lip 012013
 

Przed nami dziwna i długa podróż. Musimy pokonać ponad tysiąc kilometrów i prawie 500 lat, a wszystko to w czasie nie dłuższym niż sześćdziesiąt minut. Tyle właśnie potrzebne jest czytelnikowi na zapoznanie się z treścią tego rozdziału. Droga nasza wiedzie w kierunku północno-wschodnim przez Śląsk, Kraków, Mazowsze wprost do serca Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zanim tam jednak dotrzemy i zanim zdradzę, skąd wyruszymy, musimy wybrać się w jeszcze jedną, krótszą nieco wędrówkę. Iść będziemy śladem pewnego bardzo dziwnego przedmiotu, który w roku 1757 tuż po zdobyciu Kłodzka przez wojska króla Prus Fryderyka Hohenzollerna, przewieziony został do Berlina. Przedmiot ten miał moc talizmanu i przez wiele dziesiątków lat traktowano go właśnie w ten sposób – jako znak sił nadprzyrodzonych, jako znak zwycięstwa, jako coś, co gwarantuje absolutne i bezwzględne powodzenie w bitwie. Droga, jaką przebył ów dziwny przedmiot jest nie mniej dziwna, podobnie jak dziwny był człowiek, który zażyczył sobie, by rzecz tę mu dostarczono. Król Fryderyk II nie wierzył bowiem w talizmany, nie miał za grosz poszanowania dla religii, a jego rachuby i plany, nieraz – a właściwie zawsze – bardzo szczegółowe, miały za tło niezmiennie tę samą scenerię. Była nią doraźna polityka obliczona na uzyskanie maksymalnych korzyści dla swojego kraju. Kraj ten zaś – Prusy – traktował król Fryderyk jak swój folwark, w którym wszystko w zasadzie działa jak należy, ale zdarza się czasem, że plączą się po nim jacyś maruderzy lub zagląda tam ktoś niepowołany. Prusy – prywatny folwark króla Fryderyka z rodziny Hohenzollern – pełen był ludzi posłusznych i zapracowanych. Nie mieli oni jednak tej mocy, którą miał ich król i tej bezwzględnej, opartej na ciężkim doświadczeniu wiedzy o człowieku. Ludzie mieszkający w Prusach mieli swoje słabości i popełniali błędy. Król Fryderyk starał się, by było tego jak najmniej. Nie lubił bowiem błędów ani ludzi, którzy je popełniają. Sam nigdy nie zrobił żadnego błędu, a jeśli nawet ktoś mógł mu coś podobnego zarzucić, król zawsze wzruszał ramionami i wpatrując się weń tym swoim uporczywie obłąkanym wzrokiem, zwalał winę za błąd na kogoś innego. Czynił to oczywiście dla dobra państwa i jego obywateli. Władca musi być bowiem poza krytyką i poza wszelkim podejrzeniem. Inaczej nie mógłby być władcą. Miał także król Fryderyk świadomość, że jest wyjątkowy i jedyny. Jego poddani zaś to zwykli ludzie, którzy mają swoje słabości i pokładają często głupią i naiwną wiarę w czymś, co nie ma istotnego lub wręcz żadnego znaczenia. I dla tych właśnie ludzi, dla swoich biednych poddanych sprowadził król Fryderyk II, zwany Wielkim, ten dziwny przedmiot. Był to bęben wojskowy, który w roku 1757 miał już ponad 330 lat. Bęben ten był, jak powiedziałem, szczególny, a o jego wyjątkowości decydowało to, że wykonany był z niezwykłego materiału. Obciągnięto go bowiem ludzką skórą. Człowiek, z którego tę skórę ściągnięto, także był niezwykły i przez ładnych parę lat jego nazwisko było na ustach władców całej Europy – od Londynu poczynając, na Moskwie kończąc. Jego wyczyny opiewano w pieśniach, a jego taktyka wojskowa była przedmiotem studiów i naśladownictwa przez ponad 300 lat. Po człowieku tym pozostały pieśni, lęk w sercach sług Kościoła i bęben, który w roku 1757 znalazł się w Berlinie, po to, by piechota króla Prus wiedziała, że od tej chwili nic złego już spotkać jej nie może, przynajmniej tak długo,jak długo ich król będzie chodził po ziemi. Dostali bowiem żołnierski talizman o największej mocy, talizman, który zapewni im sukces, ich wrogów zaś porazi sama wieść o jego istnieniu. Oni – piechota króla Prus, połykacze ognia – będą teraz mieli na własność sławny husycki bęben obciągnięty skórą samego Jana Żiżki z Trocnowa. Niech inni zapomną o zwycięstwach.
