maj 182018
 

Dowiedziałem się w środę rzeczy absolutnie strasznych. Okazuje się, że polscy badacze, pracujący na pensji na polskich uniwersytetach, kształcący polskich studentów i wyznaczający standardy polskiej nauki publikują swoje prace, jakże ważne i potrzebne w języku angielskim. Publikują je w ośrodkach zachodnich, niekoniecznie brytyjskich, ale zrzekają się przy tym praw autorskich na rzecz tych wydawnictw. To, w mojej ocenie, degraduje całkowicie polską humanistykę i czynią ją nieważną. Nie ma bowiem znaczenia nic co zostało ustalone w Polsce, w wyniku badań prowadzonych przez Polaków, albowiem ludzie ci są jedynie wynajętymi szperaczami, od których odbiera się urobek płacąc im jakieś grosze. Każdy zaś dobrze wie jak istotny jest obrót informacją, a nawet więcej – obrót hipotezami naukowymi wynikającymi z analizy źródeł. To jest jeszcze ciekawsze niż rynek antykwaryczny, który od dawna jest pod kontrolą. Teraz przyszła pora na kontrolę publikacji omawiających ważne i kluczowe tematy dotyczące historii newralgicznych rejonów świata.

Zapytałem dlaczego nie można tych książek drukować w Polsce? Bo polskie wydawnictwa nie gwarantują takiej jakości i takich recenzji. Taką odpowiedź usłyszałem. To jest załamka. Mamy te wyższe uczelnie, ten Kraków i Warszawę, a także mniejsze ośrodki i nie można tam zachować właściwych publikacjom naukowym standardów? To po jaką cholerę one w ogóle istnieją? To znaczy, że to są faktorie poszukiwaczy surowca, który przekazywany jest bardziej rozgarniętym pośrednikom. Dokładnie tak samo, jak skórki bobrowe przywożone przez Indian do punktów skupu, przekazywane były dalej, do większych centrów handlowych. Dziś Irokezi mają dla niepoznaki ponadawane tytułu profesorów, a na pytanie dlaczego sami nie sprzedają skórek odpowiadają, że tamci mają lepsze narzędzia do ich wyprawiania.

Ja oczywiście dysponuję wszystkimi narzędziami, które pozwalają mi na wydanie książki w formie tak doskonałej jak to czynią zachodnie uniwersytety. Nie mogę tylko rodzimym autorom załatwić recenzji, bo żaden profesor nie napisze mi za darmo takowej, a płacić za nie nie zamierzam. Jak się bowiem dowiedziałem, nasi luminarze nauki traktują tę robotę lekko i mają ją w nosie. Co innego ci z zachodu. Im się chce i oni rzeczywiście czytają. No i taka jest różnica pomiędzy pośrednikiem w handlu skórkami bobrowymi, a Indianinem tych skórek dostarczającym. Ten drugi nie będzie pomagał koledze we wstępnej fazie obróbki surowca, bo nie widzi w tym żadnego sensu. Jest do tego jednak przymuszany, bo faktor z fortu mówi – chłopaki, nie możecie się żreć ze sobą, bo system na tym cierpi i dystrybucja skórek, to jest chciałem rzec informacji, kuleje. Nie może tak być. No i polscy naukowcy- Irokezi kiwają ze zrozumieniem głowami i lecą dalej do swojej pracy żeby zachowywać tam pozory rzetelności.

