wrz 282019
 

Nie dam rady dziś nic napisać, bardzo wszystkich przepraszam. Muszę poleżeć. Zostawiam Wam więc II rozdział kryminału, który zacząłem pisać latem

 

Rozdział II

 

 

W którym dowiadujemy się w jaki sposób nowoczesna technika zbliża ludzi, a także przekonujemy się, jak niesamowity nastrój może panować w prosektorium. A jakby tego było mało poznajemy jeszcze pewnego niemieckiego przemysłowca i jego uroczą żonę.

 

Nie było w stuleciu XIX i XX solidniejszej instytucji niż austro-węgierska poczta. Można jej było powierzyć wszystko, od skarbów począwszy na największych tajemnicach kończąc i człowiek był całkowicie pewny, że zarówno jedne jak i drugie trafią bezpiecznie we właściwe miejsce.

Kiedy powróciwszy do swojego mieszkania komisarz Zdanowicz, nie zdejmując nawet palta i melonika, od razu rzucił się do telefonu, stara Maciejowa popukała się w czoło. – Wariat – pomyślała – uczciwy, porządny, solidnie płaci, ale wariat. Nie mogło się bowiem pomieścić w głowie biednej kobiecinie, że ktoś wchodząc do mieszkania, po całym dniu pracy, w dodatku na państwowej posadzie, może ot tak pozbyć się przypisanego mu urzędem dostojeństwa, i miast zzuć buty, zdjąć palto i odwiesić melon, a wszystko to uczynić ze spokojem i godnością, pędzi wprost do tego szatańskiego, połyskującego złotem i polerowaną czernią dziwactwa i kręcąc korbką wyrzuca w słuchawkę urywane zdania, w dodatku po niemiecku. To się w biednej głowie starej Maciejowej pomieścić nie mogło. – Maciejowo – zawołał Zdanowicz z głębi pokoju. – Tak, proszę jaśnie pana – rzekła kobiecina z lekkim przekąsem. – Pójdzie Maciejowa zaraz na pocztę i nada tę oto przesyłkę – Zdanowicz wcisnął w dłoń służącej owiniętą w szary papier i ciasno owiązaną sznurkiem paczuszkę. – Tutaj ma Maciejowa pieniądze – wręczył jej srebrną monetę z wizerunkiem najjaśniejszego pana w wieńcu laurowym na głowie. – Niech się Maciejowa spieszy – dodał – to musi być wysłane jeszcze dzisiaj. Stara nic nie rzekła, zerknęła tylko ukradkiem na zegar stojący w pokoju i pomyślała, że nie wszystko na tym świcie idzie tak, jak sobie życzą ludzie, nawet tak przebiegli jak Karol Zdanowicz jej chlebodawca. – Już po piątej – pomyślała – nikt o takich porach listów ni paczek nie odprawuje. Nie rzekła jednak nic, ponieważ postanowiła pomóc swojemu pracodawcy. Na poczcie bowiem pracował jej siostrzeniec, młodzieniec sprytny i obrotny, który, w sprawach takich jak ta mógł zrobić wiele, nawet zmienić pozornie nienaruszalne godziny odprawiania przesyłek z cesarsko-królewskich urzędów pocztowych. Wzruszywszy ramionami Maciejowa wyszła. Zdanowicz zaś zdjął wreszcie palto, buty i melonik. Potem zaś zerknął na serwis do kawy stojący w kuchni, ale przypomniał sobie, że przecież nie może tak po prostu zaparzyć sobie kawy. Co by powiedziała Maciejowa po powrocie z poczty? Strach pomyśleć. Maciejowa zaś idąc po schodach, nie mogła zapanować nad ciekawością i nie powstrzymała się, choć półanalfabetka, przed próbą odczytania adresu na paczuszce. Nie dała jednak rady, litery nie były polskie , a słowa wyglądały dziwnie, jedno tylko udało jej się przeczytać, krótki wyraz na końcu adresu, który – jak słusznie pomyślała – mógł oznaczać miasto, do którego  powędrować miała paczka. Litery w tym wyrazie układały się w słowo PRAG. – To pewnikiem po niemiecku, pomyślała Maciejowa i mocno szarpnęła klamkę wychodzących na podwórze drzwi. W tym samym momencie w pokoju komisarza, który zdążył się już ułożyć na otomanie zadzwonił telefon. Zdanowicz podniósł słuchawkę, po drugiej stronie dał się słyszeć głos Georga Rotschka.

