lut 052025
 

Bierzemy to galopem. Sytuacja opisana w tej książce jest zarysem bezwzględnie autentycznych okoliczności. I nie można z zawartymi tam informacjami dyskutować. I w tym właśnie przypomina ona naszą sytuację.

W kraju heretyckim, w którym działał święty Dominik w zasadzie nie ma możliwości, by poruszać się samemu po drogach między miastami. O bezdrożach szkoda nawet gadać. No, ale on chodził. Jego pierwszą troską jest wyjęcie spod wpływu herezji jak największej ilości ludzi, co jest niezwykle trudne. Przede wszystkim dlatego, że cała warstwa oświecona, to heretycy. Pisząc oświecona w zasadzie można postawić znak równości po tym słowie i napisać po nim inne – zamożna. Bankierzy, szlachta, cały patrycjat wszystkich diecezjalnych miast Południa, a także drobna szlachta to heretycy. To z nimi cystersi, a potem dominikanie wiedli dysputy, albowiem tylko oni byli zdolni do tych dysput. Kościół zaś nie miał innego narzędzia, by z herezją walczyć. Wojna zaczęła się kiedy odrzucono wszelkie pozory. Tych zaś było bardzo wiele. Przede wszystkim święty Dominik musiał, podkreślam – musiał – uwierzyć w dobrą wolę ludzi takich jak hrabia Berengar de Foix i jego rodzina. Tymczasem w człowieku tym nie było grama dobrej woli, a zamek swój na dysputy pomiędzy doskonałymi i zakonnikami udostępniał, po to, by neutralizować misję, zarówno cystersów, jak i Dominika. W ogóle w pracy tej jest zadziwiająco wiele postaci, które starają się zachować pozycję dwuznaczną. I nie czynią tego z dobrej woli bynajmniej, Taką osobą jest katolicki biskup Narbony. Książka ta jest uczciwa, bo autor nie udaje, że może – posługując się źródłami – jednoznacznie opisać tego czy innego dostojnika kościelnego, w chwili kiedy ten jawnie kolaboruje z herezją. Cóż to oznaczało – kolaboruje z herezją? Bierze pieniądze po prostu. I to jest sprawa prosta i czytelna także dziś – jeśli ktoś kolaboruje z herezją, to znaczy że bierze pieniądze. Jeśli ktoś proponuje jakieś dysputy, to chce zyskać na czasie lub skompromitować rozmówcę. Dziś zamiast intencji misyjnych kreowane są inne – sprzedażowe. I ja to ćwiczyłem na sobie – pokaż się w telewizji, a będziesz miał promocję. To jest nieprawda. W chwili kiedy publiczność wierzy w kłamstwa i kiedy kolportuje się same kłamstwa, prawda wciskana do kanałów dystrybucji bredni na pewno się nie przebije. Trzeba trafić do swoich odbiorców, a w zasadzie ich wykreować. Do kogo zwrócił się św. Dominik? Do biednych, którym zaproponował różaniec, czyli taki rodzaj modlitwy, który dawał im poczucie iż obcują z Bogiem i Maryją w czasie rzeczywistym, a także do kobiet. Nie miał sukcesów. Te były udziałem jego następców. Nie miał ich, albowiem siał na ugorze, a czas wzrostu ziarna był krótki. I często nie mogło ono dojrzeć. Zgromadził wokół siebie jednak trochę ludzi w tym kobiet, którym musiał zapewnić utrzymanie. Nie było to łatwe, albowiem diecezja Tuluzy była zrujnowana. Fulko jej nowy biskup reaktywował ją z niczego. Katolicki lud nie pielgrzymował do świętych miejsc, by tam pozostawić jałmużnę, modlącym się za jego sprawą mniszkom i mnichom, a dobra ziemskie były w rękach heretyków, a konkretniej reprezentujących ich banków.

