kw. 072018
 

Wracam dziś z Wrocławia, a więc zamiast notki będzie fragment książki Jerzego Bandrowskiego

Otóż w Londynie ton nadawali niezliczeni „Tommies and Sammies”. Pełno było ich wszędzie, olbrzymiemi hordami włóczyli się po ulicach, wystawali przed klubami Y. M. C. A. (Young Men Christian Association), wreszcie przed swemi własnemi klubami – jako że angielscy żołnierze kluby swe mają wszędzie, nieraz nawet bardzo wytwornie urządzone. Na ogół „Tommies and Sammies” choć zachowywali się głośno i swobodnie, nie byli wrogu dla człowieczeństwa usposobieni. Obcy mundur witali demonstracyjnem „hulloh!” potrząsaniem ręki wykręcającem ramię ze stawów i licznemi Propozycjami, dotyczącemi zawsze skomplikowanej oprawy „drinków”. Płeć piękną uwielbiali w sposób jawny i nie pozostawiający co do tego najmniejszej wątpliwości – zwłaszcza w kinematografach, gdzie na tle jasnego ekranu sylwetki rysuja się bądź co bądź wyraźnie. Lubili hazard – i jeśli w kilku obstąpili dziewczę miłe a niezbyt melancholijne, licytowali je między sobą dla jej niezaprzeczonej korzyści, zważywszy, iż nie brak między nimi chłopców bogatych.

Jednak – trudno się było z nimi zżyć. Zwłaszcza Australijczycy i Amerykanie mają swe własne, bardzo szerokie pojęcie wolności, krew gorącą i rewolwery u pasa. Mimo, iż policja londyńska jest i taktowna i zręczna, nierzadko wybuchały zatargi, które zmieniały się w krwawe boje pozycyjne a kończyły się formalnemi szturmami, po których dziesiątki trupów zostawały na placu. Gdzieś w marcu podczas takich bojów Amerykanie zdemolowali gmach policji na Bow-street, przypłaciwszy to 21 trupami i garścią rannych. W ten sposób stworzyli odpowiednie „pendant” do domu który na tej samej ulicy w pobliżu tegoż samego gmachu policji zburzyli swego czasu Niemcy podczas jednego ze swych „rejdów” aeroplanowych. Dziś jest w tej ulicy przynajmniej jakaś symetrja. Czy te starcia były zwykłemi tylko „bitkami” między policją a ludźmi przywykłymi do gwałtowniejszego trybu życia, czy też miałoby to i inny, może głębszy podkład – nie wiem.

Jednakże – było w tem wszystkiem coś charakterystycznego.

Przewalające się po Strandzie tłumy żołnierzy, głośne i pewne siebie, ignorowały zupełnie oficerów. Usposobione były bardzo republikańsko. Kiedy, rozmawiając z jednym z żołnierzy, zwróciłem jego uwagę na to, iż po wojnie pozostał w Europie już właściwie tylko jeden król na większą skalę, żołnierz kiwnął głową, uśmiechnął się i rzekł:

O tak, pozostał jeden tylko – Lloyd Georges!

Ale Anglicy lubią żartować i niemniej od Francuzów lubią „bons mots”.

Bo z drugiej znów strony:

Kiedy z jednym z emigrantów polskich znalazłem się w odleglejszej dzielnicy londyńskiej, człowiek ten, zamieszkały w Anglji od dawna, prosił mnie, abym zamilkł, póki nie wyjdziemy na przyzwoitsze ulice, a prośbę swą umotywował tem, że tłum londyński, słysząc obcy język, staje się zaczepnym a nawet niebezpiecznym.

Mnie znają w tej dzielnicy od lat, a jednak mimo wszystko wykrzykiwano za mną kilkakrotnie „bloody foreigner!” i rzucano kamieniami.

Odbywały się też protesty wojska – kulturalne oczywiście, ale dowodzące, iż armja ślepą machiną nie jest. Któryś z londyńskich pułków, zauważywszy jakieś niedokładności czy nadużycia w dawaniu urlopów i zamiast demobilizacji odprawiony ponownie do Francji, obraził się. Rozkazu usłuchał – ale na znak niezadowolenia demonstracyjnie – wbrew prawom miasta – przemaszerował przez Londyn i odmówił przyjęcia sztandarów. Pojechał do Francji bez znaków, które za nim dopiero osobna komisja powiozła.

