wrz 272019
 

Bardzo wszystkich przepraszam, ale muszę jednak trochę pochorować. Zostawiam więc gotowca, czyli początek mojego kryminału, który zacząłem pisać latem.

Rozdział I

W którym poznajemy strukturę aparatu policyjnego cesarsko-królewskiego miasta Krakowa, dowiadujemy jak szczupłymi siłami ów aparat dysponował, a także obserwować możemy jak dziwnie potrafią zachować się ludzie, nie raz bardzo kulturalni, na zimowym pogrzebie, młodej samobójczyni.

Do krakowskiego obrębu (jak się wówczas mówiło) policyjnego, poza samym miastem, należały także inne miejscowości. W sumie było ich aż sto czterdzieści siedem, a wszystkie położone były na terenach powiatów krakowskiego, wielickiego i podgórskiego, po obydwu stronach Wisły. Funkcjonariusze, wliczając w to dyrektora policji, radców, nadkomisarzy i koncypistów, musieli zwalczać przestępczość szerzącą się wśród populacji liczącej niemal dwieście tysięcy ludzi (dokładnie zaś sto dziewięćdziesiąt pięć tysięcy stu trzydziestu czterech mieszkańców płci obojga w różnym wieku, tyle powiem liczyła populacja zamieszkująca wymienione powiaty). Nie było to łatwe i wymagało właściwie stałego zaangażowania w pracę, bez wolnych niedziel, życia rodzinnego i jakichkolwiek sentymentów natury sercowej. Krakowscy policjanci byli więc, a wymuszały to na nich okoliczności, ludźmi samotnymi, twardymi, często po ciężkich przejściach, albo po służbie wojskowej w cesarsko-królewskiej armii. Byli to ludzie nierzadko zgorzkniali, bez przyjaciół i widoków na ich pozyskanie, ale byli to także ludzie bezwzględnie oddani sprawie i gotowi ponosić wszelkie ofiary byle tylko ująć przestępcę i zapakować go za kraty. Jeśli komuś zdaje się, że Kraków początku dwudziestego wieku był miastem spokojnym i sennym, jak to czasem lubią przedstawić nam, nie znający zupełnie realiów pisarze, reżyserzy filmowi, czy teatralni, ten niestety błądzi. Kraków był wtedy miastem groźnym, pełnym zbrodni, realizowanej w wymiarze indywidualnym i zorganizowanym, pełnym broni różnego kalibru i osobników nie wahających się jej użyć w żadnych okolicznościach. Było to też miasto zasobne, do którego zjeżdżali bogaci ziemianie z Galicji i Ukrainy, głównie Polacy. Miasto, w którym na stałe lubili zainstalować się wraz ze swoimi metresami wiedeńscy adwokaci, politycy i zamożni przemysłowcy. Miasto, gdzie coraz częściej zjawiali się nie rozpoznani przez oficjalne czynniki przybysze z Wielkiej Brytanii, Francji i USA, realizujący w Krakowie dziwne jakieś i tajemnicze misje. Było to też miasto artystów, ale powiedzmy sobie wprost, że w naszym postrzeganiu Krakowa tamtych lat, jest stanowczo za dużo sztuki, za dużo obrazów historycznych, za dużo Matejki i Mehoffera. Za mało zaś, w stosunku do codziennych doświadczeń mieszkańca tego miasta z roku 1909, bo wtedy zaczyna się nasza historia, jest tego, co tandetni twórcy pop kultury nazywają mięsem, czyli zbrodni, szpiegostwa, przeniewierstw, handlu ludźmi, trucizn, wszelkiej, znanej dziś z kina i telewizji podłości. Kraków widziany oczami policjanta patrolującego krakowski okręg forteczny, nie był krainą dziwnych młodzieńców w czarnych pelerynach, z malowniczo zarzuconymi na plecy białymi szalami. To było miasto nożowników, łatwo dostępnych rewolwerów marki Smith and Wesson, wykolejonych i zadłużonych po uszy oficerów, którzy próbują – dla ratowania swojego budżetu – zmusić do nierządu zakochane w nich kobiety, a także miasto skorumpowanych do cna polityków różnych frakcji. I trzeba było – zdradzę Wam – mieć nielichy charakter i końskie zdrowie, żeby wytrzymać w tym mieście pełniąc funkcję komisarza policji. Przede wszystkim zaś trzeba było być przygotowanym na oglądanie śmierci w każdej jej okropnej postaci. To nie wszystko jednak. Funkcjonariusze policji krakowskiej, podobnie jak lwowskiej, ostrawskiej , preszburskiej, budapeszteńskiej i praskiej, narażeni byli przez cały czas na wściekłe ataki prasy. Ta zaś należała w większości do poddanych cesarskich pochodzenia żydowskiego i realizowała polityczny program daleki od myśli o powszechnym szczęściu narodów monarchii pod berłem dobrotliwego cesarza. Policja zaś była ulubionym łupem dziennikarzy, szczególnie w tych momentach, kiedy funkcjonariusze, skrępowani brakiem technicznych nowinek, znanych już we Francji, takich jak daktyloskopia czy portrety pamięciowe, nie dość prędko ujmowali nożownika, który zamordował żonę swą i dziatki, albo nie dość szybko demaskowali działania handlarzy żywym towarem, wysyłających, nie rozumiejące niczego, wiejskie dziewczęta do domów rozpusty w Argentynie. Dziennikarze, często anonimowi, używali sobie wtedy na policji ile wlezie. Dlatego też będąc komisarzem policji w Krakowie, w roku 1909, nie wystarczyło być człowiekiem twardym, trzeba było się jeszcze wykazywać elastycznością i inteligencją, żeby dać sobie radę z tą sforą, zasłaniającą się wolnością słowa, prawem do publikacji i dobrem opinii publicznej. Dziennikarze mogli zaatakować znienacka, kryli się wszędzie, można ich było spotkać w pobliżu miejsca zbrodni, pod komisariatem, a nawet wśród żałobników na pogrzebie niewinnej ofiary dokonanego z zimną krwią morderstwa lub tak, jak to miało miejsce 18 stycznia roku 1909 na pogrzebie samobójczyni, która odebrała sobie życie trując się nieznaną, w chwili gdy to opisujemy, substancją.

