Było już o nagrodzie dla Wencla, a dziś będzie o Teatrze Telewizji i wystawionej tam sztuce Konrad Wallenrod, według Adama Mickiewicza. Jak pamiętamy to nie jest dramat, tylko poemat. I jak w każdym poemacie mamy tam sporo umowności, to znaczy tak zwana rzeczywistość poetycka znacznie różni się od wszystkiego co widz zna i rozumie. Jest pewną wizją wypadków przedstawioną przez autora. Ja kiedyś oglądałem bardzo dużo spektakli Teatru Telewizji i wiele o nich myślałem. W zasadzie po nic, bo pisanie czegoś, coś wygląda jak dramat lub scenariusz jest poza moim zasięgiem. Wczoraj jednak pomyślałem, że gdyby ktoś – jakimś cudem – chciał naprawdę i z przekonaniem zrobić przedstawienie na podstawie Konrada Wallenroda, to zrobił by spektakl o roli mediów. Wszystko bowiem w tej historii jest nie takie jakim było naprawdę, a poszczególne wersje zdarzeń nakładają się na siebie i deformują. Do tego dochodzi tak zwana prawda psychologiczna, która w poezji Mickiewicza po prostu jest nieobecna. No, ale jest obecna i odczuwalna w życiu. Można ją porzucić i zwykle interpretatorzy to czynią, ale wynikiem takich zabiegów jest zawsze jedno – nie dająca się zwalczyć niechęć do poezji romantycznej, jaką odczuwamy wszyscy. Widzimy bowiem, że ktoś nas nabiera, nie ufamy ani Mickiewiczowi, ani tym, którzy jego teksty próbują interpretować w jakimś silnie nadętym fałszywymi emocjami duchu. Rzecz jasna nie obejrzałem wczoraj tego przedstawienia do końca. Nie dałem rady, tak było ono beznadziejne. No, ale zapowiedziano je jako ósmy cud świata, który w dodatku jest kolejnym elementem cyklu romantycznych interpretacji poezji polskiej. My widzowie, odkrywamy w tym zamierzeniu stary, znany nam jeszcze ze szkoły schemat – władza i poeci trzymają się razem. Ty zaś biedny człowieku szukaj jakiejś duchowej pociechy i wzruszeń gdzieś poza tym sojuszem, bo oni ci szansy nie dadzą. Poezja bowiem może być tylko częścią propagandy państwowej, albo narzędziem manipulacji socjotechnicznej. I już nie wiadomo co jest gorsze. Taki Stachura czy te wszystkie nowoczesne interpretacje tekstów, nie zawierających grama jakiejkolwiek prawdy. Nie wiem kto wpadł na pomysł, by wystawiać te sztuki, ale jeśli już, to powinien zająć się najpierw wychowaniem reżyserów, bo ci którzy są nie nadają się do niczego. Tekst jest bowiem – tak myślę – mniej ważny niż interpretacja. Jeśli więc mamy takiego Konrada Wallenroda, człowieka, który całe swoje życie świadomie zbudował na kłamstwie, a za tym kłamstwem kryje się racja stanu, to znaczy, że ktoś musiał celowo i przemyślnie kłamstwo to kolportować. Tym kimś był jego przyjaciel i powiernik – mnich Halban. Jest on odpowiednikiem Wajdeloty, po stronie krzyżackiej i na nim trzyma się całą heroiczna historia Konrada, całkowicie przecież fikcyjna. To co stanowi romantyczną treść utworu, znamy z pieśni Wajdeloty, on opowiada na uczcie w Malborku, smutną historię o tym, że córka Kiejstuta Aldona wyszła za mąż, ale wszystko skończyło się źle, bo mąż gdzieś wyjechał, w ważnej misji. Mickiewicza zaś napisał – pieśń ujdzie cało. I uszła. Wczoraj mogliśmy się o tym przekonać. Tyle, że nikt nie rozumie – mimowolnie osiągniętej, jak mniemam – głębi tego zdania. Nie wierzę bowiem w Mickiewicza. On chciał napisać rzewną i rozdzierającą serce historię o tym, że zakochani muszą porzucić mrzonki o szczęściu, albowiem o mężczyznę upomina się wielka polityka. No i wiele miejsca poświęcił rozterkom miłosnym, o czym może świadczyć rycina na wydaniu Konrada Wallenroda z roku 1928. Widzimy na niej smutnego krzyżaka w zbroi, który stoi pod murem i płacze. Ta ilustracja, w miarę jak latka lecą, staje się coraz bardziej komiczna, podobnie jak oś emocji, wokół której Mickiewicz owija swoją historię.
