Wszyscy wiemy jak strasznym piętnem jest w Polsce określenie „prowincja”. Jak się komuś chce dopiec to się go nazywa wieśniakiem, choć przecież wiemy, że nie ma w naszym kraju ani jednego miasta o charakterze metropolitalnym. Jeśli chcecie mnie przekonywać, że Warszawa jest takim miastem to lepiej się powstrzymajcie. Metropolitalny charakter Warszawy jest kwestią umowną. My w to wierzymy, ale tego nie widzimy. A wierzyć musimy, bo nie mamy wyjścia. No, ale nie o Warszawie jest dzisiejszy tekst. Kim są lokalsi? Parę lat temu w czasie pamiętnej dyskusji o kołczingu zdemaskował przede mną funkcję lokalsów Jan Filip Staniłko, który już piąty think thank zalicza, o ile się nie mylę. Otóż powiedział mi on, że lokalsi i ich uczestnictwo w kołczingu patriotycznym polegać winno na opłacaniu kosztów przejazdu profesora Zybertowicza i samego Staniłki do małych miast i miasteczek. To jest nagrane więc łatwo sprawdzić. Wobec takiego spozycjonowania, wręcz demaskacji intencji osób należących jak najbardziej do „łobuza patriotycznego”, trudno nie zastanowić się co ma głowie ta druga strona, ta która chce dla lokalsów źle. Zaliczam do tej grupy między innymi tych pisarzy, twórców i polityków, którzy realizują projekt zwany „małe ojczyzny”. To jest moim zdaniem zło w postaci czystej i jego sens jest wyłącznie handlowy. Otóż małe ojczyzny to niewielkie, płytkie, oddzielone od siebie rynki, do których podłącza się ssawkę z napisem „Biedronka”, a potem drugą z napisem „Lidl” i kilka innych. Pojęcie małych ojczyzn służy temu, żeby czasem nikomu tam nie wpadło do głowy, by połączyć się w ojczyznę większą. W jakiś, nie wiem czy jeszcze istniejący, Związek Miast i Gmin Zachodniego Mazowsza. Wszelkie tego rodzaju inicjatywy muszą być bezwzględnie tępione, bo wraz z nimi umiera istotny sens bredni pod tytułem „mała ojczyzna”. Kiedy się już lokalsów podłączy do dystrybucji żywności, przychodzi kolej na inne dobra. Póki co nie na narzędzia, bo Praktikery są na razie tylko w miastach większych, a do tego na obrzeżach, ale na ciuchy. Lidl przejmuje rynek konfekcji, a za chwilę pojawią się tam wieszaki z garsonkami. Wszystkie sklepy zwane markowymi, które próbują sprzedawać swoje – jak najbardziej autorskie ubrania – zostaną zwinięte w tydzień kiedy tylko do tego dojdzie. Skąd lokalsi mają brać pieniądze na zakupy? W większości z budżetu, bo wszyscy są pracownikami budżetówki, a jeśli nie z budżetu to z banku rzecz jasna, gdzie zadłużeni są prócz nich także wytwórcy dóbr dystrybuowanych w sieciach. Ci wszyscy frajerzy, którzy uwierzyli w sukces i zaczęli coś tam dłubać sami i sami produkować. Jeśli się mylę i już takich nie ma, jeśli okaże się, że serek z Piątnicy produkowany jest przez jakiś zachodni koncern tym gorzej dla lokalsów. Pozostaje im jeszcze tak zwana działalność kulturalna, ona nie jest koncesjonowana, choć wszystko zmierza ku temu, że będzie. Póki co nie trzeba pokazywać legitymacji pisarza, żeby być uważanym za pisarza, wystarczą książki. No, ale o tym, by tak po prostu jakiś nie związany z systemem pisarz został zaproszony na spotkanie autorskie przez bibliotekę czy dom kultury i jeszcze dostał za to honorarium, nie może być mowy. Ta atrakcja należy się jedynie tym, których lansuje telewizja. O tym, by jakikolwiek autor z tej tak zwanej prowincji wyjechał gdzieś i zrobił karierę nie pisząc o przemocy domowej, księżach pedofilach, potwornościach kłębiących się w polskiej duszy, albo nie realizował się w jakimś rynkowym schemacie, który ułatwia sieciową sprzedaż książek, nie może być mowy. On tego nie może zrobić bez zaprzedania duszy. Po prostu. Pisarz więc, taki jak Miłoszewski na przykład, który akcję swoich książek umieszcza, a to w Sandomierzu, a to w Olsztynie, służy jedynie temu, by segmentacja rynku się utrwalała, by małe ojczyzny rosły w siłę i ludziom w nim mieszkającym żyło się dostatniej. Służy ta proza także temu, by wbijać ludziom w dusze i głowy, że są skażeni tą całą prowincją, jak grzechem pierworodnym i nie ma od tego ucieczki. No chyba, że jeden z drugim wyrzeknie się wszystkiego w czym się wychował i zacznie składać codzienne hołdy karcie rabatowej z pizzerii, którą mu ten facet w czerni co kosmitów łapie powiesił na ścianie. Podkreślam – innego sensu niż handlowy określenie prowincja nie ma. A konsekwencją tego sensu jest zmuszenie mieszkańców prowincji do realizowania swoich pragnień nie na rynku lokalnym bynajmniej, ale w globalnych sieciach.
