Jak wszyscy pamiętamy puszczono kiedyś w polskich kinach film z Paulem Newmanem, który nosił tytuł „Buffalo Bill i Indianie”. Był on dla wielu ludzi rozczarowujący, bo nie było tam tego wszystkiego czego polski widz oczekiwał od filmów o Dzikim Zachodzie. Była za to próba zmierzenia się w problemem narracji opisujących ludziom w miastach cały ten Wild West. Tego w Polsce nikt nie rozumiał. Cody, grany przez Newmana to był myśliwy, który unicestwiał stada bizonów, a także strzelał do Indian, przyjaźniąc się z niektórymi. Potem założył swój cyrk i jeździł z nim po wielkich miastach na wschodzie kraju, przekonując ludzi, że to co widzą jest autentycznym kawałkiem indiańskiego życia. Ten jego spryt został natychmiast przebity przez jednego z Indian, którego zaangażował do swojej rewii, czyli przez Siedzącego Byka (tak, tak, jeśli ktoś nie pamięta, tak właśnie było). Pisałem o tym ze trzy razy. Siedzący Byk od razu zrozumiał o co chodzi Billowi, a kiedy podpisał kontrakt, wziął ze sobą asystenta mówiącego trochę po angielsku, a ten, kiedy Cody domagał się od Siedzącego Byka jakiejś aktywności, mówił – wódz nie ruszy się z tego miejsca bez 25 dolarów. Był to język, który Cody rozumiał i wiedział też, że bez wodza jego rewia znacznie straci na atrakcyjności. Nie był to jeszcze bowiem czas, kiedy za Indian przebierano owłosionych na czarno przybyszów w Nalewek i jakichś ukraińskich sztetli. Pozory musiały być zachowane. No więc film ten opowiada o niełatwym życiu artystów cyrkowych, którzy – jak raz się tak zdarzyło – byli też Indianami. Siedzący Byk opuścił w końcu cyrk Billa i został zamordowany w opisanej przeze mnie dawno temu prowokacji. Narracje zaś opowiadające o dzikim zachodzie stanęły na granicy wiarygodności i tam się zatrzymały, do momentu, kiedy w ogóle przestały być ważne.
Mieczysław Moczar, ideowy druh Billa Cody uczynił podobnie, ale miał on znacznie łatwiejsze zadanie. Jego medium nie był cyrk, ale wydawnictwo. Najpierw zlecił napisanie książki, która zawierała rzekomo autentyczne i osobiste przeżycia. Musiał tak zrobić, sam bowiem niczego by nie napisał, ponieważ był dysfunkcyjnym analfabetą. Opowieść o wojnie pod tytułem „Barwy walki” napisał za niego Janusz Przymanowski, co było powszechnie znanym faktem i uchodziło za towarzyski bon mot. Moczar, z tego co wiem, nie robił z tego afery. Kiedy okazało się, że partia dysponuje w kraju całą dystrybucją i książki, nawet tak dęte mogą trafić „pod strzechy”, wynajął ludzi, którzy stworzyli legendę partyzantki polskiej. Ale nie dość tego. Ukazanie bowiem w tych publikacjach tylko tych właściwych partyzantów nie mogło już nikogo uwieść, nakazał więc pisanie książek o wrogach ustroju. Dokładnie tak samo, jak Cody, który chciał pokazać białym prawdziwych Indian, ale oswojonych.
Było to łatwe i bezpieczne. Moczarowi nikt na pewno nie powiedziałby czegoś takiego – pan kapitan nie ruszy się z tego miejsca bez 25 dolarów. Nie mogła zajść taka okoliczność, albowiem Moczar i jego ludzie pracowali w warunkach komfortowych – obrabiali samych nieboszczyków. W dodatku takich, którzy za życia mieli do wykonania rolę podwójną. Czynili z nich nie tylko bohaterów wojennych, ale także moralnych tytanów, którzy potrafiliby przenosić Góry Świętokrzyskie, gdyby im się tylko zachciało.