– Mamy trupa  panie komisarzu.

Zdanowicz nic nie powiedział, uniósł tylko brew.

– Mamy trupa – powtórzył Rotschek – w dodatku to dziewczyna.

– Służąca? – zapytał Zdanowicz.

– Można tak powiedzieć – guwernantka, Niemka.

– Skąd dzwonicie Rotschek?

– Z biura panie komisarzu. Zdanowicz pomyślał chwilę – jechać do biura, potem na oględziny? Poza Rotschkiem nie było już tam nikogo. Po sekundzie namysłu zdecydował – przyjedźcie tutaj Rotschek, weźcie fiakra i postarajcie się być tu jak najszybciej.

– Tak jest panie komisarzu – rzucił w słuchawkę Rotschek, który nie lubił się długo zastanawiać nad tym co ma robić i szczegółowe instrukcje przełożonych cieszyły go zawsze bardzo. I tak miał wiele spraw do przemyślenia, a praca w policji to przecież służba. Niech więc inni decydują za niego.

Rotschek był w mieszkaniu komisarza przed Maciejową, która powracając z poczty wdała się w rozmowę z inną kobieciną, sunąca po trotuarze w jakichś ważnych sprawach, które zlecili jej państwo. Rotschek zaś – energiczny chłopak – podekscytowany nowym, rysującym się już wyraźnie zadaniem – wyskoczył z fiakra i przeskakując po trzy schodki popędził do mieszkania komisarza. Nie zdjął nawet palta, nie odwiesił melonika i nie pomyślał o wytarciu butów. Pewnym krokiem wszedł do salonu i nie mówiąc słowa położył na stoliku tuż przed Zdanowiczem nowy numer Kuriera, wskazując przy tym na miejsce, gdzie opisane były okoliczności znalezienia ciała młodej Niemki oraz jego wygląd.

– Żeby się z tego nie zrobił jakiś dyplomatyczny skandal – zastanowił się Zdanowicz – ta nieszczęśnica przyjechała tu z baronem Hochwalderem i jego żoną – mówiąc to wskazał Rotschkowi stosowny ustęp w tekście – baron zaś – palec Zdanowicza przesunął się nieco niżej, pojawił się w Krakowie, bo ma jakieś interesy w Skawinie i prowadzi rozmowy z zarządem kopalni pozostawionej po nieboszczyku Andrzeju Potockim.

– A kto to jest ten Hochwalder? Rotschek nie mógł sobie przypomnieć nikogo o tym nazwisku spośród arystokratycznych rodzin Wiednia,  a także dolnej i górnej Austrii.

– To jest w ogóle Niemiec czy Żyd?

– Niemiec, ze Śląska, poważna figura, inwestuje w koleje.

Rotschek patrzył wyczekująco na komisarza….

– Do tego ma znajomości w sztabie głównym i jest zaprzyjaźniony z von Moltkem.

Rotschek zdziwił się.

– Ciekawe skąd komisarz policji na takim zadupiu, bo trzeba Wam wiedzieć, że praktykant konceptowy Georg Rotschek nie miał zbyt dobrego mniemania o starożytnym, polskim mieście Krakowie, wie takie rzeczy? Nie powiedział jednak słowa i nie podzielił się z szefem  swoimi przemyśleniami z oczywistych względów.

– Nie będzie lekko Rotschek – Zdanowicz spojrzał z żalem na serwis do kawy – jedziemy do kostnicy.

Kiedy wychodzili do mieszkania wtaczała się właśnie Maciejowa.

– A gdzie to- zawołała wcale bez entuzjazmu, raczej z naganą.

– Niech Maciejowa przygotuje kolację – powiedział komisarz – wrócę późno. Po czym ruszył za zbiegającym już po schodach Rotschkiem.

Prosektorium przy szpitalu św. Łazarza nie robiło dobrego wrażenia, ale – co trzeba oddać – w niczym nie przypominało rzeźni. Podłoga lepiła się jednak  i strach było zgadywać co może być przyczyną tego, że buty tak trudno odrywają się od podłoża. Ciała leżały na pordzewiałych, gdzieniegdzie pociągniętych białą farbą łóżkach, przykrytych nie najczystszymi prześcieradłami. Zdanowicz i Rotschek przywitali się sucho i krótko z rezydującym w tym przybytku lekarzem patologiem i rozglądali się wokół w oczekiwaniu aż ten wskaże im ciało dziewczyny przywiezionej z rana wprost znad Wisły. Lekarz gestem dał im  znak i wszyscy trzej ruszyli ku wnętrzu obszernej sali. Łóżko przy którym zatrzymał się medyk nie różniło się niczym od pozostałych. Podniesiona gwałtownym ruchem płachta prześcieradła wywołała podmuch, który poruszył stojące w pomieszczeniu powietrze i uwolnił zeń zapachy. Rotschek, młodszy i wrażliwszy, zatkał nos rękawem palta. Zdanowicz nawet się nie poruszył, a lekarz, patrząc na praktykanta konceptowego uśmiechnął się krzywo.