Ruch strajkowy w Anglji był w lutym wcale znaczny, bezrobotnych dużo, dokuczała drożyzna i paskarstwo. Nie było cukru, masła, mleka, owoce były drogie. W ogóle w Anglji było bardzo drogo i trudno było żyć bez serdeczniejszych stosunków z wpływową rodziną „pieniążków”.

Sufrażetki – wygrywają. Opinja publiczna zwolna przechyla się na ich stronę. Nawet prosty żołnierz angielski jest dziś za zupełnem równouprawnieniem kobiet.

Przejeżdżając jednego dnia przez Hyde-Park, spotkałem kobiecą kompanję inżynierji wojskowej. Oddział wyglądał bardzo solidnie, poważnie i po wojskowemu. Prowadziła go oficer-kobieta. Publiczność nie zwracała na oddział najmniejszej uwagi – snać przywykła.

Wrażenie, jakie wyniosłem z kontaktu z Anglikami, było to:

Naród ten odświeżył się przez wojnę, zbliżył się dzięki niej znów do życia i poczuł swą siłę. Kocha po prostu życie codzienne bez literackiego wyrafinowania. Wywrotowości, której chcieliby się w nim niektórzy dopatrzyć, nie ma w Anglji. Jest za to poczucie własnej sprawności, a co zatem idzie, dążenie do rozszerzenia praw narodu i reorganizacji ustroju na lepsze. W tym kierunku, może nawet nieświadomie, prowadzili propagandę żołnierze kanadyjscy, australijscy, południowo-afrykańscy i amerykańscy, żołnierze, którzy zresztą dowiedli swej wierności dla rasy anglosaskiej. Ten naród, czy ta rasa może dążyć do pewnej wygodniejszej reorganizacji, ale swoich narodowych czy rasowych interesów, ani sprawy społecznej, ani międzynarodowej nie poświęci.

Ale właściwie – nie Anglicy mnie w Londynie zajmowali. Narodów dziwnych lub obcych widziałem już dość. Za to serce rwało mi się do Polski i do Polaków których tak dawno nie widziałem. Należało ich za każdą cenę odszukać w Londynie.

Łatwo powiedzieć. – Londyn ma dziś 7 miljonów mieszkańców.

A jednak – niemniej łatwo się to robi.

Obowiązkiem moim było zameldować się osobiście w policji. Tę odnaleźć zawsze łatwo. Wszedłem do bardzo prymitywnie urządzonego biura i zgłosiłem gotowość do zameldowania się.

Urzędnik spojrzał na mnie, spytał o narodowość i krzyknął:

Halloh! Jakiś oficer polski z Syberji chce się zameldować.

Come in! – odpowiedział głos z za cienkiego przepierzenia.

Siedziało tam trzech jakichś panów zajętych paleniem fajek.

Gdzie pan mieszka?

Buckingham-Hotel.

Pan się nie potrzebuje meldować – zadecydował naraz urzędnik.

Nie, to nie. A gdzie tu jest jaka organizacja polska?

Urzędnik podniósł głowę, jakby coś czytał pod sufitem i odpowiedział bez zająknienia:

Polish National Committee Upper-Montagu-street 2. Do widzenia.

Wiedziałem już rzecz najważniejszą. Ale jak się tam teraz dostać?

Wyszedłem na jakiś piekielnie ruchliwy placyk i, stojąc wśród tego rojowiska, poprosiłem policjanta, aby mi sprokurował jaki „motor-car”.

Tu? Bardzo będzie trudno.

A jak mi iść na Upper-Montagu-street 2?

Pokręcił głową i spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć:

Człowieku, nie wiesz, o co pytasz. Jakże ja Ci to mogę wytłumaczyć?

Ale nastawił mnie na lewo, w skos ku jakiejś ulicy i wskazawszy „dyrekcję”, rzekł:

Trzecia ulica na lewo!

