Zadzwonił tu ostatnio kolega i podsunął mi pewną, niezwykle inspirującą myśl. Oto finalnym produktem „nowoczesności”, tak jak się ją opisuje dzisiaj, jest nuda małych miasteczek. To nie jest, być może, dokładnie zrozumiałe, ale jak się dobrze nad tą kwestią zastanowimy musimy przyznać, że myśl jest bliska genialności. Triumf metropolii, miasta molocha, a nawet nie molocha tylko takiego zwykłego miasta, gdzie koncentrują się przemysł i transport, miasta równie zapyziałego, jak wszystkie inne, pozbawionego inwencji własnej, a sprzedającego jedynie cudze, lekko podrasowane produkty i idee, jest finałem nowoczesności, post nowoczesności, czy czego tam chcecie.
Produktem ubocznym procesu, który nędznym dziurom nadaje charakter metropolitalny, jest małomiasteczkowa nuda. Jest to stan wywoływany sztucznie, poprzez przepisy, jak za komuny, albo stan wymuszany, albowiem tak naprawdę, w małych miasteczkach nigdy nie było żadnej nudy. I nie ma jej dzisiaj, choć wielu się stara, żeby była.
Po takim wstępie, chciałbym rozwinąć myśl inną, dotyczy ona nauczania historii, poprzez perspektywę wykonaną w wielkim mieści. To jest bardzo konkretne miasto i jest nim Londyn. Tak z grubsza wygląda, choć mało kto to dostrzega, techniczna strona szczegółowego opisywania dziejów przez akademików. One, nie zawsze, ale w przeważającej masie przypadków są opisywane z perspektywy Londynu. Nawet jeśli autorzy nie czynią tego specjalnie, mechanizm jest tak ustawiony, że nie można go w zasadzie samemu zmienić. Żeby to zrobić trzeba by było zacząć od reformy edukacji historycznej na poziomie podstawowym. To nie byłoby trudne, gdyby objęte zostało patronatem państwa, które posiada doktrynę i troszczy się o przyszłość. Troska zaś o przyszłość polega na wychowywaniu obywateli. Nie w duchu który został tu przyniesiony wiatrem z miasta molocha, bynajmniej, całkiem inaczej. Kłopot w tym, że my w ogóle nie możemy postawić takiego postulatu, albowiem zostanie on zdewastowany przez jego entuzjastów i całkowicie unieważniony. I wynika to także z faktu, że nowoczesność zatriumfowała. O czym ja w tej chwili myślę? Zaraz wyjaśnię. Mamy wśród nas kilku nauczycieli historii. Niektórzy, jak rotmeister, mieszkają w atrakcyjnych miejscach, o których łatwo jest opowiedzieć dzieciom w szkole i łatwo te dzieci zainteresować dziejami miasteczka, czy regionu. Są jednak miejsca, takie jak to, z którego ja pochodzę, gdzie przekaz emocji i informacji związanych z dziejami lokalnymi jest trudny. Wynika to z ubóstwa kultury materialnej, braku dostępu do formuł prefabrykatów, które ułatwiłyby dzieciom przyswajanie wiedzy, a także ze specyficznego sprofilowania wiedzy akademickiej, która niesie ze sobą wyłącznie pogardę dla lokalnej tradycji, nawet jeśli tej tradycji dotyczy. Jest w małych miastach wielu zaangażowanych nauczycieli, którzy rozumieją potrzebę zmiany perspektywy, po to, by wychować obywateli właśnie. No, ale wyobraźcie sobie teraz, że państwo ogłasza jakiś suto finansowany program odnowy metod nauczania historii. I dzieci we Frampolu, zamiast jechać na wycieczkę do Krakowa, stają na rynku, swojego miasta, gdzie nie ma już kamienic, nie ma w zasadzie nic i słuchają wykładu o dawnych czasach, kiedy rynek w ich mieście był większy niż ten krakowski. Do tego leci jakaś multimedialna prezentacja, którą wyreżyserował facet nie mający nic wspólnego z bratem ministra Glińskiego. To jest nie do wyobrażenia, albowiem ujawnia z miejsca, co jest rzeczywistym towarem na naszym rynku edukacji i co jest rzeczywistym deficytem. Jest nim uznanie. To zaś próbuje się zawsze wymusić, albo kupić. Nikt nie próbuje uznania zdobyć, a to z tego względu, że mogłoby się nie udać i jest ryzyko. No, ale ludzie ważni i poważni ryzyka podejmować nie będą. Potrzebne