Dzień nie był ani specjalnie mroźny, anie wietrzny, choć drzewa na cmentarzu Salwatorskim kołysały się w rytm nieznanej jakiejś, ale poważnej bardzo muzyki. Kondukt, który zgromadził się przy rozkopanej mogile składał się z przedstawicieli wszystkich właściwie warstw społecznych miasta. Na przodzie stali więc dobrodzieje nieboszczki, państwo Klein, właściciele apteki, tuż obok nich adwokat, który miał ich reprezentować w sądzie, znany w całym mieście mecenas Krajewski. Ponieważ nieboszczka nie posiadała bliskiej rodziny, z wyjątkiem ciotki, starej i ponoć głuchej, która pomieszkiwała gdzieś hen, hen za Lanckoroną, państwo byli najbliższymi jej osobami. Tak się jednak zdarzyło, że samobójstwo, którego dokonała ta biedna dziewczyna rzuciło cień na dobre imię zatrudniającej ją rodziny, w sprawę wmieszana została policja, mecenas Krajewski, sławny obrońca w procesach politycznych, obyczajowych i innych, a także – co miało okazać się już niebawem – także prasa. Przedstawicieli prasy jednak nie było widać w kondukcie (przynajmniej na pierwszy rzut oka). Byli tam za to znajomi zmarłej, pochodzący z jej sfery chłopcy, którzy w co trzecią sobotę zabierali ją na potańcówki, a także zwolniona niedawno z posady u pewnego profesora filologii klasycznej, guwernantka, panna Jadzia, która obecnie rozglądała się za nowym zajęciem w Krakowie, rozważając przy tym cały czas wyjazd do Lwowa. W kondukt wplecione były także inne, bliżej nierozpoznane indywidua, w czarnych niedopasowanych przeważnie ubraniach.