Nie kiwnąwszy mu nawet głową, prosto jak po sznurze ruszyłem, maszerując ku wskazanej ulicy. Odliczyłem trzy przecznice, patrzę na napis:

Kingsway, a nic żaden Upper-Montagu-street.

Na środku ulicy w tumanie mgły czernieje figura olbrzymiego policemena w czarnym angielskim kasku. Rżnę do niego:

Piąta ulica na lewo!

Oho! Jednakże kierunek podano mi dobrze.

Idę. Mgła. Ruch. Tu i ówdzie kluby „Uaj-em-si-ej” (Young-men-christian-association). przed klubami mnóstwo żołnierzy, dużo żołnierzy australijskich, kanadyjskich – to wszystko nic mnie jednak nie obchodzi. Liczę przecznice.

Piąta. Jakiś plac. W środku piękny ogród ze staremi drzewami – wszystko w mgle jak w wacie. Słońce jak cytryna.

Russel-place! Więc nie Upper-Montagu.

Człowieku, uwierz raz, mówię ci! – tłumaczę sobie. – Nie denerwuj się. Powiedział ci „piąta ulica na lewo” – więc wiedział, co mówi. W lewo zwrot!

Skręciłem na lewo i idę. Przechodzę kolo klubu kołnierzy australijskich Kolos-klub zajmuje kilka olbrzymich kamienic – przed bramami tłumy żołnierzy w szerokich kapeluszach z czerwonemi wstążkami. Mijam te tłumy i wychodzę na jakąś cichą ulicę. Przede mną na bramie numer „dwa” i mała tablica mosiężna. Nie patrzę nawet, jak się ulica nazywa, kieruję się prosto ku domowi i na tablicy czytam:

Polski Komitet Narodowy.

Rozumie się. Kierowali mną jak pionkiem z niesłychaną precyzją.

Misja nasza w owych czasach zajmowała się zaciekłą kampanją, jaką we wszystkich bez wyboru pismach angielskich z niesłychaną namiętności, prowadzili i prowadzą – Żydzi. Ci mili „współrodacy” i „współobywatele”, domagający się w Polsce dla siebie odrębnych praw i przywilejów jako dla członków narodu żydowskiego, nie wiadomo, dla jakich przyczyn w Anglji niechętnie przyznają się do swej narodowości, a natomiast bardzo chętnie podają się za Polaków. Anglik, to wyspiarz – interesuje się wysepkami, ale Europa, a już zwłaszcza

środkowa i wschodnia mało go obchodzi i nie zna jej. I faktycznie szerokie masy angielskie nie odróżniają Polaka od Żyda. Jakie na tem tle powstawały niesłychane fałszerstwa i oszustwa opinji, jakie potworne intrygi, jak podstępne napaści – trudno sobie wyobrazić. Misja polska zbijała i odpierała te ataki jak mogła i jak umiała. Ale propaganda tego rodzaju, prowadzona wyłącznie przy pomocy sprostowań protestów, nie mogła mieć wielkiego znaczenia, ani też dać pozytywnych wyników. Naród angielski za mało wiedział o nas, skutkiem czego łatwo było go do nas uprzedzić, tem łatwiej, że Anglikom z tem było wygodniej.

Emigracja polska w Anglji nie jest bardzo liczna. Kingstownhallu” miało być walne zgromadzenie tow. „Zjednoczenie”. Zaproszono mnie na ten wieczór. Było może ze 30 osób. Trochę liczniejsze było zgromadzenie w Polskiem Towarzystwie londyńskiem, jednem z najstarszych stowarzyszeń polskich w Anglji. Na Zgromadzeniu tem, składającem się przeważnie z robotników, referowałem sprawę wojsk polskich na Syberji. Po wygłoszeniu referatu jeden ze słuchaczy interpelował mnie w następujący sposób:

Prelegent mówił nam o tem, jak to tam na Syberji Polacy się organizują; ale my wolelibyśmy usłyszeć coś o bolszewikach!

