https://prawygornyrog.pl/tv/2019/07/gabriel-maciejewski-o-konferencji-w-kliczkowie-i-planach/
Oto książka, którą właśnie wydałem, a która ukazała się kiedyś pod tytułem „Dzieci peerelu”. Dopisałem do niej 10 opowiadań, a niektóre opowiadania usunąłem. Myślę, że książka na tym zyskała. Jak pamiętacie wywołała sporo kontrowersji swego czasu. Poniżej zamieszczam najbardziej lubiany przez czytelników jej fragment, zatytułowany „Kino”.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/i-co-kiedys-bylo-fajniej/
Kino
W naszym mieście były aż trzy kina. To się może dziś wydawać dziwne, ale w tamtych czasach w porządnym mieście były przynajmniej dwa kina. Nasze miasto miało tylko dwadzieścia tysięcy mieszkańców, ale były w nim trzy kina. Wszystko przez to, że w mieście były dwie duże jednostki wojskowe: lotnicza i saperska. To mamy już dwa kina, bo saperzy musieli mieć swoje i lotnicy swoje. No i było jeszcze kino miejskie. My, dzieci, chodziliśmy przeważnie do kina miejskiego oraz do kina saperów, obydwa były w miarę blisko i były dostępne dla wszystkich. Kino lotników położone było na zamkniętym terenie jednostki, gdzie wstęp mieli jedynie mieszkańcy i ludzie, którzy tam pracowali. Kino to było poza tym daleko i nikt z naszej części miasta tam nie chodził. Ja sam byłem w tym kinie raz chyba, już jako całkiem dorosły człowiek.
Wyprawa do kina to było coś niezwykłego, nie ze względu na to, że kino jest najbardziej tajemniczą i urokliwą ze sztuk, ale przez to, że do kina szło się przez Mierzwiączkę. Miasto nasze, nie licząc jednostek wojskowych i osiedli zamieszkanych przez oficerów i ich rodziny, było zlepkiem wioszczyn mniej lub bardziej nędznych. Mierzwiączka była jedną z nich. Nie mam pojęcia, kto wymyślił tę nazwę i skąd w ogóle ona się wzięła, ale na pewno nie chciałbym poznać tego człowieka ani nawet oglądać go z daleka. My, mieszkańcy sąsiedniej osady, czuliśmy wobec mieszkańców Mierzwiączki pogardę graniczącą ze wstrętem. Czuliśmy się także o niebo od nich lepsi, chociaż nasza osada nazywała się Rycice.
Baliśmy się ich także okropnie, bo ludzie ci mieli opinię okrutników i bestii. W czasach, kiedy byłem dzieckiem, Mierzwiączka nieco się ucywilizowała, ale i tak można było tam dostać po mordzie albo stracić co tam akurat kto miał w kieszeniach. W rocznikach jednak starszych niż nasz żyła ciągle legenda straszliwej Mierzwiączki, z którą toczono regularne wojny. Bitwy te odbywały się zwykle wtedy, kiedy w kinie wyświetlano jakiś atrakcyjny film. Ci z Mierzwiączki wiedzieli doskonale, o jakie filmy chodzi i zasadzali się na naszych z łańcuchami nawiniętymi na pięści, z kurkami od hydrantów używanymi jako kastety oraz ze zwykłymi kijami i w ogóle ze wszystkim co było pod ręką. Nasi przychodzili z podobnymi akcesoriami i zaczynało się coś, co dziś zostałoby nazwane ustawką, tyle że nie odbywało się to na leśnej polanie, ale wprost na ulicy, pod oknami tak zwanych uczciwych obywateli.
Po jednej bitwie zawsze następował rewanż, ci z Mierzwiączki bowiem musieli jakoś dostać się na dworzec kolejowy, by w ogóle móc zobaczyć, jak wygląda cywilizowany świat i ludzie żyjący poza ich upiorną wioską. Kiedy szli na ten dworzec, nasi dzielni chłopcy czekali już na nich z łańcuchami nawiniętymi na pięści, z kurkami od hydrantów używanymi w charakterze kastetów i w ogóle ze wszystkim co było pod ręką. Rewanż był przeważnie równie straszliwy co bitwa, która go wywołała. Niełatwo było korzystać w naszym mieście z rozrywek kulturalnych i niełatwo było podróżować. Z czasem jednak ucywilizowaliśmy się wszyscy i kiedy chodziłem do kina, nie było już mowy o żadnych mordobiciach większych niż kilkuosobowe. Najgorzej było zawsze w okolicach miejskiego domu kultury, który z niewiadomych przyczyn zbudowano na Mierzwiączce. Zrobiono to prawdopodobnie w nadziei, że sama obecność tego przybytku sprawi, iż na Mierzwiączce zmieni się wszystko, a jej mieszkańcy staną się łagodnymi i miłymi ludźmi. Jak absurdalne było takie rozumowanie, mogłem przekonać się osobiście kilka razy. W tym nieszczęsnym domu kultury odbywały się przeważnie jakieś pijaństwa połączone z wielogodzinną grą w karty na pieniądze. Kiedy grającym się nudziło, wysyłali na ulicę jakiegoś młodszego oprycha, żeby zaczepiał przechodniów i młodzież zmierzającą do kina lub kościoła.
