cze 112020
 

Znamy pewną osobę, która w zamian za pakiet akcji pewnej fabryki mydła nie mogła się zaopatrzyć w jeden kawałek mydła z tej fabryki

Emanuel Małyński „Nowa Polska”

Jak pewnie wszyscy już zauważyli, postanowiłem wzbogacić swoją ofertę o książki drogie, ciekawe, rzadkie i potrzebne. Książki te nie interesują nikogo poza nami tutaj, a ja to wiem na pewno, albowiem wiele tytułów obserwuję od dawna, na stronach hurtowni i wydawnictw i widzę, że sprzedaż ich jest zerowa. Po prostu zerowa. Nikt się nimi nie interesuje, nikt o nie nie pyta, a wydawca, który zatrudnia ludzi może i oddanych sprawie, nie ma pojęcia jak sprzedaż swojego produktu stymulować. Zresztą, o czym wielokrotnie pisałem, wydawcy nie są zainteresowani sprzedażą, albowiem pieniądze za swoje produkty dostają już na początku, w chwili wpuszczenia ich na rynek. Dostają je w ramach misji, czyli propagowania czytelnictwa. Od wielu miesięcy codziennie właściwie, oprócz normalnych obowiązków, narzuciłem sobie jeszcze przymus przeglądania ofert różnych wydawnictw i wyszukiwania tam książek, które mógłbym sprzedać u siebie. Z dużym zyskiem rzecz jasna, albowiem działam na rynku i muszę się rozliczać z urzędem skarbowym z zysków, które osiągam. To co robię, to praca. Ja tę pracę uwielbiam i nie mógłbym robić nic innego. Nie znaczy to jednak, że mam ją wykonywać za darmo, bo nikt chyba tego nie czyni. Niestety co jakiś czas spotykam się z zarzutami, jak na przykład wczoraj, że źle prowadzę swój biznes, bo powinienem – umieszczając w sklepie jakiś drogi produkt – wskazać te miejsca gdzie jest on tańszy, albo dostępny za ramo w pdf. Nie rozumiem dlaczego miałbym to robić? Nikt tego przecież nie robi. Dlaczego akurat ja? Bo wiem, które książki interesują czytelnika i na których można trochę zarobić? To prawda, wiem. I to jest wiedza tajemna, wynikająca z wieloletniej praktyki, wiedza, za którą zapłaciłem poświęceniem, głównie czasu i z której teraz korzystam. W dodatku bardzo egoistycznie. Na rynku jest tylu mądrych ludzi, którzy mają dużo większe niż ja przygotowanie w zakresie dystrybucji książek, dlaczego do nich nikt nie kieruje takich postulatów? Otóż dlatego, że misja książki jest dziś tak sformatowana, jak sprawa opieki społecznej w czarnych gettach. Trzeba tam wszystko dystrybuować za darmo, aż się ci ludzie wreszcie wymordują i staną się tak zdeprawowani, że nie będzie dla nich ratunku. Z książką jest identycznie, trzeba ją wciskać wszystkim dookoła na siłę, udostępniać za darmo w sieci, w nieczytelnych formatach, aż w końcu wszyscy będą mieli dosyć i zaczną te książki palić z nienawiści do nich. Uważam, że polityka darmowych formatów jest polityką zabójczą dla czytelnictwa i, aż wstyd używać tego słowa, dla kultury. No, ale to nie ja wymyśliłem to słowo, nie ja wprowadziłem na rynek pisarza o nazwisku Żulczyk i nie ja lansuję obłąkanie Bondy i Mroza. Dlatego też sądzę, że lepiej będzie kiedy, wobec zaistniałej sytuacji, zrezygnuję ze statusu autora, bo pisarzem nie byłem chyba nigdy i zadowolę się stopniem sprzedawcy detalicznego. To brzmi konkretnie i dumnie. Wczoraj na przykład sprzedałem w detalu 14 egzemplarzy książki Karola Górskiego „Zarys dziejów katolicyzmu polskiego” po 120 zł za egzemplarz. I nie zamierzam na tym poprzestać. Będzie tu jeszcze więcej drogich książek w krótkich seriach. Każdy, kto będzie miał ochotę sobie kupić, może skorzystać, jak ktoś nie chce, nie musi. Niestety nie będę wskazywał tych miejsc, gdzie proponowane przeze mnie książki mogą być tańsze, albowiem nie jestem wyszukiwarką ceneo. A taki postulat pojawił się pod wczorajszym tekstem, którym reklamowałem ten produkt.

