gru 032022
 

Irytują mnie ludzie, którzy za pomocą silnie wystudiowanych póz próbują przeciwstawiać się sformatowanemu i spreparowanemu złu. Irytują mnie bo to zło zrobione jest z papier mache.

W ich poczet można zaliczyć wszystkich w zasadzie dziennikarzy, którzy stoją dziś dzielnie po stronie PiS i walczą słowem i wymienioną wyżej pozą o Polskę. Mistrzynią w tej konkurencji jest oczywiście redaktor Ogórek, ze swoimi książkami na temat kradzieży obrazów. Teraz zaś doszlusowują do niej inni, także kompletni laicy, którzy muszą wyrazić swoje oburzenie, albowiem na aukcji w Niemczech pojawiła się akwarela Kandinsky’ego, która wisiała kiedyś w Muzeum Narodowym, ale została skradziona. No i Niemcy ją wystawili na sprzedaż, a to przecież skandal. Rząd polski nawet protestował, choć powinien siedzieć cicho, albo wdrożyć ciche śledztwo, ale w zupełnie innej niż ta cała akwarela sprawie. Zresztą cała rzecz ma wymiar wyłącznie propagandowy, bo obrazek sprzedany został za 310 tysięcy euro. Co to przepraszam jest za suma? Kogo ma to oburzyć? W takiej kwestii interweniuje rząd, bo ministrowi Glińskiemu, a może komuś jeszcze, wydaje się, że w ten sposób pognębi Tuska, opozycję i wskaże ciemnemu ludowi, na kogo ma głosować. Na pewno nie na tego, którego popierają Niemcy, złodzieje pięknych, choć niezrozumiałych dla laika, akwarel. To jest postawa infantylna i komunikat adresowany do nie wiadomo kogo. Do Magdy Ogórek chyba i zaprzyjaźnionych z nią dziennikarzy z Gazety Polskiej i tygodnika Do rzeczy. Z tą akwarelą jest dokładnie tak samo, jak z napadem na księgarnię Gebethnera i Wolfa, w Krakowie, w roku 1913. Księgarnia ta mieściła się tuż przy posterunku austriackiej żandarmerii. Opisywano ten napad i zamordowanie kierownika w słowach wzniosłych i pełnych oburzenia, prowadzono śledztwa profesjonalne i amatorskie, ściągnięto z Lublany specjalnego psa tropiącego i generalnie uprawiano folklor właściwy dla tego właśnie formatu komunikacji. Jak jest napad, to się robi różne cyrki, żeby każdy widział, a dziennikarze najwyraźniej, że policja zajmuje się sprawą poważnie. Nikt nie zada pytania – ale proszę państwa, jak to napadli na księgarnię? To nie lepiej na sklep jubilera, gdzie jest złoto? Na prowincjonalny bank w Gorlicach, gdzie okoliczna szlachta i powracający z Ameryki wieśniacy gromadzą swoje aktywa? Nie lepiej na stację pocztową w Brzesku? Na księgarnię napadli?!!!! No, jak to…?

Niech mi teraz ktoś wyjaśni, jak można w ogóle ukraść coś z muzeum, takiego jak Muzeum Narodowe, w roku 1984? Wielu z nas pamięta rok 1984 i tamte czasy. Każda poważniejsza kradzież była ogłaszana przez prasę i robił się huczek, albo wręcz huk. W Polsce nie było w tamtym czasie żadnych takich wypadków, a najgłośniejszą kradzieżą dzieła sztuki, było chyba wyniesienie sarkofagu św. Wojciecha i jego dewastacja. Co także nie doczekało się ani należytej interpretacji, ani odpowiedniego nagłośnienia.

