Na początek ogłoszenie. Ten targ kończy się dzisiaj, a jutro są tylko imprezy. Ja zaś przenoszę się w inne miejsce i nie będę miał internetu, tak więc jutrzejszy tekst ukaże się jako popołudniówka.
W zasadzie cały dzień wczoraj przegadaliśmy o różnych sprawach. Przyjechała pantera, przyszli wierni czytelnicy i czas spędziliśmy miło, ale pod koniec dnia już ledwo stałem. Potem zaś, przy kolacji, na którą poszedłem sam, przypomniałem sobie Lublin z lat osiemdziesiątych, kiedy był dla mnie przystankiem w drodze do szkoły. Dziś kiedy o tym myślę, nie mogę uwierzyć, że to tak wyglądało. Miałem chorobę lokomocyjną, tak straszną, że dojechanie pociągiem do dziadków w Nałęczowie, było już problemem. No a do szkoły w Biłgoraju jeździłem systemem następującym – najpierw do Lublina pociągiem, a potem autobusem do Biłgoraja – 150 km, przez teren pagórkowaty i nierówny. Aviomarin jadłem już przed wejściem do pociągu, tak więc kiedy wytaczałem się z pociągu byłem w zasadzie w półśnie. Dopiero w drugiej klasie mi przeszło i mogłem odrzucić ten aviomarin, ale tylko w pociągu, przed wejściem do autobusu, musiałem zjeść dwa. Kiedy już znalzłem się w Lublinie, trzeba było przejść kawałek na Dworzec Południowy, skąd odchodziłu autobusy do Przemyśla, Biłgoraja i Rzeszowa. Tam zaczynała się prawdziwa jazda. Autobusów i miejsc było za mało, a na dworcu kłębił się tłum. Kolejka do kasy była takim pozawijanym wielokrotnie wężem, a ludzie, którzy w niej stali nie mieli żadnej nadziei, że kupią bilet i gdziekolwiek pojadą. Kiedy zjawiałem się na dworcu o godzinie dwunastej w południe, bilety na wszystkie autobusy odjeżdżające w niedługim czasie były już wyprzedane. Ci co stali w kolejce liczyli na to, że kupią bilet na godzinę 17.00 albo 19.00. I ja tak przeważnie czyniłem, snując się potem po dworcu przez wiele godzin, bez sensu, celu, książki do czyatnia. Czasem zjawiał się któryś z kolegów, ale to była rzadkość, dlatego, że ci, którzy mieszkali bliżej Lublina kupowali sobie bilety wcześniej i po prostu przyjeżdżali na określoną godzinę. Tak więc gdzy pojawiałem się w Lublinie o 12 w południe, to opuszczałem to miasto w okolicach 17.00, przy dobrych wiatrach, albo – co zdarzało się częściej – o 19.00. Najciekawiej było zimą, bo dworzec był słabo ogrzewany, a zwiedzanie jego okolic w mroźny wieczór nie stanowiło szczególnej atrakcji. Nie wiem czy kiedykolwiek później jeszcze miałem poczucie tak głupio marnowanego czasu.
Alternatywą dla takiego systemu była próba uproszenia kierowcy, jednego z wcześniejszych autobusów, żeby sprzedał mi miejsce stojące. Raz tak zrobiłem i najpierw musiałem stoczyć walkę o dostęp do kierowcy z jakimiś babinami i dziadkami, którzy chcieli się także dostać do Biłgoraja, a potem kiedy już byłem w środku i szczęśliwie stałem, okazało się, że zapomniałem zjeść aviomarin i nie mam przy sobie żadnej foliowej torby. Koniec tej podróży był tragiczny.