Zastanówmy się teraz kto zgłasza postulaty dystrybucji produktów darmowych? Po pierwsze zawodowi złodzieje. Po drugie systemowi nędzarze. Po trzecie ludzie, którzy prowadzą metadystrybucję, czyli komunikują się metajęzykiem, niezrozumiałym dla tych, co uważają, że towarem jest książka.

Książka dawno przestała być towarem na rynku globalnym. Stała się pretekstem. Towarem jest autor i idea. Tym się handluje naprawdę w zakresach niedostępnych maluczkim. A żeby taki handel mógł się odbywać trzeba udostępniać treści w rzekomym gratisie. Chodzi o to, by nie było czytelnictwa, ale by pozostało po nim widmo, w którym dokonuje się manipulacji propagandowych i prezentuje się kapłanów nowych religii. I to jest moment, w którym rynek książki najściślej łączy się z polityką.

Pewnie kwestie te omawiane były przez znacznie bardziej wysublimowanych myślicieli niż ja, ale całe szczęście nic o tym nie wiem, bo filozofia nie interesuje mnie z istoty. Sam sprawę tę widzę następująco – to o czym wspomniałem wyżej, to ucieczka od szczegółowego opisu, który, zastosowany w praktyce, przynieść może jakieś odczuwalne konsekwencje. Ucieczka w stronę myśli, idei i pragnień nigdy nie dających się zweryfikować w praktyce. To znaczy nie dających szans na spełnienie i pozostawiających ludzi w wiecznym głodzie. Ten zaś, jak na filmie, „Obi oba koniec cywilizacji”, zaspokajany jest celulozową pulpą wyrzucaną z wielkiej maszyny, całkiem za darmo. Za darmo….! Kapujecie! Normalnie za darmo!

Działania te, markujące aktywność, którą dawniej nazywano uprawianiem filozofii, albo jakoś podobnie – niech będzie spekulacją intelektualna – są w rzeczywistości ich zaprzeczeniem. Chodzi o to, by rozbudzać głód i zaspokajać go śmieciem. Istotą zaś tego zaspokojenia jest masowa i darmowa, względnie półdarmowa dystrybucja.

Cel tego jest w mojej ocenie jasny. Chodzi o to, by uporządkować życie dużych grup ludzi wokół pewnych bardzo prymitywnych idei i prostych pojęć, a następnie dociskając lub luzując ich dopływ do masowego odbiorcy sterować jego wyborami. Tego się nie uda zrobić bez pośrednika i tu dochodzimy do kolejnej ważnej kwestii – książka nie, a jeśli to darmowa, ale guru już tak. Guru musi być, albowiem on i jego powaga, oraz uprawiana przezeń publicznie choreografia, mimika i jakiś taki breakdance gwarantują, że tłum rozpozna w ogóle co się do niego mówi. W osobach charyzmatyków idei oszukanych materializuje się postulat ostateczny – unieważnienie treści. Ja to poznaję po tym, że – na przykład – 14 czerwca odbędzie się debata pomiędzy Targalskim a Bartosiakiem. W mojej ocenie można by równie dobrze zaaranżować debatę pomiędzy Żwirkiem i Muchomorkiem a psem Huckelberry. Miałoby to tyle samo sensu. Owo starcie intelektualnych tytanów nie będzie bowiem niosło ze sobą żadnych konsekwencji, nawet rozrywkowych. Będzie jedynie potwierdzeniem obecności w przestrzeni publicznej umieszczonych tam przez kogoś, kanonicznych memów, których pokątny kolportaż wskazuje kto, do jakiej grupy należy i jakich wyborów politycznych dokonuje. Te wybory polityczne, to chyba nawet za dużo powiedziane, chodzi o to, kto wciska który guzik na pilocie do TV i na które strony wchodzi, żeby tam przeżywać grupową ekscytację.

Ktoś może powiedzieć, że u nas jest to samo. No właśnie nie. O czym chciałem przypomnieć, bo nawet jeśli prawda ta stoi komuś przed samym nosem, może być niezauważona. Ja tutaj lansuję wielu autorów, a przede wszystkim lansuję treść konkretnych publikacji. Na żywo zaś promuję tych akademików, którzy produkują treści, w mojej ocenie ważne i bezwzględnie ciekawe, a także jakościowo dobre i wartościowe merytorycznie. No, a jak przyjeżdża prof. Święcicki, to jeszcze jest do tego show, który pozostaje poza zasięgiem nie tylko Targalskiego i Bartosiaka, ale także Lisickiego, Lisa, Karnowskich, Sekielskiego, a nawet Grzegorza Brauna i wszystkich posłów Konfederacji razem wziętych.

