wrz 262019
 

Czasem udaje mi się wymienić kilka, a nawet kilkanaście słów z jakimś pracownikiem uniwersytetu. Zwykle jest to osoba życzliwa i od początku dobrze do mnie nastawiona, bo te nieżyczliwe i źle nastawione, a zatrudnione w akademii w ogóle do mnie nie podchodzą. Takie pogawędki są zawsze bardzo inspirujące, bo widać wtedy dokładnie różnicę w oczekiwaniach wobec czytelników i samych autorów, różnice jakie dzielą rynek i akademię. I ja miałem to szczęście, że pogadałem sobie na targach w Lublinie z prof. Anną Barańską z zakładu historii XIX wieku KUL (chyba dobrze napisałem?). W zasadzie sporządziliśmy protokół rozbieżności, co i tak uważam jest dużym sukcesem. Nie są to jednak rozbieżności tak straszliwe i przerażające, byśmy nie mogli kiedyś jeszcze pogadać, a może czegoś sprzedawać. To czym zajmuje się bowiem Anna Barańska jest z naszego tutaj punktu widzenia szalenie istotne i stanowi inspirację pierwszej klasy. No, ale na razie nie będę zdradzał co to jest. Rozmawialiśmy o książkach, o Hipolicie Milewskim, o jakości edycji, a także tłumaczeń, i temu podobnych sprawach. No i o trudnościach z jakimi mierzyć się musi historyk zawodowy, a także o tym, czy autorzy rynkowi pomagają czy przeszkadzają szerzeniu się wiedzy historycznej i jej popularyzacji. Ja teraz, mając w pamięci tę rozmowę, chciałbym umieścić jej węzłowe punkty w jakimś szerszym nieco kontekście i odejść w ogóle od spraw związanych z akademią. Do tego potrzebny mi będzie wczorajszy tekst toyaha, który przypomniał postać niejakiego Sławomira Kmiecika. Ja zdążyłem już o nim zapomnieć, podobnie jak zapomniałem o wszystkich medialnych kreacjach, które próbowano wypromować w czasie największego zainteresowania katastrofą smoleńską. Był to czas, kiedy wydaliśmy książkę Toyaha „O siedmiokilogramowym liściu”, składającą się z felietonów opublikowanych na blogu w salonie24. Tak się wtedy robiło, a zainteresowanie blogami było tak duże, że książka się jakoś tam sprzedała. Ponieważ ja nie mam w sobie za grosz wydawniczego sprytu i przez to współpracujący ze mną autorzy cierpią z powodu braku gotówki, ucieszyłem się, że Toyah i jego córka wymyślili taki tytuł, o tym liściu. Uznałem, że skoro na blogach jest taka ilość ludzi świadomych i „czających bazę” nie będzie problemu ze sprzedażą. I na to pojawił się Kmiecik ze swoją książką „Przemysł pogardy”, która składała się z wycinków prasowych szkalujących Lecha Kaczyńskiego i jakichś tam komentarzy do nich. Pan Kmiecik z miejsca dostał medialne wsparcie, a nasza książka o liściu zeszła na dalszy plan. Wiadomo bowiem, że jak coś się nazywa „Przemysł pogardy” i ma na okładce Lecha Kaczyńskiego, trafi do czytelnika od razu. W przeciwieństwie do takiej książki o liściu. Nie wiem gdzie jest dziś pan Kmiecik, nie wiem czy poza zgromadzeniem tych wycinków w jednym miejscu, dokonał jeszcze czegoś niezwykłego, ale ja jestem tu gdzie byłem i mam na koncie znacznie więcej książek pod zupełnie dziwnymi i odejchanymi tytułami. Nie będę ich wymieniał, wszyscy wiecie o co chodzi. Teraz słów kilka wyjaśnienia. Po co ja się znów mierzę z tym samym tematem? Otóż czynię to albowiem chcę pokazać, jak bardzo subtelnym obszarem jest rynek. Chcę też pokazać, że współpraca akademii i rynku może przynieść ciekawe owoce, pod pewnymi jednakowoż warunkami. Trzeba najpierw ustalić przeciwko komu gramy. I ja to mogę wskazać natychmiast – gramy przeciwko mediom. Dlaczego? Albowiem media wchodzą w rolę akademii i ją unieważniają. Czynią to za pomocą kupowanych za granicą formatów, albo za pomocą trywialnych konstrukcji takich jak „Przemysł pogardy” pana Kmiecika. Budują też pewne złudzenia, którymi karmi się wielu ambitnych autorów akademickich, a do tego jeszcze grzeją mit popularyzacji, korzystając ze wspomnianych wyżej formatów lub formatów odziedziczonych po poprzednich epokach.

