W każdym mieście jest taka rodzina – jeden siedzi w więzieniu, drugi w wariatkowie, siostra pracuje w Hamburgu, a najmłodszy, jak go pytają z czego żyje odpowiada:
– Z renty.
– Z jakiej renty? – ciekawość ludzka nie bowiem zna granic.
– Jak to jakiej?! Z renty mamusi!
Kiedy byli dziećmi, a ich ortalionowe, wyświecone do granic kurtki pękały na rękawach, zaklejali te pęknięcia taśmą samoprzylepną. W zimie chodzili na zmianę w ciemnych okularach, które jeden znalazł gdzieś na śmietniku. Powodowało to zawsze gwałtowne nasilenie drwin pod ich adresem.
Zwykle drwiny te oscylowały na stałym poziomie, który dokładnie opisuje taka oto sytuacja. Na placu przed szkołą stoi grupka rozbawionych rówieśników, nagle zza zakrętu wyłania się jeden z nich. Odziany jest w białą koszulę, pod szyją ma czarną aksamitkę, do tego spodnie od dresu i klapki japonki, chociaż właśnie mamy początek listopada i obuwie jest cokolwiek nie a propos aury. Chłopaki przy bramie widząc go od razu zaczynają rechotać. Patrzcie – wołają – idzie Krzywy, Rura, Czajnik, Garbaty albo ktoś tam. Nazwiska w tym wypadku naprawdę nie mają znaczenia. – Patrzcie jakie ma ekstra klapki! Krzywy! Idziesz w tym na zabawę do remizy czy na bal topielców do stawu! Ha, ha, ha.
Krzywy! Brat poszedł siedzieć i buty do więźnia zabrał, co? Ha, ha, ha, ha, ha! Itd., itd…Powtarza się to codziennie i Krzywemu już od dawna zwisa czy koledzy się z niego naśmiewają, czy nie. Jest ponad to.
W szkole Krzywy miał rajskie życie, wszyscy bowiem wiedzieli, że nie przyswaja niczego poza piosenkami partyzanckimi, których uczono nas na muzyce. Piosenki te Krzywy wykonywał z zapałem i pasją, która kazała mniemać, że utożsamia się on całkowicie z leśnymi, co to kompas mają z gwiazd. W czasie śpiewu Krzywy zamykał oczy i wymachiwał rękami, czym wzbudzał kolejną falę rechotu i nieco peszył panią od muzyki, osobę młodą i wrażliwą. Nie była ona w stanie w żaden sposób wpłynąć na ekspresję Krzywego, więc mógł on robić co mu się podobało. Na innych lekcjach Krzywy siedział bez ruchu. Patrzy w okno i nawet nie usiłował notować. Wiedział, że i tak zawsze go przepuszczą do następnej klasy. Wszyscy mówili bowiem, że Krzywy jest biedny, że ma w domu matkę patologię i ojca, o którego odlotach pisać by można poematy. Nauczycielki litowały się nad Krzywym i tak szczęśliwie Krzywy doszedł do klasy ósmej.
Jeden tylko nauczyciel miał zawsze z Krzywym na pieńku i zawsze próbował go wysłać do szkoły specjalnej dla opóźnionych w rozwoju. Był to pan od wuefu. Krzywy na jego lekcjach przejawiał niepojętą wprost aktywność, wynikającą z wielkiej chęci znalezienia się w centrum uwagi. Z identyczną pasją, jak w piosenki na muzyce, angażował się Krzywy w gry zespołowe. Miotał się po boisku, rzucał na wszystkie strony i całkowicie destabilizował sytuację, a także psuł atmosferę dobrej zabawy, którą na swoich lekcjach zawsze chciał wytworzyć pan od wuefu.
Powodem tych zachowań Krzywego było to, że on w ogóle nie rozumiał, na czym polegają gry zespołowe. Oczywiście wiedział, że jest piłka nożna, że trzeba trafić do bramki i wtedy jest gol. To zresztą Krzywy lubił najbardziej – biec po boisku w swojej brudnej jak kałuża koszulce, ściągać ją przez głowę i wrzeszczeć – goooooooool. To kręciło go najbardziej. Nic więcej.
Dla pana od wuefu Krzywy był po prostu opóźnionym w rozwoju debilem, którego należało umieścić w szkole dla muminów. Niestety, dyrekcja szkoły miała na ten temat inne zdanie i Krzywy chodził sobie spokojnie przez osiem lat z normalnymi dziećmi, które nie wczuwały się w partyzanckie pieśni, nie ganiały bez sensu po boisku i nie gapiły się w okno w czasie lekcji biologii, na której omawiano układ rozrodczy człowieka.
