Istotą trudności na rynku, na którym wszyscy się znajdujemy, czyli rynku treści rozrywkowej – trzeba nazywać rzeczy po imieniu – jest pewna szczególna okoliczność. Żeby ją właściwie naświetlić przypomnę anegdotę, którą usłyszałem w filmie o karierze Milesa Davisa. Może już ją opowiadałem, ale trudno. Oto w epoce rocka, która całą karierę Milesa postawiła pod wielkim znakiem zapytania, poszedł on osobiście dogadać się z rockmenami i wymyślić coś, co pozwoliłoby mu grać dalej swoje kawałki. Chodziło o sprawę poważną – być albo nie być. Oznajmiwszy powyższe, komentator z offu powiedział – Miles Davies bardzo szybko zorientował się, że muzycy rockowi nie znają się na muzyce. Urzekło mnie to zdanie i powtarzam je ostatnio bardzo często. Dożyliśmy bowiem oto czasów, kiedy można utrzymać publiczność na imprezie przypominającej koncert rockowy w ogóle bez muzyki. Stała się ona niepotrzebna. Niebawem zaś nadejdzie taki moment, że będzie to możliwe nawet bez głosu. Ktoś będzie wychodził na scenę, w jakimś przebraniu rzecz jasna i robiąc miny oraz gestykulując wywoływał będzie pożądane reakcje publiczności. Ktoś inny będzie mu podsuwał rekwizyty, służące do wymachiwania. Podobne imprezy już dziś są organizowane, ale ja uważam, że samo mówienie o nich to katastrofa. Sporo osób jednak przekonanych jest, że trzeba o nich mówić, albowiem są one elementem dyskursu publicznego, a jakby tego było mało, uważają owe osoby także, że ich obecność w przestrzeni i emitowana tam – nie słowem bynajmniej, bo nie o słowa chodzi – treść jest jedną z gwarancji wolności słowa. Jeśli ktoś tak myśli, to zwariował. I ulega ciężkiej bardzo pokusie, z której wyjścia żadnego nie będzie. Jak wszyscy zauważyli unikam mówienia o konkretach, albowiem omawianie takich kwestii oznacza ich nobilitację. Tego zaś w żaden sposób czynić nie można. Niesie też taka postawa za sobą nowe pokusy, polegające na tym, że skandal, wobec którego można zająć stanowisko, im wyraźniejsze tym lepiej, jest dobrym tłem, na którym można się wyróżnić. Nie można. Jedyne co się wtedy stanie, to degradacja osoby, która próbuje coś takiego przeprowadzić. Ujawni się ona jednak dużo później.
Najgłupiej w tej sytuacji zachowują się ci, którzy podnoszą kwestię wolności słowa. Nie można mówić o zagrożeniu wolności słowa, broniąc ludzi, którzy słowa unieważniają, czynią je pretekstem do aranżowania przedstawienia składającego się z jednoznacznie symbolicznych gestów i mimiki. Nie ma mowy w takim wypadku o jakiejkolwiek wolności słowa, bo nawet jeśli w czasie takiego eventu padają jakieś słowa, to są one pożyczone, ukradzione, zmieniono ich znaczenie ze złą wolą, albo w ogóle pozbawiono je znaczenia. Gdzie więc jest tam miejsce na jakąś wolność słowa? To jest jawne zagrożenie wolności słowa, które w dodatku ma akceptację wszystkich. Nie mówcie mi, że nie, albowiem to co mieliśmy okazję oglądać ostatnio jest przecież tylko finałem wieloletnich prowokacji, na które wszyscy się godzili. W najlepszym razie udając, że tego nie widzą. Wolność słowa nie jest zagrożona dziś, ale niebawem zagrożona będzie. Spróbuję wyjaśnić w jaki sposób. Nikt nikogo nie będzie przetrzymywał wiecznie w areszcie. Mechanizm, który na moment został zastopowany, zostanie więc wkrótce uruchomiony na nowo i ruszy z nową siłą. Wszyscy, którzy dziś mówią o