Taki system zasysania ważnych informacji, przez ośrodki naukowe Europy przypomina żywo system zasysania starodruków wprowadzony na terenie Galicji przez Fabiana Himmleblaua, tyle, że towar jest inaczej pakowany. Jasne jest, że pozbycie się praw autorskich, niski nakład oraz praktyczna niedostępność publikacji polskich historyków, którzy drukują za granicą jest dla lokalnej nauki gwoździem do trumny. I nie mówcie mi, że każdy może sobie przeczytać po angielsku. Nie może, tak jak nie może wydać tego dzieła żaden polski wydawca. No i nie o to chodzi. Po publikacje w języku obcym degradują nasz język. Poza tym każdy chętny do zapoznania się z tymi treściami musiałby wiedzieć o jego istnieniu. A to już jest wtajemniczenie. Ja na razie nie powiem, o jakie książki mi chodzi, ale kiedy się o nich dowiedziałem byłem autentycznie wstrząśnięty. Ich autor jest profesorem, wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie i pewnie jeszcze ma poczucie dobrze wykonanej roboty i spełnionego obowiązku. Ja nie wiem jak w takiej sytuacji czują się studenci, którzy muszą, już na pierwszym roku domyślać się, że uczelnia to nie jest żaden awans, ale degradacja i werbunek, a raczej nabór najzręczniejszych do pozyskiwania skórek. Wolę nie zgadywać.

Zapytałem też o co innego. Czy naprawdę nie ma żadnych zachowanych źródeł do historii bitwy pod Batohem. Pewnie są – usłyszałem odpowiedź, ale trzeba by pojechać do archiwów w Stambule, Bukareszcie, Wenecji i Londynie. Nikt jednak tego nie robi, bo system pozyskiwania skórek funkcjonujący nad Wisłą nie przewiduje, by Irokezi udawali się w tak dalekie wyprawy. Zagaiłem o ten Londyn i okazało się, że tam dostępne są raporty brytyjskich rezydentów dotyczące najazdów tatarskich na Podole. Spisane bardzo dokładnie po łacinie. Jeden taki raport, napisany przez niejakiego Sandersona w roku 1672 mam na fotografii. Pewnie go przetłumaczymy. Takich ciekawych rzeczy dotyczących Polski jest w archiwach europejskich więcej, ale nikt nie widzi sensu, by publikować je po polsku. Po co, skoro wnioski wyciągane na ich podstawie publikowane są wyłącznie po angielsku i to jest przez autorów uznawane za awans w hierarchii naukowej. Podkreślę – awans, nie degradację. W tym miejscu chciałbym przypomnieć wiersz, który leży u samego spodu współczesnej, świeckiej, edukacji naszego narodu – niechaj to narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają. Jak się okazuje nie mają. Język Polaków nie jest wart więcej niż język Irokezów. Kiedy Polacy przestaną być potrzebni, na podstawie resztek zachowanych po nich tekstów, mędrzec jakiś spróbuje zrekonstruować tę gwarę i dowiedzieć się czego oni chcieli i o czym myśleli. I pewnie dostanie na to grant.

Teraz pointa jeszcze straszliwsza niż to co napisałem wyżej. Gadaliśmy ostatnio z Józefem o tym, że trzeba stworzyć listę wartości jednoczących Polaków. I wyobraźcie sobie, że zadzwonił do mnie właśnie Jacek, który jadąc samochodem słuchał radia. Konkretnie drugiego programu, gdzie była relacja z kongresu organizacji Polska Wielki Projekt. I tam niejaki Górski – mam nadzieję, że nie ten z kabaretu – powiedział, że on ma gotową listę wartości, które jednoczą Polaków. Są to: czyste powietrze, zieleń i cisza. Ja też jechałem dziś samochodem i też słuchałem radia. Mówili o tym, że nie dopuszczą do marszu narodowców w Katowicach, bo nie może być tak, że w przestrzeni publicznej pojawiają się jakieś faszystowskie symbole. Ciekawe kiedy zabronią idiotom pokazywania się w przestrzeni publicznej? Zgaduję, że nigdy. Wczoraj też dowiedziałem się, że powstaje czy też już powstała książka o tym, jak zrobić sukces na rynku księgarskim i sprzedać 100 tysięcy jednego tytułu. Autorami są dyrektorzy wszystkich zbankrutowanych polskich sieci księgarskich. Nie wiem czy rozumiecie gdzie się znajdujemy? Otóż znajdujemy się w zonie, w której już za chwilę za stwierdzenie prostego faktu – słońce świeci – można będzie trafić do karceru. I z tym Was zostawiam. Zapraszam na www.prawygornyrog.pl gdzie dziś ukaże się pogadanka o książce „Tysiąc lat naszej wspólnoty”.

