cze 042011
 

 

Ponieważ człowiek siedząc przed komputerem od rana miewa różne zwidy i traci kontakt z otoczeniem, bardzo łatwo go oszukać. Słońce jak wiadomo wstaje już około 4 o tej porze roku. Słońce budzi ptaki, a te z kolei budzą moją żonę, która idzie otworzyć drzwi na taras. To z kolei budzi mnie.

Obudziłem się więc dziś rano po otwarciu drzwi na taras i zacząłem słuchać. Słucham i słucham. Oczy mam zamknięte, ruszyć mi się chcę i próbuję coś z tych dochodzących mnie głosów wydedukować. Ponieważ jestem człowiekiem myślącym i analizującym dane dochodzące do mojej głowy właściwie zewsząd, wymyśliłem ostatnio, na przykład, że ciekły azot to produkt uboczny powstający w czasie wytwarzania nawozów azotowych w zakładach mieszczących się w mieście Puławy. Zakłady te znane mi są doskonale z wyglądu, ponieważ za każdym razem kiedy jechałem do babci pociągiem przejeżdżałem obok nich i zawsze robiły na mnie duże wrażenie. Pomyślałem więc ostatnio, że jak ten azot do krioterapi jest potrzebny i oni go tam wytwarzają to muszą się męczyć z jego utylizacją, bo przecież trujący jak nie wiem co musi być ten azot. Rozumiecie; nawozy, DDT, stonka, masowe zgony, takie tam historie. Żeby koszta tej utylizacji zmniejszyć wymyślono właśnie krioterapię. I udało się, każdy jest szczęśliwy. Producenci komór krioterapeutycznych, chorzy, którzy się tam leczą, faceci produkujący nawozy i ja, bo przecież opowieść piękna, spójna, ma swoje tempo i dramaturgię. Czegóż chcieć. Na argumenty, że azot to składnik atmosfery, którym oddychamy i który błyskawicznie się ulatnia w zetknięciu z tą atmosferą postanowiłem nie odpowiadać, bo przecież popsuje mi to całe napięcie w opowieści. Są chyba jakieś priorytety do ciężkiej Anieli, co nie?

No i dzisiaj znowu podobna historia. Słucham co się dzieje z rana za oknem i nie mogę się nadziwić. Nie dość, że ten mój sąsiad od dwóch tygodni nie potrafi naprawić spalonego przez piorun Internetu, to jeszcze teraz przyrodnicze programy z telewizora puszcza o świcie. Jakby mało psów i kogutów było na wsi i jakbym ja, ciężko pracujący autor, nie kładł się czarną nocą umęczony robotą do łóżka. Granda. Słucham i słucham. Coś gada w tym telewizorze, ale niewyraźnie i jakoś tak nie po ludzku. W tle słychać wilgę, którą łatwo po głosie rozpoznać. Bełkot jakiś z tego telewizora płynie, nie wiadomo w jakim języku i tylko głosy ptaków dają się rozpoznać. Zwariował – myślę – arabską telewizję nastawił. Al.-dżazirę jakąś. Tylko jak on tam znalazł program o przyrodzie? No, ale – przecież jestem człowiekiem rozumiejącym doskonale okoliczności – w arabskiej telewizji też mogą być programy o przyrodzie. Dlaczego niby nie. Poza tym jakie w tym jest napięcie. Tu dżihad i bomby w metrze, a z drugiej strony zagajnik, wysokie sosny, których oni przecież nie znają i odbierają jako skrajną egzotykę i śpiewająca wilga, która przelatuje z gałęzi na gałąź mieniąc się w słońcu jak bryłka topniejącego złota. To ci dopiero widok musi być dla tych mahometan z pustyni i hoteli gdzie doba kosztuje tyle, ile wynosi pensja półroczna młodego wykształconego z dużego miasta w Polsce. Może to i dobrze, że im ktoś ten program zrobił. Przynajmniej kawałek uczciwej przyrody zobaczą. Co z tego, że o piątej z rana.

Kiedy wreszcie otwieram oko i odwracam się na drugi bok, co z miejsca powoduje udrożnienie lewego kanału słuchowego zatkanego do tej pory rokiem poduszki, dociera do mnie straszna prawda. Zatrzymajmy się jednak w tym miejscu zanim zdradzimy pointę i tak już zresztą dla każdego oczywistą.

Każdy wie jak wygląda sójka. To taki ptak, który wybierał się za morze. Raczej spory, wielkości gołębia, z niebieskimi lusterkami na skrzydłach. Otóż te sójki, nawet jak występują w pojedynkę, potrafią nieźle człowiekowi namącić w głowie. A co dopiero jak ich jest trzydzieści sztuk na jednym drzewie. No dobra, nie trzydzieści, ale siedem to już na pewno. Sójka o czym nie każdy pamięta, a Arabowie to nawet nie mają o tym całkiem pojęcia, potrafi udać co chce. Paszczą znaczy, czyli dziobem. Udawanie telewizji Al –dżazira to dla takiej sójki mały pikuś. Myślę, że jakby znalazł się dobry nauczyciel i zaopiekował się tymi siedmioma co tu siadają za oknem to mogłyby udać posiedzenie rządu Tuska nie gorzej niż ci faceci z kabaretu. A może nawet lepiej. No i ile mniejszą gażę by wzięły. Trochę ziarenek i jakiś robak. Cóż to jest? A ile frajdy dla publiczności. One, dla przykładu, już od kwietnia siadają tu na lewo od tarasu i udają staw pełen rechoczących żab. Normalnie żaby od kwietnia tu w sadzawce rechotały, a jak przestały to zastąpiły je sójki w liczbie sztuk siedem. Siadają wszystkie , rano, wieczór, czy południe, bez znaczenia i dawaj rechotać, aż szyby drżą. A kiedyś było tak, że w wielką niedzielę z rana szukaliśmy faceta co odpalił piłę spalinową i postanowił w to wielkie święto pociąć trochę wałków brzozowych na opał. Szukaliśmy i szukaliśmy i bardzo nas zdziwiło, że naszego świadka Jehowy nie ma w domu, bo to on zwykle takie numery odstawiał, przeważnie w Boże Ciało.

Gdyby następny akapit pisała Helena Mniszek z Tchórznickich Rawicz Radomyska albo nawet Maria Kuncewiczowa zaczynałby się on od słów; Jakżeż wielkie było nasze zdziwienie…

Ale ja zacznę go inaczej. Prócz tych cholernych sójek są tu także jeszcze dwie wilgi. Prawdziwe. Mają gniazdo na drzewie oddalonym od domu o jakieś trzydzieści metrów. Jako podkład pod arabski program telewizyjny były po prostu świetne. I głosy ich rozpoznałem bez pudła. A moja żona wcale nie wie co ja tu teraz piszę i robi pranie. Potem zaś kiedy już to pranie się zrobi pojedziemy wszyscy na dzień dziecka. Trzeci z kolei. Dzieci są wniebowzięte. Nie będę mógł więc komentować przez większość dnia, ale jeśli ktoś ma ochotę poczytać sobie o moich dawniejszych przygodach, zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie znajduje się książka pod wcale nie zaskakującym tytułem „Dzieci peerelu”. W środku zaś są opowieści zbliżone klimatem do tej o arabskim programie telewizyjnym emitowanym z balkonu sąsiada o piątej rano.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.