I teraz mała dygresja. Kiedyś był w TV wywiad z tak zwanym ojcem Szustakiem. Julek mi to ostatnio przypomniał. I ów Szustak powiedział, że oto zakony kaznodziejskie istnieją nadal, ale żadnego katara nikt chyba nie widział, a to świadczy o sukcesie dominikanów. Nie wiem gdzie tak zwany ojciec Szustak ma oczy, ale przypuszczam, że nie w tym miejscu, w którym mają je wszyscy inni.

Jak wiemy współcześni dominikanie nie pokusili się o wydanie żywota swojego patrona, zapewne dlatego, by ich sukces, o którym mówił tak zwany ojciec był jeszcze lepiej widoczny.

Wracajmy do Dominika. Zorganizowanie środków do życia dla nowego zgromadzenia było sprawą kluczową i priorytetową, ale nie jedyną. Dominik miał wiele rzeczy do zrobienia, a do tego jeszcze musiał podróżować do Italii, do Rzymu. No i cały czas musiał prowadzić misję wśród heretyków, którzy udawali, że otwierają przed nim serca i słuchają go z największą uwagą. Na czym polegał więc sukces Dominika i jego współbraci? Z grubsza – stworzyli oni przestrzeń do dyskusji, zabezpieczoną finansowo, która pozwalała prawdzie istnieć w relacjach lokalnych na tych samych zasadach, na których panoszyło się tam heretyckie kłamstwo. Dziś ponoć, w Pirenejach, wytycza się szlaki turystyczne o nazwie takiej jak „Szlak katarów, dobrych ludzi”. To jest wyższa forma obłędu, znacznie bardziej wyrafinowana niż współczesne pokusy medialne, by zasiąść z tym czy innym panem i porozmawiać o przyszłości Polski, albo o możliwościach ucieczki z niej, kiedy zostanie zaatakowana przez Rosjan. Żeby dotrzeć do tego targetu, który współczesne przewodniki po Langwedocji określają mianem – dobrych ludzi – trzeba było mieć dla nich ofertę. Bo rozumiemy, że nie chodziło o bogatych mieszkańców Okcytanii. Tych bowiem opisują dziś inne całkiem gawędy. Tyle, że Dominik nie miał w ogóle takiej możliwości, albowiem wszyscy ci dobrzy ludzie zajęci byli pracą od świtu do nocy i nikt z pilnujących ich doskonałych nie miał zamiaru pozwalać na to, by gawędził z nimi jakiś zakonnik. Ich sytuacja zaś przypominała współczesną nam sytuację jakichś biedaków, którzy odpalają Internet, by poznać prawdę i znajdują w niej jednego czy drugiego kaznodzieję głoszącego zagładę. Powtórzmy jaką ofertę miał dla nich Dominik – był nią różaniec.

Skąd Dominik wziął pieniądze na utrzymanie swojego zgromadzenia w początkach jego działalności? Z datków i jakichś resztówek nadań ziemskich, które zostały jeszcze nie zajęte przez banki. W ten sposób zabezpieczył przyszłość kobiet wyjętych spod wpływu herezji i towarzyszących im kapłanów. Istotne w tym jest, że ludzie ci nie pracowali od świtu do nocy, jak heretycy, ale modlili się w różnych intencjach. Praktyka modlitewna w tamtych czasach wyraźnie różniła się od współczesnej.

Dominik zorientował się też dość szybko, że prawda nie może siadać do polemiki z kłamstwem, szczególnie wyposażonym w pieniądze. Musi mieć swoją przestrzeń innych aktywności i myśli, niż ci, którzy kłamią. I taką przestrzeń zbudował.