  38 komentarzy do “Jak szpanować impotencją”

  1. Z publikowaniem przez polskich profesorów książek po angielsku to jest istotnie straszna żenada i hańba. Z mojego uniwersytetu, profesor Zbigniew Rau napisał po angielsku książkę „Magna Carta, A Central European perspective of our common heritage of freedom”, oczywiście nie przetłumaczona na polski, cena e-booka 146 PLN.

    Wpis dotyczący profesora na Wikipedii wskazuje kilka innych pozycji wydanych tylko po angielsku. Po polsku „księga cnót” – zbiór baśni pomocnych przy wychowywaniu dzieci… Bez kontekstu taki zbiór baśni budzi nawet moje pozytywne zainteresowanie, ale w omawianym kontekście wygląda na to, że jak zwykle dla „nas” bajki i traktowanie po macoszemu, a poważne sprawy załatwia się gdzie indziej.

  2. I jeszcze się jest z tego dumnym. A potem będzie płacz, że inteligencję mordują i wsadzają do więzień. Czymu?

  3. W rezultacie będziemy czytać tłumaczone na polski książki jak o Fuggerze i o średniowieczu. Sprytnie pomyślane.

  4. Ich orientacja językowa ma pra przyczynę w sponsorach grantów i systemu hierarchii ustalanej w oparciu o liczbę cytatów.

  5. Jak ktoś publikuje w j.angielskim to przyczynia się do rozwoju nauki angielskiej(wbrew pozorom język w jakim się publikuje ma znaczenie). Nie wiadomo tylko po co Polacy to finansują. Myślę, że podobnie jest np z wyprawami polskich naukowców archeologów głównie (chyba nawet za polskie pieniądze) by badać np Nubię itp, zamiast teren naszego kraju.

  6. Bo im się zdaje, że to wynik ich indywidualnych wyborów wynikających ze szczerych zainteresowań. To w większości durnie

  7. Polska to kraj kolonialny po prostu od wielu, wielu lat.

  8. Czy to opisane zjawisko, to  nie jest  tak, jakby precjoza rodzinne wynosić dyskretnie z domu i wstawiać do lombardu za ułamek prawdziwej wartości. Specjalność ludzi uzależnionych.

    No te cytowania to zostały świetnie pomyślane. Kraj finansuje te uczelniane etaty, naukowiec się zmaga, a za swoje nakłady kraj  ma „cytowanie”,  a naukowiec polski za prawa autorskie ma jakby coś co można nazwać „srebrnikami” i szansę na cytowanie. Dla społeczeństwa zaś zostaje  talon na balon ?

    Świetnie pomyślane.