– To ona – powiedział.

Policjanci pochylili się nad ciałem. Kobieta mogła mieć około dwudziestu lat, była ładna i za życia pewnie wesoła. Jej urody nie zdefasonowała nawet okropna rana ziejąca na szyi. Rana która wyglądała tak, jakby ktoś próbował odwalić tej biednej dziewczynie głowę mieczem, a nie poderżnąć jej gardło brzytwą. Dziewczyna nie miała wierzchniego okrycia, ale była ubrana, a jej suknia zdradzała, że przed śmiercią szamotała się i próbowała wyrwać napastnikowi. Rękawy powyżej łokci były porwane, skóra na nadgarstkach głęboko otarta i sina, a za paznokciami zgromadziła się krew.

– Obejrzyjcie ją dokładnie Rotschek, a przede wszystkim przestańcie udawać pięknoducha i odsłońcie sobie nos.

Rotschek skwaszony, posłuchał komisarza i zaczął oglądać ciało.

 

– Musiała go nieźle poharatać – rzekł. Myślę, że facet ma podrapaną gębę i dłonie. Można go po tym łatwo rozpoznać. To nie jest zbyt duże miasto.

 

Komisarz spojrzał na aspiranta konceptowego uważniej, a ten dorzucił

 

– Mogę pokręcić się tu i ówdzie wieczorem. Może sprawca pojawi się w jakimś lokalu, burdelu, albo na ulicy.

 

– Nie wiedziałem Rotschek, że stać was na lokale – z sarkazmem powiedział komisarz, ale Rotschek nie wziął tej uwagi do siebie, albowiem uszczypliwości szefa były znakiem, że ten ma zaufanie do współpracowników.

 

– Może jednak zaczniemy od przesłuchań i zbadania jak to w ogóle było możliwe, że niemiecka guwernantka znalazła się wieczorem nad Wisłą, w nieoświetlonym miejscu w towarzystwie nieznanego nam mężczyzny?

 

Rotschek wzruszył ramionami – to może pan komisarzu pójdzie do mieszkania państwa Hochwalder, a ja rozejrzę się po lokalach?

 

– Nie Rotschek, na razie nie będziecie rozglądać się po lokalach, a do hotelu gdzie zatrzymali się państwo Hochwalder pójdziemy we dwóch. Zaanonsujcie nas tam jutro z samego rana. A teraz już idźcie do domu. Ja zostanę tu jeszcze chwilę z doktorem.

Rotschek wyszedł, a komisarz popatrzył uważnie na lekarza, który stał po drugiej stronie ciała tej biednej dziewczyny.

– Wiem o co chce mnie pan zapytać – powiedział lekarz

– A ja wiem co mi pan odpowie – rzekł Zdanowicz krzywo się uśmiechając

– Spróbujmy to jednak zwerbalizować, nie możemy być zbyt pewni siebie, to zalatuje pychą.

– To prawda. Pan pierwszy – Zdanowicz wycelował w lekarza palec.

– Niech będzie. Ma pan rację, to nie jest pierwszy tego typu przypadek, choć tylko ona na razie została potraktowana w taki sposób. Mam na myśli brutalność sprawcy. Przed nią były tu jeszcze dwie inne, nieznane nikomu dziewczyny, które zostały uduszone. Ich ubrania były porwane, ręce nosiły ślady walki, ramiona były posiniaczone.

– Dlaczego nic o tym nie wiedzieliśmy – zdziwił się Zdanowicz

– My to znaczy kto?

– My, policja cesarsko-królewska

– Niech pan da spokój – lekarz machnął ręką – orydantor zawiadomił policję, ale funkcjonariusz, który się pojawił nie widział w tych zwłokach niczego szczególnego. Ponadto nikt nie zgłosił się po ciała. Nikt nie wiedział kim one są i skąd się wzięły w Krakowie.