Kiedy Krzywy dorósł, żył jak już powiedziałem, z renty mamusi i pasjami lubił chodzić do kina. Oglądał tam zwykle filmy o napadach, o których to filmach barwnie potem opowiadał przy kufelku w knajpie „Nad Stawami”. Zachowywał się w czasie tych opowieści podobnie jak w czasie śpiewania o partyzantach. Bezzębne dziadki, którym nigdy w głowie nie postało, że można wydać pieniądze na coś tak absurdalnego i nie mającego żadnej wartości jak bilet do kina, uwielbiały Krzywego. Kiedy zaczynał występ, towarzystwo przerywało picie i z otwartymi gębami patrzyło, jak Krzywy szaleje. A szalał naprawdę. Potrafił nawet wskoczyć na blat obiema nogami z ziemi i puścić serię z palca po wszystkich gościach lokalu. Serio. Tak było.
W czasie występów Krzywy czuł się spełniony i szczęśliwy, z czasem jednak, kiedy przybywało mu lat, występy, które odbywały się każdorazowo po tym, jak Krzywy nasycił swą wyobraźnię produktami fabryki snów, stawały się coraz bardziej monotonne. Krzywy wiedział to i robiło mu się smutno, bo znów nie był tym, kim chciał być zawsze – człowiekiem, na którym skupiają się wszystkie spojrzenia.
Narastał więc w Krzywym gniew, który musiał znaleźć jakieś ujście. Nikt dziś nie wie, czy Krzywy sam wpadł na pomysł dokonania napadu, czy może podsunął mu to jego brat, który w tym czasie został wypuszczony z zakładu karnego w Uhercach. Sam Krzywy odmawiał konsekwentnie zeznań w tej sprawie. Nie wiadomo także, co spowodowało, że wybrał on tak niecodzienny obiekt do obrabowania i termin dokonania przestępstwa – z jego punktu widzenia świetny – a jak się później okazało zgubny dla niego, bo przez ów długi majowy weekend Krzywy o mało nie postradał życia. Nie jest to wszystko zresztą aż tak istotne. Ważne jest jak przebiegał ów skok, który śmiało można nazwać skokiem stulecia.
Zacznijmy od tego jaka instytucja miała paść łupem Krzywego. Otóż wymyślił on, że obrabuje kino, w którym tyle razy oglądał gangsterskie filmy.
– Co on tam chciał ukraść? – tarzał się ze śmiechu mój kolega, który opowiadał mi o tym wszystkim – ekran chyba!!
Rzeczywiście, trudno dociec, co Krzywy mógłby ukraść w kinie, w długi majowy weekend, kiedy kino było zamykane, bo ludzie oglądali sobie w domu filmy na video i nie mieli zamiaru płacić za bilety. Myślę jednak, że Krzywemu nie chodziło o pieniądze. Krzywy chciał popisać się przed całym miastem swoim kunsztem włamywacza.
Przy budynku, w którym mieściło się kino, znajdował się szyb wentylacyjny – potężna, prostokątna w przekroju rura z otworem znajdującym się nieco ponad załamaniem dachu. Krzywy postanowił dostać się do środka przez ten szyb. W środku zamierzał wyczyścić kasę i tą samą drogą powrócić do domu wspinając się po ścianach tego przepastnego komina. Termin wybrał taki, żeby mu nikt nie przeszkadzał – majówkę.
W nocy z pierwszego na drugi maja, kiedy miasto nasze pogrążone było w półśnie – ciągle bowiem słuchać było wrzaski bawiącej się wesoło młodzieży – wdrapał się Krzywy na prostokątny komin. Miał przy sobie kawał solidnej liny, którą zamierzał się przewiązać i schodzić powoli w czeluść. Zbyt słabo jednak przymocował sznur do otaczającej otwór szybu ramy i w czasie, gdy był już cały w środku, obsunęły mu się nogi i runął w dół. Linka nie wytrzymała. O tym, że na dnie szybu znajduje się stalowa krata Krzywy przekonał się czując potworny ból w nogach. Obydwie były połamane i tkwiły w otworach owej stalowej kraty. Nieco zdezorientowany i całkowicie unieruchomiony Krzywy mógł tylko czekać, aż ktoś przyjdzie i wydobędzie go z tej pułapki. Miał jednak przed sobą trzy dni: piątek, sobotę i niedzielę. I nie było żadnej szansy na to, że wyciągną go przed poniedziałkiem rano. Nie to jednak było najgorsze.