Skoro ustaliliśmy przeciwko komu gramy, trzeba wskazać teraz na jakim boisku. Gramy rzecz jasna w internecie, bo tylko tam możemy grać. W żadne inne miejsce nikt nas nie wpuści. Możemy jeszcze pograć na targach, ale okoliczności zwykle nie sprzyjają. Choć tam właśnie widać dokładnie jak się sprawy mają – przy naszym stoisku jest tłok, autorzy akademiccy niejako z założenia budzą zainteresowanie, a Semka z Markiem Pyzą grzeją ławę i gapią się w ścianę jak bezmyślne cielęta. I tak jest co roku. Gra, którą podjęliśmy ma kuriozalne zasady. Polega bowiem na tym, że po boisku biegają dwie drużyny spasionych grubasów w wieku niezbyt zaawansowanym jeszcze, poubierane w koszulki z napisami: Messi, Ronaldo, Lewandowski, Elvis Presley, Jurij Gagarin i żaden nie potrafi prawidłowo podać piłki. Nie mówiąc już o podaniu widowiskowym. Drużyny te w dodatku markują grę, nie grają ze sobą naprawdę, a jedynie chcą sprawić takie wrażenie. W kątku zaś grupka ludzi patrzy jak kilku autorów żongluje głową i podbija piłkę, a z tego biorą się różne teksty, o błaznach, królowej Elżbiecie i ikonografii banknotów. I to jest nie do uwierzenia dla tych co po boisku biegają, pocąc się jak rasowe psy z wadami genetycznymi, bo oni zainwestowali przecież w koszulki, czyli w formaty i miało być tak pięknie. Autorzy medialni, w sensie – z mediów się wywodzący mają przy tym taką ambicję i plan, by skupić na sobie całą uwagę publiczności, ta zaś musi – to jest warunek konieczny – legitymizować się jakimś tam pojęciem. Nie ma więc mowy, by adresowali oni swoje produkcje do tak zwanych zwykłych ludzi. Oni chcą mieć czytelnika sformatowanego, a ten znajduje się w salach wykładowych uniwersytetów. Media, chcąc nie chcąc, muszą więc zawalczyć o studentów. No, ale tam są ci cholerni profesorowie o różnych specjalizacjach, w większości niezrozumiałych dla dziennikarzy i całkowicie według nich nieatrakcyjnych. Poza tym sformatowany, w założeniu świadomy i inteligentny czytelnik to tylko połowa sukcesu. Drugą połowę trzeba uzyskać na rynku, gdzie markuje się sprzedaż, pobierając dotację i wciska badziewie oprawione w kolorowe okładki. Nie można z tego zrezygnować, albowiem sformatowany pod propagandę rynek jest podstawą do uzyskiwania grantów wydawniczych. Media więc muszą podjąć działania następujące – muszą przekonać wszystkich, którzy z mediów korzystają, że nie ma innej opcji jak te formaty, które proponują. Nic innego nie jest możliwe, gorzej nawet – jeśli się pojawia, to jest z całą pewnością słabe, złe i fałszywe. Udowodnienie tego byłoby proste, gdyby nie to, że dawno temu blogerzy, niektórzy przynajmniej, porzucili anonimowość i bez lęku stanęli oko w oko z mediami. I tego odwrócić się nie da. Nawet jeśli ci autorzy umrą, mleko się już rozlało. Trzeba jedna zawracać tę Wisłę kijem i za żadne skarby nie dopuścić do tego, by rynek wszedł w jakąkolwiek interakcję z akademią. Bo z tego mogą wyniknąć tylko cholerne kłopoty. To znaczy, może się okazać, że małe obszary sprzedażowe, poza kontrolą mediów i poza wpływem medialnych formatów zostaną znacznie poszerzone. I to jest istotny sens organizowanych przeze mnie konferencji. Poszerzenie tych obszarów nie będzie z pewnością łatwe i nie dokona się od razu, ale z pewnością się dokona. O ile rzecz jasna uda się utrzymać te konferencje, albo jeśli ta metoda znajdzie jakichś naśladowców. Do czego zachęcam. Jakie widzę pułapki na tej drodze? W zasadzie jedną – jeśli autorzy obecni na rynku, tacy jak my tutaj, a także inni, którzy borykają się z trudnościami w innych segmentach, zaczną naśladować – serio i bezmyślnie, w dobrej wierze – formaty medialne, albo formaty kupowane za granicą, w całości przeznaczone do dystrybucji propagandy. Z tym trzeba walczyć, a jedną z metod jest pastisz. O czym, mam nadzieję, wkrótce się przekonamy.