– Pamięta pan nazwisko tego funkcjonariusza?

– Nie, nie pamiętam

– A co się stało z ciałami.

– Pochowano je na koszt miasta, bo co?

– Dawno?

– Jedną w październiku, a tą poprzednią jeszcze latem

– I jest pan pewien, że obie zostały zamordowane?

– Z całą pewnością.

W tym momencie komisarz pożałował, że odesłał Rotschka do domu. Pomyślał bowiem, że powinien mu zlecić jeszcze coś. Powinien mu zlecić przejrzenie gazet wychodzących w mieście od wiosny zeszłego roku, od pamiętnego dnia zamordowania namiestnika Potockiego, aż do dziś.

– Dobrze – mruknął – Rotschek zrobi to jutro, po przesłuchaniu Hochwaldera. Po czym pożegnał się a lekarzem, wyglądającym jak urzędnik przedpiekla na za niskiej pensji i ruszył piechotą do domu.

 

Ranek był mroźny i obaj – Zdanowicz i Rotschek – próbowali, póki co bezskutecznie, odtajać w hallu hotelowym. Państwo Hochwalder jedli właśnie śniadanie i funkcjonariusze cesarsko-królewskiej policji, musieli poczekać aż skończą, choć przecież Rotschek dzwoniąc do nich z biura, uzyskał z samego rana zgodę na przybycie o oznaczonej godzinie. Myśli komisarza Zdanowicza krążyły wokół kwestii takich jak typowa niemiecka punktualność, pruska solidność i równie jak ona przysłowiowy brak przesądów w stosunku do osób pochodzących z klas niższych, a także sławna tu i ówdzie bezpośredniość w obejściu charakteryzująca nawet bardzo wielkich panów, pochodzących z Prus.

– Czy wiecie Rotschek, że cesarz Wilhelm zwraca się do swojej żony, cesarzowej Augusty Wiktorii słowami „moje dziecko” – odezwał się nagle z głupia frant komisarz Zdanowicz

Rotschek, który właśnie rozcierał zgrabiałe ręce spojrzał na niego dziwnie, ale ponieważ znał dobrze swojego szefa zapytał tylko

 

– I pan myśli komisarzu, że to mu wystawia dobre świadectwo?

 

Zdanowicz uśmiechnął się.

 

– Cesarz Franciszek Józef mówi o swojej córce „jej wysokość arcyksiężniczka Gizela”

 

– Uważam, że to dobrze – powiedział Rotschek – unika się w ten sposób niestosownych sytuacji i plotek.

 

Zdanowicz spojrzał na podwładnego i rzekł

 

– Wam się wydaje Rotschek, że można uniknąć plotek? Jeśli jest się cesarzem…?

 

W tym momencie w drzwiach restauracji pojawił się niewysoki, korpulentny mężczyzna z sięgającymi uszu niemal wąsami i młoda, może dwudziestoletnia kobieta.

 

– To chyba oni – szepnął Rotschek, a Zdanowicz ruszył wprost ku małemu grubasowi. Kiedy zbliżył się doń, skłonił się i rzekł – Karol Zdanowicz, komisarz policji miasta Krakowa. Pan Fritz Hochwalder jak mniemam?

 

– Jasne – uśmiechnął się grubas – jestem Hochwalder, Fritz Hochwalder, a to moja małżonka Ksenia. Tu wskazał tłustym paluchem na towarzyszącą mu dziewczynę, a ta skłoniła lekko głowę. Zdanowicz też się ukłonił.

 

– Nie chciałem pana fatygować wezwaniami, dlatego przyszedłem osobiście, wraz z moim asystentem – tu wskazał na stojącego nieco z tyłu Rotschka – może spoczniemy?

– Najlepiej w palarni – huknął Hochwalder

 

Zdanowicz spojrzał na panią Hochwalder, ale nie mógł nic wyczytać z jej twarzy

 

Za to gruby Fritz od razu domyślił się o co chodzi.

 

– Niech się pan nie martwi komisarzu, Ksenia pójdzie sobie na górę, a my będziemy mogli porozmawiać przy cygarze.

 

– Wolałbym, żeby pani była obecna – rzekł Zdanowicz, a Hochwalder, zakłopotany nieco stanowczością przedstawiciela lokalnej policji, rozłożył bezradnie ręce.

 

– Skoro Pan sobie życzy? Możemy wrócić na salę.

