cze 282020
 

Musimy także potwierdzić, że bardzo wiele posiadłości zostało stratowanych przez armie

Emanuel Małyński „Nowa Polska”

Tak, jak tu wczoraj wspomniałem, jesteśmy jedyną grupą, która może szczerze i bez, pardon, kantów, zainteresować się naukową produkcją historyków. Do czytania książek wyprodukowanych przez akademię nie potrzebne nam są zachęty, niepotrzebne nam są popularyzacje, nie chcemy, żeby pomiędzy okładkami opisane były przygody romansowe jakiejś amazonki i nie będziemy czytać o zdeprawowanych charakterach, różnych wpływowych osób. To nas nie interesuje. Chcemy poznać pogląd autorów akademickich na interesujące nas kwestie, a także zorientować się jakiego warsztatu ludzie ci używają i w jakich perspektywach kreślą swoje wizje.

Tragiczne i komiczne jednocześnie jest to, że musimy się do tych, ważnych przecież książek dogrzebywać i szukać ich gdzieś po piwnicach. Tymczasem książka wydana przeze mnie, a napisana przez Szymona, jak najbardziej akademicka praca o charakterze popularyzatorskim, schodzi spokojnie z magazynu i sprzedaje się może nie jak ciepłe bułki, ale nieźle. Komiczne jest to, że wydawcy akademiccy nie są w stanie wypromować swoich autorów i sprzedać ich pracy. Nie mogą tego zrobić, a więc lansują, nie przez nich wymyśloną doktrynę, darmowego dostępu do treści. Ja już o tym pisałem, ale jeszcze powtórzę – darmowy dostęp do treści to cenzura albo stręczycielstwo. Można sobie wybrać, co kto woli. Żadna wiedza dostępna za pomocą internetowych wyszukiwarek, pozbawiona komentarza, aparatu naukowego, wstępu i dyskusji po lekturze, nie niesie ze sobą żadnego pożytku. To jest złudzenie lansowane przez ludzi, którzy nie chcą, by treść istotna, ważna i potrzebna, nawet wtłoczona w propagandowe ramy, była dostępna i dyskutowana. Doszliśmy już nawet do tego, że niektórzy autorzy wstydzą się napisanych przez siebie, poważnych i ciekawych książek, bo ich treść rozmija się narracją mediów, czy też takim zwyczajnym, codziennym ględzeniem. No i najważniejsze – nie widzą ci ludzie sensu kolportowania wyników swoich badań, po po co? Forsa wzięta, punkty zdobyte, miejsce w hierarchii też, kariera pędzi jak pospieszny do Radomia…żyć nie umierać.

Powtórzę to jeszcze raz – wobec tak wyraźnie demonstrowanej słabości, wręcz nachalnej zachęty, trzeba być durniem skończonym, by z tej sytuacji nie skorzystać. Trzeba być durniem, żeby nie wskazywać ludziom ważnych, ale nie kolportowanych książek i nie dyskutować o ich treści, sprzedając je jednocześnie za takie pieniądze, jakich są w rzeczywistości warte.

Wstęp się zrobił trochę przydługi, ale uważam, że warto go pociągnąć dalej. Alergicznie reagują na moje wydawnictwa, ludzie zainteresowani historią gospodarczą. Widywałem ich czasem na targach. Tak, jak ludziom, którzy wyprowadzają się na obrzeża miast, z nadzieją, że uda im się do końca życia mieszkać wśród przyrody, a okoliczne pola nie zostaną podzielone na działki budowlane, oni też sądzili, że będą do końca swoich dni, ekscytować się tą niesłychaną dewiacją jaką są treści dotyczące ekonomii i organizacji produkcji, zawarte w pracach historyków. I niektórzy z nich mają do mnie pretensję, że całą tę zabawę popsułem, a teraz handluję ich najintymniejszymi emocjami. Te zaś można było do niedawna wywoływać za darmo prawie, kupując po antykwariatach różne dziwne książki za pięć zyli. Ta epoka się skończyła chłopcy. I lepiej się z tym pogódźcie. Tak, jak skończyła się epoka bezpłciowych okładek z nazwiskiem i tytułem, firmujących istotne treści. Z tym też koniec. Wiem, że się to wielu osobom nie podoba, bo moje okładki są „niepoważne” i „nie pasują” do naukowych książek, mogę jednak odpowiedzieć na to tylko w jeden sposób – mam w ręku produkcję, dystrybucję i promocję i nie waham się, kiedy muszę używać tych narzędzi. Wiele zaś osób zainteresowanych historią gospodarczą, nawet nie rozumie tych pojęć. No, a teraz do rzeczy.