Wybuchła krótka utarczka słowna, wśród której robotnik oświadczył, iż – tero taki czas, że kużden robotnik musi drapać jak nowięcy lo siebie, bo potem już nie będzie móg…

Ponieważ ja osobiście nie należę do kasty myślącej wyłącznie o „drapaniu lo siebie”. więc nie wiem, czy interpelant mój miał rację, czy nie. Zasadę wygłoszoną przez niego słyszałem już raz poprzednio z ust pewnego robotnika polskiego, ale w innych okolicznościach i nie w Londynie, lecz w dalekiej, nadwołżańskiej Samarze. Było to gdzieś w początkach upalnego lipca, kiedy w wagonach na dworcu samarskim formowała się pierwsza kompanja pułku strzelców polskich im. Tadeusza Kościuszki. Siedziałem w wagonie, w którym znajdowała się kancelarja punktu zbornego. Było już koło południa, gorąco straszne, martwy punkt dnia. O tej porze nie można się było spodziewać ochotników. Siedziałem, drzemiąc. Wtem skoczył ktoś do wozu. Młody człowiek, o śniadej, ogorzałej twarzy, wielkich oczach i wyszczerzonych w uśmiechu bieluśkich zębach. Spojrzawszy na niego, zrozumiałem, że propaganda w tym wypadku jest zbyteczna.

Tu się bierze do wojska polskiego? – zapytał z radosnym uśmiechem.

Tu. Albo co?

A bo ja się chcę zapisać.

A po co?

Chłopak się „speszył”.

Jak to – po co? Przecie się trza bić!

Niby – o co?

Spojrzał na mnie jakby obrażony i odburknął.

Jak to – o co? Przecie teraz taki czas, że kużden musi iść po swoje!

Ale on to trochę inaczej rozumiał, niż jego londyński towarzysz!

Pewnego dnia po południu wyjechało nas kilku do obozu jeńców wojennych Polaków w Feltham. Byli tam przeważnie Poznańczycy, żołnierze z armji niemieckiej. Do wojsk polskich we Francji zgłaszali się stosunkowo chętnie i niewątpliwie byli to dobrzy Polacy. Ale oto co się stało: Anglicy, zrozumiawszy nareszcie, że mają do czynienia z narodem sojuszniczym, poczynili im ulgi tak znaczne, iż – człowiek jest człowiekiem! – jeńcom po prostu żal było rozstawać się z ,,campem” i iść znów pod karabin. Zleniwieli – a że wojna niby się już skończyła – mieli wymówkę. Korzystając z równoczesnej obecności w Londynie jednego z członków galicyjskiej komisji likwidacyjnej, zaproszono nas obu na wieczorek w „campie”, gdzie referaty nasze miały się przyczynić do podniesienia temperatury narodowej. Przy tej sposobności zwiedziłem angielski „camp”.

Członek galicyjskiej komisji likwidacyjnej zbierał bardzo szczegółowe dane co do tego, ile gramów czy łutów tłuszczu czy mięsa żołnierze pobierają. Ja, oceniając rzecz tę od oka, powiem po prostu, że w sali wielkiego gmachu przeznaczonego na pomieszczenie dla więźniów, widziałem kilkaset „byków” o czerwonych, okrągłych twarzach i połyskujących zdrowiem oczach. Jadłem ich biały, bardzo smaczny chleb z jakimś zupełnie zdrowym tłuszczem i piłem kawę ze skondensowanem mlekiem. Ci jeńcy mieli się niewątpliwie lepiej w angielskim „campie”, niż rodacy w kraju na wolności. Wszyscy podkreślali, że władze obchodzą się z nimi poprawnie i życzliwie. Raziły nieco wyłącznie niemieckie napisy na korytarzach, co jednak tłumaczono tem, iż w ,,campie” oprócz Polaków byli i Duńczycy; władze angielskie obiecały jednak dać też nowe napisy w języku polskim.

Za mego pobytu przedstawicielstwo i władze polskie w Anglji znajdowały się właściwie dopiero w stadjum organizacyjnem. Mimo to okazywały znaczną ruchliwość, zajmowały się opieką nad jeńcami, rekrutacją, prasą, propagandą. Było to wszystko oczywiście do pewnego stopnia na mniejszą może skalę. Szło po prostu stosunkami osobistemi poszczególnych ludzi. Zaś emigracja nie jest jeszcze mocno związana organizacją i uprawia przeważnie swe własne lokalne interesy emigracyjne, niczem nie związane z Polską, ani jej sprawą. Z przykrością muszę stwierdzić, że ten pewien chłód w sprawach polskich panuje głównie wśród robotników i rzemieślników.