Drugą, po armii i jej lękach, troską króla Fryderyka była oświata. Szkoły w Prusach były fundamentem państwa. Pruski nauczyciel zaś może nie był ważniejszy od pruskiego feldfebla, ale to on utrzymywał na swoich barkach mit sprawnego państwa i perfekcyjnie działającej administracji. To pruski nauczyciel mówił, wpatrzonym w sine, jesiennie niebo za oknem, malcom o ich kraju, który choć płaski i nudny, jest mimo to najpiękniejszy i najsilniejszy na świecie, a do tego rządzi nim najmądrzejszy król, jakiego nosiła ziemia. Czy tak rzeczywiście było? Czy Fryderyk, król Prus był mądry? Myślę, że tak. Oceńmy go pokrótce na podstawie jednego tylko posunięcia. Kiedy okazało się, że Wolter przebywający w Berlinie jako gość króla spekuluje saskimi obligacjami, król filozofów i największy filozof wśród królów, wyrzucił go z Prus bez jednego słowa wyjaśnienia. Nic nie usprawiedliwiało kompromitacji, którą mógł okryć się władca i jego dwór, popierając takiego człowieka. Z niejakim zdziwieniem obserwował więc król Fryderyk to, co zaczęło dziać się w Europie w roku 1757. Trwała wojna, wojna poważna, bo światowa, która potem zyskała nazwę siedmioletniej. Prusy brały w niej udział, ale były bez porównania mniej zaangażowane niż taka na przykład Wielka Brytania lub Francja. Interes Prus w tej wojnie był jasny i wyraźnie określony – Śląsk. Król Fryderyk, powołując się na dawne czasy i obecność bocznej, bawarskiej linii Hohenzollernów w księstwach śląskich 200 lat wcześniej, próbował zalegalizować swój stan posiadania na Śląsku. Było to jednak problematyczne i większą wiarę pokładano w Berlinie w magicznym, husyckim bębnie, niż we wszystkich uzasadnieniach prawnych z odległej przeszłości. Śląsk musiał być pruski i już. Do zdobycia Śląska przymierzali się Hohenzollernowie z Berlina już od dawna i teraz właśnie nadszedł właściwy moment.
W roku 1757 sprawy polityki światowej wyglądały jednak tak, że Śląsk, który był środkiem świata w czasach Georga i Albrechta Hohenzollernów, stał się jedynie atutem lokalnym. Tak to wyglądało, choć już sto lat później okazało się, że ranga tej krainy jest dużo wyższa, niż oceniano to w Londynie w sławnym roku 1757. Bo w roku tym to właśnie Londyn był miejscem, gdzie zbiegały się wszystkie sznurki światowej polityki. I to Londyn oraz City stały za wszystkimi ważnymi posunięciami, jakie polityczne pionki wykonywały na wielkiej szachownicy globu ziemskiego.
Z niejakim więc zdziwieniem patrzył król Prus na to, co rozpoczęło się wiosną tego pamiętnego roku w Portugalii. Oto człowiek udający premiera rządu królewskiego Portugalii Sebastião José de Carvalho e Melo, znany szerzej jako Markiz de Pombal , w rzeczywistości kreatura wynajęta przez Anglików, rozpoczął w tajemnicy wydawanie dziwnych broszur. Drukowane były one seriami, ale wszystkie nosiły ten sam tytuł: „Ciekawe nowiny”. Wydawnictwa te adresowane były do odbiorców niewyrobionych, myślących emocjami, prymitywnych i ograniczonych. Czyli do ludzi, których król Prus, wierny sojusznik Londynu, nie znosił ze szczerego serca, którymi pogardzał i których wykorzystywał bez litości, kiedy tylko nadarzyła się po temu okazja. Celem tego przedsięwzięcia edytorskiego było zniszczenie największej i najsilniejszej organizacji ponadpaństwowej, jaką znał świat. Organizacji, którą sam Fryderyk chętnie by zniszczył, ale nie w tak głupi i beznadziejny sposób, jak chcieli to zrobić Anglicy rękami Pombala, jego paszkwilantów i rzezimieszków. Celem politycznego przedsięwzięcia firmowanego przez Portugalię było oczywiście Towarzystwo Jezusowe. On – król Prus – odciąłby Jezuitom głowę, a na jej miejscu, najlepiej w tajemnicy, postawiłby jakąś inną, kontrolowaną przez siebie lub któregoś z zaufanych ministrów. Że co? Że katolicyzm nie był w Prusach popularny? Gdyby Jezuici wychowywali dobrych poddanych, takich, co umierają na wojnie i płacą podatki, gdyby sami je uczciwie płacili, król sprawiłby, że byliby popularni, a nawet kochani. I niech ktoś spróbowałby mu się przeciwstawić. Póki co jednak Jezuici byli silniejsi niż on, a nawet silniejsi niż City. I mowy być nie mogło, by ocalić ich potęgę. Zbyt wielu władców było zainteresowanych zniszczeniem Towarzystwa, a Fryderyk był chyba