Ponieważ na zajętych przez media obszarach rynku trwa dzika kotłowanina, warto zauważyć, jakich metod używa się do promowania określonych treści, formatów i autorów. Podstawową metodą jest legendowanie. Tutaj mamy na przykład dossier Sławomira Kmiecika skopiowane ze strony „Lubimy czytać”

Dziennikarz, redaktor, publicysta, komentator – z wieloletnim doświadczeniem pracy w prasie, ale także w telewizji i internecie. Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Pisuje o najnowszej historii Polski i polityce. W tej drugiej sferze, im wnikliwiej ją obserwuje, tym więcej dostrzega groteski i teatru absurdu, czyli powodów do śmiechu. Nie boleje nad tym jednak, gdyż satyra polityczna od lat jest jego pasją. Opublikował na jej temat trzy książki: Wolne żarty! Humor i polityka, czyli rzecz o polskim dowcipie politycznym (Czytelnik, Warszawa 1998), Chichot (z) polityka (Alma-Press, Warszawa 1998) oraz Niezłe szopki. Polska polityka na wesoło 1999-2009 (Zin-Zin Press, Poznań 2010), a także wiele artykułów i wywiadów. Autor dorocznych, wierszowanych szopek politycznych.

Ja nie twierdzę, że pan Kmiecik, nie umie opowiedzieć śmiesznego żartu. Chcę tylko wskazać na to, jak nie należy promować autora.

Inny przykład. Oto fotografia Pawła Goźlińskiego

http://www.theatreolympics2016.pl/goscie/pawel-gozlinski

A tu recenzja jego książki

Polaka portret skrwawiony

Portret Polaka na emigracji był zawsze bardzo barwny, a jego wymowa zmieniała się wraz ze stopniem przydatności napływowych czy umiejętnością ich asymilacji z otoczeniem.

Piekiełko unaocznione przez Pawła Goźlińskiego nie napawa bynajmniej dumą. „Jul” będący połączeniem formuły kryminału, mrożącego krew w żyłach thrillera i smutnej refleksji w pełni oddaje klimat polskiej emigracji lat 40 XIX wieku. Autor zabiera nas do Paryża, gdzie polscy powstańcy jawią się jako roszczeniowi i ulegający nałogom, a w emigranckim kręgu kwitną szulerka i pijaństwo, zdarzają się też akty przemocy. Władza najchętniej wysłałaby niewygodnych „gości” do Algierii w celu wcielenia ich do Legii Cudzoziemskiej i każdy pretekst jest dobry, by pokazać złą stronę Polaków.

Goźliński głównym bohaterem „Jula” czyni Adama Podhoreckiego, weterana powstania listopadowego, człowieka zgorzkniałego, małej wiary i bez moralnego kręgosłupa (o czym przypomina mu major Strużyn, przedstawiciel Trzeciego Wydziału). Wracając do domu ze stałych już odwiedzin w szulerni, skacowany i wyprany z sił mężczyzna jest świadkiem wstrząsających wydarzeń. Ulicą rue Mouffetard od Panteonu zbliża się ku niemu ognista kula, która w miarę zmniejszania odległości zaczyna przypominać… człowieka. Niemal bezgłośny skowyt dobywa się z płonących ust istoty, a sylwetka poprzecinana jest wibrującymi pasami ognia, zamiast rąk stwór ów ma kikuty. Powodowany litością Adam dobywa broni i skraca męki żywej pochodni, zostając mimowolnym, choć niewinnym zabójcą.