zagrożeniu wolności słowa, czekają na to z utęsknieniem, albowiem są jak Miles Davies wobec sceny rockowej. Rozumieją, że ktoś tych ludzi wynajął, żeby potrząsali głowami i udawali grę na gitarze oraz perkusji, ale wiedzą, że korzystniej jest z nimi współpracować. Pytanie na jakich zasadach? To wyjaśnić powinniśmy zadając pytanie – czy ktoś z dzisiejszych obrońców wolności słowa przypomina w zakresie swojej działalności Milesa Davisa? Choć troszeczkę, nie tak – jak się mawiało dawniej – po całości? No raczej nikt. Milesów Davisów na prawicowej scenie rozrywki intelektualno-emocjonalnej raczej nie ma. Króluje rytm umpa, umpa, a z tła słychać diabelskie skrzypce. Każdy jednak stanie wobec dylematu być albo nie być. Każdy – powtarzam. Niektórzy już stoją wobec tego dylematu od dawna, albowiem ich kanały zostały usunięte z YT, co jest jawnym dowodem na łamanie wolności wypowiedzi. Niestety nic z tym nie można zrobić, bo nie ma odpowiednich narzędzi. Czy one się znajdą? Rzecz jasna nie, bo nie o to chodzi, by robić karierę na YT, ale o to, by polaryzować opinię publiczną w kraju i dzielić ją według korzystnych dla kogoś osi. Do tego nawoływanie o wolności jest koniecznie potrzebne. Im słabszy koncert rockowy, im mniej w nim muzyki, a więcej potrząsania głowami i udawania gry na gitarze, tym głośniej trzeba z offu nawoływać o łamanych prawach i gwałconej wolności. To jednak nic nie pomaga, albowiem takich obrońców wolności jest już bardzo wielu. Tak wielu, że portfele entuzjastów wolności, którzy swoimi groszakami wspierają te inicjatywy zrobiły się bardzo chude. Innych zaś źródeł finansowania nie widać. Dlaczego? Bo nie ma odwrotu, kiedy się raz wkroczyło na tę drogę. Można tylko czekać, aż ktoś przeskaluje tę całą grę z wolnością i ją wprost zakwestionuje nakazem prokuratorskim. I to się właśnie stało. Obrońcy wolności odetchnęli z ulgą. Dostarczono im paliwa na dalszą jazdę. Dyskusja o wolności słowa rozgorzeje teraz na dobre. Po uchyleniu nakazu będzie jeszcze bardziej dynamiczna i tak, aż do chwili kiedy okaże się, że w tym świecie, gdzie triumfuje wolność, najbardziej niepotrzebni są tylko obrońcy wolności. Ciężar zaś wymiany treści rozrywkowo-emocjonalnej, przeniesie się w zupełnie inne miejsca. Powtarzam – to jest nie do zatrzymania, albowiem ma charakter pokusy. I każdy w dodatku wierzy, że jemu się akurat uda. Nikt nie pyta, jaką cenę zapłacił Miles Davies za porzucenie dotychczasowego stylu i zmianę konwencji. Nikt nie pyta, albowiem 90 proc. obrońców wolności w ogóle nie wie, o czym ja teraz nadaję. Co to jest za komunikat, bez nerwu, bez ikry, bez nazwisk przede wszystkim, bez oskarżeń, bez rozdzierania szat, bez podniesionych głosów, bez wyrazu ojczyzna i innych wyrazów nieodmiennie się z nim kojarzących, bez powoływania się na autorytety, bez popadania z widowiskowe zamyślenie i przebierania się w różne stroje? Co to jest za komunikat? Otóż to jest ostrzeżenie. Ja na pewno nie skorzystam z okazji, by podnieść sobie klikalność takim lansem i na pewno nie wystąpię w obronie rzekomo naruszanej wolności słowa. Uważam bowiem, że wszyscy, którzy tak czynią idą w bardzo ciężką niewolę. I nie ma tu znaczenia fakt ile publiczności zgromadzili na swoich koncertach bez muzyki i jaką mają klikalność. To są sprawy w tej chwili nieważne, a nawet szkodliwe.
