Pisaliśmy tu kiedyś sporo o ironii. To znaczy, że ona nie może umrzeć, bo wtedy będzie po nas. Wczoraj zaś obserwowałem na twitterze ludzi, którzy otwarcie i z całą powagą deklarowali, że będą pisać i publikować książki. Tego się nie da robić bez dystansu i ironii, zaraz wyjaśnię dlaczego. Poważne zaś deklaracje na temat kariery pisarskich są po prostu hucpą. Książka zaś jest parawanem dla zamiarów bynajmniej nie pięknych i takich samych postaw. Ponad wszelką wątpliwość ustaliliśmy tu kiedyś, że jest to ostatni dostępny rodzaj nobilitacji, albowiem pisząc książkę autor musi się wykazać nie tylko talentem, ale też pracowitością. W końcu naskrobanie 300 stron to nie w kij dmuchał. Najlepsze jest jednak to, że im słabsze wyniki czytelnictwa podają media, tym więcej mamy w Polsce pisarzy. Tego jednak nie trzeba tłumaczyć nikomu, bo właśnie o takie efekty chodzi, żeby byli pisarze, których nikt nie czyta, bo i po co? Istotne jest, by ludzie ci mogli składać deklaracje dotyczące swojego pisarstwa i zawartych w ich książkach konceptów. To znaczy – w istocie – by mogli towarzysko kreować rynek książki, który od dawna nie istnieje. Książka staje się więc dziś parawanem zasłaniającym fikcję totalną. Na ostateczną kompromitację przyjdzie nam jeszcze poczekać, ale i tak już jest wesoło.
Tekst dzisiejszy będzie taką trochę powtórką ze wszystkiego, mamy wszak nowy rok i czas podsumowań. Czym jest, a czym powinno być pisanie? W moim, nigdzie poza tym blogiem nie obowiązującym przekonaniu, jest to narzędzie badawcze. Niczego się nie dowiemy, jeśli nie zabierzemy się za opisywanie zdarzeń z przeszłości i zjawisk współczesnych. Te kwestie zaś są w opinii debiutujących pisarzy oddzielone, a oni sami mówią, że zajmują się kreacją. To jest nieprawda, zajmują się przepisywaniem, bez ironii i dystansu, jeden od drugiego, po to, by trafić w rynkowe koniunktury. No, ale jak tu ostatnio ustaliliśmy, rynku nie ma, bo są dotacje. W co więc chcą trafić ci ludzie? W płot najpewniej. Zjawisko nie jest nowe, ale równie silnie zawstydza myślących odbiorców tych komunikatów, co wszystkie dawniejsze manipulacje słowem pisanym. Jego moderatorzy bowiem zakładają, że istnieje czytelnik masowy. Tymczasem nie ma nikogo takiego. Można oczywiście zmusić masę ludzi do wydania pieniędzy na tego czy innego autora, ale oni nie są czytelnikami. To są ofiary manipulacji. Ludzie dysponujący masowymi narzędziami dystrybucji, robią przekręty na masową skalę. I takie rzeczy odbywają się właściwie bez przerwy, a ludzie mają zbyt mało ironii i dystansu, by się przed nimi obronić. Próby wskazania im właściwej postawy nie wchodzą w grę, albowiem wtedy poczują się dotknięci. Chcą bowiem by traktowano ich serio. To jest, tylekroć tu opisywany, syndrom oszukanej kobiety, która oddała swoje pieniądze facetowi podającemu się za oficera amerykańskiej marynarki, który okazał się być recydywistą-alkoholikiem.
