gru 202022
 

W 2007 roku wydawnictwo Muza wypuściło na rynek wspomnienia Stephane’a Breitwiesera. Człowiek ten, nie wyróżniający się żadnymi szczególnymi zdolnościami, jest jednym z najbardziej znanych złodziei dzieł sztuki. Dziwne jednak nie jest to, że kradł on zabytkowe przedmioty, które trzymał potem w domu, ale łatwość z jaką to czynił. Tytuł tych wspomnień to Wyznania złodzieja dzieł sztuki, są one łatwo dostępne, a ich treść jest ciekawe z każdego w zasadzie punktu widzenia, także psychologicznego. Od razu zorientujemy się bowiem, że dla młodzieńca – rocznik 1971 – wchodzącego w życie w latach dziewięćdziesiątych, złodziejstwo było rodzajem terapii. Ja też wchodziłem w dorosłe życie w latach dziewięćdziesiątych, ale nie wpadłem na taki pomysł, choć przecież poszedłem studiować historię sztuki.

Breitwieser został złodziejem, bo jego rodzice się rozwiedli, a ojciec – krewny znanego malarza Roberta Breitwiesera – zostawił matkę z synem, co znacznie obniżyło poziom życia obojga. Z domu pełnego obrazów, rodzinnych pamiątek, pięknych mebli i bibelotów, Stephane wraz z matką musiał wprowadzić się do mieszkania, gdzie stały sprzęty z IKEA. To go przygnębiło tak silnie, że postanowił kraść ładne rzeczy z muzeów. Łatwo byśmy w to uwierzyli, ale książka ta jest czymś więcej niż tylko tłumaczeniem się przestępcy z popełnionych czynów. To jest także oskarżenie wobec systemu, bo każdy przestępca oskarża system, ale na tyle sugestywne, że warto się nad nim zastanowić. Oczywiście, że Breitwieser kradł już wcześniej, a pierwszym jego łupem był kawałek jakiegoś merowińskiego artefaktu, który wziął sobie z gabloty w muzeum, kiedy jego rodzice jeszcze byli razem. Oczywiście, że nie ograniczał się do przedmiotów zabytkowych, albowiem policja po czterech latach od zdarzenia, w świecie, w którym co prawda są kamery, ale jakże zawodne, wyciągnęła mu znienacka sprawę kradzieży kasety video w jakimś markecie. Breitwieser starał się wtedy o pracę na lotnisku obsługującym loty z Miluzy do Bazylei. Zapomniałem bowiem dodać, co nadaje sprawie, przynajmniej dla nas tutaj, dodatkowego kolorytu, że Stephane był rodowitym Miluzyjczykiem. I teraz ważna rzecz – skąd policja francuska wiedziała, że jakiś tam nastolatek, jakiś Stephane, ukradł kasetę video? Komisarz, który odpowiadał za bezpieczeństwo na lotnisku wyrzucił go ze stażu, czym przypieczętował los obiecującego, młodego człowieka. Tak to opisuje Stephane, ale my mu nie wierzymy do końca, albowiem widzimy, że pragnienie wynoszenia czegoś bezkarnie z obiektów, w których gromadzi się artefakty, było tylko częścią jego przebogatej natury.

Ciekawe jest także to, jak pisze o francuskich policjantach i celnikach. Jego życie bowiem toczy się po obydwu stronach granicy. Szwajcarzy są mili, sympatyczni i nigdy nie sprawdzają samochodów na przejściach. Mówimy o czasach sprzed układu w Schengen. Co innego Francuzi, oni są brutalni, złośliwi, a do tego posiadają sieć informatorów, gromadzących wiedzę na temat każdego, najbardziej błahego przestępstwa. Potem zaś szantażują tym ludzi i nie pozwalają im wejść na drogę prowadzącą ku uczciwemu i szczęśliwemu życiu. Pewnego dnia – pisze Stephane – francuscy celnicy sprawdzili mu samochód, a przy okazji przypomnieli o kradzione kasecie, choć nie znali przecież komisarza Martineza z lotniska w Miluzie. Potem, raz jeszcze, przed dworcem, policjant nie pozwolił mu zaparkować na chwilę, kiedy czekał na swoją dziewczynę i udał, przez gromadzącymi się gapiami, że Breitwieser chciał go przejechać. Ponieważ wspomnienia te, nie są pierwszą książką, jaką znam, w której policjanci francuscy opisani są jak skończone swołocze, zacząłem się zastanawiać na pewną kwestią. Po co w latach osiemdziesiątych wyprodukowano serię filmów z Luisem de Funes, opowiadającą o przygodach safandułowatych żandarmów? Uznawane były one za bardzo zabawne i ja też się śmiałem kiedy oglądałem te filmy. Oglądałem też jednak film Skrzydełko czy nóżka, równie wesoły, który był reklamą – na rynek francuski – masowo produkowanej żywności z supermarketów. No więc jasne jest, że francuska policja to nie są poczciwe safanduły, którym przewodzi zabawny kurdupel żeniący się z milionerką. To są ludzie pozbawieni zasad moralnych, których jedynym życiowym celem jest szykanowanie bliźnich i utrudnianie im życia. Lekceważą oni przy tym swoje obowiązki, wręcz mają je w nosie, albowiem – gdyby było inaczej – nie dopuściliby do tego, by w okolicy dobrze rozpoznanej, działał taki przestępca jak Stephane Breitwieser. Jego wspomnienia są bowiem opowieścią o degeneracji służb i ludzi pracujących w placówkach muzealnych.