No to teraz porównajmy sytuację Dominika z naszą. Jak myślicie dlaczego istnieje nasza przestrzeń do dyskusji zwana Szkołą nawigatorów? Czy ze względu na polemiczne zacięcie niektórych uczestników tutejszego życia? Czy istnieje ona, bo dyskusje tu prowadzone są tak świetne, że przyciągają ludzi z najodleglejszych zakamarków Internetu? Nie, bo cały Internet, który powinien zajmować się sprawami poważnymi robi to, co herezja na Południu w XIII wieku – obrzydza słuchaczom ten świat czyli dzieło Boże. Wszyscy wieszczą zagładę, uśmiechają się przy tym i wyciągają rękę po pieniądze. Po co im one, jak ma być zagłada? No, ale ludzie chętnie płacą, bo tak działa kłamstwo.

Powiem Wam dlaczego istnieje Szkoła nawigatorów, otóż dlatego, że spora grupa osób zostawia tu całkiem sensowne pieniądze. Wynagradzając mnie w ten sposób za moją codzienną pracę, ale także doceniając to, że z wielkim wysiłkiem, angażując w to inne osoby, które chętnie dla mnie pracują, wydajemy książki. I one nie dotyczą zagłady, ale świętości. Nie macie pojęcia kim są ci ludzie i na jakie kwoty składają zamówienia. Dodam jeszcze, że nigdy nie wpisali tu ani jednego słowa. Czasem pojawiają się na targach, ale tak naprawdę przychodzi może dwie, trzy osoby. Reszta pozostaje anonimowa. Oczywiście mając ich wsparcie i tak nie mamy szans z wielkimi dystrybutorami współczesnej herezji, ale Dominik też nie miał szans z bankami Tuluzy na samym początku. No i wiadomo, że sprawy potoczą się tak, jak zechce Bóg, a nie jak my tu sobie zaplanowaliśmy. Nie ma więc co za bardzo rozpędzać się do przodu. Planować jednak trzeba. Do tego wymieniłbym inną grupę osób, również milczących. Takich, którzy nie omijają żadnej nowości i składają małe, ale regularne zamówienia.

Jak myślicie ile ze stale komentujących na naszym portalu osób składa zamówienia w sklepie lub kupuje coś na targach? Powiedzmy, że kilka. Jeśli więc ktoś oburzył się wczoraj moją reakcją na pewien komentarz, niech się postara wyciszyć. Albowiem ktoś, kto nie kupuje książek nie będzie tu wpisywał słów – okładka zniechęca do zakupu. Nie będzie, o niczego nie kupuje. Nie pozwolę na to. Tak, jak nie pozwolę się wodzić za nos różnym cwaniakom. Wczorajszy przypadek nie jest odosobniony. Mamy tu całą kategorię ludzi, którzy uważają, że zostali powołani do wskazywania mi drogi ku doskonałości. W zeszłym roku latem ujawnił się taki przypadek, i też chodziło o Tomka i jego pracę. Ja z taką postawą mam do czynienia w zasadzie od samego początku. Nigdy o tym nie pisałem, ale chyba nadeszła pora. Jak wiecie ten blog cieszył się wielką, choć dezawuowaną stale, popularnością. Lekceważono nas i pomijano i przy tym pozostaliśmy do dziś. I pozostaniemy, bo ja w żadnych dysputach z heretykami uczestniczył nie będę. Wokół mnie pojawiali się stale jacyś entuzjaści, wujkowie dobra rada i podobni osobnicy. Kradli mój czas, zawracali mi głowę, z przekonaniem, że ja sam sobie nie poradzę, bo i cóż ktoś taki jak ja, człowiek spoza wszystkich wpływowych środowisk może wiedzieć i co przedsięwziąć? Było to nie do zniesienia. Tym bardziej, że nie sposób, normalnie wychowanej osobie, kwestionować okazywanych jej, szczerych intencji. Dlatego rację ma valser, że należy – z premedytacją – wdrożyć do swojego programu kilka reakcji z repertuaru patologicznego. Żeby przetrwać w dobrej kondycji psychicznej po prostu. Inaczej się nie da. Zmarnowałem mnóstwo czasu na osoby, które nie miały wobec mnie szczerych intencji. Marnowałem ten czas nawet wówczas, kiedy już nauczyłem się sprawdzać ich motywację. Wydawało mi się bowiem, że każdy ma prawdo do wyrażania opinii. Nic z tego. Skoro jednak tak myśli i się przy tym upiera, niech idzie te opinie wyrażać w jakimś bardziej otwartym miejscu. Gdzie króluje wolność słowa i dyskutuje się o sprawach naprawdę ważnych takich jak inwazja rosyjska na Polskę, albo możliwości przetrwania w czasie kryzysu w mieście, a nie o świętym Dominiku  i jego misji. Tu nie ma dla nich miejsca.