im są gwarancje. Stąd wszelkie ruchy wokół wychowania obywateli i nauki historii w duchu innym niż ten przywiany wiatrem z miasta molocha, nie wchodzą w grę. Załóżmy, że jednak powstałaby taka sieć szkół i sieć nauczycieli oddanych sprawie, tak jak powstały jednostki wojsk terytorialnych. Cóż potem robić z tymi wychowankami, kiedy oni byliby najgroźniejszą konkurencją dla niejawnie działających gangów sposnsorowanych przez metropolię, a jeśli nie byliby nią i poszukiwali spełnienia zawodowego, staliby się najgorszymi wrogami państwa, które coś im obiecało, a potem nie umiało tego dotrzymać. Pozostaje jeszcze kwestia atrakcyjności przekazu. Ten jest formułowany przez akademię, która – lekceważąc, a w zasadzie olewając całą swoją produkcję – pilnuje by atrakcyjność przekazu skupiona była wokół pewnych niezmiennych formuł. Upraszczając rzecz krańcowo powiedzieć możemy, że w obszarze o nazwie „edukacja historyczna w Polsce” rządzą „człowieki renesansu”. I mowy nie ma, żeby ich usunąć. To jest niewykonalne i nam się też nie uda. Jesteśmy za słabi, żeby zrobić cokolwiek ze starym, globalnym programem edukacji nowoczesnej, która usunęła z horyzontu kościoły i świętych, a na to miejsce wstawiła propagandystów, agentów, inwestorów zagranicznych i heretyków. Jest w tym wszystkim jeden lekko jaśniejszy punkt. Już o nim wspomniałem – uznanie. Akademia strzegąc narzuconych, bo przecież nie wypracowanych, zasad, nie dystrybuuje już uznania. Ono jest wyszydzone i leży gdzieś w śmietniku. Uroczystości akademickie to rzewne jaja, a stroje, w których akademicy na nich występują, nie nadają się nawet do operetki. Kariera akademicka to dziś co najwyżej jakieś stuosobowe grupy fanów tego czy innego „głosiciela prawd doraźnych”. Reszta nie ma żadnego uznania, musi za to zbierać punkty, za które nie można kupić nawet kartonu mleka, nie mówiąc już o papierosach czy wódce. To wszystko nie zdejmuje z akademików odpowiedzialności za realizację zadań, które są podstawą ich egzystencji – pilnowania hagady. Nie zwalania ich też z obowiązku publikowania książek. Te zaś muszą być wyprodukowane w „technologiach nowoczesnych”. I nie może się tam pojawić nic, co choć trochę zaniepokoiłoby Saurona. No, ale się pojawia, nie można bowiem zorganizować piramidy kłamstw i głupstw, licząc na to, że nikt się „nie skapnie”. Poza tym produkcja książek kosztuje. Ten koszt to przede wszystkim czas. Za poświęcony nauce czas, akademicy, nawet jeśli dostają pieniądze, to są one nieadekwatne do wysiłku. No, ale im nie chodzi o pieniądze, ale o uznanie. Tego zaś nie ma i być nie może, bo nie ma czytelnika. On mógłby się znaleźć, ale niestety trzeba by się było pofatygować do małych miasteczek, gdzie wieje nudą. Książki akademickie zalegają magazyny, a ludzie ich pilnujący, wiem to z całą pewnością, gotowi są na wszystko, byle tylko się ich pozbyć. Książki te są owocem wieloletnich badań i ciężkiej pracy, ale nikt ich nie czyta, koledzy zaś akademików lekceważą je ostentacyjnie. Pominę dziś, szeroki jak Jenisej, temat tych ludzi nauki, którzy jednak coś tam zarabiają i uzależnień, w których tkwią. Chcę skupić się na humanistach, z niewielkich ośrodków, którzy stosując znaną nam metodę „na renesans”, próbują, z wielkim poświęceniem wyjaśniać czytelnikom dzieje regionu. Myślę, że oni nawet nie przypuszczają, że ktoś może czytać ich książki, tak silne jest przekonanie o degradacji całych dyscyplin. To nie koniec. Jest jeszcze jedna kwestia, która dla pewnych osób, może być najważniejsza. Otóż akademicy, zostali dziś zdegradowani tak nisko, że kiedy proponuje im się, by ustawili się jako tło dla jakichś dziennikarzy, którzy zajmują się popularyzacją, oni się na to godzą. I uważają, że spotkało ich wyróżnienie. To jest moim zdaniem dno.
