lip 092021
 

Każdy z dzisiejszych pięćdziesięcio i czterdziestolatków korzystał w dzieciństwie z biblioteki publicznej, w której wypożyczał tak zwane ciekawe książki. Jeśli nie liczyć Nienackiego, pozycje uznawane za ciekawe dotyczyły przede wszystkim podróży i przygód w innych niż Polska krajach i na innych niż Europa kontynentach. Dzieci, szczególnie chłopcy, czytali to zarywając noce i usiłując zapamiętać przygody głównych bohaterów, żeby potem opowiadać o nich kolegom na przerwie. Kiedy po latach zaglądamy do tych książek uderza nas ich wtórność i nuda wiejąca z każdej właściwie strony. Do tego jeszcze sztuczność sytuacji i fatalnie skrojeni bohaterowie. No, ale dzieciom to wcale nie przeszkadzało. Dziś w nocy obudziła mnie burza i pomyślałem o dwóch kwestiach – po pierwsze – wszystkie dostępne nam w dzieciństwie powieści podróżnicze były naśladownictwem. Po drugie autorzy naśladowali je bez zrozumienia ich funkcji. Nie było ani jednego powodu, by literatura podróżnicza istniała w kraju takim jak PRL. Dzieliła się ona w zasadzie na dwie części – na Szklarskiego, który naśladował powieści pisane w XIX i na początku XX wieku oraz na te właśnie powieści, które czasami wznawiano. Były jeszcze inne segmenty, ale dziś o nich pisał nie będę. PRL jawi się wielu z nas, jako kraina biedy ogólnej, ale za to bogata w ciekawe, choć cenzurowane publikacje. Tak nie było. To była nędza totalna, w której jeden autor zastępował cały segment rynku. A przez to można było kontrolować emocje i wybory dużych grup dorastającej młodzieży. Najtrudniej było w sumie z takimi co nic nie czytali i książki ich nie interesowały. Ci powyrastali na prawdziwych indywidualistów. Nie to co ja i mi podobni. No, ale do rzeczy. Po co była potrzebna literatura podróżnicza sto lat temu? Żeby ułatwić kolejnym rocznikom decyzję o emigracji do USA i Brazylii. Innej funkcji książki te nie miały, a ich masowy kolportaż tylko to potwierdza. Gdyby ktoś przeprowadził kwerendę i zainteresował jacy wydawcy i z kim powiązani rozprowadzali taką literaturę na polskim rynku we wszystkich trzech zaborach, ten musiałby dojść do podobnych wniosków. Jestem pewien bowiem, że każdy z nich był w jakiś sposób powiązany z przedsiębiorstwami organizującymi i kontrolującymi masową emigrację.

Ta funkcja powieści podróżniczych była w PRL całkiem nierozpoznawalna, choć wszyscy przecież marzyli o dalekich podróżach, nawet ja. Przekonanie, że powieści podróżnicze są tylko rozrywką było powszechne. Podobnie jak dziś powszechne jest przekonanie, że swoboda manifestowania swoich preferencji seksualnych prowadzi do wolności.

Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze się dziwiłem, że nie można – a tak było i jest nadal– napisać interesującej książki o różnych przygodach krajowych. To znaczy sprawy te załatwiał Nienacki, ale były to jeden z kilku autorów, którzy – jak napisałem wyżej – wykonywali robotę za cały segment rynkowy. Bo tak było wygodniej władzy. Jeśli zaś chodzi o przygody krajowe inne niż opisywane przez pana Zbigniewa to zwykle były to historie o imperialistycznych szpiegach szukających czegoś w socjalistycznych kopalniach. Nie było i nadal nie ma mowy o tym, by powstał jakiś segment ciekawych książek dotyczących spraw krajowych. Jako naród, jako gospodarze miejsca, w którym przyszło nam żyć dźwigamy na karku bagaż cholernej nudy, którego nie potrafimy zrzucić. Nie ułatwia nam tego nikt, albowiem rynek treści formatowany jest przez polityczne gwiazdy mediów, które w co drugim wystąpieniu przekonują nas, że żyjemy w, pardon, czarnej dupie. Choć zapewne są miejsca gdzie jest gorzej. Czy ma to ten sam walor, co literatura podróżnicza masowo drukowana na początku XX wieku? Myślę, że tak, ale z pewną modyfikacją. Ponieważ mamy zarazę, jestem przekonany, że ktoś chce nam urządzić życie na takiej samej zasadzie, jak w PRL, to znaczy z większa nico ilością papieru toaletowego w sklepach. Mamy żyć tęsknotą za dalekimi stronami, wiedząc jednocześnie, że tu na miejscu nie czeka nas nic dobrego.