  24 komentarze do “Fragment książki „Przez jasne wrota”. W Anglii”

  1. Halo, komentatorzy nie spać!

  2. Mnie znają w tej dzielnicy od lat, a jednak mimo wszystko wykrzykiwano za mną kilkakrotnie „bloody foreigner!” i rzucano kamieniami

     

    Nic, a nic się w tym zakresie nie zmieniło.

     

    A tu taka ciekawostka z 1934…może nie do końca w temacie i nie do końca sensownie, bo i autor i omawiany pan Renier błądzą, ale tytuł ujmujący:

    http://retropress.pl/abc-literacko-artystyczne/czy-anglicy-sa-ludzmi/

  3. Fajne. A z ciekawości zajrzałem do bitwy na Bow Street. Daty się zgadzają, ale w opisach trupów brak. Amerykanie grali w kości przed lokalem YMCA, przechodząca policja powiedziała, że to nielegalne, żołnierze na to, że przecież wygrali wojnę dla Brytyjczyków i żeby im nie przeszkadzali. Zostali aresztowani, koledzy próbowali ich odbić – pomiędzy 1000 a 2000 żołnierzy głównie marynarzy armii amerykańskiej, walczyło przeciw 50 policjantom. W bijatykach 20 zostało rannych w tym siedmiu policjantów.
    fotki:
    http://maryevanspicturelibrary.typepad.com/.a/6a017d4254a056970c01901e22914c970b-pi
    http://maryevanspicturelibrary.typepad.com/.a/6a017d4254a056970c01901e2291cd970b-800wi
    http://blog.maryevans.com/2013/07/the-eagle-hut-of-aldwych-the-battle-of-bow-street-.html

  4. Rzeczywiście, nic się nie zmieniło, możnaby pomyśleć, że to dzieje się teraz.

  5. Rzetelnosc informacyjna przy wskazywaniu ”dyrekcji” (spodobala mi sie ta kalka jezykowa) przez policjantow tez ladnie sie wkomponowuje w tzw. ”brytyjska mentalnosc”.

    Opowiadal mi znajomy, gdy jako swiezo upieczony emigrant w UK wysylal jakies dokumenty do jakiejs instytucji.

    Procedura byla taka, ze po zalatwieniu formalnosci mial je otrzymac poczta zwrotna. Inny, bardziej doswiadczony emigrant, doradzil mu: „Zrob sobie kopie tych papierow, przeciez i tak ci je zgubia”. Znajomy sie zdziwil: „Jak to zgubia? Dlaczego myslisz, ze zgubia? Moze jednak nie zgubia?”. Jego rozmowca tylko usmiechnal sie poblazliwie i pokiwal glowa.

    „Dzis juz takich glupich pytan nie zadaje” – powiedzial na koniec tej historyjki znajomy.

  6. Dowcip o pijakach angielskich / brytyjskich i tamtejszej policji

    Z pubu wykopano dwóch pijaków. Podszedł do nich boby/policjant, zamienił kilka słów,  po czym jednego odesłał do aresztu, a drugiemu zawołał po taksówkę.

    Dowcip o arystokracji z ww kraju (powtarzam się)

    Zaawansowana noc poślubna angielskiej arystokratycznej pary. Ona pyta: mężu, czy prości ludzie też to robią? On: tak. Ona: czy nie uważasz, że to dla nich zbyt dobre?

  7. Fajne z ta para. W sumie mozna by wykreslic ”artystokratycznej”, a ”prostych ludzi” zamienic na ”cudzoziemcow” – i tez by sie trzymalo kupy.

    Chociaz o cudzoziemskosci przecietnie wyksztalcony Brytyjczyk tez miewa rozne pojecie. W jakims programie tv Brytyjka musiala zamieszkac na jakis czas z obcym mezczyzna, ktory mial dosc egzotyczne upodobania kulinarne. Rozgladajac sie po kuchni pani westchnela z gorycza: tu nie ma nic nadajacego sie do jedzenia! Z brytyjskich produktow sa tylko banany i ananasy!