Gdyby cokolwiek ukradziono z Muzeum Narodowego sprawa ta na pewno byłaby znana. To kwestia pierwsza. Kolejna zaś jeszcze bardziej pogrąża nas jako ekscytujących się tym Kandinskym osłów, pogrąża także nasz rząd, któremu mieszają się grabieże wojenne z procederem zupełnie innym. I który, pchany w stronę jawnego błędu, przez nadgorliwych urzędników niższych szczebli, zmierza wprost do skompromitowania idei reparacji wojennych, jakże przecież słusznej. Czy ktoś w ogóle wie co to jest kradzież dzieła sztuki? To jest robota zlecona, którą się wykonuje dla kogoś konkretnego. Sądzę, choć mogę się mylić, że w zależności od powagi placówki, z której się coś kradnie, afera jest detonowana, po to, by odwrócić uwagę od jej istotnej funkcji. Celem kradzieży Mony Lizy z Luwru, w tym samym roku, w którym bandyci napadli na księgarnię w Krakowie, było skompromitowanie rządu Francji. I to się udało. Legenda o tej kradzieży znana jest wszystkim, a jej bohaterem, był ubogi, włoski szklarz Vincenzo, który uważał, że obraz powinien wrócić do Italii, bo nie znał historii. Dyrdymały te są powielane w literaturze sensacyjnej i taka jest właśnie ich misja, żeby ludzie powtarzali je ciągle i zastanawiali się; ale szefie, jak to szklarz ją wyniósł i trzymał, przez dwa lata pod łóżkiem? Jak pamiętamy ów „szklarz” był zawodowym złodziejem dzieł sztuki i miał potem nawet swój własny sklep z obrazami w Paryżu. O tym jednak już nikt nie mówi, albowiem najważniejsza w tym wszystkim jest dramaturgia całej historii. Pointa ze sklepem nie nadaje się do mediów i sprzedawanych przez nie formatów. Nie nadaje się, bo czytelnik czuje się przez nią zdegradowany. Nie ma tam nic niezwykłego z punktu widzenia poszukiwacza sensacji, siedzącego na kanapie. A jeśli czytelnik czuje się zdegradowany, to tym bardziej powielający te historie dziennikarz. Nie po to zaś człowiek zostaje dziennikarzem, poszukiwaczem sensacji i odkrywcą skarbów zagrabionych przez Hitlera, żeby się degradować w oczach czytelnika i widza. Dlatego utrzymanie tempa akcji w opowieści i wysokiego poziomu dramaturgii jest najważniejsze. Jak w tytule książki Magdy Ogórek – Kat kłania się i zabija. Zasady muszą zostać zachowane, a to znaczy, że prawda nigdy nie zostanie odkryta, bo jej odkrycie pogrąży kolporterów sensacji, którzy sami uwierzyli w to, że można napaść na księgarnię, albo że szklarz może ukraść Giocondę z Luwru, albo, że w roku 1984 można z Muzeum Narodowego w Warszawie coś ukraść i nikt tego nie zauważy.

Czy to znaczy, że nie było żadnej kradzieży? Oczywiście, że była, ale po pierwsze – musiała być ona dokonana na zlecenie, po drugie złodziejem musiał być ktoś z pracowników Muzeum Narodowego, albo wręcz sam jego dyrektor. Zanim przejdziemy do postaci dyrektora, pomyślmy chwilę gdzie mogła się w roku 1984 znajdować ta akwarela? Czy była jakaś wystawa Kandinsky’go w Warszawie w tamtym czasie? Bo jeśli nie było, to ten badziewny obrazek leżał w magazynie. To zaś z kolei znaczy, że żeby go stamtąd wynieść trzeba było wiedzieć, gdzie leży. Być może wię się pomyliłem i kradzież nie została zlecona, bo skąd zachodni kolekcjonerzy mieliby wiedzieć co jest przechowywane w magazynach Muzeum Narodowego? Jeśli się mylę, to znaczy, że jest jeszcze gorzej. Oto największe polskie muzeum jest w epoce Jaruzelskiego, tuż po stanie wojennym traktowane przez zachodnich paserów, jak sklep z pamiątkami. Okay, nie można z niego wynieść rzeczy naprawdę cennych, ale tylko dlatego, że nie ma mediów, które by odwróciły uwagę publiczności od kradzieży. Gdyby te media były, myślę, że wyniesiono by Bitwę pod Grunwaldem i nikt by nie zauważył, a ludziom by się powiedziało, że szklarze ją zabrali. Trochę żartuję, ale trochę nie. Teraz rzecz najważniejsza – kto był w roku 1984 dyrektorem Muzeum Narodowego? Otóż okazuje się, że nikt. Wchodzimy odpowiednią stronę w Wikipedii i sprawdzamy zakładkę „dyrektorzy”. I widzimy, że pomiędzy Stanisławem Lorentzem, który odwołany został z funkcji dyrektora placówki w roku 1982, a Ferdynandem Ruszczycem, który został na to stanowisko powołany w roku 1995 nie ma nikogo. Jest tam znak zapytania. I to jest naprawdę wielka rzecz. Zróbcie screena, bo może to zaraz zniknąć. Przez jedenaście lat najważniejsza placówka muzealna w kraju nie ma dyrektora, a wikipedia i jej przesławni redaktorzy nie potrafią nawet ustalić, kto przez te jedenaście lat pełnił jego obowiązki. Jestem po prostu wstrząśnięty. Normalnie sensacja – kat kłania się i zabija. I to wszystko na oczach publiki, która krzyczy, że Niemiec ją okradł z cennej akwareli. Uważam, że pan minister Gliński powinien w tej chwili, podkreślę – w tej chwili – zarządzić coś w rodzaju ekstra inwentaryzacji zbiorów muzeum. Wyznaczyć ekipę z CBA czy jak się ta służba tam nazywa i sprawdzać losy i miejsce pobytu każdego przedmiotu znajdującego się inwentarzach muzealnych przed rokiem 1982, czyli przed dymisją Lorentza. Nie wiemy bowiem co zostało z tego muzeum wyniesione i gdzie sprzedane przez jedenaście lat, kiedy nikt nie wiedział, kto jest dyrektorem placówki. Ja pamiętam końcówkę tej dekady (ponad) muzealnego bezhołowia, bo byłem wtedy studentem. Sprawy Muzeum Narodowego zajmowały mnie, przyznam, mało. Pamiętam jednak, że na początku lat dziewięćdziesiątych, legendą owiana była postać kuratora galerii średniowiecznej Tadeusza Dobrzenieckiego. Jakiś żartowniś napisał nawet na murze muzeum hasło – Dobrzeniecki szpieg niemiecki. Widać je było przez jakiś czas. Interpretowaliśmy to jako żart polityczny, bo był to czas walki wyborczej pomiędzy Mazowieckim i Wałęsą. Jedni więc krzyczeli – Lech Wałęsa, kupa mięsa! A inni – Mazowiecki szpieg niemiecki!