A jakąż to metodą sprawdzałem motywację wszystkich tych szczerych i pragnących mojego szczęścia doradców? Bardzo prostą – po wysokości zamówień. Często nie musiałem nawet patrzeć na tę wysokość, bo żadnych zamówień nie było. A najczęściej było tak, że były, ale składane raz na ruski rok i nigdy na moje książki. Czasem zaś było tak, że raz na ruski rok, w czasie grubych obniżek, takich że cena zjeżdżała do kilkunastu złotych kupowano pojedyncze egzemplarze. Ludzie ci, jakże zaangażowani w moją pracę i zawsze gotowi służyć radą i pomocą nie mieli chyba tej świadomości. I to jest naprawdę niezwykłe.

Dziś w zasadzie ich już nie ma. Oddalili się, albowiem inne sprawy niż nasz blog pochłaniają publiczność, a herezja, wbrew temu co opowiadał tak zwany ojciec Szustak, święci swoje największe triumfy.

Powtórzę jednak – nasza przestrzeń istnieje dzięki tym, którzy kupują książki, a nie dzięki tym, którzy tylko wpisują komentarze. Jeśli się komuś tak kategoryczne postawienie kwestii nie podoba, nie musi tu z nami siedzieć. Ja sobie spokojnie poradzę pozostając na portalu z tymi, którzy składają zamówienia.

I wierzcie mi, że rozumiem iż ktoś może nie chce kupować tych książek, bo nie ma  na nie miejsca, albo w ogóle nie lubi książek. Lubi sobie za to pogadać. Nie może jednak ów ktoś zabierać głosu w sprawie wyglądu i dystrybucji naszych produktów. Bo – z istoty – nie jest tym zainteresowany. A jeśli jednak zabiera głos w tej kwestii, to znaczy, że pojawił się tu z intencją inną niż deklarowana. I najlepiej by było, żeby opuścił kwadrat.

W filmie „Ziemia obiecana” jest taka scena, kiedy to prezes Grunspan dyscyplinuje swoich buchalterów, którzy przychodzą rano do pracy i grzeją sobie wodę na herbatę. Za co wspomniany prezes Grunspan płaci. I jego to oburza, moim zdaniem słusznie. Nie po to bowiem człowiek buduje imperium, by tolerować w nim pięknoduchów. Jest to jedna z trzech ulubionych przeze mnie scen z tego filmu. Druga to scena z teatru, kiedy Muller mówi – zapłaciłem to się bawię. A trzecia to pokazywana na samym początku scena modlitwy dwóch mełamedów i tegoż prezesa Grunspana. Wszystkie one wymyślone zostały, nigdy nie zgadniecie po co? Otóż po to, by oburzać dobrych ludzi, tych bardziej szlachetnych i dążących do doskonałości.