Kiedyś jeden z nich podszedł do mnie i mojego kolegi, chłopaka znanego z bezwzględności i dobrego refleksu. Był zupełnie niezorientowany, z kim zaczyna i bardzo pewny, że ci, którzy grali w karty w domu kultury, pomogą mu w razie czego. Ja oczywiście nie potrafiłem się bić, ale to nie miało znaczenia. Mój kolega, który bardzo szybko zorientował się, o co chodzi temu facetowi, który wolnym krokiem nadchodzi z przeciwka, nie czekał, tylko bardzo szybko podbiegł do niego i rozkwasił mu gębę słynnym na całą Polskę ciosem z otwartej dłoni, którą uderza się przeciwnika z góry na dół w nos. To zaskakujące i zwykle bardzo skuteczne. Tak było i tym razem. Kiedy tamten beczał już jak baran i wycierał krew rękawem nowiutkiej koszuli, mój kolega zaprawił go jeszcze kilkoma kopniakami w brzuch, po czym raźno, z wesołymi minami pobiegliśmy w stronę naszych domostw.
Rodzice moi, zdając sobie sprawę z tego, co dzieje się na Mierzwiączce, bardzo długo nie chcieli mnie puszczać do kina na wieczorne seanse. W końcu jednak ustąpili i mogłem wraz z innymi chłopcami ryzykować zdrowie po to, by obejrzeć jakiś idiotyczny obraz o przygodach kowbojów czy innych duperelach. Pierwszym filmem, na jaki poszedłem do naszego miejskiego kina była „Parszywa dwunastka”. Wrażenia były średnie, bo było to jeszcze przed wielkim kinowym boomem, który wypędził do kin całą dorastającą Polskę od morza do Tatr i od Odry po Bug. A wszystko to, cała przygoda z kinem, zaczęła się od filmu „Wejście smoka” z zapomnianym już amerykańskim aktorem chińskiego pochodzenia Brucem Lee.
Żeby dostać się na ten film, trzeba było stać w kolejce, która była dużo dłuższa niż kolejki po mięso w czasach stanu wojennego. Ludzie w tej kolejce byli rozdrażnieni i spoceni, jakby od tego, czy obejrzą film z Bruce’m Lee, zależało to, czy odbywać będą służbę wojskową w pobliżu naszego miasta, czy może gdzieś w okolicach Piszu albo wręcz w Żaganiu. Wszyscy przeklinali, palili papierosy i już wtedy, przed obejrzeniem tego filmu, czuli się tak, jakby byli karatekami, którzy za chwilę pokonają setki wrogów. Ustawiłem się i ja w tym ogonku i jakoś udało mi się kupić bilet na to „Wejście smoka”. Film obejrzałem z wypiekami na twarzy i drżeniem w sercu, zawierał on bowiem wszystkie te elementy, które potrzebne są do tego, by wzruszyć młodego, zmagającego się z hormonalnymi burzami, człowieka. Była więc tam niewinna dziewczyna, która, by uniknąć gwałtu, popełnia samobójstwo za pomocą kawałka szkła. Wydawało mi się to jak najbardziej prawdopodobne, albowiem chodziłem do kina przez Mierzwiączkę. Był tam także mściciel sprawiedliwy i szlachetny oraz potwór w ludzkiej skórze i jego siepacze.
Żeby nie zanudzić bardziej ode mnie doświadczonych widzów, dodano do tej historii kilka scen rozgrywających się w domu publicznym, w których brały udział jakieś chińskie ulicznice wystylizowane na tak zwane egzotyczne piękności. Najlepsze było jednak to, co działo się po seansie. Oto z kina wysypywał się tłum podnieconych niedorobieńców w wyświeconych kurtkach z ortalionu, w sweterkach po starszym bracie i kraciastych koszulach. Puste zwykle wieczorem miasto wypełniało się nagle tłumem ludzi, którzy podskakiwali i wymachiwali nogami, wykrzykiwali coś w niezrozumiałych językach, bili się pomiędzy sobą i popisywali się przed dziewczynami. Część z tych szaleńców od razu próbowała łamać znajdowane po drodze kawałki gałęzi lub desek, nie zważając na ich grubość ani nawet na wbite w nie gwoździe. Wrzeszczeli przy tym upiornie, a ich twarze wykrzywiał dziwny grymas. Ludzie spokojni, którzy nie korzystali z kulturalnych rozrywek, zamykali okiennice i bramy, czekając aż ta fala barbarzyństwa przetoczy się dalej. I ja byłem wśród tych oszalałych widzów. I ja także podskakiwałem i wrzeszczałem, a także wykrzywiałem twarz, chcąc przerazić tym grymasem przeciwników. Nikt jednak, nawet moi koledzy, nie traktował mnie poważnie.