Tym samym Podhorecki ściąga na siebie uwagę paryskiej policji i prowadzącego sprawę komisarza Langa, a fakt, iż nie przyznał się do znajomości z ofiarą, Janem Żebro-Kownackim, młodym adeptem towianizmu, czyni naszego bohatera w dwójnasób podejrzanym. Morderstwa (bo pojawiają się kolejne zbrodnie) pod bokiem Prefektury i siedziby Sǔreté przy rue de Jérusalem są solą w oku władz, które chętnie widziałyby jako zabójcę – polską bestię.

Podhorecki musi udowodnić swoją niewinność, co jest o tyle trudne, że ślad jego poszukiwań jest wyjątkowo krwawy. Żebro-Kownacki czy żarliwa polska patriotka Zośka Korwin-Biełżyńska to zaledwie początek makabrycznej serii, a w sprawę wmieszany jest dodatkowo sam… Mickiewicz, towarzysz i świadek początków przemiany byłych powstańców w księży – towiańczyków.

Czy Adamowi Podhoreckiemu uda się, wędrując tropem pozostawianych znaków, wytropić mordercę? Odpowiedzi udzielić może jedynie Paweł Goźliński, serwując wyjątkowo gorzką do przełknięcia pigułkę prawdy.

„Jul” to powieść pełna „smaczków” zabarwionych nutą historii i powstańczymi retrospekcjami. To także pozbawiający złudzeń i obdarty z idealizmu portret polskiej emigracji, która w oparach alkoholu czy haszyszu wydaje się zapominać o honorze, dumie i prawości. Znakomicie dopracowany styl Goźlińskiego to świadectwo ogromnego doświadczenia, ale i wielkiego talentu, czego „Jul” jest najlepszym przykładem.

Wokół czego odbywa się legendowa nie tych autorów? Kmiecik po napisaniu „Przemysłu pogardy” stał się specjalistą od dobrego humoru i wyszukanych dowcipów, serwowanych w pakietach, raz do roku, w okolicach Sylwestra. Mamy tu sytuację analogiczną do lansu, jakim próbowano swego czasu pobudzić karierę Jerzego Petersburskiego jr pisząc, że jest to człowiek z „genem showmana”. Proszę Państwa, z poczuciem humoru jest tak, że jak ktoś je ma, to ludzie się śmieją i nie ma sensu do tego dodawać jakiegoś komentarza. Wystarczy nazwisko. Tak więc jakiekolwiek próby lansowania autorów śmiesznych poprzez tłumaczenie ich żartów, skazane są na klęskę.

 

Z Goźlińskim jest jeszcze gorzej, bo on dawniej w tych swoich zajawkach pisał, że ciężko pracował gdzieś na roli czy w lesie i, jak to mówią – z niejednego pieca chleb jadł. Ciężko mi w to uwierzyć, albowiem ja naprawdę podjadałem ten chleb z różnych pieców i wiem, że opowiadanie o tym wprost budzi jedynie zdziwienie. Żeby wywołać efekt o jaki chodziło Goźlińskiemu, musi być ta gawęda jakoś asekurowana. I tutaj jest asekurowana przez wszystkie możliwe medialne autorytety – przez laureatów nagrody Nike, przez dziennikarzy z gazowni, przez zaprzyjaźnione media i instytuty. Po co? No, żeby wepchnąć Goźlińskiego na boisko w koszulce z napisem Ronaldinho i przekonać wszystkich, że jest on królem strzelców. To się nie może udać, choćby z tego powodu, że jak ktoś płonie i ma zamiast rąk i nóg kikuty, to nie może biegać. Może co najwyżej leżeć. No, ale dla autorów medialnych takie drobiazgi nie istnieją, albowiem chodzi o to, by wykorzystać kupiony lub ukradziony format i zaprezentować go odbiorcy według pewnego kanonu – taki teatr Kabuki dla ubogich.