Nie wiem czy to prawda, ale kolega powiedział mi wczoraj, że wydawnictwo Axel Springer szykuje się do edycji jakiegoś tygodnika, który będzie dystrybuowany w Biedronkach. Książki już tam są, teraz będzie jeszcze prasa kolorwa dla ludzi, których jedyną potrzebą duchową jest oglądanie w telewizji Agaty Młynarskiej i odnajdywanie jej potem w gazecie, którą ściąga się z półki wraz z zakupami. Ponieważ rynek treści patriotycznych dzięki działalności „naszych” think thanków jest coraz bardziej atrakcyjny przypuszczam, że Karnowscy podpiszą wkrótce umowę z Lidlem i będą wydawać inny, konkurencyjny wobec biedronkowego magazyn. Byłem wczoraj w tym Lidlu. Serce rośnie, książek Zygmunta M, nie ma tam co prawda, bo to pisarz konkurencyjnej sieci, ale są inne, na przykład autobiografia Marka Piekarczyka, czy wspomnienia trenera Wójcika. Do tego jakieś bestsellerowe powieści o szpiegach czy żołnierzach sił specjalnych. Zagospodarowywanie więc prowincji przebiega kompleksowo i totalnie. I nie ma mowy o tym, by się temu przeciwstawić, a to z tego względu, że w procederze tym uczestniczą struktury lokalne i centralne naszego państwa. A wszystko po to, by było u nas więcej wolności.
Na razie istnieją jeszcze miejscowe, lokalne targowiska, gdzie zjeżdżają się ludzie z różnych stron, by sprzedać swój towar. On jednak pochodzi już w większości z giełdy, jeśli mówimy o żywności, albo z niewielkich gospodarstw i sadów. Skąd się biorą ubrania na tych bazarkach nie wiem, ale podejrzewam, że z Lidla i Biedronki. Nie do pomyślenia jest sytuacja, kiedy lokalsi zakładają bank i zaczynają inwestować. Budują własną halę targową, a w niej sprzedają produkty z okolicy. Lub po prostu pozwalają tam handlować miejscowym producentom. Takie rzeczy powstawały w latach dziewięćdziesiątych, ale dziś ich nie ma i nie będzie.
Niektórym może wydawać się, że prowincja to pewien koloryt, że lokalność gwarantuje oryginalność. No, ale wszyscy widzimy, że nic z tego nie zostało, że chodzi właśnie o to, by wydrenować to pojęcie i zostawić pustą skorupę, do środka zaś napakować treści, która powstaje w trakcie ścierania mokrej płyty paździerzowej, jak to wczoraj celnie ujął mistrz pługa. Lokalność jest dziś całkiem umowna i służy temu jedynie by ułatwić dystrybucję towarów masowych, oraz temu, by komuś na prowincji nie strzeliło do łba, żeby robić coś samemu i wyśpiewywać co tam mu w duszy gra. To daje nam pewną szansę, bo nie musimy już niego udawać, a najbardziej lokalnego charakteru i kolorytu. Tym zajmą się urzędnicy organizujący dni Pruszkowa. My możemy, wobec takiego spozycjonowania wroga zająć się sprawami poważnymi. Czego i Państwu życzę.