Nie wiem czy wszyscy to zauważyli, ale w świecie bez Boga propaganda jest bogiem, a więc podobne pomysły zawsze muszą zakończyć się sukcesem, czyli deprawacją kilkunastu roczników, które będą miały całkowicie wykrzywiony i chorobliwie aspiracyjny obraz świata. Tak było już w przeszłości, a ja wiem to na pewno, albowiem nie mogłem się – w młodości – na żadnej płaszczyźnie porozumieć z ludźmi starszymi ode mnie o lat 5 lub 10. Oni mówili wyłącznie o emigracji, a ja wyłącznie o pozostaniu.

Skoro propaganda jest bogiem, to wiara musi jej ustąpić, a każda projekcja propagandowa, byle była wygłoszona z odpowiednią bezczelnością, od razu ma status dogmatu. To dobrze widać po ludziach, którzy odkryli przedwczoraj, że istnieje jakaś inna rzeczywistość poza serialem o Kiepskich i całą platformą Netflix. Stoją oni zasłuchani w przepowiednie ulicznych proroków, coraz bardziej uwodzicielskie i kontrowersyjne. Z czasem zaczną poruszać się w rytm jakiejś wewnętrznej muzyki i będą jak węże zahipnotyzowane przez fakira.

Czy do tych ludzi będzie można trafić z jakąś ofertą? Jeśli tak, to tylko sterowaną centralnie. Prorocy zaś i covid mają ich przygotować do tego, jak przypuszczam, by ochoczo podjęli pracę w fabrykach, które niebawem, w podzielonej na nowo granicami zarazy Europie zaczną powstawać. Nie może być inaczej. Takie są zasady. Jeśli mamy dwa obszary dostatku i dobrobytu – jak przed I wojną światową – jeden musi zostać zdewastowany. Ludzie zaś tam mieszkający muszą nabrać głębokiego bardzo przekonania, że jedynym dla nich ratunkiem jest emigracja. I choćby im mówić i pokazywać, że na tej emigracji nic dobrego ich nie czeka i tak będą o niej marzyć. Jeśli mamy, jak dzisiaj, obszar powszechnej szczęśliwości, w którym nie ma dymiących kominów, a rzeki są czyste, to tylko dlatego, że sprzedaje się tam masową produkcję z fabryk ustawionych w innych częściach świata. Jeśli ich zarządcy i właściciele zaczynają za bardzo fikać i zdradzać jakieś aspiracje, trzeba produkcję gdzieś przenieść. Warunkiem tego przeniesienia jest odnowienie granic. Na jakiej zasadzie, to już sprawa drugorzędna. Powinniśmy się cieszyć, że mamy akurat tę zarazę a nie, na przykład, najazd Mongołów, albo inwazję muzułmanów. Choć niektórzy twierdzą, że owa inwazja właśnie następuje. Myślę, że na razie jednak nie. Być może nastąpi w przyszłości. Na naszych oczach Europa ulega degradacji, a my wraz z nią. Zamiana jej w obszar zindustrializowany trochę potrwa i być może nie obejdzie się bez jakichś wstrząsów. Z całą pewnością utrudnione będzie poruszanie się po kontynencie, albowiem produkcja to sprawa poważna. I ludzie którzy się nią zajmują, nie mogą tak po prostu jeździć gdzie im się podoba. Jeszcze coś komuś wypaplają, przy wódce. Powinien im wystarczyć fundusz wczasów pracowniczych.