Podkreślmy raz jeszcze – wikipedia, która szafuje nazwiskami i opiniami, nie potrafiła ustalić sprawy tak prostej, jak wskazanie osoby pełniącej obowiązki dyrektora Muzeum Narodowego w latach 1982 – 1995. Wstrząsające. To nie wszystko jednak. Podobny znak zapytania odnajdujemy na tej samej liście w latach 1906 – 1916. Wtedy też nie było dyrektora. Ciekawe, co zginęło i gdzie zostało wywiezione? Może ktoś chce sprawdzić, co o kradzieży dzieł sztuki w Warszawie pisały ówczesne media? O ileż przecież uczciwsze od mediów kształtujących opinię publiczną w latach, które wielu z nas dobrze pamięta – 1982 – 1995.

Sądzę, że tego rodzaju zachowania, jak protesty wobec sprzedaży tej akwareli, wskazywanie złodzieja, bo taka jest koniunktura i to jest wygodne, degradują polską politykę. Jeśli chcemy reparacji nie możemy, pardon, wdeptywać w takie gówno. Ta historia jest jak siwucha rozdawana chłopom przez urzędników-prowokatorów, którzy chcą by wyrazili oni swój szczery protest wrzaskiem i strzelaniem w powietrze. Lansuje się na tym paru cwaniaków, którzy za chwilę ogłoszą się ekspertami od kradzieży dzieł sztuki. Proponuję więc, a bez instytucji państwowych tego nie można zrobić, byśmy ustalili najpierw co zginęło, w jakich latach i skąd. To nam wszystkim dobrze zrobi, przywróci przytomność wielu osobom i spowoduje, że nie będziemy mieli historycznego kaca. Ani w tym, ani w przyszłym pokoleniu.

  11 komentarzy do “Niemcy nie ukradli nam akwareli Kandinsky’ego. Patrzycie w złą stronę”

  1. Jak zwykle  w sam środek tarczy

  2. Lepiej niech tej inwentaryzacji nie robią, bo poszerzy się grono zawałowców, nie daj Bóg. Niektórzy setnie się obłowili, zasilając prywatne zbiory, w Niemczech i innych krajach. Podobno kilkadziesiąt procent arcydzieł, wiszących w galeriach na całym świecie to fałszywki.

  3. Ponoć u naszych wielce cywilizowanych sąsiadów obowiązuje przepis, że kradzione po 30 latach nie jest już kradzione. Ktoś kto ukradł wiedział o tym.

  4. Ruch w interesie musi być, dziś sam minister Gliński powiedział, że rynek sztuki jest rynkiem czarno szarym

  5. Ruch w interesie musi być, dziś sam minister Gliński powiedział, że rynek sztuki jest rynkiem czarno szarym

  6. Czyli pomniejsi kacykowie uwłaszczali się na zbiorach

  7. Aj, aj czy to możliwe? Będzie jak z tą pomocą dla Ukrainy. Zmieniamy, zmieniamy …. pomagamy, pomagamy…

  8. ach te historyczne napady… Leon Prauziński obrazował Powstanie Wilekopolskie i na jednym ze swoich prac przedstawił odbicie posterunku z rąk pruskich. W tle widoczny jest odwach na Starym Rynku w Poznaniu, a w tamtym czasie znajdował się w nim skład z wódką dla żołnierzy 🙂

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.