Powiem tak – Proszę Państwa, jako znany sprzedawca detaliczny, uważam, że źle robicie. Powiem też, że nie mam zamiaru szukać żadnych porozumień z autorami z akademii, zamierzam tylko, z maksymalnym zyskiem sprzedawać ich książki, na których – przekonałem się o tym wielokrotnie – nikomu poza mną nie zależy. Mi zaś zależy na nich nie dlatego, że chcę popularyzować wiedzę, ale dlatego, ze uważam iż mogą one przynieść zysk. Fakt, że go nie przynoszą leżąc w magazynach uniwersyteckich wydawnictw demaskuje całkowicie cały system i jego niewolniczy charakter. Sprzedaż – to jedyny sposób, żeby coś w tym systemie zmienić.
Rozpoczynam dziś, inspirowany książką, którą tu zaraz zaprezentuję, nowy cykl artykułów, zatytułowany „Nuda małych miasteczek i szerokie krajobrazy”. Książki, które będę sprzedawał, będą przeważnie drogie. Nikt ich nie musi kupować. Cenę będę ustalał sam, kierując się wyłącznie przydatnością zawartych w publikacji treści, do naszych tu rozważań, prowadzonych od lat. Im bardziej przydatna treść tym wyższa cena.
Teraz postanowienia końcowe. Dla wydawnictw jednotomowych cena nie przekroczy nigdy 120 zł, a dla wielotomowych 170 zł. Zastrzegam jednak, że mogą pojawić się w sklepie produkty absolutnie ekstra, które będą droższe. Będzie to jednak wielkie święto, zapowiedziane przeze mnie stosownym tekstem dużo wcześniej. To co napisałem nie oznacza, że nie będzie książek tanich. One będą, już są. Przypomnę, że „Pamiętnik podlaskiego szlachcica” kosztuje 30 zł. Jest wiele tytułów w bardzo przystępnych cenach.
Wprowadzając nową politykę kieruję się oczywiście chęcią zysku. To po pierwsze. Po drugie, chciałbym podnieść znaczenie niektórych tytułów, problemów i zagadnień, bo tylko w taki sposób mogę zwiększyć swoje zyski. Degradacja książek prowadzi do nędzy wydawców i autorów, a także do upokorzenia czytelnika, który – dysponując środkami – stoi pomiędzy wyborem – Ziemkiewicz czy Blanka Lipińska. To nie jest wybór. To jest metoda, służąca do tego, by przekonać nas, że metropolia rządzi i narzuca zasady. Tak nie będzie, merde, nie ma mowy.
I jeszcze na koniec – niech nikt nie podchodzi do mnie na razie z żadnymi propozycjami wydania czegokolwiek. Niczego, poza tym, co sam postanowiłem wydać, nie wypuszczę na rynek.
Od kilku miesięcy uważnie śledziłem pewien tytuł. Podejrzewałem, że choć napisany jest w dobrze znanym nam duchu, zawiera wiele rewelacji. I nie zawiodłem się.
Oto praca dr rab. Ireny Rolskiej „Firlejowie Leopardzi”. Wczoraj umieściłem tu inną książkę tej samej autorki, która dotyczy obiektów sakralnych powstałych na Lubelszczyźnie po soborze Trydenckim, dziś zaś mamy książkę o działalności gospodarczej, politycznej i edukacyjnej najsilniejszego gangu heretyków, jaki nosiła święta ziemia Najjaśniejszej na przełomie XVI i XVII wieku. Tytuł, sami przyznacie, jest dosyć ekstrawagancki. Teść zaś, samym tylko ciężarem własnym, wyłamuje się z ram, w które wtłoczyła je autorka. O Kochanowskim jest tyle, że wystarczy na tydzień czytania i analiz. Oczywiście nikogo specjalnie nie zachęcam. Wręcz będę zniechęcał, albowiem książka jest droga. No, ale jest też tak wielka, że jak ktoś się bardzo wzburzy zawartymi w niej treściami i ciśnie tym tomiszczem w jakieś żywe stworzenie, to życia mu potem nie wróci. Warto o tym pamiętać.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/firlejowie-leopardzi/
Sztuka po Trydencie w Archidiakonacie Lubelskim w XVII wieku
Degradacja książek prowadzi do nędzy wydawców i autorów, a także do upokorzenia czytelnika.
W PUNKT!!!
Ale jest też drugi dramat – rozmaite ngo’sy dostają kasę z grantów i (byłem tego świadkiem i zapytałem o co cho), że rozdają książki za darmo, bo status im nie pozwala ich sprzedawać, tylko rozdać. Czy to nie rozwalanie rynku i niszczenie prywatnych wydawców?