Legendowanie jest pułapką, dlatego jak ognia należy wystrzegać się stylizacji, charakteryzacji i naśladownictwa. Za nic na świecie nie można pozwolić na to, by porównywano nas do kogokolwiek w nadziei, że pomoże to sprzedaży albo promocji. Wybraliśmy drogę najtrudniejsza, ale mamy tę przynajmniej satysfakcję, że jest to droga autentyczna, a narzędzia które stosujemy także wykonane są z solidnego materiału. Młotek jest ze stali, a nie z gumy, siekierka takoż. I jak ktoś się zamachnie, afekt będzie stosowny, choć metaforyczny. To nic, że wielu ludzi go nie zauważy. Spora część dostrzeże jakość i ten charakterystyczny błysk stali na ostrzu. I to wystarczy. Nie będziemy chodzić na łatwiznę i nie nazwiemy „Baśni jak niedźwiedź” gawędą o wielkich i odważnych Polakach. Nigdy tego nie zrobimy. Możemy za to uczynić Kmiecika i Goźlińskiego bohaterami powieści kryminalnej, której akcja rozgrywa się w XIX wiecznym Petersburgu. To jest jak najbardziej do zrobienia.

Na dziś to tyle.

 

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl

  6 komentarzy do “O książkach ważnych i nieważnych czyli pułapki legendowania”

  1. Maria Janion dia mpilalao baolina kitra, filôzôfy mizaka ny zom-pirenen’i Polonia teraka ny 24 Desambra 1926 tao Mońki *)
    Romantyzm oficjalny w warstwie tresci nalezy odrzucic w calosci jako slepa uliczke, rzeczywistosc rownolegla i zaslone dymna do tego, co istotne w historii naszej cywilizacji po rewolucji francuskiej. Oficjalne, MEN-owskie nauczanie o romantyzmie w szkolach to szambo (ale faktycznie romantyzm to jest zrodlo idei, korzen wszelkiego zla w XX i XXI wieku), w porownaniu z ktorym awaria w „Czajce” jest zaledwie drobna usterka techniczna. Historie dziejow, ekonomii, kultury i filozofii XIX wieku nalezy napisac na nowo i dlatego takie wydarzenia, jak wydanie pamietnikow Hipolita Korwin-Milewskiego sa bezcenne, bo okazuje sie, ze w tamtej epoce zyli takze normalni ludzie, czego zreszta mozna bylo sie domyslic, pomimo brutalnego przeszkolenia i zdeprawowania w szkole kursem jezyka polskiego. Maria Janion to najgrozniejszy zyjacy wampir pismiennictwa w Polsce i w nia nalezy kierowac atak.
    https://pl.wikipedia.org/wiki/Wampir:_biografia_symboliczna
    *) Notka o Marii Janion w jezyku malgaskim.

  2. To przypomnienie „przemysłu pogardy”, pasuje do wspomnianego wczoraj podejrzenia graniczącego z pewnością, że celebrycka gromada aktorów jest uszeregowana wg szarży – odzywali się po kolei (polowanie z nagonką), nie wchodząc sobie w drogę, wypowiedzi pewnie mieli napisane na kartkach, obszczekiwali wg zadanego schematu.. (no jaja  jak berety). Toż to przemysłowa produkcja nastrojów społecznych zewidencjonowana wycinkami z pracy, pełna profesjonalna archiwistyka wypowiedzi. Oczywiście każdy z nich udaje, że jego wypowiedzi to spontan.

    Jeszcze mi się przypomniał taki film, nie pamiętam szczegółów ale  Gajos w roli lekarza i tatusia tęskniącego za rodziną  (żona z córką w Australii a on nie ma paszportu), wokół niego jakieś takie życie jak w polskiej kamienicy, może to był tytuł „tam i z powrotem” (?) No dobrze odwracał od siebie uwagę, że on by mógł mieć paszport na pstryk. W filmie był jako obywatel  odarty z możliwości normalnego rodzinnego życia,

  3. Obejrzałem wczoraj fajny skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju. Zaczyna się od 13 minuty 15 sek. https://www.youtube.com/watch?v=XyAQFSZh1YU Chodzi mi o to, że jak te dwie drużyny wtłoczą już do naszych głów swój przekaz zaczynamy się zachowywać jak ci mieszkańcy z tego skeczu.