  9. Tak, te cytowania to taka gra w kapsle na podwórku. Na każdym był jakiś lokalny mistrz

  10. Ciekawy punkt widzenia. W podobnym tonie Stefan Kisielewski w „Dziennikach” stwierdzał w latach 60-tych, że patriotą jest ten, kto swym działaniem działa w interesie Polaków żyjących tu i teraz, czyli w gomułkowskim PRL-u, a nie ten, kto działa przeciwko temu (niechby i pokracznemu) państwu. Ciekawa krytyka fundamentalistycznej postawy reprezentowanej przez co niektórych emigracyjnych patriotów z Londynu. Jednakże tutaj mamy przemieszanie interesu indywidualnego z interesem grupowym (narodowym). Od interesu polskiej nauki należy odróżnić doraźny interes samego naukowca. One nie zawsze są zbieżne, jak pokazuje przykład Marii Curie-Skłodowskiej. W sytuacji, gdy rodzima nauka nie jest w stanie zapewnić danemu profesorowi przyzwoitych choćby apanaży, trudno dziwić się, że idzie tam, gdzie mu lepiej płacą. Skoro nikt nie krytykuje robotnika, który jedzie do Reichu na saksy i skoro mało kto ma odwagę krytykować lekarza, który po specjalizacji trzepie kasę na Zachodzie (choć w takim przypadku powinno się chyba wymagać zwrotu kosztu studiów i specjalizacji, jakie RP na danego delikwenta wydatkowała), dlatego też, tak po ludzku, nie należy dziwić się naukowcom, że wolą publikować po angielsku. Ocieramy się tu znów o nieśmiertelny motyw „Siłaczki”.  Naukowiec też człowiek i ma prawo do godziwego wynagrodzenia. Cała mądrość polega na umiejętności rozróżnienia między interesem doraźnym a długofalowym, tak by „interes doraźny” nie podciął gałęzi, na której się siedzi. Najtrafniej ujął to Lenin ze sznurkiem, kapitalistami i wieszaniem. Niestety, łatwo być mądrym na papierze, jednak wygrywają po prostu realia (w 1989 r. niecałe 100 km od naszej zachodniej granicy znajdował się Berlin Zachodni, gdzie realna płaca była 10-15 razy wyższa od naszej….). Okres przełomu (1989) i otwarcia się na Zachód to było spotkanie dwóch rzeczywistości ekonomicznych. I tak, mimo wszystko, sądzę, że wyszliśmy z tego starcia wprawdzie mocno poobijani, ale zwycięsko. Niewykluczone, że po części także dzięki pozostawieniu złotego jako waluty.

  11. Nie wiem o co się pan ociera, ale radzę nie robić tego tutaj. Nic pan nie rozumie, pieprzy pan jak stary Irokez, któremu zabrakło paciorków

  12. Z kolei porównanie sytuacji Polaków AD 1989 do Indian, a zachodniej Europy do Białego Człowieka jest skądinąd bardzo trafne. Jednak nie należy zapominać, że Indianie nie byli odporni na „wodę ognistą „, bo jej nie znali, natomiast u nas spożycie twardych alkoholi na głowę po 89 r. spadło, i to dość istotnie (inna sprawa, że brzuchy Polakom od piwska urosły). Od czasu Hansa Franka (powszechnie dostępny i tani „Schnaps für Polacken”, jedyny towar, którego Niemcy nam w czasie wojny nie żałowali) poprzez całą komunę (programowe rozpijanie społeczeństwa za PRL-u tanią żytnią) coraz bardziej pogrążaliśmy się w promilach i byliśmy coraz bardziej zapijaczonym narodem. Trzeba było dopiero apeli Prymasa Tysiąclecia i tych mozolnych działań w każdej polskiej parafii, by Polacy się opamiętali. Można postawić tezę (nie wiem, czy da się ją obronić, ale czemu nie?), że właśnie zetknięcie się z twardymi realiami ekonomicznymi (inaczej niż miało to miejsce w przypadku Indian Północnoamerykańskich XVIII i XIX wieku) otrzeźwiło nas. Kolejny dowód na odwieczną prawdę: nic nie jest tak prorozwojowe, jak konfrontacja z lepszym.

  13. działamy w realiach, jakie są (quasi-kolonializm). Realiów tych nie zmieni się z dnia na dzień. Niektórzy co bardziej rzutcy rodacy, jak autor, tworzą własne sieci dystrybucji lub zakładają własne firmy, inni zrzekają się praw autorskich tudzież podejmują pracę w zachodnich korporacjach (często to przypadek decyduje o wyborze którejś z dróg) – ale nie to powinno być kryterium oceny. Chyba najbardziej dojrzałym (w skali dostępnej powszechnemu Kowalskiemu) kryterium patriotyzmu i obywatelskiej odpowiedzialności jest dziś po prostu dążenie do maksymalizacji zysku (w ramach legalnej działalności) połączone z płaceniem podatków. Natomiast do wzbudzenia poczucia świetności, opartego o realia, potrzeba co najmniej 3 pokoleń. Pokolenie, które weszło do dorosłość po 89 r. to pierwsze z nich dopiero, tzw. Kolumbowie kompatybilności z normalną rzeczywistością ekonomiczną i światem Zachodu (który, swoją drogą, wcale nie jest taki normalny, jak się nam to początkowo wydawało). Licząc 30 lat na 1 generację – dopiero za rok, dwa w dorosłość zacznie wchodzić pokolenie nr 2.

