gru 042022
 

Wczorajszy tekst wzbudził co prawda spore zainteresowanie w gronie obecnych tu nawigatorów, ale szerszym echem się nie odbił. Było dokładnie tak, jak przewidziałem, to znaczy wszyscy są szczęśliwi, że cenny obraz posłużył jako pretekst do kopnięcia w tyłek Niemca. No i w ogóle – presja ma sens. Powiedzenie to jest jedną z wielu formuł, których używają ludzie nie mający możliwości, albo chęci, by coś zrobić naprawdę. Piszą wtedy coś w Internecie i dodają – presja ma sens. Musi tak być skoro dom aukcyjny sprzedający Kandinsky’ego, zawiesił sprzedaż. Mamy sukces, ale czy Kandinsky wróci do Polski nie wiadomo. No, a jak wróci czy trzeba będzie urządzić jakieś powitanie czy może nie? Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego te ekscytacje rozwijają się w tym kierunku. Jedyne co mi przychodzi do głowy to systemowe zdziecinnienie, które zostało nam wszystkim narzucone. Póki dotyczy ono ekscytacji piłką nożna można je oczywiście zrozumieć. Tutaj już nie bardzo. Oto media, także społecznościowe, podnoszą larum, że ukradziono nam cenny obraz. To dzieło nie jest ani cenne, ani zauważalne. Ono zostało wyniesione – powtórzę – na czyjeś zlecenie. Wczoraj w radio wypowiadał się były ambasador Polski w Niemczech, nie pamiętam nazwiska, i powiedział, że tamte lata obfitowały w różne podobne historie. To znaczy, że komunistyczne służby wynosiły z muzeów precjoza i sprzedawały je na zachodnich rynkach. No, ale nie da się sprzedać czegoś na rynku sztuki bez kontaktów na tym rynku. Szeregowy esbek nie miał takich kontaktów, rynek ten obsługiwany był przez ludzi ze środowiska, czyli muzealników, historyków sztuki i tych, którym coś tam jeszcze ocalało ze zbiorów przedwojennych. Pytanie istotne brzmi – ile jeszcze rzeczy wywieziono w tamtym czasie i kto był w to zamieszany? Może na tym odcinku trzeba wywrzeć jakąś presję, bo wybaczcie, ekscytowanie się malarstwem takiego oszusta jak Kandinsky, jest trochę degradujące. Może trzeba przejrzeć także inwentarze zabiorów archeologicznych i sprawdzić czy wszystko tam jest, a jeśli jest – czy jest prawdziwe?

Zajadła wrogość środowiska muzealników i historyków sztuki wobec obecnej władzy nie bierze się znikąd. Jeśli ktoś bowiem pracuje w placówce państwowej a okazuje wrogość państwu, które go utrzymuje, to oznacza tyle, że działa na rzecz innego państwa. To zaś, w którym mieszka uważa za organizację słabą, gorszą i nie zasługującą na szacunek. No chyba, że chce ona wręczyć mu medal. Wtedy, na chwilę, wzbierają w sercu takiego osobnika inne emocje. Ja na szczęście mogę pisać o tym swobodnie, albowiem nigdy nie pracowałem w żadnej państwowej instytucji i nikt by mnie tam nie zatrudnił. Przede wszystkim zaś bym tego nie chciał.

Skoro muzea są państwowe, to znajdujące się w nich zbiory także są państwowe, a w związku z tym – rzecz oczywista – państwo jest ich właścicielem. To akceptujemy wszyscy, ale nie rozumiemy co ta formuła oznacza w praktyce. Bo państwo to niby my wszyscy, ale żeby obejrzeć jakiś precjoza, które są coś warte, albo teoretycznie coś warte, trzeba kupować bilet, czyli za pomocą opłaty potwierdzać swoją przynależność do organizacji państwowej i chęć uczestnictwa w świeckim misterium jakim jest oglądanie dzieł sztuki.