Książka nie jest towarem masowym. I piszę to w odpowiedzi na indagacje tych, którym się nie podobają nasze okładki, bo są zbyt kolorowe. Jeśli ktoś, będąc dystrybutorem, nie dysponuje narzędziami i kanałami masowej sprzedaży i promocji, nie można oferować towaru o charakterze masowym. To się wcale nie kłóci z tym co napisałem wyżej, że książka to nie towar masowy. To co występuje bowiem w księgarniach sieciowych można uznać za towar książkopodobny. Ma to okładki, uwodzące zwykle surowością przekazu, co oznacza, że wydawca, by skręcić czytelnika na parę złotych oszczędził na grafiku i wyciągnął jakiś obrazek z sieci. Wydrukowane to jest na nędznym papierze, a do sklejenia całości użyto krochmalu, bo rozłazi się w rękach. W tekście zaś znajdują się opisy sytuacji i osós całkowicie nieprawdopodobnych. Działających w dodatku w relacjach, które nie tyle nie istnieją, co nie mogą zaistnieć z różnych prostych powodów i ograniczeń. Rzecz ma jednak skandaliczną czyli potencjalnie atrakcyjną wymowę. Cóż to znaczy? Że jest pozbawiona ironii. Wszystko idzie serio i każde słowo, nawet wypowiedziane żartem, ma porazić czytelnika swoją ekspresją. No, ale nie może porazić, bo nie ma czytelników. Ich brak, coraz bardziej dotkliwy, dręczy głównie autorów, którzy przecież, nawet biorąc udział w zorganizowanym oszustwie liczyli, że ktoś będzie się nimi zachwycał. Dlaczego nie można przerwać tego obłędu? Bo nie ma żadnej organizacji, która narzuciłaby temu niby rynkowi czy też scenie literackiej jakieś zasady. Za tymi zaś, którzy już są pisarzami, kłębi się tłum ludzi, którzy chcieliby być pisarzami i próbują zepchnąć tych co nimi zostali wcześniej, gdzieś w niebyt. Najgorzej jest z profesorami i dziennikarzami. I to nie tylko profesorami nauk humanistycznych. Wszyscy oni doskonale widzą, że w pewnym wieku, który nadchodzi – co za niespodzianka – błyskawicznie, kariera nie może być kontynuowana. Ich autorytet bowiem i doświadczenie nikogo nie obchodzą, stają się balastem. No chyba, że jeden z drugim zacznie wygłaszać stosowne slogany propagandowe, wtedy może się uchowa. Reszta musi uciekać do przodu, a to znaczy – próbować sił w literaturze. Jak oni to czynią? Nie zaczynają od pisania bynajmniej, ale od zapewnienia sobie przychylności jakichś recenzentów, czyli swoich dawnych kolegów z akademii lub redakcji. Wszyscy doskonale wiemy, co warte są te gwarancje – gówno. Jednak popyt na nie wcale nie słabnie. I tak jeden redaktor popiera drugiego i jeden analityk geopolityczny wspiera innego analityka geopolitycznego, na zasadzie – wiódł ślepy kulawego dobrze im się działo. Pustka założycielska, bo nawet nie kłamstwo, obrasta więc aspiracjami. Potem zaś, w całkowitej niezgodzie z porządkiem Bożym i ludzkim, a także z wydarzeniami, które próbuje ogarnąć poprzez uczestniczących w niej autorów, zaczyna toczyć się w nieznane.
Patrząc wczoraj na te wszystkie sylwestry marzeń miałem wrażenie, że nasz kłębek pobożnych życzeń i niepokojów właśnie został solidnie kopnięty i nie wiadomo gdzie się potoczy. W środku jednak panuje entuzjazm, wynika to z zastosowania wszystkich nieskutecznych chwytów, jakie były dostępne i wypowiedzenia wszystkich nie mających znaczenia zaklęć. Po to tylko, by wywołać udawaną wesołość i zgromadzić na niedużych przecież placach kilka tysięcy osób. I czekać aż ktoś spoza tego uniwersum absurdu ogarnie wszystko i wskaże nam co jest dobrem, a co złem. Także w dziedzinie kreacji literackiej.
Mimo wszystko życzę wszystkim dużo szczęścia, obyśmy potrafili traktować się z dystansem i nigdy nie zapominali, że Pan Bóg jest kreatorem zdarzeń, a nie jacyś podstawieni ludzie, w dziwacznych łachach i krzywych okularach. Do siego roku.
