (wiadomo, inflacja) i będzie kolejne łamanie tabu. 🙂
Zawsze chodzi o to samo, zeby z wolnych ludzi zrobic stado bezwolnych baranow przeznaczonych do regularnego strzyzenia lub na rzez.
Widać że, Orliński jest elastyczny a naumiał się tego zapewne obserwując cukierników i restauratorów wie że niczego się nie wyrzuca, bo z okruchów ciasta można zrobić jeszcze coś takiego co się nzywa bajaderką a z wołowiny najpierw się robi tatara, a jak się przeleży to doprawione papryką jeszcze da się w knajpie przerobić na gulasz. I taka jest ta twórczość Orlińskiego, w której nic się nie może zmarnować. Próbuje on z okruchów, z padliny i z tego co mu się z ust uleje zawsze coś zlepić i na tego fejsa albo na twittera da się wrzucić.Taka jakość – jak z resztek.
Orlinski to taki typowy produkt-leming obecnej Polski. Przepis jak upiec dobrego Orlinskiego: 1 iphone, klawiatura wyrwana z laptopa, 1 papierowy kubek z kawiarni Starbucks, 1 posiekany na drobno egzemplarz Gazety Wyborczej. Calosc zmieszac, przepuscic przez maszynke do miesa I dusic na wolnym ogniu przez 45 minut. Uduszonego Orlinskiego mozna spozywac z warzywami, konieczny jest niezbednik inteligenta czyli lyzka I widelec a’la Jacek Zakowski.
Snmacznego.
Śmietki- zmiotki – i swąd padliny
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.