Czy to kogoś wzrusza? Być może kiedyś wzruszało, ale ja jestem co do tego sceptyczny. Nie wierzę bowiem w Mickiewicza i jego intencje, a pomysł, by traktować jego poezje jako jakiś czynnik państwowotwórczy uważam za aberracje. Konrad Wallenrod jest jednak pełen wątków interesujących, z których zdolny reżyser mógłby wycisnąć wiele. I wiele moglibyśmy się dzięki temu dowiedzieć, a także w wielu ekscytacjach uczestniczyć. Najważniejszy jest oczywiście Wajdelota, a zaraz za nim mnich Halban. Komturowie zbierający się na naradę, która ma zakończyć się wyborem wielkiego mistrza, opowiadają sobie nawzajem o przewagach Konrada w walce, o jego przygodach w Hiszpanii, w walce z Turkami i w innych jakichś kampaniach. Skąd o tym wiedzą? Od Halbana, on im te historie opowiedział, albowiem on jest w tym tekście zjawą, dla której nie istnieje czas. Pojawia się kiedy chce i mówi to, co usypia umysły i uspokaja bicie serc.
No i Wajdelota, którego my interpretujemy jako litewskiego grajka. I cieszymy się, że jeden i drugi tak ładnie tych krzyżaków okpili, choć wszystko się przecież kończy tragicznie, a wcześniej jeszcze mamy tę mękę dwóch serc romantycznie usposobionych. To jest niestety pasztet całkiem niestrawny. I to od samego początku. To jest treść z wadą fabryczną, która bez jakiegoś wspomagania, wyjętego wprost z salonu In medio przez żadne gardło nie przejdzie. Oczywiście można wskazywać na to, że dzieło tak naprawdę odnosi się do sytuacji w Polsce i na Litwie w XIX wieku i nie opowiada o krzyżakach, ale o niewoli rosyjskiej. Można tylko po co, skoro nikogo to dziś nie obchodzi i widzom jest dokładnie tak samo obojętne jak te historyczne sztafaże, które wczoraj, w nowym przedstawieniu zostały doprowadzone do absurdu. Jak bowiem coś chce się zrobić „po taniości” to się temu nadaje charakter symboliczny. Ojciec ukochanej Waltera, potem Konrada Wallenroda – Kiejstut – rezyduje w jakimś nieogaconym szałasie z prostych belek, w towarzystwie fatalnie wystylizowanych córek. Krzyżacy siedzą w takim samym szałasie, ale sklepienia są gotyckie. To znaczy widać tylko żebra sklepień i widz ma rozumieć, że to zamek w Malborku. Wszyscy chodzą z butach z CCC i mają na sobie ubrania imitujące już to habity i płaszcze z krzyżem, już to jakieś złotogłowie. No, ale dobra, nie będziemy dyskutować o scenografii. Najważniejsi są Halban i Wajdelota, który nie był, wbrew Mickiewiczowi nawet, żadnym sympatycznym staruszkiem, co nucił nad wodą rzewne pieśni. Pan ten ustawiał całą sytuację, bez niego nie można było uwierzyć w nic, co zawierała legenda Waltera Alfa, a na pewno nie mogliby w to uwierzyć ludzie tacy, jak rycerze zakonni. Halban i Wajdelota są postaciami poważnymi. Oni rozgrywają całą sytuację i sprawiają, że wszyscy uczestnicy dramatu muszą podejmować jakieś działania. Bez nich komturowie pogrążyliby się w rozpuście, a sam Konrad w pijaństwie, o czym głośno wczoraj powiedział grający jednego z krzyżaków Krzysztof Wakuliński. Ktoś musi tym ludziom przypomnieć do czego zostali powołani. Jedni mają wybrać wielkiego mistrza – i tu wkracza Halban grany przez Marka Barbasiewicza, a Konrad ma się wywiązać z dawnych swoich obietnic, czyli ma zdekapitować zakon. I o tym przypomina mu Wajdelota, który na uczcie w Malborku na pewno nie zjawił się przypadkiem. Tam się dzieją rzeczy naprawdę niezwykłe, albowiem prócz Wajdeloty przypominającego pieśnią smutny los Aldony i jej męża Waltera Alfa, głos zabierają jeszcze inni. Jest tam dwóch śpiewaków, z których jeden jest Włochem, a drugi pochodzi „znad brzegów Garony”. I to jest naprawdę niesamowite. Mamy w samym środku Prus autentycznego trubadura. Kto go tam przysłał? Zapewne ktoś, kto pamiętał dobrze cesarza Fryderyka, w czasie kiedy