sty 302023
 

Jak już dawno się zorientowaliśmy tak zwana wolność słowa lepiej nadaje się do manipulacji niż opresyjna cenzura oparta na etatowych pracownikach. Kiedy bowiem ogłosi się istnienie cenzury, a nie można go nie ogłaszać, mowy nie ma, żeby ktokolwiek uwierzył w jedno choć słowo wydrukowane na papierze w państwowej drukarni. Cenzura generuje więc wyłącznie koszty, a utrzymuje się ją po to, by rodziny zasłużonych towarzyszy miały gdzie pracować. To staje się coraz bardziej kosztowne i cenzurę powoli się wygasza.

Co innego wolność słowa, kiedy raz zapanuje nie ma na nią siły. Podstawowym narzędziem opresji w sytuacji, kiedy wolność ta triumfuje jest metoda naukowa, którą poznajemy w różnych bardzo wariantach, ale zwykle jej nie rozumiemy, albowiem wokół metody naukowej, dzięki której mamy dostęp do treści naprawdę trudnych i dwuznacznych, trwa gwałtowna dyskusja. Ona uniemożliwia czytelnikowi zrozumienie czegokolwiek, albowiem polega zwykle na tym, by wysuwać postulaty dotyczące szczegółowych definicji różnych pojęć. Te zaś zwykle są nieprecyzyjne, albowiem nie po to robi się wolność słowa, żeby coś precyzować. Przeciwnie, ona istnieje właśnie dlatego, by można było zacierać kontury i wciąż na nowo wszystko definiować. To zaś odrywa każdą historyczną dyskusję od doświadczeń dnia powszedniego i czynią ją przywilejem osób wtajemniczonych. I teraz pytanie najważniejsze – kto wtajemnicza? Cenzorzy. Oni bowiem nie zostali odesłani do lamusa. Przetrzebiono ich szeregi, zorganizowano nowe szkolenia, ulepszono technikę i postawiono w innym miejscu. Nie fałszuje się już bowiem treści, to jest zbyt idiotyczne, ale fałszuje się metodę i udziela się gwarancji na ten fałsz. To zaś oznacza, że prócz cenzorów istotną rolę w świecie wolności słowa odgrywają ludzie, którzy metodę uwiarygadniają. Dzielą się oni na dwa rodzaje – etatowych pracowników uczelni z tytułami profesorskimi oraz na frajerów, którzy uważają, że dyskusja polegająca na ponownym definiowaniu różnych pojęć służy prawdzie i ujawnia nowe punkty widzenia. To nie jest prawda, ale w dyskusji o definicjach prawda nie ma znaczenia, liczą się tylko definicje. O czym dobrze wiemy, albowiem znajdujemy się na obszarze, gdzie ślimak został urzędowo sklasyfikowany jako ryba, a my się z tego śmialiśmy, rozumiejąc, że to takie urzędnicze, pocieszne szajby.