jedynym, który w skrytości ducha myślał o tym, że warto by było ich oszczędzić. Najbardziej imponowała królowi Prus jezuicka szkoła. To było coś naprawdę wielkiego. Coś czego nie można było zrobić ot tak, za pomocą przerobionych na nauczycieli beznogich kaprali z poprzedniej wojny o Śląsk. Szkoła Jezuitów to było dzieło Boga samego i Fritz to wiedział bardzo dokładnie. I było mu wtedy, w roku 1757, żal, że wszystko to przepadnie. A przepaść musiało, bo Londyn nie interesował się postępami w edukowaniu Indian Guarani czy biednych dzieci gdzieś w Polsce. Londyn interesował się monopolami handlowymi, a w roku 1757 szykował się właśnie do wielkiego skoku. Na drodze, gdzie miał wziąć rozbieg, stały zaś misje jezuickie rozlokowane na pograniczu Paragwaju, Argentyny i Brazylii, misje zwane redukcjami. Fryderyk rozumiał Anglików, choć uważał ich za zbyt brutalnych. Zupełnie za to nie rozumiał Francuzów. Ci mieli najwięcej do stracenia w najbliższych latach i właściwie wszystko co mogli, utracili. Zachowanie Towarzystwa, popieranie go wbrew Hiszpanii lub do spółki z nią było żywotnym interesem Francji. Francuzi jednak tego nie rozumieli. Nie mogli, bo opinię publiczną Francji kształtowali ludzie tacy jak Wolter, którego Fritz wyrzucił z Berlina na łeb, bez dania racji. Francuzom marzyło się przejęcie systemu edukacji po Jezuitach, zeświecczenie go i stworzenie poprzez ten system nowego człowieka. Co z nich za durnie! Król Prus nie mógł nadziwić się ich głupocie. Rok 1757 przyniósł im same klęski, rozpoczęło się najgorsze – czyli wyrzucanie Francuzów z Kanady. W Azji zaś Anglicy szli od sukcesu do sukcesu, w czerwcu tego roku Bengal należał już do korony brytyjskiej, która póki co zasłaniała się kompaniami handlowymi. Robert Clive rozegrał coś, co zostało nazwane bitwą pod Plassey, a było w rzeczywistości jednym wielkim festiwalem korupcji. Pięć tysięcy Anglików pokonało 50 tysięcy Hindusów. Jak? Fryderyk prowadził swoją piechotę nie raz i nie dwa. Nie raz i nie dwa obserwował, jak „połykacze ognia” schodzą ze wzgórz w doliny, jak padają od kul, a mimo to idą, idą, idą, a wróg ucieka przed nimi. Nigdy jednak nie widział, by ktoś zwyciężał przy takiej dysproporcji sił. Clive przekupił część armii Bengalu i wraz z tą częścią wymordował resztę tych nieszczęśników. Od tej chwili nie było już przeszkód przed Anglikami w Azji, nie było też przeszkód przed nałożeniem monopolu na handel herbatą. To znaczy były, ale sądzono, że uda się przełamać.
Sprawa rozpoczęła się już w roku 1754 i zmierzała do szczęśliwego końca. Oto udało się przekonać, króla Hiszpanii, by przesunął granicę swoich dominiów, pozostawiając jezuickie redukcje w rękach Portugalczyków. I król, nie bacząc na nic, zgodził się. Pozostawmy na boku jego motywacje, choć przyjdzie kiedyś pora, by o nich opowiedzieć. Portugalczycy chcieli, rzecz jasna, wszystkie jezuickie osiedla zniszczyć, a zamieszkujących je Indian wymordować lub sprzedać w niewolę. Portugalczycy od dawna bowiem nie byli już Portugalczykami, a jedynie wynajętymi przez City administratorami obszarów, gdzie kapitał londyński prowadził jawne i ukryte interesy. Portugalczycy w Ameryce zaś byli gorsi niż Mongołowie w Europie przed wiekami i nikt, kto znalazł się w zasięgu ich działań i myśli, nie mógł czuć się bezpiecznie. Ich polityka to eksterminacja, ich gospodarka to rabunek, a ich zysk to łup banków z City. Portugalczycy z Brazylii – banda ponurych łowców niewolników. Naprzeciwko nich zaś misje, osiedla liczące nieraz i 10 tysięcy mieszkańców, Indian i Metysów, zarządzane, a właściwie prowadzone dyskretną ręką dwóch jedynie ojców w czarnych habitach. Tylu bowiem Jezuitów przebywało zwykle w obrębie jednej misji. Król Hiszpanii, wbrew polityce swoich poprzedników, która nie była nawet w połowie tak potworna, jak polityka Lizbony, wbrew misji, jaką korona i Kościół hiszpański wzięły na siebie w chwili, kiedy rozpoczął się podbój Ameryki, zgodził się współpracować z Portugalczykami, co oznaczało tyle mniej więcej, że pozwolił podporządkować