Może gdybym wpadł na pomysł, żeby nie kręcić się bez sensu w okolicach dworca PKS, PKP i bazarku przy nim, a wybrał się, na przykład na starówkę, ubogaciłbym się duchowo. No, ale starówka była daleko, a ja miałem na plecach, plecak pełen jedzenia, książek i ubrań, a do tego torbę na ramieniu. Wyglądałem jak typowy głupi Jasio z wioski, który usiłuje – wbrew okolicznościom i wszelkim prognozom – gdzieś dojechać. Mimo wszystko lubiłem miasto Lublin. Kojarzyło mi się zawsze dobrze i jakoś tak ciepło. Najbardziej lubiłem obserwować co działo się na ulicach, kiedy jechałem z Biłgoraja, w piątek po południu. Gdzieś w okolicach placu Bychawskiego była taka mordownia, z szydlem reklamującym piwo Perła, cała oszklona. Z autobusu było widać co działo się w środku no i rzecz jasna przed lokalem. A działy się tam ciekawe rzeczy. Kiedy autobus zatrzymał się na światłach, pasażerowie mogli obserwować tytaniczne zmagania, alkoholików, którzy usunięci z jakichś przyczyn ze środka lokalu, usiłują dostać się tam z powrotem, wykrzykując przy tym obelżywe słowa pod adresem tych, którzy ich stamtąd wypchnęli.
Generalnie z Biłgoraja do Lublina jechało się przyjemniej niż z Lublina do Biłgoraja. Pewnie z tego względu, że w tamtą stronę zwykle jechałem w ciemnościach, a zimą mogłem tylko patrzeć jak wiruje śnieg w świetle ulicznych latarń i w jak dziwne kształty układa go wiatr wiejący po pustych ulicach i chodnikach. Kiedy wracałem było prawie zawsze widno.
Żeby nie zdechnąć z nudów na tym Dworcu Południowym, oglądałem wystawy kiosków, odczytywałem tytuły książek i gazet, patrzyłem co się pokrywa kurzem na najbardziej oddalonych od okienka półkach. Przez wiele lat w kiosku przy dworcu stała odwrócona okładą do szyby, na bardzo wyeksponowanym miejscu pewna książka. Ja przyjeżdżałem i wyjeżdżałem, a ona tam ciągle była. Miała czarną okładkę, a tytuł i nazwisko autora wybite były okropną żółtą czcionką. Litery wygladały tak, jakby kto je wprawił w drżenie dźwiękiem o niskiej bardzo częstotliwości. Do tego domalowano jeszcze jakiś schematyczny miejski pejzaż, takie blokowisko. Za każdym razem, kiedy wracałem na dworzec po wakacjach okładka była coraz bardziej wypłowiała i bledsza. Zastanawialem się czasem czy nie kupić tej książki i nie spróbować jej przeczytać, ale jakoś się powstrzymałem. Tytuł mnie odstręczył, było bowiem bardzo dziwny. Książka nazywała się „Cichot Pana Boga”. Wiele lat później w końcówce komuny, ktoś wyreżyserował spektakl w teatrze telewizji na jej podstawie. Kompletnie idiotyczny i absurdalny. Główną rolę zagrał w nim Zdzisław Wardejn. Nie wiem kto tę książkę napisał, nie pamiętam też kiedy zniknęła, ale na pewno nie utrzymała się do końca moich przejazdów przez miasto Lublin. Pewnie wyrzucili ją w końcu do śmieci.
No nic, to na dziś tyle, jutro tekst będzie po południu. Jadę na targ.
Polska dziwna kraj. U mnie na osiedlu poczta jest nieczynna w soboty. Wiele firm uslugowych (np. warsztaty samochodowe) w soboty nie pracuje. Podobno polowa tzw. spoleczenstwa zyczy sobie, zeby handel odbywal sie w kazda niedziele, ale wszyscy chca miec wolne soboty, jak w 1980-tym. Ja tego nie rozumiem. Rozumiem natomiast, ze jak sie wprowadza dodatki finansowe za prace w soboty i niedziele, to wszyscy normalni ludzie beda chcieli pracowac we wszystkie soboty i niedziele, zeby wiecej zarobic, a odpoczna sobie w poniedzialek. Z tego powodu targi koncza sie dzisiaj (bo nie przewidziano dodatkow weekendowych), zeby wydawcy i panie z biura organizacyjnego targow mogly w weekend odpoczac albo pochodzic po galeriach handlowych, a ci co nie zdazyli kupic ksiazek bo pracowali od poniedzialku do piatku sa sami sobie winni, natomiast amatorzy atrakcji historycznych, przebieranek, festynow i trunkow w Lublynie bawio sie do poniedzialku.