O tym by tak zwany zwykły czytelnik zrozumiał ten mechanizm nie może być nawet mowy, albowiem jest on deprawowany przez media społecznościowe, w których opisana sytuacja funkcjonuje w formułach nieco bardziej prymitywnych, które w dodatku demaskują różne deficyty uczestników dyskusji. Mamy wolność, a więc każdy pisze co mu się podoba i uważa, że demaskując wielkie i małe podłości przyczynia się do powiększania strefy wolności. W rzeczywistości jest nieco inaczej – przyczynia się ktoś taki do skokowego wzrostu poziomu emocji, tak jak ciastko z kremem przyczynia się do wyrzutu insuliny. Potem następuje zobojętnienie i zdemaskowana podłość zamienia się w żart, który jest opowiadany kolejnym uczestnikom takiej dyskusji, oni zaś po chwilowym wyrzucie emocji i krótkotrwałej ekscytacji, powielają schemat kolportażu i tak ponura historia zamienia się w dwuznaczną zabawę słowem i żart sytuacyjny. Są oczywiście wyjątki, ale one dotyczą ludzi, którzy – tak jak na rynku publikacji naukowych – mają gwarancje. W mediach społecznościowych tych gwarancji udzielają wyciągnięte nie wiadomo skąd autorytety. Są to także cenzorzy, ale inaczej przeszkoleni i rekrutują się oni z tych samych środowisk, co cenzorzy dawni. Przestrzeń, w której funkcjonują została dla nich stworzona specjalnie. Nie przypadkiem, a specjalnie umożliwiono im wskazywanie istotnych i nieistotnych informacji, wokół których rodzi się dyskusja, z początku poważna, a potem żartobliwa. Bazuje ona na przekonaniu, że wystarczy coś ogłosić, by miało moc i zdegradowało przeciwnika. W rzeczywistości jest inaczej, jeśli coś nie degraduje przeciwnika i nie umniejsza jego znaczenia, pomaga mu i go wzmacnia. Tak jak w starym przysłowiu – co cię nie zabije to cię wzmocni. O tym, żeby opracować trwałą i powszechnie ważną metodę, która będzie służyć do dewastacji pomysłów i innych metod propagandowych jakie się wobec nas stosuje nikt nie myśli. Powodów jest kilka, a najważniejszy jest moim zdaniem ten, że towarzyszyć by jej musiały jakieś nowe pojęcia, jeszcze nie zdefiniowane. To zaś oznacza wolne od ingerencji cenzury. Tego z kolei nikt nie rozumie, bo lubi słuchać tylko tych piosenek, które już zna. I lubi tylko te historie, które już raz słyszał, nawet jeśli nie pełnią one swojej funkcji w publicystycznych nawalankach, systemowo i stale przez nas przegrywanych. Wszystko inne wydaje mu się podejrzane. Tymczasem sposób w jaki wypracowuje się nową komunikację jest najważniejszą rzeczą na świecie, albowiem daje nam do ręki nowe narzędzia, którymi możemy przeciwstawić się propagandzie. I na tym chyba polegał sens tworzenia nowych szkół filozoficznych – żeby za pomocą hermetycznego, ale posiadającego uzasadnienia rozumowe i zmysłowe języka izolować się od innych grup i chronić interesy swojej grupy. Myśmy to wszystko zamienili na formułę – warto rozmawiać. Czyli de facto staliśmy się sprzedawcami cudzych idei, pojęć i formatów.

Tacy, dla przykładu Niemcy, nikt tak nie robią. I dziś widać to także. Mówią o ekologii i otwierają sobie kopalnie węgla. Nie pomagają Ukrainie, a mówią, że pomagają, uczestniczą w sankcjach i futrują Moskwę pieniądzem i towarem via Stambuł. I głupi będzie ten, kto powie, że jest to robienie dobrej miny do złej gry. To jest w istocie zastosowanie metody przeciwko politycznym przeciwnikom. Jeśli ktoś nie rozumie jej istoty, niech sobie przypomni napis Arbeit macht frei.

 

 

Niemcy czynią to w oczekiwaniu na nowe, lepsze koniunktury, pracując przy tym intensywnie nad  ich urzeczywistnieniem. Ostatnio były ambasador Niemiec powiedział, że „polskie pięć minut może się szybko skończyć”. Niemcy chcą, żeby „niemieckie pięć minut” trwało wiecznie.

Przejdźmy teraz do wskazania przykładowej metody naukowej, która odbiera ludziom rozum. Oto parę lat temu wydano biografię Stepana Bandery, napisaną przez autora nazwiskiem Rossoliński-Liebe.

Ja się o nim dowiedziałem niedawno i jego książki czytać nie zamierzam, tak jak nie zamierzam interesować się Banderą, po zapoznaniu się z fragmentami recenzji tej publikacji. Chcę tylko wskazać na fragment jednej z nich. Oto on:

Opisując pozycję jednego ze skrajnie prawicowych działaczy polskich, Romana Dmowskiego, wśród diaspory polskiej w czasach zimnej wojny, Rossoliński-Liebe konstatuje, że była bardzo podobna do tej, jaką zajmował Bandera wśród diaspory ukraińskiej: „Podobnie jak zwolennicy Bandery, wielbiciele Dmowskiego przemilczali lub negowali jego oraz endecji poglądy antysemickie i ekstremistyczne, podkreślając patriotyzm Dmowskiego i wkład w tworzenie państwa narodowego. Propagowali również wypaczoną historię Polski. Zaprzeczali udziałowi Polaków w Holocauście i prezentowali ich jako tragicznych bohaterów bądź męczenników lub ofiary swoich sąsiadów, przede wszystkim Niemców i Rosjan”.