Gdzie znajdowały się dzieła sztuki zanim znalazły się w muzeum? Były w rękach prywatnych. Wszystkie one trafiły w te ręce drogą kupna, niektóre jednak zostały z tych rąk przejęte. Na jakiej podstawie? To bardzo proste, stworzono warunki skrajnie niesprzyjające kolekcjonerstwu czy nawet zwykłemu posiadaniu złotych pierścionków i kolczyków, których wartość z dnia na dzień spadła poniżej wartości kilograma kartofli. W tym momencie właśnie precjoza te przejęli pośrednicy. Z ich rąk trafiły one do muzeów. Państwo bowiem, które wyłoniło się z chaosu po tym, jak ceny dzieł sztuki spadły niżej funta kartofli, podniosło ich wartość na powrót, ale z tym zastrzeżeniem, że wszystkie one należą do państwa. Nawet jeśli pośrednik, bardzo rzadko pierwszy właściciel, był na tyle mocny i dyskretny, że potrafił jakieś precjoza utrzymać przy sobie, wywierano na niego presję. Była ona dwojakiego rodzaju, ale jej podstawą były zawsze kompetencje. Troską zaś najważniejszą – ochrona cennych przedmiotów przez państwo. Presję wywierali dyrektorzy muzeów, którzy starali się odkupić cenne przedmioty od właścicieli – nie będę teraz analizował okoliczność każdej takiej transakcji, ale może kiedyś przyjdzie na to pora – ale wywierali ją też złodzieje, czyli przedstawiciele prywatnych pośredników, którzy zamierzali przedmiot sprzedać bądź to państwowemu muzeum, bądź też wywieźć go za granicę. Żeby to zrobić trzeba było mieć znajomości wśród urzędników, a jakże – państwowych. Zarówno muzealnicy jak i złodzieje demonstrowali właścicielowi swoje szczególne kompetencje, żeby przekonać go iż dzieło sztuki lub wartościowy przedmiot nie może żadną miarą pozostać w jego rękach, albowiem zostanie unieważniony poprzez kradzież i wywózkę lub po prostu zniszczony. I w wielu przypadkach tak było. Do dyskusji pozostaje kwestia jakie powiązania istniały pomiędzy wynajmującymi złodziei pośrednikami a milicją, a także niektórymi, bardzo wpływowymi muzealnikami. Nic o tym nie wiem, ale literacko temat zapowiada się świetnie.

Poprzez oprawę medialną i propagandę państwa, reprezentujący szczególne kompetencje wobec zabytkowych i cennych przedmiotów ludzie, mieli w państwie status świętych krów. Powrotu do własności prywatnej już nie było. Żadne odebrane właścicielom przez kompetentnych ludzi rzeczy nie mogły znów stać się ich własnością, albowiem natychmiast zostałby skradzione, więc status taki był wygodny. No, ale tylko do chwili kiedy na rynku nie pojawiliby się ludzie jeszcze bardziej kompetentni. Co to znaczy – bo dochodzimy teraz do kwestii najważniejszej czyli oceny kompetencji? Tyle, że państwo, w imieniu którego występowali ci poprzedni fachowcy słabnie. Nic więcej, nikt bowiem nie jest w stanie ocenić kompetencji ludzi oceniających jakość obrazów. Oni sami zaś mogą jedynie podpisać się pod opiniami, które stanowią podstawę funkcjonowania całego rynku przedmiotów stanowiących tak zwaną sztukę, a nie będących jednoznacznie cennymi, to znaczy nie wykonanych ze złota. Jeśli ktoś raz znajdzie się wśród takich ludzi, pozostanie tam na zawsze, ale nie dlatego, że jest bezwzględnie kompetentny i jego wiedza nie może zostać podważona, ale dlatego, że wiążą go ze środowiskiem tysiączne rodzaje omerty nie mającej nic wspólnego z kompetencjami dotyczącymi oceny dzieł sztuki. Oczywiście, żeby tam wejść trzeba się wylegitymować stosowną wiedzą, ale z chwilą kiedy za takim zamkną się drzwi, wiedza ta przestaje mieć znaczenie. Nie znaczy to, że kompetencje przestają służyć jako narzędzia wymuszenia. Dalej są do tego używane, ale jak powiedziałem, oznacza to tyle, że chroniące zasób wartościowych przedmiotów państwo słabnie. Ludzie zaś uchodzący za kompetentnych zostają zwerbowani albo sami przechodzą na stronę innego państwa, które dysponuje bardziej przekonującymi fetyszami kompetencji.