31 stycznia czyli jutro mam spotkanie z czytelnikami w moim rodzinnym mieście, w Dęblinie, w domu kultury, który teraz jest w budynku dawnej przystani nad Wisłą, tuż przy moście drogowym. Początek o godzinie 16.00. 19 lutego zaś o 17 albo o 18 odbędzie się spotkanie w Gdańsku, w bibliotece, tak jak w zeszłym roku, w tym całym centrum handlowym, jakże się ono nazywa….Manhattan chyba…Zapraszam wszystkich serdecznie. 7 marca zaś odbędzie się spotkanie ze mną w Warszawie poświęcone ostatniej Baśni jak niedźwiedź, czyli baśni czeskiej. 7 marca, sobota, godzina 17. Spotkanie w Opolu stoi póki co pod znakiem zapytania.
Zapraszam na stronę www.coryllus.pl Mamy tam cały festiwal promocji. „Dzieci peerelu”, „Nigdy nie oszczędzaj na jasnowidzu” oraz „Dom z mchu i paproci” sprzedajemy po 10 złotych plus koszta przesyłki. „Najlepsze kawałki” oraz 2 i 3 numer Szkoły nawigatorów sprzedajemy po 15 złotych plus koszta przesyłki. Zapraszam także do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie.
Ponieważ wielkimi krokami zbliża się moment wydania pierwszego w nowej edycji tomu „Baśni jak niedźwiedź”, który będzie miał, według życzenia czytelników twardą oprawę, oraz zawierał będzie dziesięć barwnych ilustracji, zamieszczam oto krótki trailer zapowiadający to wydarzenie. Przygotował go oczywiście Tomek Bereźnicki. On także jest autorem ilustracji.
Wrzucajcie go, proszę gdzie tylko możecie.
A tytuł był zachęcający 😉
HENRY – to napisz lepszy artykuł
,,Niektórym może wydawać się, że prowincja to pewien koloryt, że lokalność gwarantuje oryginalność.”
Propagowano u nas taki pogląd pod sztandarem ,,opolszczyzna moja mała ojczyzna”. ,,Unsere kleine Heimat ” i kopanie rowu między jednymi a drugimi wraz z budową scenariusza autochtoni – Niemcy kontra tymczasowi – Polacy doprowadziła do największego spaku urodzeń w skali kraju, czyli przykładając to do demograficznego stanu Polski na tle świata opolszczyzna jest jednym z najmniej dzietnych jego regionów.
Prowincja z niemieckimi inwestorami, koalicją PO-PSL-MNIEJSZOŚĆ, gazetami, audycjami po niemiecku w radio Opole. Do tego inwestor chodzi w glorii zbawiciela, a polski rolnik przyciśnięty brakiem rynku zbytu, rąk do pracy, czy nadziei na horyzoncie, wyjeżdża zapieprzać przy zbieraniu ogórków do Bauera. Obawiam się, że to dopiero początek. Może by się pan kiedy przyjrzał tej naszej małej opolskiej Irlandii?
Pozdrawiam z emigracji, syn ,,tymczasowych” małorolnych.
Oczywiście, handel sieciowy i koncerny korzystają na polityce „lokalnych ojczyzn”. Ale jednak głównym jej celem pozostaje negowanie Ojczyzny właściwej. Bo to globalna władza jest (dla nich) najważniejsza, zaś pieniądz to tylko uniwersalna amunicja. Usuwa przeszkody, zabija wszystkich. Oczywiście poza jej producentami (banki).
Pisarz konkurencyjnej sieci. Najbardziej celne szyderstwo jakie ostatnio przeczytałem.
Biedronka juz dystrybuuje czasopisma/gazetki z rozkladowka i programem tej na M. w TV. Tak wiec „Lidl” tylko „podaza w trop” i probuje nadazac.
Przepraszam za brak polskich liter.
To już było.