Kiedy oczy Krzywego przywykły do ciemności, zauważył on, że w odległości mniej więcej jednego metra przed jego twarzą znajduje się wielki wentylator. Niby nic wielkiego, wentylator jak wentylator, w końcu Krzywy wiedział, na co się pisze – na skok przez szyb wentylacyjny, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, łatwo spotkać może wentylatory. Krzywy jednak nie wiedział, że mogą być one aż tak wielkie. Nie wiedział również, że mogą włączać się co godzinę na piętnaście minut same z siebie, bez żadnej pomocy z zewnątrz, a tak właśnie było w tym wypadku. Ustawiony automatycznie wentylator, który Krzywy miał przed sobą, zachowywał się w taki sposób.
Siedział więc Krzywy w szybie wentylacyjnym do poniedziałku, co godzinę jego ubranie i włosy rozwiewał lodowaty północny wicher wytwarzany przez piekielną machinę, którą chyba sam Lucyfer postawił w tym miejscu, żeby zadrwić z Krzywego, siedział i ani próbował krzyknąć.
W poniedziałek rano do sali kinowej w naszym mieście weszły maluszki z przedszkola, żeby obejrzeć poranek. Właśnie zgasło światło i na ekranie miał się pokazać znany wszystkim dobrze Błękitny Rycerzyk, kiedy zza ściany dobiegł wszystkich gardłowy i jękliwy głos – Jezuuuuuu, na pomooooooc!!!! Wszyscy poczuli się nieswojo. Panie wychowawczynie spojrzały po sobie niepewnie, a mały Krzysio zapytał:
– Prosę pani, cy to duch tak woła?
Po chwili jeszcze raz dało się słyszeć wołanie:
–Jezuuuuu, ludzieeeeeee, pomocyyyyyy.
Jedna z pań, próbując zachować całkowity spokój, choć łydki jej drżały i trząsł się podbródek, poszła porozmawiać z obsługą kina. W salce projekcyjnej był już pan kierownik, który sam nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Zdecydowano się zapalić światło i spróbować zlokalizować głos dochodzący ze ściany.
– To w szybie wentylacyjnym – powiedział pan od projektora po trzecim wołaniu i razem z panem kierownikiem ruszyli na zewnątrz.
Żeby sprawdzić wnętrze szybu trzeba było wezwać straż pożarną. Tak się złożyło, że na drabinę pierwszy wlazł dawny kolega Krzywego z klasy.
– Kto tam jest – zawołał w czeluść
– To ja, Krzywy – odpowiedział Krzywy, który mówił resztkami sił, bowiem suche i zimne wiatry mają to do siebie, że potrafią nieźle człowieka odwodnić.
– Co ty tam do cholery, Krzywy, robisz? – strażak nie krył zdziwienia.
Odpowiedziało mu milczenie, po czym Krzywy resztkami sił zawołał – wezwijcie policję!
Wezwano oczywiście policję i karetkę pogotowia. Kiedy wyciągano Krzywego jedna z nóg zaklinowała się nieco w otworze kraty i Krzywy zemdlał z bólu. Nie widział więc, że policjanci, którzy przyjechali go aresztować siedzą na trawniku przed kinem, zdjęli czapki i w bezgłośnym śmiechu klepią się rękami po udach, nie widział że po mieście w kilka minut poszła plotka, jakoby on – Krzywy – stracił życie w czasie napadu na kino. Nie widział tych tłumów, które zgromadziły się, chcąc zobaczyć, jak wyciągać będą nieboszczyka z szybu wentylacyjnego. Nie mógł także zobaczyć kręcących z niedowierzaniem głowami bezzębnych dziadków – swoich kumpli z knajpy „Nad stawami”.
W szpitalu okazało się, że przez te trzy dni Krzywy schudł niemal siedem kilogramów. Odwodnił się tak straszliwie, że trzeba było go trzymać w szpitalu prawie cały miesiąc, miał połamane nogi i obtarte do mięsa ramiona i dłonie. Wszystko to było jednak nieważne. Był bowiem Krzywy wreszcie człowiekiem sławnym i podziwianym. Z tego, że się z niego śmiali, nie robił sobie nic, przecież zawsze ktoś się z niego śmiał. Przez całe życie tak było.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.