Komisarz Zdanowicz i praktykant konceptowy Rotschek stali przy mogile osobno, ale na tyle blisko siebie, by wyglądać razem niczym jakiś wyrzut sumienia, albo wierzyciele, nie mogący znieść prostego faktu, że dłużnik, któremu pożyczyli znaczną sumę, umarł i mowy nie ma o tym, by ją odzyskać. Od razu było widać, że nie budzili sympatii. Państwo Klein patrzyli na nich z wyrzutem, albowiem wstępne rozmowy jakie Rotschek na polecenie Zdanowicza przeprowadził z Henrykiem Kleinem wskazywały jasno, że krakowska policja nie wierzy w tę wersję wydarzeń prowadzących ku śmierci panny Salomei, którą rozpowszechniają jej chlebodawcy. Poza tym Rotschek, który był Niemcem nie spodobał się pani Klein, uporczywie utrzymującej, że jest Polką, a do tego patriotką, co było, powiedzmy otwarcie, sprawą dyskusyjną. Oboje patrzyli więc na Zdanowicza i praktykanta konceptowego Rotschka, tak, jakby tamci byli przepoczwarzającymi się właśnie robakami. Towarzyszący im mecenas Krajewski, człowiek przez pewne sfery i pewne damy wręcz uwielbiany za swój niezwykły dar wymowy, ostry dowcip, zamiłowanie do ryzyka i szarmanckie maniery, patrzył na Zdanowicza z pogardą. Mecenas Krajewski nie lubił krakowskiej policji, uważał, że jest ona skorumpowana, mało dynamiczna, a jej sukcesy są mocno przereklamowane. Z faktu, że kilkakrotnie sam stawał na drodze owych sukcesów i skutecznie je uniemożliwiał, nie wyciągał żadnych wniosków. Na pogrzebie panny Salomei znalazł się poproszony przez pana Kleina, który podejrzewał już, że policja może wysunąć jakieś zastrzeżenia co do jego zeznań i wolał się zabezpieczyć. Był więc Krajewski rodzajem demonstracji, którą bogaty, krakowski aptekarz, zorganizował po to, by wystraszyć łapsów. W ten sposób bowiem myślał o cesarsko-królewskiej policji miasta Krakowa.