Po obejrzeniu drugi raz filmu ‘Wejście smoka” oraz kilku innych filmów akcji stwierdziłem, że moje warunki fizyczne i ogólna koordynacja ruchowa nie pozwalają mi niestety rozpocząć kariery karateki. Zacząłem tracić pozycję towarzyską i aby ją odzyskać, starałem się przekonać kolegów, że nie należy chodzić na te durne filmy, gdzie ciągle piorą się po mordach, bo i po co. Wystarczy pójść na Mierzwiączkę i można to samo zobaczyć w rzeczywistości z udziałem ludzi może nie tak pięknych jak w kinie, ale obdarzonych o wiele większą ekspresją. Przekonywałem ich także do tego, że trzeba zmienić nieco repertuar i miast oglądać filmy prymitywne i głupie należy szukać takich, które są ambitne i artystycznie dojrzałe. Po długich namowach i przegadaniu wielu popołudniowych godzin udało mi się nakłonić jednego kolegę do tego, by wybrał się ze mną na ambitny seans do kina. Wyraził on zgodę, ale obwarował ją solidnie i zastrzegł sobie kilka warunków, które musiałem spełnić. Po pierwsze – musiałem zapłacić za bilety, a po drugie musiałem wybrać taki film, żeby przed nim puszczano inny, w którym byłyby albo sceny przedstawiające stosunki płciowe, albo też jakieś rozebrane kobiety w pozach jednoznacznie kojarzących się z seksem. Dlaczego tak? Ano dlatego, że puszczano w owych czasach bardzo wiele filmów o obozach koncentracyjnych, gdzie pokazywano rozebranych więźniów, także kobiety, w pozach wcale nie kojarzących się z seksem, tylko z czym innym. Mój kolega obawiał się po prostu, że mogę zechcieć go oszukać i miast rozrywki i sztuki zafundować mu samą sztukę w dodatku w wydaniu skrajnie ponurym i dramatycznym. Zgodziłem się na jego warunki i poszliśmy na podwójny seans. Nie pamiętam, jak nazywał się ten pierwszy film, ale ten drugi, ten ambitny nosił tytuł „Idź i patrz” i był wyprodukowany w Związku Radzieckim. Czekałem na ten film z niecierpliwością, albowiem w tygodniku ‘Ekran”, który sobie wtedy kupowałem od czasu do czasu, opisywano dzieło to słowami wzniosłymi i ciężkimi od znaczeń. Nie było więc wątpliwości, że będzie to uczta duchowa.
Na razie jednak oglądaliśmy jakiś francuski film, w którym czarnowłosa aktorka imieniem Beatrice uprawiała seks ze swoim chłopakiem kierowcą. Tu nadmienić muszę, że w Polsce Ludowej obejrzenie sobie jakiejś produkcji soft porno w normalnym kinie nie było niczym nadzwyczajnym. I to był właśnie jeden z takich filmów. Mój kolega promieniał. Co chwila zmieniał pozycję na niewygodnym drewnianym fotelu, wiercił się i mlaskał, patrzył na mnie znacząco i chichotał, a kiedy okazało się, że film zerwał się w połowie i facet, który obsługuje projektor, postanowił puścić go od początku, wpadł w taki zachwyt, że po prostu wstał z fotela i oglądał ten film na stojąco. Sala była, o dziwo, prawie pusta. Prócz nas było tam jeszcze kilku mężczyzn oraz trzech żołnierzy na przepustce – kapral i dwóch szeregowych.
Wszyscy z wyjątkiem mnie byli bardzo zadowoleni. W pewnej chwili okazało się, że film z francuską aktorką imieniem Beatrice nie może być wyświetlony do końca, ponieważ taśma uległa zniszczeniu. Facet od projektora zwrócił się więc do nas widzów o poradę i zapytał:
– Co chcecie? Jeszcze raz tę kurwę czy to ruskie gówno o wojnie?
– Jeszcze raz, jeszcze raz – zaryczeli wszyscy obecni na sali i facet zadowolony wrócił do swojej kanciapy. Postanowiłem interweniować. Kiedy na chwilę zapaliło się światło, wstałem i donośnym głosem oznajmiłem:
– Ludzie, jak możecie oglądać taki chłam! Przestańcie. Zapłaciłem za bilet i stanowczo domagam się, by wyświetlono tu zaraz radziecki film pod tytułem „Idź i patrz”.