Tak, ale to jest też obłęd. Nikt nie będzie konsumował darmowej treści. To zła strategia, ale oni jeszcze tego nie zrozumieli. No, a jeśli nawet zrozumieją, to pieniądze, które dostają, nie pozwolą im na żaden ruch. Są w pułapce
Nauka na scenie – profesorowie zastępują żonglerów i innych cyrkowców, w dodatku za darmo, bo krzewią naukę. Pytam się dziekana dlaczego występuje i gimnastykuje się sam bez asystentów, a on na to, że na wydziale sami profesorowie i asystentów brak ☺
Obcego na asystenta nie wpuszczą a ich profesorskie córki wolą być zdaje się aktorkami, czy celebrytkami. Wygląda chyba na to , że one nie mają zdolności intelektualnej nawet na pozostanie humanistką.
a mnie się ta nuda małych miasteczek skojarzyła z książką K. Kąkolewskiego pt. Ukradli im czterysta lat. Autor opisuje PRL-owską dewastację Suchedniowa. Wybrał to miasteczko, wydaje mu się, że Suchedniów jest kroplą w której odbijają się losy Polski – jest po prostu łzą …
Opisuje dewastacje zabytków Suchedniowa (dwór po Herlingach – Grudzińskich, dworek hr. Ostrowskiego darowany harcerzom po I WŚ , dwór Barzykowskich, młyn Herling – Grudzińskich, także dworek Kąkolewskich – podpalany aż w końcu spalony) przeprowadzone przez ludzi z Samopomocy Chłopskiej.
Te dewastacje nieco poprawiono przez minione lata transformacji. Transformacja i dopływ kasy do samorządów podrasował szereg miasteczek
Taki cyrk straceńców
Suchedniów dziś wygląda okropnie
tzn że w Suchedniowie, ta Samopomoc Chłopska z PRL-u do dzisiaj pasożytuje na żywym ciele tego miasteczka,
Panie Gabrielu, czy „Pamiętniki włościanina” są już dostępne w FotoMagu?
W przyszłym tygodniu powinien być
Dziękuję!
PRL obrzydzał i wieś i małe miasteczka. W większości amerykańskich filmów zło czai się na nudnej, zacofanej prowincji. W filmach brytyjskich za to wieś na ogół sielska i piękna.
Bursa Andrzej:
możliwe
że mógłbym użyć jej inaczej
np. napisać 4 reportaże
o perspektywach rozwoju małych miasteczek
ale
…….mam w dupie małe miasteczka
…….mam w dupie małe miasteczka
…….mam w dupie małe miasteczka
uuuu, pacz pan elyta, z blokowiska, urka z dzielni, ma chłop duuuuży zasób słów, powinien zasiadać w jakimś jury
To poeta niezależny przecież
Leopardvus Firleianvs
„Cenę będę ustalał sam, kierując się wyłącznie przydatnością zawartych w publikacji treści” „„Pamiętnik podlaskiego szlachcica” kosztuje 30 zł.” 🙂
to są w większości profesorowie postBeuysowscy więc oni i tak więcej nie potrafią…
postBeuysowscy- w punkt!
Pomyślałam teraz, że z małymi miasteczkami jest jak z równiną Serengeti, o której pisał niedawno Greenwatcher. To co jest w istocie krajobrazem po dewastacji, przedstawiane nam jest jako „krajobraz dziewiczy”. Taki na przykład Biłgoraj tworzył chłopskie fortuny na przemyśle włosiankarskim, a prosty chłop z Biłgoraja widywany był na targu w Damaszku. Nudno to tam raczej nie było.
profesorowie postBeuysowscy to znaczy jacy ? Z dziurą w głowie czy że ich praca dydaktyczna jest efemeryczna ?
kiedyś przejeżdżało się prze Elbląg (no to raczej większe miasto) do Krynicy Morskiej, to na trawnikach Elbląga stały rzeźby nie przypominające niczego czyli abstrakcyjne, ale metalowe, „wyrzeźbione” w Zamechu, ciekawe czy te rzeźby jeszcze ozdabiają elbląskie trawniki, czy okazały się pracami efemerycznymi ?
Nic z tego nie zostało, poza nędznym skansnem
Chyba się trzeba do tych Bejsc przejechać
Teoria o małych miasteczkach – pełna prawda. Pisał o tym ibn Halduna.
Ibn Halduna
A kedy wyglądał dobrze? Kolejna legenda stworzona w tym przypadku przez Kąkolewskiego. Dworek Grudzinskiego i kilka domów pod opieką wojewódzkiego konserwatora zabytków – to jest przykład działania niszczącego tzw. państwa.
Trzecia RP też nie robi dobrej reklamy małym miasteczkom.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.