  14. „Do wzbudzenia poczucia świetności, opartego o realia, potrzeba co najmniej 3 pokoleń” – wzbudzanie poczucia brzmi pysznie, ale należy do tego samego zestawu bajęd (horribile dictu) humanistycznych, wśród których poczesne miejsce zajmuje między innymi filozofia Spinozy i Kanta.

  15. „Chyba najbardziej dojrzałym (w skali dostępnej powszechnemu Kowalskiemu) kryterium patriotyzmu i obywatelskiej odpowiedzialności jest dziś po prostu dążenie do maksymalizacji zysku (w ramach legalnej działalności) połączone z płaceniem podatków” – po prostu cudowna recepta na patriotyzm! Odpadłam….. Ale fakt, że powszechnie dostępna…

  16. Nie odpadaj.

    Jedynym argumentem jest- może jeszcze kieliszeczek?

    I śledzika, polecam, bardzo dobry mi się udał…

    No bo co innego zrobić z takim wujkiem, poczciwy, no przecież się nie obrażę…

  17. Jakie ”rozpijanie tanią żytnią”? Pół litra „Żytniej” w PRL-u kosztowało mniej więcej przeciętną dniówkę, to jest tak, jakby dziś flaszka prostej wódki kosztowała więcej, niż 100 zł. Do tego jeszcze wprowadzono zakaz picia alkoholu w lokalach gastronomicznych bez konsumpcji, zakaz zakupu alkoholu przed godziną 13:00, a na koniec – reglamentację alkoholu z przydziałem 0,5 litra na miesiąc. Na miesiąc! Jak żyć? Nie wspominając o innych ograniczeniach (np. braki w zaopatrzeniu, bardzo ograniczona ilość punktów sprzedaży, aktywna walka państwa z alkoholizmem w postaci przymusowych odwyków). Wszystko to może i pośrednio przyczyniało się do ”rozpijania chłopa i robotnika”, bo wiadomo, zakazany owoc, bo ograniczenia sprzyjały rozwojowi meliniarstwa czy bimbrownictwa, ale mówienie, że ”PRL rozpijał ludzi tanią żytnią” to jest grube uproszczenie i po prostu nieprawda.

  18. Polskie czasopisma naukowe były likwidowane po przystąpieniu Polski do Unii. Tak się złożyło, że astronomowie warszawscy wybronili polskie czasopismo Acta Astronomica.  To między innymi dlatego, że w latach 90 w Obserwatorium Astronomicznym UW stworzono Fundacje Astronomiczną imienia Mikołaja Kopernika, która przejęła cały proces wydawniczy. Fundacja jest niezależna od administracji państwowej i od Uniwersytetu, wiec nikt nie był wstanie ich zmusić, by zaprzestali wydawania Acta.  Wydawanie tego czasopisma jest działalnością dochodową, bo kupują je wszystkie biblioteki wydziałów fizyki na całym świecie. Kupują bo w Acta Astronomica było i jest publikowanych wiele ważnych prac astronomicznych.  Fundacja astronomiczna utrzymuje się wiec z prenumerat, zatrudnia małe kilka osób, które obsługują cały proces redakcyjny. Dla polskich astronomów ma też tę ogromną zaletę, że mogą szybko opublikować swoje prace. W czasopismach międzynarodowych są z tym często problemy i okres czasu między złożeniem pracy do recenzji, a opublikowaniem jest dużo dłuższy.  Dzięki temu, że Polska ma własne czasopismo, prace polskich astronomów są bardziej znane i bardziej cytowane, co się przekłada na więcej grantów.  Bez „Acta Astronomica” wiele ważnych polskich prac, nie ujrzałoby światła dziennego, bo nikt by ich nie wydał.

