maj 242018
 

Uprawiałem kiedyś kilka fałszywych kultów, ale nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Lubię na przykład Egona Erwina Kischa, o czym pisałem z pięćdziesiąt razy. „Lolitę” czytałem chyba ze dwadzieścia razy. Moją ulubioną książką była jednak inna zupełnie publikacja. Też o niej już pisałem, ale ponieważ Toyah wrzucił wczoraj ciekawy temat postanowiłem do niej wrócić. Rzecz nazywa się „Imperium duszy” a jej autorem jest Paul Wiliam Roberts, dziś już ociemniały, a być może nieżyjący bitnik, który w latach siedemdziesiątych, a potem dziewięćdziesiątych wybrał się do Indii. Potem opisał obydwie podróże i zestawił je w jednej książce pod tym właśnie, wymienionym wyżej, niezwykle inspirującym tytułem. To jest tak znakomity autor, tak świetny warsztatowo, a do tego miał tak dobrego tłumacza, że ja za każdym razem odkrywałem tę książkę na nowo, a czytałem ją prawie tyle samo razy co „Lolitę”. Polecam ją wszystkim, bo tekst jest naprawdę ciekawy i niesłychanie zabawny. Jest to oczywiście tekst agresywnie antychrześcijański, a głównymi złymi są w nim jezuici, którym przewodzi św. Franciszek Ksawery. Są też dobrzy ludzie, to przede wszystkim Sai Baba, a także Brytyjczycy, którzy przybyli do Indii, żeby zrobić porządek. Trochę nabałaganili, bo gdzie drwa rąbią tam wióry lecą, ale generalnie i tak byli lepsi niż Portugalczycy. Jednak opisy życia w Indiach, opisy zidiocenia białych, którzy przybywają tam, by poszukiwać prawdy i mądrości są tak śmieszne, że nie można się od nich oderwać. Najlepsze jest, kiedy Roberts pisze, jak Lennon i Yoko Ono przyjechali do Sai Baby, a on ich olał. Tamci się obrazili, bo Baba cały czas gadał z jakimiś żebrakami. Po tym, co wczoraj napisał Toyaha, a nie widziałem ani jednego odcinka serialu, sądzę, że Baba był niezłym cwaniakiem i dzięki temu przetrwał. Był znacznie sprytniejszy niż Bhagawan Śri Radźnis, którego Roberts też opisuje, w dodatku w latach siedemdziesiątych. Nie dość, że opisuje to jeszcze demaskuje jako skończonego oszusta, erotomana, gwałciciela nieletnich, do którego jak muchy do miodu garną się oczywiście wszystkie ucieknięte z domu amerykańskie wariatki. Bhagawan otworzył w Indiach aśramę i stworzył tam ośrodek medytacji, który prosperował całkiem nieźle przyciągając młodzież ze świata. Młodzież ta mogła do woli kopulować na terenie aśramy, a ci którzy wyjeżdżali rozsławiali jej imię i przyciągali nowych. Kłopot zrobił się kiedy pewna dziewczyna zaszła w ciążę z nie wiadomo kim, a następnie popełniła samobójstwo. Bhagawan jakoś się jednak tym nie przejął. Zrobił się huczek, ale potem przycichł. No i teraz – mamy lata siedemdziesiąte, tego