Proces, który tu opisałem będzie się wiązał, rzecz jasna, z wyczyszczeniem rynku z treści, zwanych podróżniczymi. Tych opiewających uroki życia na miejscu też nie będzie. Zostaną nam wódka i ogórki, jak za dawnych czasów. Choć może nie…

Książki wysyłamy do druku w poniedziałek

  13 komentarzy do “Książki na emigrację”

  1. Nawet już wiemy, jak będzie nazywał się incydent, od którego wystartuje III WŚ (albo jej tania podróba).

    USNS „Yuma”, transportowiec desantowy USMarines zostal skierowany na Morze Czarne.

  2. Książki podróżnicze, klasyka Tomek ….. Szklarskiego , co ja się tego naczytałem, drugi historyczny ale nie czytany przeze mnie za wiele to Karol May, dwie epoki i podobny model pisania plus ONI nie byli nigdzie tylko opisywali.

    Podobnie jak gospodarz jestem 50 latkiem i pamiętam, że był czas gdzieś w latach 1986-7, że przekręcono coś w nas w młodych, Ci starsi rzeczywiście chcieli emigrować , a nasze roczniki marzyły o pozostaniu tutaj i budowaniu, nie pamiętam już czego, ale tak było.

  3. Formatowanie młodych za pomocą książek podróżniczych to już przeżytek. Poza tym młodzi nie lubią czytać, ale (jeszcze) potrafią porównywać. Komunikat, że klasa średnia w Polsce zaczyna się od 4 tys. zł brutto może okazać się wystarczająco skuteczny. No i tańszy 🙂

  4. Książki o Tomku to takie powiastki dydaktyczne. Ja się na nich uczyłam geografii, bo czytałam z Atlasem.

  5. Lepszej nazwy nie mieli? Specjalnie to robią

  6. Ja też nie pamiętam, ale nie żałuję, że zostałem…może jeszcze będę, kto wie…

  7. Mogą jeszcze, ku zaskoczeniu swemu własnemu, polubić czytanie…

  8. No tak, bo te przygody, były takie fajoskie, że szkoda gadać

  9. Takie były fajoskie, że nie pamiętam żadnej z nich.

  10. @Czytelnik
    Przy okazji 'przekręcenia’ – przypomniała mi się książka Krystyny Boglar (bodajże 'Brent’ z 87?), o chłopcu, co przychodził co drugi dzień na lotnisko, bo mu rodzice nawiali na Zachód i on liczył, że wrócą…

    @Coryllus
    Książki o imperialistycznych szpiegach (wczesny Niziurski, powiedzmy) ewoluowały w stronę powieści milicyjnej dla dzieci (Bahdaj), bo chyba mało kto już wierzył, że polski przemysł ma cokolwiek ciekawego do zaoferowania imperialistom.

    Zmieniła się też ich funkcja – raczej miały przypominać o wszechobecności i wszechwiedzy organów ścigania… Pełno było takich tytułów, w których główny podejrzany okazywał się trzymającym rękę na pulsie oficerem MO.

  11. Wszystko było skażone PRL-em i szerzej sowiecką komuną, jak słusznie zauważył Mackiewicz. I dlatego zastrzegł wydawanie książek w takiej Polsce.

    Nie mogliśmy uciec od MO i SB, ani fizycznie, ani emocjonalnie, bo oni po to byli, abyśmy nie mogli uciec 🙂

    O jakości trudno teraz mówić – wszystko się starzeje, my zmieniamy spojrzenie. Gdy dzisiaj w sklepach przewracamy stosy luksusowych jeansów, zapominamy jak smakowały wtedy Rifle z Pewexu, kupione za 10 dolarów od ciotki 🙂

    Niziurski już nie działa na małolatów, ale czy to przekreśla np. Naprzód Wspaniali!, które przeczytałem kilkadziesiąt razy? I które było chyba wtórne do jakiejś książki Konwickiego?

  12. Tak, żałować można ale to indywidualna przypadłość. Pana raczej to już nie dotyczy. Pozdrawiam.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.