Warto zadać pytanie, po co w ogóle komisarz Karol Zdanowicz i praktykant konceptowy Rotschek zjawili się na pogrzebie panny Salomei, uznawanej przez niektóre złe języki, za nieszczęśliwą ofiary mieszczańskiej obyczajowości? Powiedzmy, że chcieli dokładnie zorientować się czy wszystkie zapisane w kajeciku Zdanowicza osoby, które nie znalazły się na tej liście przypadkiem wcale, zjawią się przy mogile. Mając w pamięci te nazwiska Zdanowicz nie zwracał uwagi na to, czy jest obserwowany i jakie emocje owym obserwacją towarzyszą, przyglądał się tylko wszystkim po kolei usiłując przywołać z pamięci, dobrej co prawda, ale nieco już nadwyrężonej, ich nazwiska. Przyglądał się też twarzom i zastanawiał się przy tym czy powinny one wywoływać w nim jakieś skojarzenia. Państwo Klein i mecenas Krajewski, byli znani w mieście, w drugim rzędzie Zdanowicz zauważył lekarza prowadzącego praktykę ginekologiczną przy małym rynku, doktora Przywarę, który – chowając się chyba za plecami Kleina – patrzył smutno na swoje ukryte przed wzrokiem Zdanowicza buty i – nie, to chyba niemożliwe, Zdanowicz odsunął od siebie tę myśl – ukradkiem ocierał płynące mu po policzku łzy. Doktor był znanym w mieście propagatorem wiedzy medycznej, nowoczesnych zwanych czasem naturalnymi metod terapii, a także wielkim zwolennikiem przyjmowania na studia kobiet, nie tylko ze stanu szlacheckiego i mieszczańskiego, ale także z klas niższych. Nie jednało mu to sympatii, przeciwnie, uważano go za dziwaka, a koledzy jego ze szpitala św. Łazarza, wzruszali ramionami słysząc jego nazwisko, a nie jeden przy tym mamrotał coś pod nosem. Tuż obok doktora stał praktykant stolarski Kmieć Walenty, chłopak postawny, ale z jakiegoś powodu niesympatyczny, o zaciętym wyrazie twarzy i nieco szyderczym spojrzeniu, wielki adorator nieboszczki, która nie miała zdaje się dlań serca. Z tyłu zupełnie, pod drzewem Zdanowicz zauważył jakąś dziwną postać. Była to niewysoka kobieta, młoda jeszcze, ale z całą pewnością bliżej jej było już do trzydziestki, w niedopasowanym, za małym kapelutku, spod którego wymykały się grube, poskręcane pukle rudych włosów. Kobieta miała przez cały czas usta wykrzywione w rozpaczy, co z daleka, z miejsca gdzie stał Zdanowicz mogło wyglądać jak krzywy uśmiech. Od czasu do czasu jej ramiona poruszały się lekko, wstrząsane ukrywanym z wysiłkiem spazmem. Obok niej zatrzymał się młodzieniec wystrojony niczym student zdający egzamin magisterski na wydziale farmacji, szczupły blondyn, w rozpiętym palcie, pod którym widać było tużurek, z aksamitką pod szyją, niby już dorosły, ale ciągle dziecinny. Zdanowicz nie znał go, podobnie jak nie znał owej kobiety. Dalej stali już tylko ludzie mieszkający w kamienicach i domach przy ul. Gołębiej, tam gdzie znajdował się także dom państwa Klein, w którym stale przemieszkiwała nieboszczka. Byli wśród nich dobrze rozpoznani przez Zdanowicza dwaj studenci medycyny, znający nieboszczkę i utrzymujący z nią przyjacielskie kontakty wbrew zakazom dobrodziejów i ówczesnej obyczajowości, a także dwie panny służące z innych, bogatych krakowskich domów, z którymi, w co trzecią sobotę miesiąca, panna Salomea spotykała się, na zabawie organizowanej przez jedno z licznych w mieście towarzystw dobroczynności. Istoty te zwróciły uwagę Karola Zdanowicza, ale nie tak silnie, jak owa ruda płaksa i towarzyszący jej młodzieniec w nierozpoznanym wieku. Kiedy ciało w prostej sosnowej trumnie zjeżdżało na linach wprost w ciemną jamę mogiły, kiedy kobiety w kondukcie zaczęły szlochać, a mężczyźni, przynajmniej ci bardziej wrażliwi pochylili niżej głowy, Zdanowicz, korzystając z tego, że przestrzeń napełniła się głuchymi dźwiękami, nachylił się do swojego podwładnego, niskiego blondyna o zimnych, szarych oczach i rzekł cicho – uważajcie na tych dwoje Rotschek. Praktykant konceptowy tylko skinął głową.

W czasie kiedy grabarze, dwaj wychudzeni, wyglądający na morfinistów osobnicy w za lekkim jak na zimę odzieniu, zakopywali dół, kobiety płakały. Mężczyźni, zaś nieco już poirytowani, przedłużającą się ceremonią – nie szalejmy, nie chodziło przecież o nikogo ważnego, grzebano służącą – patrzyli z lekkim wyrzutem na młodego księdza, którego winili za całą sytuację. Henryk Klein zaś, aptekarz, pracodawca nieboszczki, najpierw przeżegnał się stanowczo zbyt zamaszyście, jak na zaistniałe okoliczności, a potem, świadom, że osłania go mecenas Krajewski, ruszył wprost ku stanowisku, zajmowanemu przez Zdanowicza i Rotschka.

– Widzę panie komisarzu – zaczął drwiąco, wyciągając ku nim rękę, albowiem mężczyźni nie zdążyli się wcześniej przywitać, formy zaś towarzyskie były oczkiem w głowie pana Kleina – widzę, że nie może się pan powstrzymać przed zakłócaniem spokoju porządnym obywatelom?