Ludzkość zmaga się z dwoma najistotniejszymi problemami, z których biorą się wszystkie inne. Jeden to organizacja taniej produkcji towarów niezbędnych do życia, a drugi to ich dystrybucja przynosząca zysk. W tomie „Kredyt i wojna” dostępnym na allegro za 120 zł, a u mnie w ogóle, wyjaśniłem, że herezja to sposób na obniżenie kosztów produkcji tkanin. Doktryna heretycka zaś to oś wokół której organizuje się produkcję. Są to sprawy oczywiste i czytelne. Nie na tyle jednak, byśmy mogli zasady tej organizacji zastosować do czasów i okoliczności innych niż opisane we wspomnianym tomie. No, ale w tym właśnie momencie z pomocą przychodzą nam historycy, którzy, ciężko pracując, poświęcają swój czas na gromadzenie informacji i pisanie dzieł takich jak to, które umieściłem w sklepie wczoraj

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/firlejowie-leopardzi/

Znajdujemy w nim passus następujący

Mikołaj w latach 1571 – 1580 zakładał w Lewartowie cechy rzemieślnicze i układał dla nich statuty. Powstały cechy stolarzy, bednarzy, kowali, cieśli, szewców i krawców. Produkowano tu znaczne ilości piwa i gorzałki. Właściciel stwarzał też odpowiednie warunki sprowadzanym do Lewartowa sukiennikom, którym w zamian za mieszkanie pozwalał na kształcenie trzech uczniów. W mieście osiedlili się również rzemieślnicy z Flandrii i Holandii. Wzorowo rozwijała się hodowla bydła i ryb. W całym kraju znane były tutejsze targi i odbywające się trzy razy do roku jarmarki, ponadto powstającą w Lewartowie produkcję rękodzielniczą wysyłano Wieprzem i Wisłą do Elbląga i dalej do Szczecina, gdzie cieszyła się wielką renomą angielskim kupców. Śmierć w 1588 roku Mikołaja Firleja zakończyła okres świetności miasta i jego związków z rodem Firlejów. Lewartów zaliczany jest dzisiaj obok Leszna, Zamościa, Żółkwi, Brodów, Brzeżan i Tarnopola do najbardziej trafnych lokacji miejskich.

Zwracam uwagę na zdanie – gdzie cieszyła się wielką renomą angielskich kupców. Każdy kto kiedykolwiek organizował jakąś produkcję wie, że nie robi się tego bez oderwania od rynku. To znaczy, najpierw należy tę produkcję zakontraktować, a jeszcze wcześniej wylegitymować się kontrahentowi, demonstrując swoje możliwości w zakresie organizacji produkcji. To znaczy należy przedstawić mu kierowników produkcji, pokazać pieniądze i zaprezentować umiejętności ludzi, którzy będą produkowali. Ewentualnie można jeszcze przejąć cały system produkcji od kontrahenta, to znaczy ludzi i warsztaty, zainstalować go w swoich dobrach, gdzie życie jest tanie i nie trzeba się troszczyć o nic poza jakością produkcji. No i oczywiście na tym zarabiać. W żaden sposób nie można organizować produkcji za swoje pieniądze, bez gwarantowanych umów dostawy. To znaczy, nie można wyprodukować miliona biustonoszy i potem sprzedawać tego z ręki na bocznicy kolejowej, bo wszyscy pośrednicy dookoła mają już podpisane umowy na biustonosze z kimś innym. Tak nie działa rynek. Jeśli więc tkaniny z Lewartowa cieszyły się renomą angielskich kupców w Szczecinie, to znaczy, że były one przez nich zakontraktowane. Nie mogło być inaczej po prostu. A jeśli tak, to znaczy, że innowiercy, którzy pojawi się w Polsce i na Litwie, w ściśle określonych miejscach i w rodzinach, to po prostu kontrahenci rynku angielskiego, którzy poprzez swoją odrębność i nowy styl życia, tworzą konkurencję dla zakładów i produkcji organizowanej przez Kościół. To jest bardzo sprytne, albowiem heretycy, organizując produkcję, nie dewastowali lokalnej, kościelnej dystrybucji. Do czasu oczywiście, kiedy w Polsce i na Litwie nie pojawiły się masy szkockich pośredników, przemierzających kraj wzdłuż i wszerz, oferując swoje towary. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale mam wrażenie, że nigdzie nie jest wyraźnie napisane skąd ci domokrążcy brali swój towar.