Kresy wschodnie
globalizacja – narracja…
a potem pinglisz (penglish = polish english)…
kolczowanie; think thank(?!)
czyli pkp
ps
think tank / noun : an organization that consists of a group of people who think of new ideas on a particular subject or who give advice about what should be done
Ręka lewa nie do mnie zgłasza pytanie, ale co mi tam co myślę to napiszę. Województwo opolskie nie miało prawa powstać z punktu widzenia założeń reformy administracyjnej państwa, ale premier Buzek podjął decyzję ( kto naciskał?) że powinien istnieć obszar wojewódzki z liczbą mieszkańców liczącą tyle co pół Warszawy, wtedy jeszcze nie było wiadomo że jeden pan z podkarpacia co uwielbia Bismarcka będzie w Opolu organizatorem pochodów proniemieckich.
A co do samych Niemców to „lecąc” Coryllusem wygląda na to że i IWŚ i II WŚ były potrzebne do zdyskontowania kasy zainwestowanej w militaria. Kasa się zwróciła tym co trzeba, a Niemcy dawali się nabrać na harde ubermenschowskie , blitzkriegowe czy lebensraumowe hasła, a tymczasem za każdym razem zostawali ze zrujnowanym krajem i przetrzebioną ludnością.
Co do tej przetrzebionej ludności niemieckiej, to dobre jest opowiadanie Albina Siwaka, które mówi że genetycznie to nie wiadomo kim są Niemcy … po zwycięskim marszu wojsk radzieckich. Z jego opowiadania wynikało, że niemieccy „ojcowie” wychowujący zastanych w domu synów, zdają sobie z tego sprawę.
Co do buty niemieckiej, to niechby oni sami przestali sobie strzelać we własną stopę.
Natomiast co do globalizacji, to nie mam pomysłu, jestem przerażona panoszeniem się korporacji, ale w takiej starej książce z 1982 roku, autora Celso Furtado ” Mit rozwoju gospodarczego” jest opisane sposób traktowania krajów peryferyjnych przez korporacje ( Kolonizowanie Ameryki Południowej przez korporacje amerykańskie). Ma to swój wyraz m.inn. w lokowaniu obszarów o dużym wysiłku technologicznym tylko w centrum systemu jako obszaru najważniejszego, natomiast na kraje peryferyjne przesuwa się sprawy trzeciorzędne technicznie. Europa środkowo wschodnia jest terenem peryferyjnym, który to teren Coryllus określa celnie jako „opricznina” .
Mozemy wyjasnic nazwe oprycznina i co rozumiecie pod tym pojeciem?
Z tego co mi wiadomo car Iwan Grozny po abdykacji przenosl sie do majatku w ktorym wytresowal swoich ludzi potrzebnych mu do odbicia tronu. W tamtych czasach oprycznina znaczylo tak jak by ”spadek” legalnie sie nalezacy po odejsciu od wladzy. Oprycznina to tez nazwa naleznosci dla wdowy szlachcica jako ze cala ziemnia nalezala do cara i zeby wdowy i dzieciaki nie umarly z glodu dostawali oprycznine.
Pozdrawiam
jakiego odbicia tronu, co ty chrzanisz? Komu niby miał ten tron odbijać? kraj został podzielony na opryczninę i ziemstwo, na kolonię i kolonizatorów. O roli Kompanii Moskiewskiej słyszał?
Właśnie taka hala targowa chyba z lat 90-tych jeszcze jest w moim mieście i bardzo dobrze działa. Odwiozłam tam dziś pojemniki po kiszonej kapuście znad Biebrzy, a kupiłam marchew i pietruszkę czarne od ziemi oraz jabłka pachnące jabłkami. Nie mogę się doczekać wiosny, bo wtedy są tam różne sadzonki. Udało mi się ostatnio wyhodować kilka olbrzymich dyń i zamarynować je w słoikach. Jak ostatnio kupowałam worek kartofli to dowiedziałam się od rolnika że kartofle to są na Mazowszu, a na Podlasiu – ziemniaki.
Kartofle – ziemniaki – grule – mizioki (taki wariant też słyszałam) – a to wszystko Polska właśnie. No jak Jej nie kochać takiej różnorodnej Ojczyzny.
pyry 😀
Ziemniaki się brudzi czarną ziemia, jajka nawozem kurzym; czego to się nie robi, żeby miastowi byli zadowoleni…
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.