cze 072018
 

Do wczoraj, w swojej nieopisanej naiwności, sądziłem, że piosenka, o której tu gawędziliśmy, czyli Dona, Dona, jest utworem ludowym. Toyah wyprowadził mnie z błędu. Okazało się, że to jest kreacja całkiem poważnych panów od tekstu i muzyki. Ludzi z dorobkiem i do tego fachowców. To budujące i ciekawe, albowiem mówi nam, że do poważnej propagandy potrzeba jednak osób z pewną wrażliwością i warsztatem. Izrael zaś to projekt poważny. O wiele poważniejszy niż tak zwana wolna Francja, gdzie do napisania piosenki partyzanckiej zaangażowano sutenera i oszusta. Tego ostatniego zaś zrobiono potem jeszcze ministrem kultury. Tak te sprawy załatwiają Anglicy i pozostaje ich słodką tajemnicą, jak oni to robią, że we Francji nikt nie może się do dziś połapać w skali tej hańby, w której uczestniczy. Żydzi robią projekty dla siebie i wiadomo, że one muszą być po prostu dobre i funkcjonalne. Muszą działać bez zarzutu. I piosenka Dona, Dona działa. Brytyjczycy robią projekty dla Francuzów dorabiając im przy tym gębę idioty i nieudacznika, a Francuzi uważają za zaszczyt uczestnictwo w tych projektach. Niezwykłe, prawda? Ktoś powie, że u nas jest jeszcze gorzej. Możliwe, ale my tutaj licznie zgromadzeni, nie uczestniczymy w tym i się od tego odcinamy. Mamy swoje plany i swoje priorytety. I mam nadzieję, że nie damy się nigdy w nic wrobić. Czy to oznacza, że narracja brytyjska jest spójna i nie da się jej rozłupać? A skąd. Ona się rozłazi w rękach, bo jest w zasadzie ulepiona z samych kłamstw, do jej utrzymywania zaś w pionie, służą rzesze różnych autorytetów z tytułami profesorskimi. Zadaniem zaś tych ludzi jest po prostu żyć jak najdłużej i w stosownych okolicznościach powtarzać z powagą imperialne kłamstwa i przeinaczenia. Ponieważ jednak z historią jest tak, że nie da się jej zakłamać w sposób totalny, bo zawsze coś się przeciśnie, a często już sam sposób wnioskowania kłamcy go demaskuje, nie ma powodu, byśmy nie zapoznawali się z dorobkiem naukowym brytyjskich historyków. Powinniśmy to czynić także z tego względu, że oni muszą – to ważne – muszą utrzymywać swoją narrację na powierzchni i polewać tę złudę do połysku właściwie bez przerwy. Mamy w księgarni od niedawna książkę Collina Morrisa, o monarchii papieskiej, książkę zupełnie niezwykłą. Opowiada ona o jedynym z najciekawszych okresów w historii papiestwa. Ja zaś w swojej pogadance, którą zmieściłem dziś w PGR-ze omawiam kilka ważnych wątków z tej książki. Wątków, które stanowią właśnie tę mimowolną demaskację. Collin Morris szeroko rozpisuje się o Żydach i ich prześladowaniu w tamtym czasie, a do ilustrowania owej makabry używa cytatów ze źródeł, których nie sposób ocenić inaczej jak tylko jako wyrazu bezradności wobec Żydów. Pisze nam profesor Morris o tym, że Żydzi byli prześladowani, a zaraz potem podaje przykład niejakiego Rasziego z Troyes, właściciela pól i winnic, który żyje jak pączek w maśle i wypowiada się na piśmie na temat udzielania oprocentowanego kredytu gojom. Prześladowani Żydzi szukali rzecz jasna ochrony u papieża czyli jedynej instancji mogącej globalnie realizować różne projekty i wskazywać co jest dobre, a co złe. Przed kim ci Żydzi uciekali do papieża? No przez takimi ancymonami jak cesarz i król Niemiec, albo moja ulubiona dynastia Plantagenet, banda gangsterów z nożami, stosująca wymuszenia na skalę wcześniej niespotykaną. To oni, o czym Morris wspomina, półgębkiem, wprzęgli Żydów do swojej polityki, ściągnęli na nich nienawiść całej Anglii i Akwitanii, a następnie zostawili na pastwę ludzi, którzy byli u nich pozadłużani i nie mieli zamiaru tych wierzytelności realizować. Tak się te sprawy załatwiało w Londynie, Yorku i innych miastach starej, wesołej Anglii. Colin Morris nie jest jakimś kłamcą i oszustem w stylu propagandystów radzieckich, to jest poważny profesor i on wie, że od pewnych rzeczy uciec nie można. Trzeba je tylko odpowiednio naświetlić. I on naświetla. My jednak uzbrojeni w wytrychy, które sobie tutaj pracowicie szlifujemy od dawna, mamy jego oświetlanie w nosie, czytamy tę książkę i nie możemy się nadziwić zawartym w niej treściom.