Robertsa, Kanadyjczyka, który w popularnej bardzo publikacji demaskuje Bhagawana Śri Radźnisa i jego ośrodek, no a potem ten guru jedzie jak gdyby nigdy nic do miejscowości Antelope w stanie Oregon i zakłada im inny ośrodek, w którym szkoli zwyrodniałe kadry zboczeńców do przejęcia władzy nad światem? Pytanie istotne brzmi – kim w rzeczywistości był Paul Wiliam Roberts i jaką misję w Indiach pełnił? W to bowiem, że był studentem szukającym przygód nie uwierzę nigdy. W opisie podróży z lat dziewięćdziesiątych zastanawia kilka fragmentów. Przede wszystkim to, że Roberts wchodzi wszędzie z niezrozumiałą swobodą. Umawia się na spotkanie z szefem organizacji zajmującej się pogrzebami w Benares, a to jest poważna sprawa. Te pogrzeby bowiem to kremacje nad rzeką, w ściśle określonym miejscu, według ściśle określonych reguł. Kto ten proceder kontroluje jest królem prawdziwym. I co? Jakiś kanadyjski przybłęda może do niego zajrzeć i wypytać go parę spraw? Najlepszy jest jednak Roberts kiedy podróżuje po Pendżabie. On tam po prostu demaskuje Sikhów jako piątą kolumnę Londynu, który regulował sprawy w Indiach w ten sposób, że ginęli ludzie tacy jak Indira Ghandi. I to jest napisane wprost – pomiędzy jakąś dziurą w Pendżabie, a którymś z angielskich miast latały regularnie samoloty. Nigdzie indziej one nie latały tylko tam. W jedną stronę woziły haszysz, a w drugą karabiny. Najlepszy jest jednak w tej książce Kafiristan. Największy handlarz narkotyków, który placki haszyszu suszy na tarasie swojej willi, zabiera Robertsa w niezwykłą podróż do Kafiristanu. Kto oglądał film „O człowieku, który chciał być królem” ten zrozumie o co chodzi. Tego miejsca nie ma, a czas zatrzymał się tam w XII wieku. Kafiristan służy do tego, by bezpiecznie produkować duże ilości substancji odurzających i równie bezpiecznie transportować je do Ameryki by tam sprzedawać je ludziom pracującym w wysokościowcach. Obsługą tego interesu zajmują się wykolejeni Niemcy, którzy dawno przestali być hipisami, a także pewien miejscowy pan, który domaga się od przybyłych, by wreszcie spełnili swoją obietnicę i wykołowali dla niego europejską dziewczynę o żółtych włosach, bo ma już szczerze dosyć tych czarnulek. No i towarzyszący Robertsowi sprzedawca haszyszu, także Kanadyjczyk, spełnia jego prośbę. Podsyła pewnej parze francuskich ćpunów trefny towar, kolega dziewczyny odwala kitę, a ona ląduje na odwyku w szwajcarskiej klinice, a następnie zostaje sprzedana z zyskiem do tego Kafiristanu. Ta książka jest reportażem, a ja nie mam ani jednego powodu, by nie wierzyć Robertsowi. Nawet gdybym chciał, to zalinkowane przez Toyaha filmy mi to uniemożliwią.