  8. Ulubione lecz zabronione

    Wydarzenia londyńskie miały miejsce 9 marca 1919 wokół ośrodka YMCA „Eagle Hut” na Aldwych i ponad stuletniej komendy policji na Bow Street. Prasa amerykańska donosiła o nich szeroko lecz oceny były wstrzemięźliwe, bo kilkuset amerykańskich „pączuszków” z piechoty morskiej dostało wycisk od nieuzbrojonej policji angielskiej. A na dodatek choć „Afrykański golf” był ulubioną grą w kości na okrętach, to także tam był zabroniony. Pół roku po tej rozróbie do „Eagle Hut” przybył książę Walii i przyjaźń amerykańsko-angielska została utwierdzona.

  9. Rzeczywiscie nic sie nie zmienilo  !!!

    Choc to juz ponad 70 lat od wojny minelo… dalej trwa bajzel… zero zorganizowania… wielka przypadkowosc… a „aktywisci” albo „wzmoRZeni patriotycznie”  z lapanki…

    … a emigracja w przewazajacej wiekszosci dalej zalatwia swoje lokalne interesiki,  NICZEM  nie zwiazane z Polska… jak np. ostatnio odremontowanie „domu”  tego calego Giedroycia czy Gombrowicza pod Paryzem co to ten caly deciak-monister Sellin „wstONRZeczke” przecinal na jego otwarcie… coby  sprzedawczyki i hipokryci dalej mogli przeciwko Polsce  KNUC… i dalej pieniadze polskiego podatnika przewalac…

    … kapitalny fragment Pan wybral, Panie Gabrielu… naprawde  super  !!!

  10. z  „Na skraju imperium”. Rozmowa Jałowieckiego z tłumaczką angielskiej delegacji – Lucy, którą Jałowiecki znał z lat młodości z Petersburga, sprzed tej rewolucji październikowej co wybuchła w listopadzie.

    ” J. – Miałaś możność spotkania wielu znakomitych mężów  stanu .

    L.- Tak, ale to wszystko inaczej wygląda z daleka a inaczej z bliska.

    J. – A Lloyd George ?

    L. – Dla mnie zawsze bardzo uprzejmy, ale on nie ma pojęcia, co się w świecie dzieje, a jeszcze mniej wie o geografii. Potrafi mieszać Polskę z Bułgarią czy Rumunią. O Rosji nie ma żadnego pojęcia, a was Polaków nie lubi… Wasz delegat Dmowski miał z nim sporo trudności, ale to i wasza wina.  Lloyd George okazuje dużo zdrowego rozsądku, ale jego mentalność to mentalność drobnego adwokata z prowincji. Jemu imponują wielcy panowie , których u was jest pod dostatkiem, a wy wysłaliście w delegację podobnego do niego podobnemu mu drobnomieszczanina, jakim wydaje się być Dmowski. ”

    Premier państwa w którym słońce nie zachodzi myli w Europie środkowej ziemie leżące od siebie  kilkaset kilometrów.

    „J. – spytałem ja skąd się wzięła koncepcja wschodniej granicy Polski znanej jako linia Curzona.

    L. – Ach Curzon Line – my ja nazywamy „luncheon line” Byłam wtedy z Carrem, gdy, zebrała się rada, aby wykreślić  Polsce wschodnią granicę . Nikt nie wiedział co to jest ta polska wschodnia granica, gdzie zaczyna się Rosja, gdzie kończy Polska. Debaty przeciągały się bez końca , nadchodziła pora lunchu, wszyscy byli głodni… Wreszcie lord Curzon przypomniał sobie że ma jakieś stare mapy… zniknął na chwilę , po czym wrócił z mapą w ręku, gdzie czerwona linią była oznaczona granica. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bez zastanowienia przyjęto ja jako wschodnią granicę Polski i całe towarzystwo gratulując Curzonowi, pośpieszyło na spóźniony obiad. Jeden z dygnitarzy winszując Curzonowi powiedział Polacy to troublemakers, nawet nie dadzą spokojnie zjeść lunchu. Stąd przezwaliśmy te linię luncheon line.