Zdanowicz starał się nie patrzeć na Kleina. Nie wierzył w ani jedno słowo, które ten wypowiedział w jego obecności od chwili kiedy na strychu kamienicy gdzie mieściła się apteka Kleinów, znaleziono ciało panny Salomei, w samej bieliźnie, w dodatku rozchełstanej na piersi. Nie wierzył mu ponadto także z tego powodu, że pierwszym adwokatem, do którego Klein się udał był Krajewski, którego Zdanowicz nie znosił organicznie, któremu nie ufał i którego podejrzewał zawsze o same najgorsze intencje. Tym głębsza była pogarda Zdanowicza dla mecenasa Krajewskiego im większa była sława tego ostatniego w sferach cesarsko-królewskiego miasta Krakowa. Nie patrząc więc na Kleina rzekł

– wykonuję tylko swoje obowiązki panie Klein i dobrze by było, żeby mi w tym nie przeszkadzano. Krajewski słysząc to już zamierzał otworzyć usta, żeby powiedzieć coś, co wprawi w drżenie serce milczącej do tej pory, ale wpatrzonej stale w niego, pani Klein, kiedy niespodziewanie, pomiędzy tymi najszacowniejszymi obywatelami miasta Krakowa, zjawił się student medycyny, nazwiskiem Jaworski. Chłopak, który nie zważając na towarzyskie formy, tak bliskie aptekarskiemu sercu Henryka Kleina, obcesowo i bez ceremonii zwrócił się wprost do komisarza

– pan komisarz Karol Zdanowicz, prawda?

Zaskoczony Zdanowicz, który, z trudem ukrywając niechęć do Kleina i Krajewskiego, patrzył za odchodzącym ku bramie Rotschkiem, odwrócił się nagle.

– Tak, to ja, a o co chodzi.

– Mówią – student był nieco zmieszany – mówią, że pan jest niezwykłym człowiekiem i że zawsze znajdzie pan zabójcę.

Zdanowicz uśmiechnął się.

– Mówią – ciągnął dalej student – a nawet piszą w gazetach – poprawił się – że wystarczy jeden jakiś ślad, nawet bardzo drobny, żeby….

W tym momencie odezwał się Krajewski – o jakim zabójcy mówisz chłopcze? Pochowaliśmy właśnie nieszczęsną istotę, która wskutek histerii targnęła się na własne życie, zażyła truciznę…nie czytałeś gazet? Całe miasto się tym ekscytowało….

Student medycyny Jaworski nie zwrócił nawet uwagi na Krajewskiego.

– Podobno – ciągnął – wystarczy najmniejszy ślad, czy to prawda?

Zdanowicz był lekko skrępowany tą rozmową.

– Miły kolego – powiedział, nie chcąc robić studentowi przykrości – zapewne znałeś nieboszczkę i wiesz coś, co bardzo chciałbyś mi powiedzieć, a może nawet masz coś, jakiś przedmiot, który chciałbyś mi pokazać. Nie rozpoczynaj jednak nigdy takich rozmów w okolicznościach jawnie niesprzyjających. Poza tym – dodał komisarz – jak słusznie zauważył obecny tu mecenas Krajewski, o żadnym morderstwie nie ma mowy, mamy do czynienia z samobójstwem.

Student jednak nie był tak głupi, jak ocenili go z początku wszyscy obecni.

– Panie komisarzu – uśmiechnął się całkiem niestosownie – gdyby nie było mowy o morderstwie, to pan siedziałby teraz nad raportem w swoim biurze, albo czekał jako świadek oskarżenia na rozprawę sądową. Zdanowicz charakterystycznym gestem przesunął melonik w tył głowy i uśmiechając się do chłopca rzekł wolno i bardzo wyraźnie, patrząc przy tym na Krajewskiego i Kleina

– nie sposób odmówić słuszności twojemu rozumowaniu młodzieńcze. Po czym, nie zwracając uwagi na towarzyskie formy, odciągnął chłopaka na bok. Nie skłoniło to do żadnej refleksji ani Kleina, ani jego żony, wywołało za to niepokój w sercu mecenasa Krajewskiego, który – nie mając dobrego pretekstu by udać się za Zdanowiczem i Jaworskim – próbował, wyciągając śmiesznie szyję, usłyszeć o czym rozmawiają dwa oddalający się mężczyźni.

– Co masz – zapytał bez ceregieli Zdanowicz

– Medalion – odpowiedział student – medalion z puklem włosów, które Salcia podarowała mi miesiąc temu w dowód miłości.

Zdanowicz przesunął swój melonik z powrotem na czoło.