rozgrywa się akcja utworu dawno już nieżyjącego. Słowo od siebie dodaje także sam Konrad śpiewając pieść o upadku Grenady i zarażeniu krzyżowych rycerzy dżumą przez Almanzora. Jak widzimy wszystko się miesza, a najsilniej pomieszane są czasy, co wskazuje na to, że Konrad Wallenrod, jest rzeczywiście utworem żywym i nadającym się do interpretacji. W samej treści mamy bowiem kilku reprezentantów tradycji, która przerabia dziejową papkę na polityczne scenariusze, okraszone romantyczną miłością. I to oni są siłą sprawczą i motorem dziejów, nie zaś rycerze czy inni polityczni gracze. I to jest dobra, moim zdaniem oś, na którą można nanizać wszystko co się w tym poemacie znajduje. Mamy Halbana, Wajdelotę, dwóch trubadurów jednego z Italii, drugiego z Langwedocji, do tego samego wielkiego mistrza, który ukrywa swoje pochodzenie, a całość rozgrywa się w świecie pozbawionym ram czasowych. Napisana zaś została przez niejakiego Mickiewicza człowieka, który miał wielkie kłopoty z osobistymi wyborami. Do tego jeszcze dochodzi reżyser, który to wszystko interpretuje. Połączenie tego przez jakiegoś zdolnego, młodego człowieka z udziałem odważnych aktorów dałoby efekt niezwykły. No, ale może to tylko ja tak myślę, a w istocie rzecz jest nie do wykonania? Czas pokaże. Moim zdaniem jest to tekst nadający się na opowieść o interpretacjach. Sam przy tym będąc interpretacją.
Tymczasem Teatr Telewizji robi z tego składankę smutnych wątków, których bohaterem jest emocjonalnie pokiereszowany alkoholik. Wytrzymałem czterdzieści minut. I teraz pomyślcie ile tekstu musiałbym wyłupać, gdybym obejrzał całość? Dobrze, że zasnąłem.
Dzień dobry. Czyli jednak można przebić tych nowych muszkieterów. Utwierdza mnie to w moim przekonaniu, że ładne rzeczy to sobie można pooglądać w jakichś Palliserach, tylko Korona może je pokazywać, na kontynencie jest pozwolenie tylko na mizerię… Co zaś do tych naszych wieszczów, to wszyscy musieliśmy się z nimi zmagać w swoim czasie, a kto ma dzieci to też musiał im tłumaczyć co to i po co to. Ja użyłem jedynego skutecznego wyjaśnienia – ćpali mianowicie i to kiepski stuff, jakby powiedzieli znawcy tematu. A my do dziś nie możemy się wyleczyć z tego zbiorowego zaczadzenia, które spowodowała długotrwała ich lektura. To nie nastąpiło przypadkiem, ktoś to inspirował i finansował z ukrycia, tylko my, naiwni, myślimy że prawda. No ale podobno nigdy nie jest za późno żeby otrzeźwieć. A kto wie, może jacyś nudzący się młodzi ludzie wezmą to na warsztat kiedyś i powstanie jakaś wersja na yt. Niskobudżetowa, ale może prawdziwsza. Wybaczę im wtedy nawet byle jakie buty…
Finansowo wspierał wielu z nich Zygmunt Krasiński. Martwił się, że z głodu pomrą…
Halban i Wajdelota to jedna i ta sama osoba.
– on akurat był bogaty z domu… Cóż, jest to jakiś przykład, że niejaki Nadszyszkownik Kilkujadek miał rację mówiąc gdzie i od czego się ludziom przewraca. Ale tak poważnie to nie wierzę, żeby cały ten romantyzm tak sam z siebie. No, może i komuś raz czy dwa wpadło coś takiego do głowy jak mu panna nie dała, ale żeby zaraz cała „epoka literacka” ? Ktoś uznał, że to się przyda do pewnych „projektów charytatywnych” i zrobił z tego dominujący sposób myślenia o pewnych rzeczach w pewnych krajach. Przypadek? Nie sądzę…
Zaczęło się od Niemiec – Sturm und Drang. Bardzo lubię romantyzm, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, by literaturą zastąpić Ewangelię, a tym bardziej widzieć w tym jakiś program polityczny. Wiele tekstów romantycznych ma charakter wywrotowy, a część to twory z piekła rodem. Naiwne czytanie literatury czy filmów źle się kończy.
niejaki Neander chyba stworzył modę na takie romantyczne dumanie
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.