    J. – wiesz Lucy opóźnienie Waszego lunchu o pół godziny dało bolszewikom połowę naszego historycznego terytorium,… ilu ludziom połamało życie. My tę linię nazywamy „cursed line” przeklęta linia.”

  11. Źle się poczułem , czytając to.

  12. Rewelacyjny jest ten fragment…

    … po prostu  re-we-la-cyj-ny  !!!   Do dzis zreszta ta  „wielka polityka”  i  „dyplomacja”  sprowadza sie do tych  detych  spotkan, negocjacji i innych zaciENtyH dyskusji  pomiedzy  posilkami… gdzie wiekszosc chce tylko  zakaszac i zadawac szyku… a ciemny lud ma tylko podziwiac i cmokac z zaHFytu  !!!

    Ot… cala wielka i sFiatowa  polityka… innej nigdy nie bylo… a dzis przy tej ilosci biurasow, darmozjadow i zwyklych krwiopijcow,  niedouczonych i za nic nieodpowiadajacych  prowadzenie powaznej polityki jest zwyczajnie  NIEMOZLIWE  !!!

  13. No, mozna sie – conajmniej – zle poczuc…

    … ja sie caly czas zle czuje… jak te „nasze” ZONdowe barany nadgorliwie nadskakuja  „naszemu sojusznikowi”…  to dopiero jest HUCPA  i SKANDAL… zaden cymbal  nie ma za grosz ani honoru… ani dumy… ani nawet  cienia zwyklej przyzwoitosci  !!!

  14. Kto Curzonowi,  tę czerwoną linię na tej starej mapie ziem polskich wykreślił i kiedy.?

  15. Pewnikiem babcia klozetowa szminką, jak poszedł siusiu… -.Pani mi tu narysuje kreskę. – Gdzie?! – A, gdzieś tu.

  16. Lloyd George był Walijczykiem.

  17. może lord Npier urodzony w Woli Okrzejskiej, miał komplet map po swojej rodzinie użyczającej pożyczek pod zastaw nieruchomości, to i mapy wziął ze sobą kiedy opuszczał polskie ziemie aby zrobić polityczną karierę w Anglii. Może Curzonowi dopomógł ?

  18. „The British Empire at the time operated under the mercantile system, where all trade was concentrated inside the Empire, and trade with other empires was forbidden. The goal was to enrich Britain—its merchants and its government.”

  19. lord Napier  (of course)

  20. według mnie dzięki książkom Gospodarza już dużo wiemy na temat Piłsudskiego & Co, wypadałoby teraz zabrać się lepiej za pana Dmowskiego. Ja nie mówię, że był on agentem, ale to byłby całkowity rozrachunek z tą twórczością polskiej niepodległości.

    Bo te powiewające czerwone flagi w Dzień Niepodległości szybko mogą okazać się mają takie ciążenie jak te dwie tony ziemniaków na papierze w sklepie Nr 80 w Opolu (kabaret Smoleń, Laskowik). „Tona na zapleczu i tona na papierze to w sumie dwie tony!”. A okaże się, że na zapleczu jest tylko jeden worek ziemniaków.

    A jak gawiedź będzie niedoinformowana w porę to rzeczywiste przebudzenie narodu będzie jak to z powiedzenia „Wiele trzeba zmienić, aby wszystko zostało po staremu.”

  21. ciekawa też jest historia Georga Calverta, pierwszego barona Baltimore, założyciela stanu Maryland w USA, do którego uciekali angielscy katolicy.

  22. Balitic mare (Baltimore)

    Maryji ziemia (Mary Land)

    czy grasował tam Jan z Kolna ?

  23. A co ciekawe bracia Kurscy to bliscy krewni Lorda Napiera.

  24. Pretensje, roszczenia i jęki …chyba definicja marki – Żyd, i rozmaite kasty myślące wyłącznie o „drapaniu lo siebie”, …a zawierucha wojenna (i każda inna) tylko jako tło i okazja. 1772-2018

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.