 

Zdanowicz i Rotschek zostawili okrycia w szatni i wraz z Hochwalderami poszli do hotelowej restauracji.

 

Fritz Hochwalder nie wydawał się przejęty sytuacją. Był człowiekiem praktycznym i reagującym odruchowo i zwykle bardzo skutecznie na wszelkie, nawet okropne życiowe przygody.

 

– Uprzedzę pańskie pytanie komisarzu – rzucił w stronę Zdanowicza spojrzenie, które było na tyle przenikliwe, by komisarz zaczął od razu coś podejrzewać. – Uprzedzę pytanie – powtórzył Hochwalder – pewnie chce pan wiedzieć gdzie są dzieci? Co zrobiliśmy z nimi po śmierci guwernantki, tak przecież przez nie uwielbianej….

Zdanowicz nawet nie pomyślał, że mógłby zadać Hochwalderowi takie pytanie, ale postanowił poczekać na odpowiedź. Ta bowiem miała wszelkie cechy tłumaczenia się z winy. Nie było jednak wiadomo dokładnie co takiego było winą grubego Fritza.

 

– Dzieci – rzekł Hochwalder podnosząc do ust szklankę z wodą, którą przed sekundą przyniósł mu kelner – odesłaliśmy wraz z naszym kamerdynerem do Cosel. Mamy tam dom.

 

– Rozumiem – Zdanowicz postanowił nie wyprowadzać Hochwaldera z błędu i nie informować go jakie miało być rzeczywiście jego pierwsze pytanie. Pomyślał, że lepiej chyba będzie jeśli Fritz sam zacznie mówić i opowie dokładnie to, o czym chciałby poinformować krakowską policję. Wtedy całą jego historię będzie można uzupełnić innymi zeznaniami i w ten sposób stworzyć coś na kształt psychologicznego portretu grubego Fritza. Będzie można także sprawdzić na ile pokrywa się on z tym co o Hochwalderze, pisały niemieckie i austriackie gazety.

 

– To była dobra dziewczyna komisarzu – ciągnął nie pytany już o nic Fritz – dobra i skrzętna, a to akurat bardzo cenię. Może była trochę marzycielska, ale nie można jej było nic zarzucić. Przykładnie zajmowała się dziećmi, miałem do niej całkowite zaufanie….

 

– A pańska żona – nagle wszedł mu w słowo Zdanowicz

 

– Ksenia? – zdziwił się grubas – a cóż ona ma do tego?  To nie są przecież jej dzieci. To moje dzieci z pierwszego małżeństwa. Jestem wdowcem komisarzu. Ożeniłem się po raz drugi pół roku temu…

 

Hochwalder rozparł się w fotelu, świadom tego, że Zdanowicz nie sprawdził dobrze jego dossier i nie dowiedział się dokładnie tego wszystkiego, co z całą pewnością wbiłby sobie do głowy każdy, najtępszy nawet pruski policjant, przed przesłuchaniem osoby, która może coś wiedzieć o brutalnym morderstwie.

 

– Pańskie życie osobiste jest z pewnością interesujące – Zdanowicz nie mógł się opanować i mimowolnie wygłosił tę uszczypliwą uwagę – wolałbym jednak dowiedzieć się czegoś o nieboszczce.

 

– To znaczy?

 

– Czy miała w Krakowie jakichś znajomych? Czy spotykała się z kimś, korespondowała może? Czy ktoś mógł tu za nią przyjechać?

 

Hochwalder patrzył na Zdanowicza okrągłymi oczami.

 

 

– Komisarzu – rzekł stanowczym głosem – nie po to zatrudniam opiekunki dla moich dzieci, żeby one spotykały się z kimś na mieście, w obcym kraju do tego. Nie płacę im także za utrzymywanie korespondencyjnych znajomości z mężczyznami….

 

– A daje im pan czasem wychodne – przerwał mu Zdanowicz

 

Hochwalder zamilkł i poruszył nerwowo głową

 

– Czasami tak – powiedział

 

W tej chwili do rozmowy wtrąciła się pani Hochwalder.

 

– Pan komisarz może odnieść wrażenie, że nasza biedna Róża, nie miała ani krzty przyjemności w życiu, a ty – tu uśmiechnęła się lekko do męża – skazywałeś ją na pracę ponad siły.

 

– To przecież nieprawda – mruknął grubas – dobrze o tym wiesz

 

Pani Hochwalder położyła swoją delikatną dłoń na grubej i włochatej dłoni męża.