– To cud, że panna Salcia została pochowana z tak bujną fryzurą – pomyślał, ale nie zdradził swoich myśli studentowi, bo miał na względzie jego wrażliwe serce, i tak już sponiewierane ponurymi wypadkami ostatnich dni.

– Pokaż – powiedział tylko. Młodzieniec wyjął z kieszeni zawinięty w jedwabną chustkę przedmiot. Był to tandetny, wykonany gdzieś w Niemczech, produkt imitujący złote medaliony z kopertą. W środku, pod zacinającym się wieczkiem, spoczywał wąski pukiel blond włosów, ściągnięty czerwoną nitką. Zdanowicz popatrzył uważnie na studenta, a ten – rozumiejąc sytuację – powiedział tylko

– niech pan to weźmie, niech pan zabierze to ze sobą. Wiem, że zrobi pan z tego właściwy użytek.

Zdanowicz ścisnął silnie w dłoni ten dziwny przedmiot i schował go do kieszeni palta. Potem podał rękę studentowi, który – zdziwiony niespodziewaną malującą się na twarzy komisarza ekscytacją – nie wyrzekł już ani jednego słowa – i powiedział – za dwa dni możesz się zgłosić do komisariatu po odbiór, włosy nie będą mi już potrzebne. Student medycyny Jaworski, skinął tylko głową. Zdanowicz nie patrzył już na niego, nie patrzył też na stojących ciągle przy grobie Kleinów i Krajewskiego, rozglądał się tylko za praktykantem konceptowym Rotschkiem, którego od jakiegoś czasu nie było już na cmentarzu. Szedł bowiem krok w krok za dziwną parą, niedobraną ani strojem, ani wiekiem, która oddalała się coraz szybciej od cmentarnego muru najwyraźniej z zamiarem skrycia się w zakamarkach miasta. Rotschek nie wiedział po co miał ich śledzić, ale nauczony doświadczeniem i dobrze znający swojego szefa, nie zastanawiał się nad tym wcale. Usiłował tylko utrzymać właściwy dystans pomiędzy sobą a nimi. Zdanowicz w tym czasie wołał już fiakra, musiał bowiem dostać się jak najszybciej do swojego mieszkania, gdzie na niewielkim stoliku przy otomanie, stał – zakupiony całkiem niedawno – aparat telefoniczny połyskujący mosiężnymi okuciami i wydający – tak przynajmniej twierdziła służąca Zdanowicza, stara Maciejowa – szatańskie dźwięki. Siedząc już w fiakrze, Zdanowicz wyjął zza pazuchy medalion i otworzył go raz jeszcze. Przyjrzał się puklowi włosów nieboszczki i uśmiechnął się pod wąsem. Miał bowiem komisarz krakowskiej policji Karol Zdanowicz swoje tajemnice i były to tajemnice poważne. Do tego stopnia poważne, że w dyrekcji policji, tak w Krakowie, jak i w stołecznym Lwowie krążyły plotki o kontaktach Zdanowicza z ludźmi, którzy wchodzili w kolizję z prawem. Nie była to prawda, możemy to zdradzić już teraz, był bowiem Karol Zdanowicz człowiekiem krystalicznie uczciwym. Był jednak także człowiekiem zdającym sobie sprawę z okoliczności w jakich przyszło mu pracować i wiedział, że bez nadzwyczajnych środków i nadzwyczajnych kontaktów nie utrzyma ani swojej sławy najskuteczniejszego policjanta w mieście, ani nawet pozycji towarzyskiej w krakowskiej policji, na którą pracował przez całe lata. Kiedy komisarz Zdanowicz uśmiechał się jadąc fiakrem i oglądając włosy nieboszczki Salomei, co miało – przyznajmy – charakter jawnej perwersji, praktykant konceptowy Rotschek został właśnie potrącony przez biegnącego ulicą gazeciarza, którzy trzymał na lewym ramieniu całe naręcze Kuriera, prawym zaś wymachiwał, wykrzykując słowa, które odebrały praktykantowi konceptowemu Rotschkowi mowę na dłuższą chwilę

– bestialskie morderstwo nad Wisłą, bestialskie morderstwo nad Wisłą – wydzierał się małoletni gazeciarz, aż do chwili kiedy Rotschek nie wcisnął monety w jego usmarowaną drukarską farbą dłoń.