Tamci zaś lansują wyłącznie siebie. Nie rozumieją jednak biedne żuczki, że ten podstępny świat, który rządzi się swoimi prawami, przygotował dla nich różne niespodzianki. Najważniejsza zaś z nich nosi nazwę dewaluacji autorytetu. Otóż sprawy mają się tak – w zasadzie niemożliwe jest zdewaluowanie i unieważnienie treści pisanych serio popartych znajomością źródeł, albo ironicznych, rozmieszczonych na różnych poziomach dostępności. Zdewaluowanie guru, autora- charyzmatyka jest łatwe. Tym łatwiejsze im większą grupę ludzi zamierza on uwodzić swoim breakdancem. Zawsze – podkreślam – zawsze, pojawi się ktoś kto będzie robił to samo co on, tylko jeszcze prościej, z jeszcze bardziej przejaskrawioną mimiką i z jeszcze większym zaangażowaniem i jeszcze gwałtowniej zgłaszanymi postulatami niemożliwymi do spełnienia. I ci ludzie będą nie do powstrzymania, albowiem nikt ich nie odróżni od tego jedynego prawdziwego. – Ale mistrzu, o co ci chodzi? – powiedzą odbiorcy – przecież Stefan mówi to samo co ty, tylko bardziej przystępnie, tak wiesz, bardziej dla szerszego odbiorcy….

Z czasem sytuacja dojdzie do momentu, a być może już doszła, że samo pokazywanie Targalskiego stanie się zaprzeczeniem realizowanej przez niego misji. I nie tylko Targalskiego, innych także. No, ale nas to nie obchodzi. Ja organizuję niszowe imprezy, sprzedaję książki pod niezrozumiałymi tytułami, albo tak, pardon, zajebiście drogie, że niektórym opada szczęka. I nie mogą się oni nadziwić mojej bezczelności. No cóż…jestem sprzedawcą detalicznym, a praca ta rządzi się swoimi prawami. Życzę wszystkim miłego dnia.

  11 komentarzy do “Czy pornografia wpływa na dzietność czyli sprzedaż a misja”

  1. Darmowe okazje są najdroższe ☺

  2. to palenie książek na kresach przy okazji spalenia polskiego dworu, to zapewne wynika z faktu, że dwór lachów i pisanina w języku nieznanym wrzucona do ognia, mogła dla podpitych podpalaczy stanowić jakąś uciechę. I zapewne była uciechą. A szerszy zakres pożarów książek w dworach  rosyjskich to nowe kryterium wrogów klasowych, no to niszczyli  literaturę wroga klasowego.

    Zastanawiające jest tylko to że jeśli mowa o paleniu książek to mamy pierwsze skojarzenie że to – naziści. A w świadomości pamiętnikarskiej choćby Europy środkowej palenie bibliotek jako reakcja czyszcząca podglebie dla ideologii jest o co najmniej o kilkadziesiąt lat starsza.  Ale nikt tego  nie kojarzy z rewolucją październikową czy czystkami popowstańczymi.

  3. Palenie, paleniem, ale redystrybucja jest ciekawsza

  4. taka redystrybucja ma miejsce w Ministerstwie  kultury, sztuki, pisarstwa, filmów kręcenia i dziedzictwa

    a tak w ogóle to pod hasłem „redystrybucja” rozumiemy przechwytywanie  PKB „w locie” czyli szybciej od innych.

  5. Autor i wydawca czyli gonitwa myśli

  6. Dziś jest tak samo, ale Pan Bóg wynalazł internet i się jakoś ratujemy. Zgłaszanie pretensji jest wobec gołych faktów całkiem nie na miejscu

  7. Melchior też miał pod górkę ☺

  8. Jeśli wg Rocznika Statystycznego rodzina wydaje miesięcznie   ok. 14 zł na edukację i kulturę to w tym sa także pieniądze wydane na książki.

  9. Trudno w te statystyczne dane uwierzyć biorąc pod uwagę faktyczne koszty związane z posłaniem dzieci do bezpłatnej szkoły publicznej, chyba że koszty zakupu tornistra, kredek itd. są zliczane w innych pozycjach niż wydatki na edukację i kulturę.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.