Dlaczego uważam, że ta przerażająca książka, opisująca piekło na ziemi jest ważna? Otóż dlatego, że dziś nikt nie napisałby i nie wydał takiego dzieła. Podróże bowiem mają kształcić, podobnie jak filmy. I mowy nie ma, żeby za ich pomocą wywoływać jakieś niezdrowe fascynacje. Te oczywiście mogą się pojawić, ale w ściśle określonych, bezpiecznych rejestrach. Tak więc Roberts pozostaje ostatnim chyba podróżnikiem, który w całej swojej bezkarności pokazał nam Indie takimi jakimi są. Oczywiście on był entuzjastą, wielbicielem Sai Baby i całych Indii w ogóle. Bhagawana jednak rozpoznał od razu. Ciekawe jednak czy to on był odpowiedzialny za sprowadzenie go do USA i zainstalowanie w miasteczku Antelope w stanie Oregon? Jeśli by traktować całą literaturę popularną jako dezinformację, z której różni spryciarze wyłuskują rzeczy istotne, prawdopodobieństwo, że tak było jest duże.

Nie myślcie sobie, że książka Robertsa to jest jakiś trywialny i chamski atak na Kościół. To jest atak dobrze przemyślany i przeprowadzony z zastosowaniem manewru oskrzydlającego. Bhagavan nie Sai Baba tak, to pierwsza część manewru, druga jest o wiele bardziej podstępna. Chrystus nie – bo jest takim samym oszustem jak Bhagavan, zamiast niego bowiem istnieje bezpostaciowy bóg ery wedyjskiej, o której Roberts wie naprawdę wiele i wiedzą tą dzieli się z nami. Osobowy Bóg to taniocha i nędza, o tym nie możemy zapominać. Wcielenie to fikcja, bo przed nim istniały teksty wedyjskie, z których jasno wynika, że wszystko stworzenie, cały hinduski panteon demonów i to co zmaterializowało się później, jest niczym w porównaniu z bezpostaciowym i niepoznawalnym bóstwem istniejącym poza czasem. To jest tak podane, że słabsze i młodsze umysły się nie obronią. Do tego Roberts potrafi wyszydzić Ghandiego i jego rzekomą wstrzemięźliwość płciową, kawały opowiada naprawdę świetnie, a jak się bierze za demaskację chrześcijaństwa, to nikt nie ma z nim startu. Scena jest taka – pustynia, a na niej jakieś budy przy drodze. Wokoło ani kropli wody. Wśród zabudowań ni to sklepik ni to składzik. W środku dwóch ledwie mówiących po angielsku, szalenie zabawnie kaleczących słowa, lokalsów, na stole zaś stos gnijących ryb. Skąd się do cholery wzięły w tym miejscu, gdzie nie ma mowy o napełnieniu szklanki wodą, a upał sięga 50 stopni? I kto może być tak bezczelny, żeby w tych warunkach proponować zdrożonemu podróżnikowi rybę? No, jak to kto…nie Sai Baba przecież, który jest jedynie czystą miłością. To jest wyższa szkoła jazdy, ta książka. Bhagavan zaś to tani oszust, który służy temu, żeby podnieść włosy na głowie biednym mieszkańcom amerykańskiej prowincji. My się nie możemy zatrzymywać przy takich jak on, bo to jest pułapka i część manewru oskrzydlającego. W dodatku dobrze widocznego. Trzeba czasami sięgnąć po nieco zakurzone książki, żeby zobaczyć jak daleko zakrojony jest ten manewr.

Bardzo dziękujemy Panu, który przyniósł wczoraj do szkoły podstawowej nr 4 gadżety „samolotowe”. Jest tam taki chłopczyk, który o samolotach wie wszystko, jak coś z tego wygra, a wygra na pewno, będzie skakał do góry z radości. Dziękujemy.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl gdzie jest już dostępna druga część wywiadu z Andrzejem Gliwą.

  18 komentarzy do “Do czego służą hinduskie sekty?”

  1. rodzina Gandih chciała zepsuć jakiś dobrze prosperujący interes ?

  2. Za produkcję samochodów się wzięli

  3. ale Brytyjczycy własnie kończyli zabawę w ten przemysł

  4. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kończyli?

  5. w „miliardowych” Indiach przemysł samochodowy to raczej przyszłościowy interes.

  6. „Kim” Kiplinga, wiek wcześniej; absolut a nie wódkę mam na myśli  :)^:)

  7. W szkole średniej miałem kolegę, żyda, którego ojciec był sekretarzem KD PZPR, a po ’89 wspólnikiem niejakiego A. Gawronika. Po maturze zdał na historię sztuki na ATK, później pojechał do Oxfordu, jak twierdził, nauczyć się angielskiego. To była druga połowa lat 80. Po Oxfordzie pojechał do Indii na uniwersytet, do w Benares. Pobierał jakieś nauki, wg których zyskał przekonanie, potwierdzone zapewnieniami nauczyciela, że wszytko jest brahmanem czy  czymś w tym rodzaju, i że przekroczy próg samsary, jeśli bez lęku napije się surowej wody z Gangesu. Tak też uczynił i kilka tygodni później wylądował w Polsce na oddziale chorób tropikalnych. Stwierdzono amebę. Przestraszony nawrócił się w podskokach, pojechał na Jasną  Górę i… wyzdrowiał. Nie poszedł w ślady taty, nie założył sieci kantorów, lecz… tak, tak –  antykwariat książkowy (kupował m.in. zbiory biblioteczne po zmarłych księżach. No, ale dostał nową misję (tak myślę – dostał) i – jakiś czas temu wyjechał do Paryża, gdzie skupuje  – stare pocztówki. Podobno całkiem intratna nisza rynkowa. Jeśli któregoś dnia dowiem się, że zmienił branżę i na stare lata wyjechał do Amsterdamu poterminować w szlifierni diamentów, to się wcale nie zdziwię.