 

– Ależ tak kochanie – dodała cicho

 

Zdanowicz spojrzał na praktykanta konceptowego Rotschka i a ten skrzywił tylko usta.

 

– Jakoś jednak do tego morderstwa doszło – wtrącił się Rotschek – panna Róża znalazła się nad rzeką, w środku zimy, bez wierzchniego okrycia i tam została zamordowana przez nieznanego nam sprawcę. Czy państwo mieli jakieś podejrzenia wobec niej?

 

– A dlaczego panowie zakładacie, że to była zbrodnia zaplanowana – odezwał się Hochwalder – być może Róża zginęła przypadkowo

 

Zdanowicz nie mógł ukryć malującego się na twarzy rozczarowania

– A taki wydawał się inteligentny – pomyślał.

 

Do Hochwaldera zaś rzekł

 

– Jeśli tak było, musi nam pan wyjaśnić jak to się stało, że panna Róża, mając z rzadka wychodne, znalazła się samotna w miejscu, gdzie po zmroku nie zapuszcza się prawie nikt.

 

Pani Hochwalder nerwowo poruszyła się na krześle.

 

– Ja panom wyjaśnię – rzekła, a Fritz słysząc jej słowa jakby skulił się w sobie

 

– Słuchamy – rzekł Zdanowicz

 

– Doszło do sprzeczki pomiędzy moim mężem a Różą – dość gwałtownej sprzeczki. Mąż ma zwyczaj – tu lekko się zarumieniła – kontrolować wydatki wszystkich domowników i służby. Od stangreta począwszy na – zawahała się – na najbliższych kończąc. To dziwne przyzwyczajenie, szczególnie u kogoś, kto ma tyle obowiązków.

 

Hochwalder odwrócił głowę i zaczął obserwować salę

 

Jego żona ciągnęła dalej

 

– Fritz nazywa to logistyką i jest bardzo dumy z tego, że potrafi zaplanować nie tylko swoje sprawy, ale także finanse innych, nawet drobne i w ten sposób wszyscy nasi ludzie (takiego określenia właśnie użyła ta młoda, dystyngowana i bardzo już  dojrzała osoba – nasi ludzie) są zabezpieczeni przed pokusami i niebezpieczeństwami.

 

Zdanowicz odruchowo położył rękę na piersiach, dokładnie tam, gdzie wyczuwał portfel tkwiący w wewnętrznej kieszeni marynarki. Rotschek zaś nie próbował nawet ukryć podziwu jaki rozkwitł na jego okrągłej twarzy.

 

– Rozumiem – przerwał kobiecie Zdanowicz – że panna Róża domagała się wglądu w swoje finanse, a pan – tu wskazał na Fritza Hochwaldera z jakiegoś powodu nie chciał jej pokazać książeczki oszczędnościowej….

 

Tym razem to Hochwalder się zdziwił

 

– No co pan komisarzu – popatrzył na Zdanowicza dziwnie – za kogo pan mnie bierze? Logistyka to jedno, a jawność to drugie. Każdy z moich ludzi (takiego określenia użył gruby Fritz, powiedział – moich ludzi). Może o dowolnej porze dnia, bo nie nocy przecież, zajrzeć do swojej książeczki oszczędnościowej. Trzymam je wszystkie w sejfie.

 

Zdanowicz ucieszył się, że udało mu się rozerwać nieco Hochwaldera i wyprowadzić go z nerwowości, w jaką popadł słuchając żony demaskującej jego dziwaczne nawyki. Zadowolony zapytał więc

 

– no dobrze, o co więc poszło.

 

– Może ja odpowiem – nieśmiało wtrąciła się pani Hochwalder – okazało się, że Róża ma swoje pieniądze, o których mój mąż nic nie wiedział.

 

– O – wyrwało się Zdanowiczowi – to ciekawe – ile tego było?

 

Hochwalder znów się zdenerwował, wyjął chusteczkę i otarł pot z czoła.

 

– Osiem tysięcy  – wycedził przez zęby – w austro-węgierskich banknotach. Da pan wiarę…?

 

Zdanowicz miał ochotę rozwiązać krępującą mu szyję krawatkę i rozpiąć sztywny kołnierzyk koszuli.

 

– Rzeczywiście trudno uwierzyć. Wiele pan jej płacił?

 

– Płaciłem uczciwie – rzekł gruby Fritz, ale to niczego nie wyjaśnia.