    Ewidentnie fakt, że astronomia w Warszawie jest na poziomie światowym, nie podoba się naszemu nowemu ministrowi szkolnictwa wyższego. Już nie pamiętam, czy on sam, czy ktoś z jego otoczenia zapowiadał, że w przyszłości więcej pieniędzy będzie na zagadnienia techniczne i praktyczne, a mniej dla tych co chcą sobie pooglądać gwiazdki.  Co więcej Uniwersytet chce wyrzucić astronomów z budynku w alejach Ujazdowskich i połączyć ich z Wydziałem Fizyki (obecnie Obserwatorium Astronomiczne ma prawo samodzielnego nadawania doktoratów). W budynku obserwatorium w alejach Ujazdowskich UW chce zorganizować „Obserwatorium Społeczne”.  Co będzie robić „Obserwaorium Społeczne” można się tylko domyślać. Dodam, że będzie miało doskonałą lokalizację w samym centrum Warszawy, dokładnie na przeciwko Urzędu Rady ministrów.

    Historia powstania budynku w Obserwatorium Astronomicznego w Warszawie jest ciekawa. Jak car Aleksander I przyjechał do Warszawy to warszawski astronom, którego imienia nie pomnę, przedarł się przez kordon żandarmów i złożył petycję do stóp Miłościwego Pana z prośbą o budowę obserwatorium w Warszawie. Budynek oddano do użytku w roku 1925.

  19. Sorry, miało być:  Budynek oddano do użytku w roku 1825.

  20. Nie wiedziałem, że w humanistyce jest aż tak strasznie – w mojej działce (statystyka – ale podobne mechanizmy działają w fizyce, chemii etc) sytuacja wygląda tak: istnieje taki wynalazek jak arxiv.org, gdzie praktycznie wszyscy znani i nieznani wrzucają preprinty swoich prac *za darmo*. To nie jest dokładnie ta wersja, która pójdzie potem do druku w niesamowicie renomowanym czasopismie och ach (np. literówki nie zawsze wyłapane), ale rezultat przypisany do nazwiska idzie w świat.

    Jeśli masz internet to możesz z tego skorzystać, można cytować, używać (często udostępnianego przez autorów) kodu do reprodukcji wyników – i preprinty są cytowane na tyle często, że jeśli ktokolwiek czyta publikacje fachow, nie ma mowy żeby nie wiedział o istnieniu takiego portalu … Ewidentnie w naukach ścisłych działa to inaczej niż u humanistów – nawet przed wojną Stefan Banach (jeśli gdzieś na świecie wejdziecie na wydział matematyki to ludzie mogą tam nie wiedzieć gdzie jest Polska na mapie, ale gwarantuję, że znają nazwisko Banach) publikował swoje przełomowe prace po francusku, podobnie jak Sierpiński. Może po prostu specjaliści od śpiewu i mas kontrolujący przepływ idei nie manipulują przy matematyce. Nie wiem.

  21. Ten fetysz statystki cytowań prac, to taki sam pic i fotomontaż jak kartki za recytację fragmentów Biblii w szkółce niedzielnej, do której chodził Tomek Sawyer…

  22. 10 na 10 z tym porównaniem do lombardu.

  23. Polacy pochodzenia polskiego, którzy na poważnie zajmują się nauką, nienawidzą systemu punktacji promującej publikowanie za granicą albo w obcym języku w Polsce. Oni w tym nie widzą żadnego „awansu”, lecz – obszar brutalnej walki o byt i przetrwanie.

    Ten system punktacji stworzyli osobnicy, którzy – nie czując się Polakami – postanowili „doprowadzić do takich zmian w strukturze państwowo-gospodarczej Polski, by im w Polsce było zawsze lepiej niż Polakom”.