    Pewnie Ukrainiec opowiadał mi, na początku lat 80. był w Afganistanie. Nie jako turysta, lecz krasnoarmiejec-desantnik. Powiedział mi Andriusza, o co tam naprawdę chodziło, dlaczego dostali tak po dupie. Według niego poszło nie o socjalizm socjalizm i demokrację, tylko o pola makowe.  Ten mak to żyła złota; kto trzyma nanim rekę, ten trzyma również rynek opiatowy na całym świecie z tym, że towar te dzieli się na dwie części: jedna dla przemysłu farmaceutycznego, druga – dla narkobniznesu. Całość – w każdym przypadku – kontrolują służby kraju, który aktualnie trzyma łapę na maku. Amerykanie wypchnęli Sowietów z tego biznesu, bo obiecali Afgańcom większą dolę. Dali też broń i wsparcie. I Ruscy musieli się wynieść. Sowiecka bezpieka straciła niezłą dojnię, jej miejsce zajęło CIA. Kłopot, jak zawsze, jest tylko z tamtejszymi plemionami, które rywalizują między sobą o udział w tym biznesie. A to, co służby sobie z Afganistanu wywiozą  i sprzedadzą, to wyłącznie jest ich pieniądz; mają jedynie zapewnić najlepszy na świecie i najtańszy surowiec dla odbiorców przemysłowych. Reszta zostaje dla nich. I to podobno jest więcej niż jeden samolot dziennie.

  8. Te spiczaste nosy i ostre podbródki zagięte w górę na spotkanie z nosami. Typowe u zawodowych bandytów. Związane z bardzo wysokim poziomem testosteronu.

  9. Chyba nie przepadasz za filozofami. Je też nie. Dlatego dołożyłem filozofowi odpowiednią intelektualnie Lolitę o imieniu Joanna.

  10. Moje źródła:

    Eugène Delacroix (1798-1863) A Literary Fellow Meditating

    Maria Anna Angelika Kauffmann (1741-1807)

    Ilustracja w książce Samuel Griswold (1793-1860), Wit bought; or, The life and adventures of Robert Merry

    Charles I. Berg (1856-1926), Meditation, fotografia, The illustrated American, 22 stycznia 1898

    Paul Dubois (1829-1905) La Méditation, Cathédrale de Nantes

    Johanna — In maiden meditation, fotografia, The illustrated American, 21 marca 1896

  11. Medytująca Lolita ? Powstaje pytanie nad czym można medytować mając budyń zamiast mózgu ? Jedyny problem to taki że się złamał paznokieć.

  12. Jak z opium w Chinach I Indiach.

  13. Dawniej przepychali się tam Brytole I Rosja, nic nowego w sumie.

  14. Przejmowanie kontroli nad plantacjami maku opiumowego ( i surowca z tychże) stanowi  źródło  potężnych  funduszy operacyjnych  dla służb specjalnych pozyskiwanych poza środkami z  corocznie uchwalanego budżetu państwa. Z których finansuje się rozmaite nielegalne akcje, korumpuje watażków, kupuje broń dla „rebeliantów”,  finansuje sieci konfidentów czy tez rozmaite „kolorowe” przewroty, etc., etc. Tak było w przypadku Sowietów, więc  i tak samo  jest w przypadku Amerykanów.

  15. Ciekawe rzeczy prawisz, ale ja jednak b. wątpię, by tym akurat przejawiał się obłędnie wysoki poziom T. A coś o tym akurat wiem… (No, na bandytyzm ew. się mogę zgodzić, ale nie na nos i podbródek.)

    Pzdrwm

  16. Lepiej sprawdzić co jest pod ziemią w Afganistanie, a raczej w ziemi.

  17. Poczytajcie sobie o Żydzie Dawidzie Sasoon z Bombaju (Rotszyld Wschodu), który wydał swojego syna za córkę Rotszylda. Od tego wzięły się wojny opiumowe i powstania bokserów, którym ucinali głowy jak kurczakom. Kiedyś wojska brytyjskie zabezpieczały całą operację logistyczną obecnie robi to US Marines.

    Dzisiaj macie kryzys opioidowy w USA i żydowska rodzina Sacklera, psychiatria i psychologia, która za tym stoi.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.