swoje działania planom City. W roku 1754 ekspedycje karne przeciwko redukcjom jezuickim musiały zawrócić. Rozstrzygnięcie miał więc przynieść rok 1757, a do tych rozstrzygnięć przygotowywano się bardzo starannie. Początkiem była akcja propagandowa zainicjowana przez Pombala i podchwycona, zupełnie za darmo, co nie uszło uwadze Fryderyka, przez francuskich encyklopedystów. Anglicy ich nie opłacali, o czym Fryderyk wiedział na pewno. Z tym większą pogardą przyglądał się ich gorliwości, ich pamfletom, ich głupocie. Oni zaś pisali, że w redukcjach Indianie Guarani nie mają zapewnionej rozrywki i to jest wprost okropne. Pisali, że Jezuici dręczą Indian pracą, nie zostawiając im czasu na zabawę. Czegoś tak horrendalnie głupiego król Fryderyk nie czytał chyba nigdy. Sam chętnie pozbawiłby swoich poddanych idiotycznych rozrywek, każąc im śpiewać żołnierskie piosenki albo psalmy, jeśliby mieli taką potrzebę. A zresztą, nawet gdyby nie brać pod uwagę jego samego – jakież rozrywki mieli zapewnić Indianom ojcowie na pograniczu Paragwaju, Argentyny i Brazylii? Mieli grać z nimi w mariasza? Francuzi wyraźnie nie nadążali za nowymi czasami. To się musiało źle skończyć.
Oczywiście król Prus doskonale wiedział, dlaczego Anglicy, za pomocą tej wszawej i brudnej bandy zwanej portugalską szlachtą w dominiach, chcą zniszczyć jezuickie imperium. Powód tych operacji nalewano codziennie do filiżanek w kilku berlińskich herbaciarniach, król sam próbował kiedyś tego napoju, ale nie był doń ostatecznie przekonany. Oto na paragwajskim stepie, na całkiem suchym bezludnym obszarze, nad którym krążyły sępy, rosły sobie dziwne kolczaste krzaki. Dawno temu Jezuici postanowili zbierać ich liście, grube i łamliwe, suszyć je, a następnie pokruszone i wonne zalewać wrzątkiem. Mówili na to yerba mate i sprzedawali w ogromnych ilościach w całej Ameryce, również w koloniach angielskich, oraz w Europie. To na tym się wzbogacili, to było podstawą ich potęgi. Zyskami z handlu mate dzielili się z koroną hiszpańską. Anglicy musieli mieć w zanadrzu coś naprawdę poważnego, że król zgodził się na wydanie Jezuitów w ich ręce. Fryderyk nie wiedział, co to mogło być, choć miał pewne podejrzenia. Na pewno nie chodziło o nieprawe pochodzenie króla Karola, bo to nie była żadną tajemnicą. Wiedział o tym każdy żebrak na ulicach Madrytu.
Mate – to był jedyny istotny powód likwidacji jezuickiego imperium. Gdyby Jezuici nie stanęli na drodze do zmonopolizowania handlu herbatą przez City, mogliby sobie żyć. Stało się jednak inaczej i rok 1757 rozpoczął właśnie jedną z najbardziej podłych, oszczerczych i bezwzględnych kampanii przeciwko niewinnym ludziom, jakie znał świat. Siła tej kampanii była tak potężna, że do dziś trudno znaleźć ludzi, którzy wyrażaliby się z sympatią o Jezuitach. A wszystko zaczęło się wtedy, w roku 1757.
Początek tego roku był dla króla Prus szczęśliwy, ale już w czerwcu, jeszcze przed bitwą pod Plassey, która dała Anglikom impuls do walki o dominację nad całym światowym handlem, okazało się, że żołnierz pruski potrafi także przegrywać. I to gdzie?! Co za urągowisko. Z tajemnym, obciągniętym skórą Jana Żiżki z Trocnowa bębnem jako talizmanem, armia Fryderyka została pokonana pod Kolinem nieopodal Pragi. W Czechach. Już, już wydawało się, że oblężone miasto padnie i stanie się łupem Prusaków, kiedy nadeszła odsiecz i król wyruszył, by się z nią rozprawić. Ledwo uszedł z życiem. Trzeba było się cofać, skracać linie, uciekać niemal. Na nic zdał się cudowny talizman. Trzeba było myśleć o zmianie taktyki. Praga zaś została daleko za górami i od niej właśnie rozpoczniemy naszą podróż ku północnemu wschodowi. Tłem zaś do tej podróży będzie to, o czym tu wcześniej czytaliśmy – próby zmonopolizowania rynków przez Anglię.
W starej angielskiej kolędzie, której tekst poznają studenci wszystkich wydziałów anglistyki w Polsce, mowa jest o dobrym królu Wencesalsie. Nie wiemy dokładnie, o którego Wacława z Czech chodzi, przeczytajmy jednak uważnie tekst kolędy po angielsku i po polsku.