Na chorobe lokomocyjna u maloletnich najlepsza jest wizyta w macDonaldzie, zeby nie jechac na pusty zoladek, ale wiadomo, ze kiedys macDonaldow nie bylo. Wracajac z Chorwacji do Polski, przejechalismy granice w samym srodku nocy w rejonie Jakuszyc i wjechalismy w pelen dziur i zakretow, wyboisty odcinek drogi. Dzieciaki nagle sie obudzily i mowia do mnie, ze chce im sie rzygac. Kochani, jestesmy w kraju! – odpowiedzialem zgodnie z prawda.
Pani Gabrielu, trochę z innej bajki, ale może Pana zainteresuje.
http://napoleonv.pl/p/26/1674/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce-wydawnictwo-napoleon-v.html
Dzisiaj do poludnia jest mlodziezowy strajk klimakteryjny w wiekszych miastach, dlatego lepiej skierowac furmanke od razu do Gdyni, zeby nie stac w korkach w Warszawie. W Gdyni na festiwalu bedzie mozna obejrzec premierowo „Solid Gold” w wersji nie ocenzurowanej, a takze wziac udzial w eventach. Kiedys w Gdyni, juz nie pamietam w jaki sposob, znalazlem sie na stolowce razem z gwiazdami. Przede mna stala Bozena Dykiel, a Marek Perepeczko wypchnal mnie z kolejki po jajecznice do szwedzkiego stolu. Warto miec rozne doswiadczenia zyciowe i wspomnienia.
Rzeczywiście, okładka wygląda tak jak Pan ją opisał. Nic dziwnego, że nie zapamiętał Pan nazwiska autora, w przeciwieństwie do tytułu, jest bardzo słabo wyeksponowane, wdrukowano je w ten „miejski pejzaż”.
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/51992/chichot-pana-boga
https://www.filmweb.pl/film/Chichot+Pana+Boga-1988-4536
Album lubelskie i przestroga
Wyjazd folksdojczu
Koszmar dojazdów, był specjalnie zaprogramowany, co i Pański wpis na to wskazuje. Nie zdawałam sobie z tego sprawy (nie dojeżdżałam) ale na studiach zadano nam jakieś takie banalne zadanie żeby opisać rozwiązanie systemowe (oświatowe, zdrowotne, administracyjne itp.) i kolega opisał swoje spostrzeżenia z dwóch lat dojeżdżania do liceum a mieszkał w tzw. „worku turoszowskim”. Jego konkluzja opisująca systemowe powiązania sieci szkół ogólnokształcących i linii PKS w tamtym rejonie była taka, że twórcom tego rozwiązania systemowego mogło chodzić tylko o jedno: koniecznie zniechęcić młodzież do edukacji. Edukacja miała się kończyć na przyzakładowych szkołach szczebla zawodowego (PKS dowoziły i zabierały brać robotniczą i młodzież z zawodówek ) i starczy. Ambitni z liceów musieli się dostosować, mogli przyjechać do Liceów na 6,00 rano świtem itd. i wracali z robotnikami kończącymi I zmianę, jeśli było miejsce w PKS-ie.
Kolegę uratowała ciotka spod Warszawy, ukończył Liceum w podwarszawskiej miejscowości. Zdał na studia i do „worka turoszowskiego” nie powrócił. Kolega zrobił wyłom w systemie, mamy przykłady wiemy że nie on jeden.
Pamiętam jak na 1 roku studiów w nowej uczelni dla „elyty” głownie czerwonej oraz dzieci prywaciarzy – Koźmiński – na 1 wykładzie rektor opowiada o zajęciach, i ze zaczynają się o 8. Na co jedna ze studentek wyrwała się z tekstem ” ale ja mieszkam daleko i muszę dojeżdżać komunikacją – rektor spojrzał na nią – to Pani nie ma samochodu? Wydawało mi się, ze wszyscy moi studenci maja… – sala nowobogackich czerwonych bachorów w ryk. Na parkingu Ferrari tego od Cin&Cin – Pawelca – etc. Koniec lat 90… Tata mi powiedział, ze idę do tej szkoły nie po to żeby się uczyć ale żeby poznać towarzystwo, z którym później będę robił szmal bo idą tam dzieci tych co coś moga 😀 – nie dałem rady. Przeniosłem się na darmowe UW po pol roku 😀
A Lublin to nie jest żydowskie miasto? – wszystkich co znam z Lublina to pejsaci.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.