– Proszę szanownego pana – rzekł wtedy dzieciak i podał Rotschkowi płachtę gazety. Ten zaś dopiero wtedy przypomniał sobie, że Zdanowicz kazał mu przecież śledzić dziwną parę z cmentarza. Rotschek rozejrzał się bezradnie wokół. Było za późno, śledzeni przezeń ludzie zniknęli w tłumie. Zniknął także gazeciarz. Rotschek został na ulicy sam, z numerem popołudniówki w ręku. Zbliżył płachtę gazety do swoich krótkowzrocznych oczu i nie bez trudu, był bowiem Niemcem, przeczytał po polsku nagłówek i pierwszą szpaltę. – Nad Wisłą, nieopodal kościoła Na Skałce znaleziono martwą, młodą kobietę. Przyczyn zgonu nie ustalono, choć zapewne było to morderstwo, albowiem ofiara miała podcięte gardło. – Jakby brzytwą – sugerował dziennikarz – który pod całym tekstem podpisał się inicjałem imienia i nazwiskiem – R. Mróz. – Dziwne – pomyślał Rotschek – musieli zamordować ją w nocy, rano zaś prasa już wiedziała o trupie. Co w takim razie robiliśmy w tym czasie my – praktykant konceptowy poskrobał się w głowę – cesarsko-królewska policja miasta Krakowa?

  13 komentarzy do “Krrrrrrrrrrrrryminał!!!!”

  1. EXTRA…

    … a to dopiero poczatek  !!!

  2. Są na razie 4 rozdziały

  3. jak ja nie lubię z ekranu czytać długiego tekstu, chyba będę czekać na egzemplarz papierowy, jeśli rozdziałów będzie 5 a już są 4 to też niedługo tego czekanie, oczywiście jeśli …….

  4. To rzadko spotykany zabieg, że narrator należy do całkiem innego czasu i porządku niż bohaterowie. Ciekawe. Lubię Pana opowiadania i melodię języka (nie każdy ją ma).

  5. No to Pan zanęcił 🙂

  6. Panie Gabrielu…

    … zapowiada sie genialnie… i tak jak Pani Marta zauwazyla – rzadki zabieg kiedy narrator  nalezy do innej epoki  jest rewelacyjny  !!!

  7. Na Salwatorze pogrzebani leżą ludzie o głośnych nazwiskach .Wajda,Lem .No i Piotr Szczęsny który spalił się w proteście przeciw faszystowskiemu reżimowi PiSu.Na pogrzebie śpiewał zespół Chłopcy z Placu Broni.

  8. ten R.Mróz co to pracuje w dziale miejskim gazety, czy ma na imię Remigiusz ?

  9. >za dużo Matejki i Mehoffera…

    No to podejrzanym zostaje Malczewski. Ale za załączony obraz wszystko mu wybaczam.

  10. bardzo ciekawy ten Krakówek a co do właścicieli gazet, czyli o prasie: „należała w większości do poddanych cesarskich pochodzenia żydowskiego i realizujących program daleki od myśli o powszechnym szczęściu narodów” – to chyba już wtedy z tą własnością gazet tak było na całym świecie, że była kontrolowana i stąd tematyka lewicowa co to jest daleka od myśli o powszechnym szczęściu … była w tych gazetach opisywana.

    A na yt jest nudny wykład prof. Borodzieja o ostatnim stuleciu Austrii no i ten nudny profesor rzekł, że w Wiedniu żyła czołówka światowej lewicy, profesor podał nazwiska dwóch autorów: Otto Bauer  i Karl Renner  co o założeniach  lewicy książki pisali.

    Tak że na austriacko – galicyjskiej ziemi nie była nudno i jeszcze ten Siczyński, działo się tam oj działo  …

  11. I to się czyta!

  12. Przeczytałem do połowy i przerwałem, następnych odcinków też nie przeczytam.

    Kupię i przeczytam całość, gdy będzie gotowa – zbyt dobrze się czyta, żeby dzielić na kawałki 🙂

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.