Tekst pod takim tytułem, ukazał się już chyba kiedyś, stąd więc to 2.0.
Był u mnie niedawno jeden z czytelników i zagadaliśmy się chwilę. Zastanawiałem się głośno, dlaczego te moje biedne książki, choć mają swoje wielkie dni, są trudne w odbiorze dla wielu ludzi. A przecież mam wielu czytelników, wszyscy wszystko rozumieją i potrafią z dużą dozą inwencji odnieść się do przeczytanych treści. Nie udaje się jednak, a przynajmniej do tej pory się nie udawało, przekonać do nich żadnego ministra, czy wyższego urzędnika, albo nawet dziennikarza, który mógłby trochę szerzej je wypromować. Kiedyś się tym przejmowałem, ale dziś już mi przeszło. Wspominam te sprawy, albowiem co jakiś czas dzwoni tu ktoś silnie zaangażowany emocjonalnie w nasze projekty i mówi, że chciałby mi pomóc. Zwykle odwodzę go od tych pomysłów i mówię, żeby dał sobie spokój. Sprawy wyglądają bowiem tak, że powyżej pewnego pułapu decyzyjnego ludzi interesuje już tylko utrwalanie narracji. Te zaś muszą być całkowicie i absolutnie oczywiste, a także kojarzyć się w czymś, co czytelnik już dobrze zna. Komedia polega na tym, że w Polsce czytelnictwo rodzimej klasyki leży, podobnie jak czytelnictwo klasyki obcej, a ludzie czytają to co dyktuje im rynek literatury rozrywkowej. Prawda ta jednak umyka zarówno urzędnikom decydującym i kształcie literackiej propagandy, jak i autorom z których – przynajmniej na prawicy – każdy chce być Sienkiewiczem, albo Hemingwayem. Szczególnie duży wysyp Hemingwayów mamy obecnie, a to w związku z wojną na Ukrainie. I nie ma takiego dnia, żeby się na jednym czy drugim portalu nie ukazał reportaż pełen wzruszających, wieloznacznych, mrożących krew w żyłach i całkowicie nie przeżytych, ani nawet nie przemyślanych szczegółów. Fałsz tych tekstów jest dręczący, choć ich bohaterowie są prawdziwi. Mam jednak wrażenie, że ich życie – w dobrej całkiem wierze – zostanie zamienione w fikcję, którą nikt nie będzie się przejmował. Prócz niechętnych prawdzie, a łasych na pochlebstwa beletrystów, mamy też w naszej komunikacyjnej przestrzeni politycznych analityków i proroków, którzy każde swoje wystąpienie na temat Ukrainy i wojny zaczynają od tego, że nie możemy zapomnieć o czymś tam szalenie ważnym z przeszłości, bez czego nasze przyszłe kontakty ze wschodnim sąsiadem stracą całkiem na znaczeniu. Wśród tych gadżetów na plan pierwszy wysuwa się oczywiście Bandera, zaraz za nim są Lwy z cmentarza na Łyczakowie i kościół Marii Magdaleny we Lwowie. Pewnie coś jeszcze, ale ja zauważyłem akurat to. Publicyści uznawani za klasę samą w sobie, tacy jak Semka, na przykład, już dziś szykują się do międlenia tematu Bandery, choć nie wiadomo jeszcze jak życie polityczne i publicystyczne na Ukrainie będzie wyglądało po wojnie. Patrzę na to ze smutkiem i jakimś tam rozczarowaniem, bo też nie jestem całkowicie obojętny wobec swoich wysiłków i nędznych efektów jakie przynoszą. Zabraliśmy się za przygotowanie numeru poświęconego kozakom, przez niedługi czas udało się nam wygrzebać relację brandenburskiego oficera o tej wojnie, teksty dotyczące misji Davida Carcassoniego, Jurija Kosacza, wybitnego, choć wrogiego Polsce autora, poruszającego w swoich powieściach wątki, o jakich się Semce nie śniło, sporo informacji o finansach na Ukrainie i w Moskwie w XVII wieku. I sprawy te nie będą dyskutowane nigdzie poza tym forum, bo takie rzeczy mogłyby nastąpić tylko wtedy kiedy taki Semka, czy ktoś jego kalibru, dostałby wymienione materiały do ręki z pisemnym pozwoleniem na ich eksploatację i gwarancjami, że one właśnie, a nie coś innego zagwarantują mu stały wzrost popularności wśród kolegów, aparatu partyjnego PiS i zaprzyjaźnionych urzędników. Bo nie o tak zwanych zwykłych czytelników przecież chodzi. No, ale wiadomo, że nic takiego nie nastąpi, a o czymś trzeba mówić. O czymś w miarę znanym, ale mało ryzykownym. I tak zostaje im Bandera i lwy. Bo wbrew pozorom to są tematy mało ryzykowne, które zostaną otorbione obojętnością i będą sobie gdzieś tam egzystowały na marginesach życia politycznego, czekając, aż Niemiec albo Moskwa dołożą znowu do pieca i zaczną finansować swoich propagandystów, którym nasi będą rezonować za pomocą swoich polemik prowadzonych w wyznaczonych zakresach.