I popatrzcie jak wiele się zmieniło do czasów salonu24, gdzie mieliśmy przez parę lat rzeczywistą wolność słowa. Dziś nikt by nawet nie zrozumiał o co się tam spieraliśmy. Wszystko zostało sprowadzone do kilku gestów, bo nie słów przecież. I nie ma chyba już powrotu do tamtych czasów. No, ale – powtórzę – stoimy wszyscy przed wyborem – być albo nie być. Trzeba się decydować i to już.
Jeszcze słowo na koniec, dotyczące wolności na rynku i wolności dyskusji. Żeby prowadzić dyskusję musimy wskazać adwersarza, określić go jakoś i użyć przeciwko niemu argumentów. To wszystko zwiększa jego rozpoznawalność. Wielu zaś naszych adwersarzy nie zachowuje się w ten sposób. Właśnie dlatego, żeby nam czegoś nie przybyło. Z ochotą jednak ukradną wszystko co zostanie tu opublikowane i ogłoszą jako swoje. Nic im przecież nie można zrobić. Walczą wszak o wolność słowa. Dlatego nie można już prowadzić polemik w starym stylu, trzeba zmienić podstawy i paradygmat dyskusji, żeby w ogóle przetrwać.
Zakłada Pan optymistycznie, że piewcy wolności nie wiedzą o pułapce. Wiedzą, robią to świadomie. Tego typu działalność podtrzymuje dwa mity przydatne do uprawiania polityki. Jeden o wszechmocy, a drugi nieuleczalnej patologii.
Nie wiedzą wszystkiego, dowiedzą się dopiero, jak będzie za późno
Pewnie ma Pan rację.
Stowarzyszenie Wolnego Zgiełku
Nie dowiedzą się, bo wszyscy są liberałami i są zmuszeni wszystko akceptować. (Ze względu na wolność oczywiście)
I z powodu tego liberalizmu popierają odrażającego watażkę jako męża stanu, a gotowi wysadzić w powietrze polski rząd i Polskę za jednym zamachem?
Trzeba być idiotą, by nie dostrzegać, że EU niszczy mechanizmy wolnego ryku. Ile razy ci piewcy wolności stanęli po stronie Polski domagającej się jednakowych reguł gry ekonomicznej, czytaj wolnej konkurencji? Trzeba patrzeć, co oni robią, nie mówią.
Dzień dobry. Było tu niedawno mówione o polskości, jakoś tak naturalnie w zestawie był termin „wolność” – bo też to i logiczne. Ale ja tak trochę kontynuując pokuszę się o pewne uogólnienie; koniecznie trzeba dodać do tego termin „standardy”. Owszem, słowo proweniencji obcej, ale się tu nadaje. Standardy wszelkiego rodzaju. Obyczajowe, estetyczne, wszelkie. One nas określają i Polska „nie zginęła, póki my żyjemy” – zgodnie z naszymi standardami. Pamiętam jak bardzo komuna niegdyś bała się tych naszych standardów. Stąd wziął się ten zgniły kompromis z Kościołem, który wcześniej chcieli po prostu zniszczyć. Ale zrozumieli, ze pójście pod ten prąd będzie ich za dużo kosztowało. Sponsorzy tyle mnie dadzą. Przywdziali więc fałszywe szaty strażników porządku (niektórzy tęsknią za tym do dziś…) i zabrali się za powolną zmianę standardów. I to o czym Pan dziś pisze, Panie Gabrielu, to wciąż ten projekt. I nie można z nim dziś walczyć inaczej jak tylko wrzeszcząc na cały głos; Złodzieje! kradną moje pieniądze – podatki – i płacą nimi za imprezy, których nie chcę! To wbrew wolności! wbrew demokracji! Przeciw tym nowym świeckim świętościom nikt nie wystąpi. Zostało nam tylko to. Jak temu Bośniakowi Haska, co to go zamknęli – mniejsza o to – ale jeszcze koszyk mu zarekwirowali, przez co nie przestawał kląć po bośniacku. Nie pamiętam już, co z nim potem było. Pewnie z nami będzie to samo…
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.