Cyrk Billa Cody zaczął w końcu podupadać, bo pojawiły się inne rodzaje rozrywki, ale cyrk Moczara działa w najlepsze, o czym mogliśmy się przekonać w czasie ostatniego wieczorku w Kielcach. W dodatku działa za darmo, bo Moczar wymyślił perpetuum mobile. No dobrze, może przesadzam, może to nie on wymyślił, był wszak dysfunkcyjnym analfabetą. Mógł to zrobił któryś z jego ludzi. Dlaczego działa ów cyrk? Bo wiara w to, że rzewne gawędy o bohaterach podnoszą morale i powodują iż młodzież wychowuje się w duchu patriotycznym, jest powszechna. Ludzie zaś, którzy cyrk obsługują, czyli powielają moczarowskie narracje i jeszcze się oburzają kiedy im się zwróci uwagę, są przekonani, że to co czynią podnosi także znaczenie ich samych.
Siedzący Byk na pewno by w to nie uwierzył. Był to bowiem człowiek wiele rozumiejący, choć niedoceniany.
Wiele rozmawialiśmy w Kielcach o nierozpoznaniu okoliczności. O tym, że jest ono powszechne i w dodatku podszyte ogłupiałym całkiem entuzjazmem. Piotrek wspomniał generała Żeligowskiego, który powinien być patronem wszystkich entuzjastycznych wariatów zamienionych w agentów wpływu. Jego los bowiem i los jego ciała są bardzo wymownym przykładem. Czego? Niezrozumienia okoliczności właśnie. To w trumnie Żeligowskiego wywieziono z Londynu polskie złoto. I dziwne doprawdy jest to, że Putin jeszcze nie zlecił nakręcenia o tej kompromitacji jakiegoś filmu fabularnego. Generała Tatara powinien moim zdaniem zagrać ten gość, co grał Bohuna w „Ogniem i mieczem”. Może to by otrzeźwiło parę osób.
Będę jeszcze przez jakiś czas wracał do spotkania w Kielcach. Padły tam bowiem ważne dość słowa. Piotrek wspomniał o prawnikach, z Uniwersytetu im. Jana Kazimierza, którzy po wojnie oskarżali żołnierzy wyklętych. Potem zaś rozpoczęła się dyskusja o moralności prawników w ogóle i ich stosunku do ludzi „zwykłych”. Byłem, przyznam, zdumiony. Podniesiono bowiem kwestię domniemania niewinności, która obowiązuje w każdym normalnym kraju. No ale ci prawnicy ze Lwowa, a częściowo też z Warszawy, oskarżając wyklętych nie myśleli o domniemaniu niewinności, ale o domniemaniu winy. Podobnie jak dziś, w kwestii oskarżeń o gwałt, mamy do czynienia z domniemaniem winy. Na co jeden z obecnych tam prawników zwrócił mi uwagę. Zmiana jest istotna i dokonała się w obrębie grupy ludzi wtajemniczonych, którzy rozumieją, kto będzie ofiarą zmian w prawie. My tego jeszcze nie pojmujemy. Przenieśmy się teraz na chwilę do przedwojennego Lwowa i spróbujmy sobie wyobrazić co myśleli i czym żyli ci studenci i doktoranci, którzy potem oskarżali wyklętych? Nikt chyba nie wierzy w to, że wychowani przez poważnych profesorów ludzie, świadomi czym jest „domniemanie niewinności”, nagle, tylko w wyniku strachu przed opresją czerwonych, zmienili się w sądowych przestępców. Ktoś ich musiał do tej roli przygotować, albo też oni sami, idąc na studia byli już świadomi tego, że II RP to jeden wielki cyrk Billa Cody. I nic nie jest w nim tym, czym się wydaje. Prawdziwe państwo zaś dopiero nastanie, kiedy wejdą sowieci. I nie będzie w nim mowy o żadnym domniemaniu niewinności. To znaczy nie będzie o tym mowy w odniesieniu do ludzi starego porządku. Ci, co popełnią przestępstwa w nowym systemie, jak najbardziej będą mogli liczyć na to domniemanie.