Collin Morris pisze o Polsce, w sposób w zasadzie standardowy, ale potwierdza to do czego doszliśmy tu sami, to znaczy wprost mówi, że bez chrztu Polski, Węgier i krajów północy, Rzym by się nie utrzymał. Ciekawe kto by go zlikwidował i co wstawił na jego miejsce? Tego nie wiemy, bo historia potoczyła się inaczej. Możemy jednak zgadywać. Najlepsze jednak rzeczy pisze Colin Morris o Węgrzech. Po pierwsze pisze, że Węgry były w średniowieczu państwem nowoczesnym. Jeśli Brytyjczyk pisze coś takiego, to znaczy, że Węgry musiały być gospodarczą potęgą, w dodatku taką, na której opierało się papiestwo. Było to poza tym państwo drożne i dobrze zarządzane, państwo obsługujące szlaki handlowe i dające tym szlakom gwarancje bezpieczeństwa. To niezwykłe moim zdaniem. Brytyjski profesor pisze o Europie środkowej inaczej niż przywykliśmy, to znaczy, nie próbuje nas przekonać, że tutaj niedźwiedzie chodzą po ulicach i, przepraszam za wyrażenie, psy du…ami szczekają.

Najciekawiej, moim zdaniem, pisze Morris o herezji. Już na samym początku rozwaliło mnie jedno zdanie. Napisał bowiem nasz autor, że herezje średniowieczne nie miały żadnej łączności z tradycją herezji okresu patrystycznego, że były nowym projektem. No żesz….Nowym projektem? A przez kogo zaprojektowanym? Po raz kolejny czytają tę książkę miałem głęboką pewność, że oni wszystko wiedzą, dokładnie wszystko wiedzą, ale dawkują nam te informacje, żeby nam się we łbach nie poprzewracało. Wrócę jeszcze na chwilę do Węgier, pisze Collin Morris, że był to obszar ścierania się wpływów Rzymu i Bizancjum. Nie ma się co dziwić, miejsce gdzie krzyżują się szlaki handlowe, miejsce przez które płyną spławne rzeki, gdzie buduje się miasta i twierdze, gdzie jest dużo przestrzeni, a także rozwija się przemysł, to jest rzecz warta intryg, podstępów i otwartej wojny. Cesarz i papież starają się zatrzymać Węgry tylko dla siebie, a ponieważ cesarz z Konstantynopola prowadzi politykę nader dynamiczną Rzymowi wcale nie jest lekko. Ktoś może, na przykład, na tyłach obszaru podlegającego papieżowi, zorganizować dywersję. Zainstalować tam herezję, która w teorii nawiązywać będzie do herezji dawnych, ale w praktyce będzie czymś innym. Collin Morris pisze otwarcie, że doktryna katarska służyła tak naprawdę dyscyplinowaniu ludzi, którzy żyli w ciągłej niepewności o swój los pośmiertny i potrzebowali Doskonałych, którzy niejako prowadzili ich za rękę wskazując co jest dobre i właściwe. O doktrynie katarskiej napisał też Collin Morris, że była prosta i uznawała zasadę dwoistości, czyli stawiała Boga i diabła na równi. Potem zaś dodał, że katarzy przedkładali życie duchowe nad katolicki formalizm. Bardzo przepraszam, ale czym wobec tak postawionych kwestii miało być to życie duchowe?

Jest w tej książce jeszcze mnóstwo innych wątków, wybrałem te trzy. Cały olbrzymi rozdział poświęcony jest klasztorom i reformie kluniackiej. Dużo pisze Morris o gospodarce. Chciałoby się przeczytać taką książkę napisaną przez polskiego autora. No, ale na to szans raczej nie mamy.