  4. Oddzialywanie, nasladownictwo, relacje miedzyludzkie to ciekawy temat.
    Pracuje na budowie i zamawiam beton dla chlopakow. Nie mam odpowiedniego wyksztalcenia i nie znam sie na wielu sprawach. Moja wiedza pochodzi z internetu i obserwacji zycia. Bylem tez dwa razy na konferencjach LUL i kupuje ksiazki z KJ. Uwazam, ze sa ciekawe. Czasem, gdy w ogole nie mysle, przychodzi mi do glowy jakis koncept i czuje, ze musze sie tym podzielic z innymi. Nie wiem, skad pochodzi to natchnienie. Nie wszyscy sa bystrzy i inteligentni, wiec nawet jak sie powtarzam i jestem wtorny w stosunku do Pierwszego, to byc moze niektorzy wlasnie potrzebuja, zeby cos powtorzyc. Pracuje w Niemczech, bo Niemcow fajnie sie robi w konia. Opowiadam im o Polsce, swiecie, o roznych rzeczach i sa bardzo zadowoleni. Kazdy z nas, a zwlaszcza Niemcy, duchowo jestesmy podobni do Kaspara Hausera – znajdy z Norymbergi, najbardziej niemieckiego z niemieckich miast. Wysylamy duzo elementow betonowych do Norymbergi.
    https://www.youtube.com/watch?v=C9uqPeIYMik
    Znam tez Ansbach i Dinkelsbühl, gdzie krecono film. Slowo ozywia ducha. Bez slowa jestesmy martwi i nic nie mozemy zrobic. Bruno S., Werner Herzog, Klaus Kinsky naleza do moich ulubionych postaci filmowych – mozna powiedziec ze to jest pasja, ale musze z ta slaboscia walczyc i nigdy nie mowcie, ze macie jakies pasje i nie rozwijajcie pasji u swoich dzieci, bo jest to droga do piekla! Pasja ma tylko jedno, konkretne znaczenie!
    https://mariusztomaszewski.pl/blog/co-to-jest-pasja-hobby-definicja/
    Przypadek Kaspara Hausera analizowal m. in. Friedrich Koch i Rudolf Steiner (ten od szkoly steinerowskiej albo waldorffskiej – jest to system postepowania z malym dzieckiem w 100% oparty na naukowej analizie przypadku Kaspara Hausera). Friedrich Koch z Getyngi, naukowiec zajmujacy sie wychowaniem i bedacy tworca pedagogiki seksualnej jest odpowiedzialny mniej wiecej za 50% naszego zycia intelektualnego, duchowego i naszego myslenia w ogole w tak zwanym wolnym czasie. Od niego wywodza sie niemal wszystkie dobrze opracowane teorie bedace obecnie podstawa nauczania w szkolach, bedace tematem dyskursu publicznego, polityki, publicystyki, a takze koncepcji wychowania poprzez film (obraz).
    Na koniec jeszcze cytat: „Herzog dotyka, jak mówi Maria Janion, «skandalu samej egzystencji». Człowieka widzi jako niewinną ofiarę. W świetle jego filmów wszyscy jesteśmy obcy, jak Kaspar Hauser, dziki człowiek wychowany w piwnicy, tragiczny bohater nieumiejący odnaleźć się ani w kulturze, ani w stanie dzikości. W filmie była zawarta intencja uogólniająca: w każdym z nas jest coś z podrzutka. Uczestnicząc w kulturze, umiejętnie pokrywamy swoją obcość” – czyli Jeder für sich und Gott gegen alle.
    Oddajac wczesnie dziecko do przedszkola lub do szkoly gotujemy im los Kaspara Hausera, dusza dziecka staje sie carte blanche dla wyksztalconych w specjalny sposob pedagogow, nauczycieli – hipnotyzerow z ciemnej strony mocy.

  5. „Być może niektórzy właśnie potrzebują, żeby coś powtórzyć”. Interesujące spostrzeżenie.

  6. Być może największym osiągnięciem dziennikarza PG jest wywiad z Tomaszem Łubieńskim w GW z 16.10.1998 o książce „M jak Mickiewicz”, a w nim zupełne pominięcie akademiczki Janion, bez której przecież Mickiewicz nie może istnieć.

    Historycy są nam potrzebni przede wszystkim po to, by dostarczali faktów. W Paryżu powstańcy listopadowi studiowali mimo wielu ograniczeń dla cudzoziemców, a potem budowali Francję. Do dziś ich potomkowie tam żyją, ale żadna fundacja dziedzictwa nie pomyślała, by zorganizować ich zlot.

    Załączam mapkę fragmentu trasy kolejowej, którego budowę nadzorował polski powstaniec. Zaręczam, że żaden polski historyk się tym nie zajął.

    Mayenne

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.