W połowie lat dziewięćdziesiątych, w Alzacji i w Szwajcarii, gdzie pełno jest wszelakiego dobra muzealnego, nasz bohater bez trudu wynosił z zamków i placówek kulturalnych przedmioty, które mu się podobały. Pomagała mu jego dziewczyna, która podobnie jak jego matka, była pielęgniarką. Dobra te Stephane gromadził w domu matki. Potem zaś wpadł, ale jeszcze nie wiem jak po nie doczytałem. Nakradł się za prawie półtora miliarda euro, a potem przyznał się do wszystkiego lub prawie wszystkiego. Dostał śmieszny wyrok – 3 lata więzienia, z czego odsiedział jakieś 18 miesięcy. To samo było z jego dziewczyną i z matką. Wiele cennych dzieł przepadło na zawsze, albowiem matka, wystraszona tym, że jej syna przyłapali na złodziejstwie wyrzuciła sporo cennych eksponatów do kanału.

Najciekawszy – z tego co do tej pory przeczytałem – był moment, kiedy Stephane, nie bez trudności, bo trzeba było odkręcić około 30 śrub i podnieść ciężkie wieko z pleksiglasu, ukradł sporych rozmiarów fajansową misę, pochodzącą z XVII wieku. Kiedy przyznał się do jej zabrania muzealnicy zarzucili mu kłamstwo, albowiem nie stwierdzili kradzieży takiej misy. O czym to może świadczyć? Nie znam się na kradzieży dzieł sztuki, ale być może o jakimś wyłudzeniu, na przykład ubezpieczenia, albo zniknięcie tej wazy posłużyło do ukrycia innych jeszcze kradzieży oraz wyczyszczenia inwentarza z tych przedmiotów. Tyle, że tego nie dokonał już Breitwieser, ale sami pracownicy muzeum.

Przypomnę – to były lata dziewięćdziesiąte. Nikt nie pilnował muzeów, kradzieże zauważano wiele tygodni po ich dokonaniu, choć przedmioty znikały z ekspozycji i zostawały po nich ślady na ścianach i puste miejsca w gablotach, a my się ekscytujemy jakimś Kandinsky’m? Ciekawe czemu? Może dlatego, że dokładnie tak jak wszędzie, tak zwani znawcy służą do podtrzymywania cen i koniunktur. Ograniczają podaż po prostu w pewnych zakresach, podnosząc ceny niektórych przedmiotów za pomocą swoich gawęd. Z opowieści Breitweisera wynika, że jednocześnie brak zainteresowania innymi przedmiotami, na przykład bronią z XVII wieku oraz obrazami mniej znanych od Rubensa artystów tego czasu, powodował wzrost podaży, popyt jednak słabł. I to stawia Stephane’a w nieco innym świetle. Gdyby kradł to rzeczy, które należą do grzanych właśnie koniunktur, byłby zapewne przez kogoś nasłany. Przez kogoś, kto realizuje jakieś misje dalekie od umiłowania piękna zawartego w starych przedmiotach. Kradł on zaś te rzeczy, które były łatwo dostępne i nie było na nie chętnych, choć były stare i teoretycznie wartościowe. Muzea, z których je wynosił stały przez większość roku puste, nie było ochrony, nikt tam niczego nie pilnował, tylko jakaś pani sprzedawała bilety. Można więc było brać co się chciało. Był więc Breitwieser złodziejem romantycznym, trochę frajerem, a trochę cwaniakiem, który jednak coś wiedział i ta wiedza uratowała mu skórę. Niemożliwe jest bowiem, żeby za kradzież wartą w sumie ponad miliard euro dostał tak niski wyrok. Potwierdzałby bowiem ów wyrok to, o czym wszyscy wiemy – przedmioty w muzeum nikogo nie obchodzą, albowiem ich wartość nie zależy od tego gdzie się znajdują, ale kto i co o nich mówi.

Na dziś to tyle.

  5 komentarzy do “Dżentelmen włamywacz”

  1. Dzień dobry. Ja też myślę, że wiedział on różne rzeczy i to go uratowało od cięższego wyroku. Cała ta historia jest tylko jeszcze jednym przykładem gangsterskiego charakteru państwa republikańskiego, we Francji czy gdziekolwiek. Różne są tylko techniki sprawowania władzy przez tych gangsterów i mieszania ludziom w głowach. To też ma swoje znaczenie, bo w tejże Francji większość tak zwanej ludożerki jest przekonana, że żyje w najpiękniejszym kraju na świecie oraz oczywiście – o swojej wyższości. A nie są to kretyni więksi niż gdzie indziej. Ale oni nigdy nie zadają sobie słynnego pytania Miśka; „a może ja się mylę!?” Zresztą na tym cały szpas polega; trzeba tą iluzję w ludziach jakoś stworzyć. Stąd dobre jedzenie, dobre drogi, póki co akceptowalny standard życia. Na to wszystko z niejaką zazdrością patrzy człowiek wychowany w innym kraju, przez innych gangsterów, którzy nie fatygowali się, żeby tworzyć jakieś iluzje. Gumowe pały wystarczały. Dziś jest nieco inaczej, ale niektóre skorupki wciąż trącą, więc ja się tak do końca nie uspokajam…

  2. Sakiewicz zaliczy niezłą wtopę. Mario nie pozwolił sobie odstrzelić dobrego policjanta.

  3. Czy mi się wydaje, że Muza to firma w jakimś stopniu przejęta przez Czarzastego? W każdym razie ładne żniwo.

    Kiedyś widziałem gliniarzy francuskich w akcji, energiczne nocne przeszukanie jakiegoś nieszczęśnika, asekuracja z ręką na spluwie. Pomyślałem, że nasi przy nich to gołąbki pokoju.

    Demokracja wymaga solidnych fundamentów.

  4. Tak, Muza to wydawnictwo Czarzastego, a przynajmniej kiedyś było

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.