Do czego zmierzam? Polemika na zadane i ciągle powtarzane tematy, jest pułapką. I choćby nie wiem jak zasłużony i przebiegły dziennikarz ją prowadził niczego to nie zmienia. No może tyle, że może być to pułapka podobna do lepu na muchy, który zwabia i unieruchamia wszystkich amatorów kleistej substancji, ale może to być także brutalna pułapka na szczury, gdzie mała gilotyna odrąbuje w mgnieniu oka łeb zbyt ciekawsko usposobionemu gryzoniowi. Żaden z tych wariantów nie jest satysfakcjonujący dla ambitnego autora. A nie powinien też być satysfakcjonujący dla autorów mniej ambitnych, tym jednak trudniej wyjaśnić, że zgodne brzęczenie much przyklejonych do klejącej taśmy powieszonej u sufitu, trudno uznać za aplauz.
Tak, jak napisałem w tytule, forma jest wszystkim. Czasy zaś i okoliczności wywołują, a przynajmniej powinny, odruch szukania nowych form wypowiedzi, innych niż stosowane dotychczas, gwarantowane przez inne czasy, inne okoliczności i innych autorów. Naśladownictwo jest pokusą, czasami nawet intratną, ale dającą niewiele satysfakcji i prowadzącą na manowce. Poza tym wymagającą od autorów innych niż literacki talentów. Głównie talentu aktorskiego, który umożliwia przekonywanie oszukiwanej publiczności, że przemawiający do niej pisarz, zbliża się już prawie do pułapu jakości prezentowanej przez Hemingwaya, choć ani oni, ani oni nie czytali nigdy nawet zdania skreślonego jego ręką. A autor ten dawno stracił na znaczeniu i nikt go już prawie nie pamięta. Dzięki takim postawom, nie tylko literatura, ale publicystyka, dziennikarstwo i w ogóle każda aktywność wymagająca stawiania czarnych znaków na białej stronie, zamienia się fantomatykę. Projekcją jest nie tylko opis, ale także postawa i komunikaty emitowane publicznie i prywatnie przez autora. Gorzej – cała jego postawa, strój, nawyki, wszystko to jest dęte i łatwe do demaskacji, ale jednak utrzymywane, albowiem ułatwia wielu osobom komunikację. Nie czytelnikom bynajmniej, ale tym, którzy ich mają w szczerej i gwałtownej pogardzie.
Cóż robić wobec tego? W tym, albo następnym tygodniu zjedzie tu nakład niewielkiej książki pod tytułem „Walka urzetu z indygo”. Postanowiłem bowiem, że będziemy eksploatować głębiej tematy znajdujące się w II tomie „Kredytu i wojny”. Myślałem, że zaczniemy od czegoś innego, ale co się odwlecze to nie uciecze. W kolejności czekają inne książki z serii z białą sową – „Ryksa Śląska, cesarzowa Hiszpanii” i niewielka biografia Jana Kapistrana. Myślę, że do końca lipca będą już w sprzedaży.
Jakieś dziwne rzeczy dzieją się w spedycji, bo wydrukowany w Szczecinie nawigator jeszcze do nas nie dojechał, choć miał być w czwartek. Ponoć będzie jutro. Tak więc przepraszam wszystkich za zwłokę w wysyłce, ale nie jest ona zależna ode mnie.
W piątek będę miał spotkanie autorskie przy Ołbińskiej 1, we Wrocławiu, u karmelitów. Początek o 19.00, będę opowiadał o obecnej wojnie i o wojnie z Chmielnickim. W rejestrach całkiem innych niż to co słychać w sieci, z ust najwybitniejszych prawicowych publicystów. Jeśli ktoś nie zgadza się z głoszonymi tu przeze mnie poglądami, niech nie przychodzi.
Lwy na cmentarzu już odsłonięte. Pozostał im tyłki Bandera do mielenia.
„Tyłek Bandery” dobry tytuł dla Gospodarza.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.