Na koniec mam jeszcze jedną demaskację. Także mimowolną i niezwykłą. Oto przeglądając różne nagrania na YT przypomniałem sobie fragment filmu „Kabaret”, który kiedyś oglądaliśmy wszyscy, uważając go za skończone arcydzieło. Na pewno wiecie o jaki fragment mi chodzi, o ten w którym młody faszysta zaczyna głosem niewieścim niemal śpiewać zbrodniczą piosenkę zwiastującą najgorsze. I wszyscy w gospodzie ludowej podchwytują ten tekst, z wyjątkiem jakiegoś staruszka w okularach, a także Michaela Yorka i jego towarzysza, niemieckiego arystokraty. Nie wiem jak Wy, ale ja się zdziwiłem, tak jak zawsze się dziwię, kiedy dociera do mnie coś oczywistego i jawnego, coś czego wcześniej nie zauważyłem. Jak myślicie o co chodzi? Także o to, że nie możemy do końca wyjaśnić, po co młody Anglik Michael York zjawił się w Niemczech i czego od Niemców chciał. Może to gdzieś w filmie pada, ale ja nie pamiętam. Po drugie, o wiele ważniejsze – ta piosenka jest zaśpiewana po angielsku. Może Was to nie dziwi i nie zaskakuje, ale mnie, po wielu latach, tak. Oto w ludowej gospodzie wstaje jakiś faszystowski ephebos i zasuwa pieśń chmurną w języku Byrona….Obok zaś dwóch zaskoczonych gejów usiłuje sobie jakoś ten fenomen wytłumaczyć. Ja wiem, że to tylko film, do tego na rynek amerykański, ale to moim zdaniem niczego nie zmienia. On tam śpiewa po angielsku. Sami posłuchajcie

https://www.youtube.com/watch?v=FN7r0Rr1Qyc

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl gdzie jest już moja pogadanka o książce

  7 komentarzy do “O demaskacjach mimowolnych”

  1. A gdyby twórcy filmu zdecydowaliby się „puścić” piosenkę po niemiecku, to co by to zdaniem szanownego autora znaczyło ?

  2. Że dbają o realia historyczne, a nie robią słabą propagandę

  3. Cienie, cienie, wszędzie cienie…

    Kiedyś w filmie dokumentalnym widziałem wspomnienia Powstańca Warszawskiego, biegł piwnicą i zobaczył przed sobą ciemniejszą ciemność i strzelił w nią. Niemiec upadł wypuszczając szmajsera. Ten szmajser znalazł się potem w Muzeum Wojska Polskiego, widziałem go tam.

    Strzelił nie w czarna plamę, zarys człowieka, tylko w intuicyjnie ciemniejszą ciemność…

    I tak wygląda trochę badanie przeszłości, analiza wyświetlonych dawno temu hologramów, siłą bezwładności wiszących we mgle.

  4. Ciekawe.Slyszalem.ze ta sekwencja w Niemczech została podobno ocenzurowany,po prostu wycięta.Inna rzecz ,że niemiecki widz słuchałby jej po niemiecku,oni wszystko dabinguja.Tak mi się przypomniało.

  5. Śpiewający młody efeb, blondynek o niebieskich oczach i regularnych rysach, wygląda znakomicie i jeszcze ten głos. Powinien budzić zaufanie ludzi starych, przekonywać  ich że  państwo idzie w dobrym kierunku. No ale starszego pana jakoś ta scena nie przekonuje.

    Czy Pan zapytał, czego Anglik (M. York) chciał od młodego niemieckiego arystokraty?  No towarzystwa, a może zapłacenia rachunków?.

  6. Ta piosenka to słaba propaganda?Może nie taka jaką chcieli zrobić twórcy filmu.Wszak cenzura niemiecka chlasnęła tę piosenkę i w kinach niemieckich”Kabaret”  z obawy przed wzmożeniem nastrojów nacjonalistycznych leciał bez „Tomorrow belongs to me”.

  7. >Oto w ludowej gospodzie wstaje jakiś faszystowski ephebos i zasuwa pieśń chmurną w języku Byrona. Obok zaś dwóch zaskoczonych gejów usiłuje sobie jakoś ten fenomen wytłumaczyć.

    Pieśń „Tomorrow belongs to me” jest kluczowym momentem filmu i pewnie spełnia swą rolę dla publiczności anglosaskiej, ale tłum porwany przez to angielskie wykonanie to groteska.

    Czyżby to samo jako „der Morgige Tag ist Mein” mogło wywołać zbyt daleko idące emocje?

    Pewna wersja wikipedii o nazwie rationalwiki, o której nie wiem czy jest nacjonalistyczna czy antynacjonalistyczna podaje, że pieśń została napisana przez dwóch żydowskich gejów, którzy ze sobą nie współżyli. Ktokolwiek był autorem, to wydaje się, że mógł czytać artykuły Witolda Noskowskiego o berlińskim kabarecie z roku 1910, gdzie motywem, który porwał tłum było „Das will die Majestät von dem Jungen” (Tego właśnie chce majestat młodzieży).

    W związku z groteską załączam ilustracje garłaczy z Troyes.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.