    Kto zyskuje najwięcej na „punktozie” i „grantozie”? Wyłącznie ci, którzy potrafią sobie najłatwiej zorganizować punkty i granty. Nie są oni w ogromnej większości Polakami pochodzenia polskiego.

  24. Ma Pan sporo racji, z jednym zastrzeżeniem: kluczowa jest moim zdaniem grantioza, a kwestia publikacji po angielsku to skutek uboczny. Jeśli popatrzeć na Holandię czy Niemcy (gdzie akurat w mojej działce jest parę mocnych ośrodków), nie wspominając o Chinach – lokalna nauka jest tam mocno doinwestowana, badania są prowadzone i IP zostaje na miejscu – a wyniki i tak publikowane są po angielsku.

  25. Ale – jak Pan sam trafnie zauważył – w Holandii, Niemczech albo Chinach wszystkie pieniądze od rodaków zostają w rodzinie, „na miejscu”, dla rodaków: zarabia doinwestowane wydawnictwo, autorzy, tłumacze i recenzenci, a produkt jest rozsławiany na cały świat z niemałym zyskiem. W Polsce ktoś zadbał o to, by – jak Pan wie – było inaczej.

  26. Dzisiaj by się nie przedarł przez mur ochroniarzy,a gdyby nawet to petycja wylądowałaby w koszu albo oskarżono o usiłowanie zamachu.

  27. A może być Carlsberg rocznik 2015 ?

    Przy tym  Wielkim Projekcie pojawia się David Engels i Igor Janke. A ten cały Górski to chyba zawodowy działacz społeczny, jak syn Juliusza Brauna.

  28. H.G.Wells w swym Zarysie Historii z roku 1920 tak podsumowuje Polskę przed rozbiorami:

    „Jak kiedyś Grecy, tak każdy niezadowolony polski patriota leciał do jakiegoś obcego wroga, by wyładować swe oburzenie na własny niewdzięczny kraj”.

    A dla odmiany Kozacy przysięgali wierność.

  29. …relacja z kongresu organizacji Polska Wielki Projekt. I tam niejaki Górski – mam nadzieję, że nie ten z kabaretu – powiedział, że on ma gotową listę wartości, które jednoczą Polaków. Są to: czyste powietrze, zieleń i cisza.

    No, nie, coś takiego mógł powiedzieć jedynie rabin Górski z kabaretu i Ucha Prezesa. Znaczy – „Polska wielki Projekt” jest już na poziomie eugleny viridis czy innych płucotchawek. Znaczy – MY jesteśmy do takiego planktonu sprowadzeni przez rządzicieli/aparat.

    @ Coryllus

    Straszna notka… Straszna. Daj to nazwisko matadora polskiej humanistyki, co to o nim napisałeś!

  30. To chyba https://pl.wikipedia.org/wiki/Rafał_Witold_Górski -” polski działacz społeczny, kampanier”.  Bardziej pasuje określenie ssak budżetowy lub pobieracz dotacji.  A  w tle Maciek Kronenberg, ciekawe czy z tych Kronenbergów.

  31. Wychodzi na to, że ci polscy naukowcy z uniwersytetów to są jak ci co wypłukują złoto a następnie te drobne opiłki zawożą do złotnika, który z uśmiechem na ustach ich przyjmuje daje jakieś grosze a następnie przetapia na sztabki.

    Podobnie z tym wypłukiwaczami złota z Amazonii – zbierają drobinki, ale tylko uśmiechnięty złotnik jest w stanie to odzyskać za pomocą rtęci, W rezultacie zgarnia większość zysku.