Good King Wenceslas looked out
On the feast of Stephen
When the snow lay round about
Deep and crisp and even
Brightly shone the moon that night
Though the frost was cruel
When a poor man came in sight
Gath’ring winter fuel

„Hither, page, and stand by me
If thou know’st it, telling
Yonder peasant, who is he?
Where and what his dwelling?”
„Sire, he lives a good league hence
Underneath the mountain
Right against the forest fence
By Saint Agnes’ fountain.”

„Bring me flesh and bring me wine
Bring me pine logs hither
Thou and I will see him dine
When we bear him thither.”
Page and monarch forth they went
Forth they went together
Through the rude wind’s wild lament
And the bitter weather

„Sire, the night is darker now
And the wind blows stronger
Fails my heart, I know not how,
I can go no longer.”
„Mark my footsteps, my good page
Tread thou in them boldly
Thou shalt find the winter’s rage
Freeze thy blood less coldly.”

In his master’s steps he trod
Where the snow lay dinted
Heat was in the very sod
Which the Saint had printed
Therefore, Christian men, be sure
Wealth or rank possessing
Ye who now will bless the poor
Shall yourselves find blessing

Dobry król Wacław spojrzał na świat
W święto Szczepana,
Gdy śnieg leżał wkoło,
Głęboki i ostry, i jasny
Księżyc świecił tej nocy,
Choć mróz był okrutny,
Gdy oto pojawił się biedny człowiek
Zbierający drzewo na opał.

„Podejdź do mnie, mój chłopcze,
Jeśli wiesz, powiedz mi,
Ten człowiek, kimże on jest?
Gdzie i jakie jest jego mieszkanie? ”
„Panie, on mieszka daleko stąd,
Daleko u stóp wzgórz,
Tuż na skraju lasu,
Przy fontannie św. Agnieszki „.

„Przynieś mi ciało i przynieś mi wino
Przynieś mi tu sosnowe drwa.
I ty i ja nakarmimy go
Gdy przyjdzie, by u nas zagościć ”
Ruszyli więc w drogę giermek i jego pan,
Poszli razem przed siebie
Przez dziki lament okrutnego wiatru
I gorzką pogodę.

„Panie, ściemnia się już
A wiatr coraz straszniejszy
Trwoży się moje serce, nie wiem jak
Dam radę, by dalej iść ”
„Idź za mymi śladami, mój dobry giermku,
Idź przez siebie śmiało
A zobaczysz, że zimy gniew
Twej krwi zmrozić nie zdoła”.

Po krokach swego pana więc stąpał,
Gdzie śnieg leżał ciężki,
A ciepło znalazł w samej ziemi
Naznaczonej przez stopy Świętych.
Dlatego, Chrześcijanie, wiedzcie to,
Bez względu na bogactwo czy zaszczyty,
Że ci, co błogosławią ubogim
Sami doznają błogosławieństwa.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.