 

– No tak – uśmiechnął się Zdanowicz – osiem tysięcy koron, to osiem tysięcy koron. Nie można z tym zbyt gwałtownie dyskutować. Trzeba ten fakt przyjąć do wiadomości.

Niech pan mi jeszcze powie, gdzie ona to trzymała?

 

– Jak to gdzie – uśmiechnęła się Ksenia Hohchwalder – w pończosze.

 

Rotschek otworzył usta tak, jakby chciał odezwać się niepytany, ale zaraz je zamknął i milczał.

 

– Jak to w pończosze – zapytał Zdanowicz – osiem tysięcy koron?

 

– No tak – pokiwała głową pani Hochwalder – nie wiemy jak to się stało, ale Róża, zgromadziła w pończosze tę niemałą przecież sumę

 

– Dobrze – wtrącił się Fritz – to, jest zagadkowe, ale błagam, nie nazywajcie tego majątkiem.

 

– Nie mam takiego zamiaru – uspokoił go Zdanowicz – jednakowoż zwracam panu uwagę, panie Hochwalder, że to jest zaskakujące także wtedy jeśli porównać z tą sumą uposażenia funkcjonariuszy państwowych w Prusach. Nie sądzę też, by którykolwiek z zatrudnianych przez pana inżynierów mógł w krótkim czasie zgromadzić taką kwotę i swobodnie nią dysponować. Chcę więc dowiedzieć się, skąd suma ta znalazła się, jak państwo zgodnie twierdzicie, w pończosze guwernantki.

 

– Ja nie widziałem tej pończochy – najeżył się Frizt – nie przeglądam rzeczy moich pracowników, widziałem tylko pieniądze i dokładnie je przeliczyłem. Ksenia znalazła to dziwne zawiniątko przypadkiem.

 

– Jak to przypadkiem – Zdanowicz zwrócił spojrzenie ku pani Hochwalder – jak to przypadkiem? Znalazła pani pończochę z ośmioma tysiącami koron? Gdzie?

 

Pani Hochwalder zarumieniła się.

 

– Miałam pewne podejrzenia co do Róży – zaczęła, ale Zdanowicz jej przerwał

 

– Oskarżyła ją pani o kradzież – stwierdził bardzo kategorycznie, co nie spodobało się grubemu Fritzowi, który fuknął nosem jak rozjuszony buhaj.

 

Zdanowicz nie zwrócił na to uwagi, popatrzył na niego i rzekł

– Pan zaś, panie Hochwalder pomyślał, że pańska guwernantka, bez pana wiedzy utrzymuje stosunki z mężczyznami i bierze za to pieniądze. Pomyślał pan tak, choć było to absolutnie niemożliwe, ze względu na reżim w jakim pracowała i ze względu na ograniczone godziny czasu wolnego, jakie jej pan dawał. Mógłbym nawet zaryzykować twierdzenie, że uważał pan iż panna Róża spotyka się z oficerami z garnizonu w mieście Cosel, prawda? Pomyślał pan tak? To duże miasto i tam jest spory garnizon, dynamika zaś życia towarzyskiego w niczym nie ustępuje takim miastom jak Breslau, czy nawet sam Berlin.

 

Hochwalder popatrzył na Zdanowicza uważniej

 

– Jest pan policjantem w tej nędznej dziurze, gdzie nie ma nawet przyzwoitego hotelu trzymającego berlińskie standardy – tu gruby Fritz zaczerpnął powietrza – ja zaś jestem przemysłowcem mającym stosunki u dworu w Berlinie. Nazywa się pan jakoś dziwnie, więc nie jest pan, jak sądzę, Niemcem. Powiem wprost – nie wydaje mi się stosownym pańskie zachowanie. I takie sugestie. Zamiast dążyć do wyjaśnienia okoliczności śmierci naszej biednej Róży, rzuca pan oskarżenia na nas, ludzi, którzy dawali jej chleb i utrzymanie.

 

– Ale nie potrafili uchronić jej przed śmiertelnym niebezpieczeństwem – przerwał mu Zdanowicz

– Panie Hochwalder – dodał po chwili – jestem cesarsko-królewskim komisarzem policji. Znajdujemy się na terenie apostolskiej monarchii Austro-Węgier, konkretnie zaś w prowincji zwanej Galicją. Nie obowiązują tu berlińskie standardy. Naszą jedyną troską jest wyjaśnienie okoliczności śmierci tej biednej dziewczyny. Co zapewne wkrótce nastąpi. I zapewniam pana, że jeśli na drodze do tego wyjaśnienia stanie nawet ktoś taki jak pan, ktoś kto ma stosunki u dworu w Berlinie, nie zawaham się go usunąć z tej drogi, po to, by ujawnić prawdę. Niech pan to dobrze zapamięta.