  32. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy poszukiwaczami kruszca z początku okresu gorączki złota. Lokalny rynek skupu złota w Klondike na początku był ogóle nierozwinięty, wokół mnóstwo podobnych, każdy ma pełne garście zanieczyszczonych drobinek. Złotnik jeden – ale żeby mógł on sprzedać to złoto za niezłą cenę i wyjść na swoje, musi najpierw przewieźć je przez pół Kanady do pierwszego poważnego ośrodka przemysłowego (Seattle), gdzie uzyskiwał za nie krocie. W takiej sytuacji oczywistym jest, że od lokalnej ceny skupu kruszca trzeba odjąć koszt i ryzyko pokonania połowy Kanady. I w podobnej sytuacji są współcześni naukowcy. Na samym początku w Klondike fortunę zrobiła burdelmama, (właściciel gospody), potem piekarz grabarz cieśla, dopiero później lekarz, a na samym końcu złotnik. Stworzenie liczącej się w świecie sieci dystrybucji myśli naukowej wymaga elementarnej umiejętności współpracy w grupie, a naukowcy z natury rzeczy są szperaczami-indywidualistami, uciekającymi od brutalnej rzeczywistości w bezpieczny kurz bibliotecznych starodruków.

  33. Gdyby blogerom przyznawać (przeliczalne na pieniądze) punkty za publikowanie notek w sieci i gdyby wyposażyć tylko część blogowisk w uprawnienia do tych punktów przyznawania, 99% blogerów z dnia na dzień zaczęłoby publikować z częstotliwością Kałasznikowa tam właśnie, gdzie punktują. Zapewne tylko niewielka ilość ideowych odszczepieńców pozostałaby wierna darmowym blogmediom i prawu do wyboru tematyki. Poza tym grantioza to nie tylko nagrody za publikowanie w konkretnym miejscu i języku. To także (a właściwie przede wszystkim) przyznawanie beneficjów wszelakich za wybór „odpowiedniej” tematyki. Dlatego jest tyle artykułów o rzekomej homofobii Polaków, dlatego słowo „gender” i „prawa mniejszości” robią taką karierę, przy równoczesnym całkowitym braku np. rzetelnych porównań postawy Polaków wobec hitleryzmu na tle innych narodów Europy. (No ale tak już jest, że moment właściwy na usystematyzowanie języka Etrusków nadszedł dopiero wtedy, gdy Klaudiusz był pewien, że następne 10 wieków należeć będzie niepodzielnie do łaciny).

  34. Kochani, o czym my mowimy: w Polsce, w kraju gdzie calowalo sie kromke chleba, jesli ta upadla nam na ziemie, nie ma porzadnej ksiazki o chlebie. A laski, prowadzace blogi kulinarne zachlystuja sie Hammelmanami i innymi Jeffreyami. Monika Walecka, swietna piekarka prowadzi insta po …angielsku. W przeciwienstwie do piekarzy holenderskich czy amerykanskich, nie zdradza bron Boze, przepiswo tubylcom. Tamci oczywiscie tez nie, ale jednak udaja, ze tak. Az tak ostentacyjnie swoich nie olewaja…

    Tymczasem Olga Ukrainka wydala w Anglii ksiazke kucharska ukrainska. I wiecie jakie tam sa zdjecia? Kobiet ubranych jak nasze mamy: w nylonowych podomkach, z wyszczerbionymi lub polyskujacymi plombami uzebieniem… Da sie? da!

    Jestesmy za Ukraina daleko w tyle. a nawet gorzej: w konkurencji na autentycznosc my w ogole nie bierzemy udzialu…

  35. BABA  !!!

    To klasyczny ssak  budzetowy… znaczy  PASOZYT  i  DARMOZJAD  !!!…  a ten drugi  ZLODZIEJ  SPOLECZNY… to napewno z tych Kronenbergow… inaczej byc nie moze…

    … a te „wyksztalcenie”… te  „mini  MBA”… i ta  szkola  liderUF  od Janke… to normalnie pusty smiech na sali  !!!

  36. A to my mamy inteligencje?????

  37. bardzo dobry tekst, prawidłowo zdiagnozowanych problem, doskonała argumentacja, gratuluję

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.