Zapadła cisza. Mój kolega z wyrazem twarzy właściwym męczennikom na świętych obrazach wcisnął się głęboko w fotel, a ja stałem wyprostowany, gotowy bronić sztuki filmowej przed stadem zdziczałych profanów.
Facet od projektora wyszedł znowu ze swojego kantorka i z niewyraźną miną drapał się po łysiejącej czaszce. Nie mógł mnie tak po prostu wyrzucić kopniakiem za drzwi, albowiem zachodziła obawa, że mogę być jakimś prowokatorem, synem jakiego ważnego komunisty, ubeka lub milicjanta. Tylko ktoś taki bowiem albo oczywisty idiota mógł domagać się wyświetlenia ruskiego filmu o wojnie miast pojękującej słodko francuskiej aktoreczki. Facet naprawdę bał się, że w mogę opowiedzieć w domu o tym, jak sprofanowano radziecki film o wojnie i męczeństwie, puszczając przed nim produkcję ewidentnie pornograficzną. Mogłem opowiedzieć także o tym, jak nie pozwolono ludziom skorzystać z kulturalnej rozrywki, zmuszając ich do oglądania pornosa po raz drugi. W tamtych czasach nie było żartów. Facet od projektora nie spodziewał się mojego wystąpienia i miał poważny problem do rozwiązania na szybko.
Już, już wydawało mi się, że wygrałem, kiedy z krzesła podniósł się kapral.
– Czy cię, synu, popierdoliło? – zapytał. – Jesteśmy na przepustce, mamy 24 godziny i chcemy się rozerwać. Kolega – tu wskazał na pryszczatego przygłupa siedzącego obok niego – jest aż z Żar i nie zdążył dojechać do swojej dziewczyny. A ten – tu wskazał ręką na drugiego żołnierza – przyjechał to tej dziury aż z Przemyśla – też nie zdąży tam dojechać. Ja jestem z Nowego Targu, a tych chcesz, żebyśmy oglądali ruski film o wojnie zamiast tego miłego dymanka? Pan Bóg cię opuścił?
Milczałem. Po chwili jednak stanowczo rzekłem: – Chcę obejrzeć prawdziwy film, z prawdziwymi aktorami, a nie to gówno. „Gówno” dodałem specjalnie, żeby wydać się żołnierzom człowiekiem poważnym i godnym prowadzenia tego dialogu. Kapral przesunął czapkę na tył głowy i drapał się po spoconym czole. Inni żołnierze milczeli i patrzyli z nadzieją na swojego kaprala. Jego pozycja jednak słabła z sekundy na sekundę. Uświadomił on sobie bowiem to, co kilka minut wcześniej przyszło do głowy facetowi od projektora. Milczał i drapał się w głowę. W końcu jeden z towarzyszących mu szeregowych nie wytrzymał napięcia i rzekł do kaprala: – Może, Rysiek, w tym ruskim też się będą pierdolić? Był to absurd tak jawny, że reszta sali parsknęła śmiechem, ale ja wiedziałem już, że zwycięstwo jest po mojej stronie. Facet od projektora wrócił do swojej kanciapy i wyjął z pudełka radziecki film pod tytułem „Idź i patrz”.
Kiedy wracaliśmy z kina była już noc. Mój kolega milczał, a ja opowiadałem mu o tym, że oto obejrzeliśmy wspaniałe epickie dzieło o wojnie, o wyborach moralnych i granicach, za którymi nie ma już człowieczeństwa. Mówiłem tak i mówiłem, a mój kolega z każdym kolejnym zdaniem przyspieszał kroku. Kiedy byliśmy już na naszej ulicy, zaczął biec, pozostawiając mnie samego.
Jak to dobrze wiedzieć, że nie tylko mi podobał się ten rozdział. Panie Gabrielu, niewielu by tak to opowiedziało. Spaliliby cały humor już na etapie Mierzwiączki, a tutaj co zdanie to lepsze. Czuć Hłaskę trochę 😉
Trochę tak
Jak zawsze fajna okładka. Czy w książce jest coś o Samochodziku lub Nienackim?
Nie pamiętam 🙂
„Idź i patrz” obejrzałem w dużych fragmentach 2 razy. Niezatarte wrażenie. Hiperrealizm przeszywany surrealizmem w konwencji sowieckiej epopei wojennej. Artystyczna interpretacja działań Dirlewangera na Białorusi. Pozycja obowiązkowa.
Ciekawe, czy jest znany w Niemczech, na zachodzie?
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.