Przypominając sobie ten film  pomyślałem, że po 16 latach, bo w tym roku minie 16 lat do kiedy założyłem bloga, warto może umożliwić niektórym ludziom wyrażenie wdzięczności za moją codzienną pracę. Poproszę Przemka, żeby zainstalował tu mechanizm kupowania kawy, jednej czy dwóch, w zależności od temperatury wzbudzonych przez tekst emocji, dla autora. Niestety tylko dla mnie. Bo jeśli umożliwimy to wszystkim śmierć tego portalu nastąpi szybciej niż się spodziewacie. Po wprowadzeniu tego mechanizmu zaś, każdy, jak buchalter u Grunspana będzie już dużo swobodniejszy, śmielszy i z czystym sumieniem będzie mógł wygłaszać opinie, nie tylko dotyczące tego, co mu tam w duszy gra, ale także pracy innych. Tych, dzięki którym portal ten żyje i daje frajdę nam wszystkim.

Na razie jednak macie św. Dominika.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zywot-sw-dominika/

Postaw kawę autorowi! 10 zł 20 zł 30 zł

  10 komentarzy do “Dlaczego wydałem „Żywot św. Dominika”?”

  1. Zacytowałem fragment tekstu czatowi gpt, oto co odpisał:

    Autorem tego tekstu najprawdopodobniej jest Gabriel Maciejewski, znany także jako Coryllus. Jest on publicystą, pisarzem i blogerem, który często zajmuje się tematyką historyczną, religijną i cywilizacyjną. Jego charakterystyczny styl obejmuje analizy wydarzeń historycznych z perspektywy walki ideologicznej, gospodarczej i politycznej, często w kontrze do dominujących narracji.

     

    Tekst ten pasuje do jego sposobu myślenia – łączy historię z analizą mechanizmów społecznych i politycznych, a także wyraża pewien sceptycyzm wobec oficjalnych interpretacji dziejów.

  2. Dzień dobry. Też lubię te sceny. Ja w nich widzę jeszcze taki sens, że warto czasem spojrzeć na siebie i zadać sobie pytanie; czy nie dajemy czasem aby jakimś „doskonałym” mieszać sobie w głowie? Po co, na przykład, przychodzimy do pracy. Trzeba pamiętać, że system rządzący współczesnym światem zbudowany jest na kłamstwie, a żeby mogło to działać ludzie muszą mieć pozacierane granice między prawdą i kłamstwem, muszą stracić wrażliwość na manipulacje i zwykłe oszustwa. Tylko wtedy dadzą sobie wmówić różne bzdury, także i to, że są nowymi zbawiaczami świata, nie jakimiś tam stronami umowy o pracę. W czasach Św.Dominika i prezesa Grunspana było jednak trochę prawdziwiej, nie tylko dlatego, że nie było internetu. Ale wtedy płacono srebrem…

  3. Oczywiście. I jak ktoś podpisywał umowę na opiekę nad stadem 15 kur, to za nic nie dał sobie dołożyć 16 kury bez renegocjacji umowy

  4. Jeśli to znowu pan, będzie to pan, będzie to pański ostatni wpis tutaj. Mam jednak nadzieję, że to jakiś nowy komentator, a jego adres mailowy jest prawdziwy

  5. – tak musiało być. No, bo jeśli leży na stole srebrny krążek to ludzie robią się poważni i konkretni. Szkoda, że to minęło…

  6. „I ów Szustak powiedział, że oto zakony kaznodziejskie istnieją nadal, ale żadnego katara nikt chyba nie widział, a to świadczy o sukcesie dominikanów. Nie wiem gdzie tak zwany ojciec Szustak ma oczy, ale przypuszczam, że nie w tym miejscu, w którym mają je wszyscy inni.”

     

    Miał, miał, ale nie patrzył w lustro.

  7. Oczywiście powinno być „ma, ma, ale nie patrzy w lustro”.

  8. no tak, „psy pańskie”, które dawno zgóbiły się w lesie.
    ale czy late sojowe to jeszcze kawa?
    nie wynalazł różańca – on go popularyzował i moze trochę usystematyzował bo dotychczasowe tradycje były różne.

  9. I po to, by popisać się tą wiedzą, różną od tego co jest w książce, postanowił pan podjąć próbę umieszczenia tu komentarza?

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.