Podsumowując – każda polityczna afera uruchamia natychmiast ludzi, którzy demonstrują swoje kompetencje na rynku sztuki. I ludzie ci natychmiast są werbowani przez organizacje zamierzające wywrzeć presję na właścicielach. Tak było po wojnie za PRL, kiedy kompetentni przedstawiciele państwa wywozili ołtarze z kościołów, żeby ich nie ukradli złodzieje. Ci ostatni nie mogliby z nimi nic zrobić, bez zgody państwowych urzędników, a na pewno nie mogliby ich wywieźć za granicę ale na to nikt uwagi nie zwracał. Nikt też nie sugerował, że być może nie chodzi o żadną ochronę, ale o to, by jedna banda nie ukradła drugiej wszystkiego co ma jakąś wartość. Nad subtelnościami takimi jak rynek średniowiecznej rzeźby w Europie Zachodniej i jego specyfika, nikt się chyba ani przez moment nie zastanowił. Choć doświadczenia wojenne wskazywały że duże i mało chodliwe na rynku obiekty może kraść Kościołowi tylko państwo, a temu państwu inne, silniejsze, państwo.

Co innego jakaś akwarelka jakiegoś Kandinsky’ego. Na to mogło po prostu przyjść zlecenie prywatne, a kompetentni ludzie, zatrudnieni w Muzeum Narodowym, uznali, że dotychczasowy właściciel, jak najbardziej legalny, bo przecież państwo odkupiło dzieło od osoby prywatnej w drodze jakichś negocjacji, nie docenia już ich kompetencji tak, jak oni by chcieli. Nie ma więc sensu okazywanie mu lojalności. Poza tym – skoro zmienił się dyrektor placówki, a ten nowy raczej na pewno współpracuje z władzą komunistyczną, można by nawet uznać tę wywózkę za rodzaj antypaństwowego sabotażu, a może nawet czyn szlachetny. Na dziś to tyle. Jutro, mam nadzieję, będziemy ten temat kontynuować.

  9 komentarzy do “Kompetencje vs własność”

  1. Kompetencje? Wystarczy „swój człowiek”. Pewne sytuacje jak w komedii „Poszukiwany, poszukiwana”.

  2. No właśnie nie. I niepotrzebnie pan spłyca problem

  3. jeśli dobrze pamiętamy to taka firma jakby trochę znikąd,  czyli -art B- też posiadała jakieś obrazy,

  4. Rzucił Pan nowe światło na postaci Pana Samochodzika i jego szefa – dyrektora Marczaka.

  5. „przedmiotów stanowiących tak zwaną sztukę, a nie będących jednoznacznie cennymi, to znaczy nie wykonanych ze złota.” Łza się w oku kręci. Pamięta pan wykłady Białostockiego? ” Sztuka cenniejsza niż złoto”. Ciekawe jakie on konkretnie miał powiązania. O Poprzeckiej już pan mówił.

  6. Muzealnicy chyba jej nie lubili. Pamiętam ten czas sprzed afery i moje rozmowy o tych panach z pracownikami muzeum. Ale co innego mówisz, myślisz itd

  7. Ja się już na Białostockiego nie załapałem. On przyszedł do IHS z filozofii. Jego książka o sztuce była tak nudna, że nie można było tego przeczytać. Nie znam nikogo kto by ją przeczytał. To wszystko są jakieś podejrzane kreacje

  8. U nas jest trochę taka tradycja, im coś nudniejsze, tym bardziej uchodzi za naukowe. Wszak wiedza jest dla wtajemniczonych, mali niech cierpią przy czytaniu.

  9. Tak samo z literaturą. Ale chyba się zmienia, bo literatura dla kucharek wchodzi na salony 🙂

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.