 

Fritz Hochwalder rozparł się na krześle.

 

– Nie mogę już dzisiaj dłużej służyć panom swoim czasem – rzekł spoglądając na wyciągnięty z kieszeni zegarek

 

– Nic nie szkodzi – wszedł mu w słowo Zdanowicz – my także spieszymy do naszych obowiązków, to nie jest jedyna sprawa, jaką prowadzimy. Pozwoli pan, że zaanonsujemy się jurto. Ta rozmowa nie może się tak skończyć. Po czym skinąwszy głową pani Hochwalder i jej małżonkowi, popychając lekko przed sobą aspiranta konceptowego Rotschka, oddalił się ku wyjściu

 

Już na dworze, idąc tak, by ominąć kupy śniegu zagarnięte przez dozorców z trotuaru, Rotschek zapytał – co pan o nim myśli komisarzu?

 

– Myślę, że to z całą pewnością nie on jest sprawcą. Mniemam jednak, że ma na sumieniu różne brudy, którymi nie chce się pochwalić.

 

– A ona – nie dawał za wygraną Rotschek

 

– Jesteście jeszcze młodzi Rotschek – rzekł z przekąsem komisarz – i kobiety takie jak Ksenia Hochwalder mogą wam imponować. Uważam, że powinniście, jako państwowy urzędnik i jako mężczyzna, zwalczać w sobie te fascynacje.

 

– Tak pan myśli – obruszył się Rotschek – a to niby czemu?

 

– Mój drogi Rotschek, myślę, że jeśli ktoś w tym domu spotykał się z oficerami z garnizonu w mieście Cosel, to właśnie ona – piękna Ksenia Hochwalder.

 

Rotschek popatrzył ma komisarza i zaciął usta. Zrobiło mu się przykro. W istocie był młodym człowiekiem i siedząc tak naprzeciwko pani Hochwalder, przepytywanej przez Zdanowicza, zdążył się w niej prawie zakochać.

  6 komentarzy do “Kryminał rozdział II”

  1. Skończone czytanie tekstu z ekranu.

    Watsonie idziemy.

    (tak mi się Zdanowicz z Rotschkiem skojarzyli z Sherlockiem Holmesem i jego  towarzyszem)

    Szybkiego powrotu do zdrowia życzy

    czytelniczka

  2. Dobre jak cholera .naprawdę dobre

  3. >Nie było w stuleciu XIX i XX solidniejszej instytucji niż austro-węgierska poczta…

    Minęły mi ponad trzy tygodnie oczekiwania od czasu, gdy przedsiębiorca z Allegro otrzymał moją zapłatę, wysłał mi e-mailem fakturę i potwierdził wysyłkę towaru pocztą ekonomiczną. W tym okresie czasu (napisałbym w „międzyczasie” ale akademicy raz na zawsze potępili ten zwrot) zamawiałem towar z firmy internetowej, która przez InPost dostarczyła go w ciągu 48 godzin. W zasadzie do PP przyzwyczaiłem się już dużo ponad ćwierć wieku temu, gdy z prenumerowanych komiksowych włoskich broszurek przychodziła jedna na kilka, zwłaszcza ta, gdy Włosi nie dołożyli do nie naklejki lub jakiegoś gadżetu.

    Za zaborów było zdecydowanie lepiej. Nie tylko poczta, ale przede wszystkim prasa. Powieść w odcinkach, taka jak kryminał Coryllusa sprzedawałaby gazety.

    A teraz kilka wyjaśnień do ilustracji, aby nie wprowadzić Czytelników w błąd.

    Komisarz w meloniku to amerykański „coroner„, a ten po lewej, to londyński „inspector„. Patolog to amerykański „coroner” znany też jako „medical examiner„. Trzy pozostałe obrazki to oczywiście Kraków: Wisła przed Wawelem pochodzi z angielskiego magazynu 1889, „Kraków hotelowy” to mój ©2018, a ten ostatni z dorożkami to budynek Towarzystwa Sztuk Pięknych wg amerykańskiego magazynu z 1915.

  4. Żądam by rzucił Pan wszystko i natychmiast dokończył kryminał.

  5. SUPER  EXTRA  !!!

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.