Postawmy taką tezę – rodziny innowiercze w Rzeczpospolitej to przedstawicielstwa handlowe przemysłu brytyjskiego, taki XVI wieczny Bangladesz, ale inaczej zorganizowany. To znaczy bez nędzy i wyzysku, albowiem okoliczności w jakich produkcję organizowano wyzysk i nędzę wykluczały. W pracy Ireny Rolskiej znajdujemy szczegółowe informacje na temat tego czym były lokowane na Lubelszczyźnie miasta takie jak Baranów czy Kock – były to zaplecza dla produkcji, zaplecza gwarantujące dostęp do tanich i dobrych posiłków, piwa i nabożeństwa po pracy. Nie wiemy, bez analizy prac historyków brytyjskich, kto dokładnie lokował tę produkcję nad Wisłą i Wieprzem. Czy robiła to korona czy może jakieś organizacje kupieckie. Fakt pozostaje faktem – ziemia Firlejów i miasto na niej lokowane to zaplecze dla produkcji idącej od razu na eksport. Ktoś tu pewnie odnajdzie analogie do zakładów czynnych w PRL, których produkcja, dużo tańsza przecież niż na zachodzie, szła na eksport, a ludzie przypierniczali w upiornych warunkach, czekając nasz nadejdzie doczesny raj komunistów. Idea się nie zmieniła, bo nie można bez niej organizować żadnej produkcji, a szczególnie masowej. Zmieniły się tylko, na gorsze rzecz jasna, okoliczności. Ludzie, którzy przybywali w XVI wieku do Lewartowa, Kocka i Baranowa nad Wieprzem, mieli zapewnione warunki tak dobre, że w rodzinnym kraju mogli o nich tylko pomarzyć. Życie, ze względu na dostępność żywności było tanie. Nie istniały żadne zagrożenia, a fakt, że zakłady heretyków nie konkurowały na wewnętrznym rynku z zakładami Kościelnymi, stwarzał wrażenie ekumenicznej sielanki. Produkcja kalwińska była odbierana w całości przez Londyn, Firlejowie pobierali należność w gotówce, część zapewne inwestowali i kraj rozkwitał. Taki system miał jednak pewną wadę – każde wahnięcie koniunktury na rynku, który odbiera produkcję jest natychmiast odczuwalne. No i lojalność kontrahenta bywa czasem zawodna, szczególnie jeśli dostaje on inne propozycje, od innych magnatów i władców. Ci zaś, patrząc na rozkwitające majątki polskich kalwinów z całą pewnością, chcieli mieć podobne instalacje u siebie. No, ale żeby je mieć, trzeba być konkurencyjnym cenowo. To zaś zawsze uzyskuje się w jeden i ten sam sposób – poprzez obniżenie kosztów pracy, a to znaczy wprost – poprzez obniżenie jakości życia wytwórcy. Żeby tę operację przeprowadzić bezpiecznie i bez szkody dla produkcji nie wystarczy bat i wściekłe psy na łańcuchach. Konieczna jest doktryna. Kiedy herezja i baty ponaglające tkaczy pracujących na terenie księstwa moskiewskiego, przestały wystarczać, pojawił się ruch robotniczy i pierwsze jaskółki, a raczej pierwsze sępy, komunizmu. Oczywiście zastosowałem tu duży skrót, ale wszyscy wiedzą o co chodzi. No, a ponadto pojawienie się arian w XVI i XVII wiecznej Polsce to nie był ani przypadek, ani ewolucja doktryny heretyckiej, ale wprost plan zdewastowania wsi i wypędzenia chłopów nędzarzy do rozrastających się zakładów tkackich lokowanych w dobrach religijnych reformatorów.

Jutro napiszę coś o tych arianach i o kontaktach rodziny Firlejów z zagranicznymi ośrodkami ariańskimi. Książki zaś, które uważam za ważne, będą niestety drogie. Nie może być inaczej.

Aha, jeśli będziecie w wakacje w tamtych okolicach odwiedźcie koniecznie te leżące wzdłuż Wieprza miasteczka. One w niczym już nie przypominają tego co opisuje Irena Rolska, ale przyroda, rzeka i oferta gastronomiczna są naprawdę wyśmienite i tanie. Valser może potwierdzić, bo nocował kiedyś w dworze, w Osmolicach.

  8 komentarzy do “Nuda małych miasteczek i szerokie krajobrazy (2)”

  1. Czy Szkoci mieli swoich biegunów czy sami biegali ☺

  2.  

    Wolę nudę małych miast i wsi już nudę  dużych. Wtchowany na wsi w wakacje  jeździłem po okolicach rowerem i czytałem wszystko co historyczne z Bunschem włącznie

  3. Niż dużych. Sorry. Smartfon jest fatalny do pisania

  4. w „Zasypie wszystko zawieje” Odojewskiego  jest wzmianka o majątku w którym ukrywa się broń, dwór dawno temu wybudowany przez Firlejów. Po Firlejach zostały takie piwnice gdzie można to było broń bezpiecznie składować.

    Mogły to być magazyny za czasów Firlejów

  5. >powstającą w Lewartowie produkcję rękodzielniczą wysyłano Wieprzem i Wisłą do Elbląga i dalej do Szczecina, gdzie cieszyła się wielką renomą angielskim kupców…

    Powołana przez Batorego komisja doradcza, która odbyła posiedzenia w Lublinie i Lewartowie, rekomendowała Elbląg (kosztem Gdańska).

  6. Paciorki z Lewartowa – szkło Murano albo szkło weneckie ☺

  7. w Elblągu jest ul. Firleja

  8. magistrat elbląski też  sobie radził na własną rękę, król na wojnie a oni zawierają z Rogersem układ (1581) na podstawie której pozwalali Anglii wszystko wwozić i wywozić bez żadnej kontroli, zagwarantowana autonomia kompanii, kupcy angielscy nie uiszczali żadnych ceł podatków nakładanych przez magistrat … str 133 zatarg Gdańska z Elblągiem w:  „Z dziejów współzawodnictwa Anglii, Niemiec, Rosji i Polski”

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.