„rynku nie ma, bo są dotacje” – wg. p. Pilipiuka („Po drugiej stronie książki”) mamy w Polszcze kilkadziesiąt osób, które utrzymują się wyłącznie z pisania (choć zdaje się część z nich dorabia też jako dziennikarze). I ci ludzie wydają (i sprzedają!) książki bez dotacji. Tyle, że są to TFU!rcy literatury rozrywkowej a sam pan Andrzej nazwał się Pierwszym Grafomanem.
To są przedawnione dane. Jego książki, jak przypuszczam też są dotowane. On zaś tak kokietuje tylko
Nie wydaje mi się, żeby polska fantastyka była dotowana. To są generalnie ludzie o przekonaniach prawicowych, którym jest bardzo nie po drodze z „uśmiechniętą Polską”. A PiS przemysłu rozrywkowego też „nie uważał”. Pilipiuk pisze dużo: ostatnio ok. 1 książki/rok ale wcześniej więcej – ok. 2 tytułów/rok. 2 ostatnie miały cenę 60,- zł (brak info o nakładzie, ale w wywiadzie rzucił liczbą 30 tys. szt. – więc może mniej więcej tyle wychodzi). Czy się tyle sprzedaje? Nie wiem, ale Supernova jest na rynku > 20 lat. A 30 tys. to mniej niż 1 promil populacji Polski (wydania zagraniczne pomijam, bo jest ich mało), więc wygląda to realnie. Jego książki dobrze się czyta, mają interesujące fabuły i różne ciekawostki historyczne. Ja kupuję chętnie. Gdyby dostał 2,- zł netto od każdej książki – ok. 60 tys. / rok (+ wznowienia) – da się żyć.
Sam sporo tego kupiłem, aż do momentu, w którym poczułem się grafoczytelnikiem 🙂
Ale przez moment traktowałem go jak fajne odkrycie, nie wiem dlaczego, ale fenomen Pilipiuka kojarzył mi się z fenomenem Tytusa 🙂
„Supernova jest na rynku > 20 lat.” – Mówimy: partia, myślimy: Lenin. Miałem na myśli Fabrykę Słów.
Też jestem grafoczytelnikiem (a może nawet patoczytelnikiem, lumpenczytelnikiem?). Ponieważ wcześniej zostałem już moherem, ciemnogrodem, homo sovieticusem, szurem, foliarzem i płaskoziemcą, wszelkie tytuły, jakimi zechcą obdarzyć mię ałtorytety umieszczam sobie centralnie i głęboko. A niekiedy przyjmuję z dumą, co i Panu polecam. Pilipiuk chyba kiedyś wspominał o Tytusie de Zoo, jako jednym ze źródeł inspiracji. Myślę, że jest fajnym odkryciem dla ludzi potraktowanych lekturami szkolnymi i różnymi modnymi pisarzami stręczonymi przez ałtorytety moralne. A tu nagle wpada im coś, co się łatwo i z przyjemnością czyta. Do tego ma dobry przekaz moralny i pokazuje (często z ironią i humorem) różne ciekawe szczegóły rzeczywistości, których nie znajdzie w mediach gównego ścieku. Dla mnie świetną rekomendacją TFU!rczości p. AP są lewackie „recenzje” jego książek.
a tutaj taka ciekawostka: https://www.youtube.com/watch?v=_Q8PqGt1_-Q
no rzeczywiście ciekawostka, bo głosowało bardzo dużo czytelników i ….. mieli zupełnie inne zdanie w temacie lektur niż te trzy ciotki rewolucji październikowej o których myślę, chyba że może one nic nie winne bo są np jedynie ”pasem transmisyjnym” czy może „pudłem rezonansowym”
Ślepym skalpelem rewolucji
„przekonania prawicowe”…. Jest takie wydawnictwo Andegawenum i ssie to to niemiłosiernie od dawców. A jeszcze mieni się katolickim bo „lepiej, żebyśmy my dostali niż jakieś lewaki”, haha-haha