Możemy więc przyjąć założenie, że cyrk Moczara był tylko odbiciem układów i założeń wymyślonych i zatwierdzonych jeszcze przed wojną na wydziałach prawa polskich uniwersytetów. Wdrożono przyjęte zasady za pomocą aparatu opresji, a legendę doń, także legendę podwójnych agentów, dopisali wynajęci przez towarzysza Mieczysława ludzie. Ten zestaw nadal funkcjonuje i jest obsługiwany za darmochę przez różnych entuzjastów, którzy wierzą w moc patriotycznego wychowania i w działanie dobrego przykładu. Im głupiej opisanego tym lepiej. Tak, jak generał Żeligowski wierzył w potęgę gospodarczą zbudowaną na plantacjach lnu.
Siedzący Byk wygląda na tle tego opisu, niczym anioł co przyszedł pogromić zło. Wystarczyło, że zadeklarował iż nie zrobi czegoś bez 25 dolarów i wszyscy skakali dookoła niego jak małpy. U nas jest odwrotnie, większość skacze jak małpy wokół komunistycznych agentów poprzebieranych za różne krystaliczne postaci. Na straży zaś tego układu stoją prawnicy, tak jak przed wojną stali oni już na straży zmian ustrojowych i własnościowych, przygotowani, zwarci, bystrzy i świadomi, że wszystko musi się zmienić.
Zwrócono mi w Kielcach uwagę, że teraz sprawy będą miały się tak – trzeba będzie, w razie oskarżenia o gwałt, udowodnić swoją niewinności. Zażartowałem, że na szczęście, wszędzie podróżuję z żoną, więc nie będę musiał niczego udowadniać. No, ale fakt pozostaje faktem. Jeśli obydwie zmiany potraktujemy jako analogie, zrozumiemy, że w tamtej, przedwojennej, część prawników przygotowywała się do zakwestionowania porządku państwowego II RP, a dziś część z nich przygotowuje się do zakwestionowania swobody osobistej sporej grupy ludzi. Jak to mówią funkcjonariusze zatrudnieni w dekryptażu – powtórzenie jest tym, na co zawsze czekamy. Od niego zaczyna się złamanie szyfru. Zresztą, o czym ja tu gadam…żyjemy w kraju gdzie powstało muzeum Sat Okha, a w klasztorze w Wąchocku stoi pomnik Jana Piwnika. Jak ktokolwiek może nas traktować serio? Zapomnijmy o tym i bawmy się, póki jeszcze można.
Byłbym zapomniał – dla tych, którzy lubią zagadki i sprawy nieoczywiste zleciłem wznowienie w niewielkim nakładzie tej książki
Konfucjusz wprowadził takie prawo, że można było skazać za myślozbrodnię jeżeli tylko prawnik udowodnił, że mogła być pomyślana. Jesteśmy już bliżej tego niż dalej 😉
Też to widzę niestety
„trzeba będzie, w razie oskarżenia o gwałt, udowodnić swoją niewinność” – wnioskując ze starego dowcipu (jak gazdę skazali za bimbrownictwo), będzie to niemożliwe, gdyż posiadanie „aparatury” jest wystarczającym dowodem winy.
Gdzieś niedawno czytałem, że w Hiszpanii bardzo spadła dzietność po wprowadzeniu takiego prawa. Może to jest cel rzeczywisty.
Przychylam się do opinii pańskiej
no tak strach pada na rodzinę kiedy jeden z jej krewnych jedzie w delegacje służbową, w każdym hotelu może czekać intryżka przygotowana przez personel
coś takiego już było,
polityk, ojciec dziewczyny, której przygody były kanwą dla filmu Uprowadzenie Agaty, dawno ale też właśnie tak samo powiedział…
było to wobec jakiejś sejmowej awantury, w której rolę protagonistki przyjęła niejaka Anastazja, jej sejmowa rola doprowadziła do podobnego sformułowania, że mężczyźni narzędzie zbrodni noszą ze sobą.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.