Książka Rossolińskiego-Liebe została wydana w Stuttgarcie, jest jego pracą habilitacyjną, a to oznacza, że różne niemieckie autorytety postawiły na niej swój stempel z napisem aprobatio. Możemy oczywiście wołać, że to jest skandal, ale wpływu na kolportaż tej metody nie mamy. Pisząc o Banderze bowiem pan Rossoliński rozprawił się jednym ruchem ze wszystkimi emocjami postpartiotycznymi. I dostał na to gwarancje. Dyskusja zaś wokół jego książki dotyczy wyłącznie definicji pojęć takich jak nacjonalizm.

To nie koniec jednak – po takim skoku, który zmienia całkowicie optykę i daje oskarżycielom publicznym i cenzorom nowe narzędzia opresji do rąk Rossoliński-Liebe z całą powagą swojego naukowego autorytetu: Obecnie bada kolaborację niemiecko-polską podczas drugiej wojny światowej i zachowanie burmistrzów w Generalnym Gubernatorstwie podczas okupacji.

To jest fragment jego biografii. Jeśli ktoś do końca nie rozumie, o co chodzi, pokazuję i objaśniam. W sytuacji kiedy Ukraina pod przywództwem prezydenta Żyda, który jest wnukiem pułkownika armii czerwonej walczy z Moskwą, jakiekolwiek publikacje na temat Bandery i jego roli w ludobójstwie dokonanym przez Niemców, mają wyłącznie znaczenie polityczne i służą do zmiany optyki historycznej tu i teraz. Chodzi o to, by tym, którzy dziś są ofiarami przypisać zbrodnie Niemców z czasów II wojny światowej, a zrobić to należy via Bandera. Ponieważ Polacy są dziś sojusznikami Ukrainy, a w czasie zimnej wojny reagowali na Dmowskiego tak samo, jak Ukraińcy w czasie zimnej wojny reagowali na Banderę, jasne jest, że Dmowski i Bandera to jedno. Widzi to każdy niemiecki uczony. I teraz – co to znaczy reagowali tak samo, lub co to znaczy – reagowali podobnie? O, te pojęcia domagają się nowych definicji, które powinny być podstawą do kolejnej naukowej dyskusji. Dla zwiększenia jej atrakcyjności można doprosić do niej Wielomskiego i Jaruzelską, gwiazdy mediów społecznościowych w Polsce. Nie ulega jednak wątpliwości, że i Polacy i Ukraińcy jakoś reagowali, i to ich właśnie zbliżyło, w czasie zimnej wojny i w czasie tej gorącej, kiedy Dmowski co prawda już nie żył, a Bandera siedział w obozie, ale przecież istnieli jacyś kolporterzy ich ideologii. Oni przeżyli wojnę i potem też reagowali. Dzisiaj również reagują, bo są w prostej linii spadkobiercami Dmowskiego i Bandery. Jak reagują? Niewłaściwie, ale jak dokładnie, to się dopiero zdefiniuje w Stuttgarcie. Potem zaś ogłosi na specjalnej sesji i z udziałem Jana Tomasza Grossa.

Problem został wskazany i teraz pracują nad nimi metodycy, którzy będą w przyszłości moderatorami na nowo sformatowanych dyskusji. Rossoliński-Liebe zabiera się zaś za rozwarstwianie nowego problemu – jak wyglądały relacje burmistrzów miast w Generalnej Guberni z niemieckim okupantem. Z pewnością nie były oczywiste. Możecie mi wierzyć.

Na dziś to tyle. Na koniec prośba od mojego kolegi

Polski Związek Niewidomych Okręg Lubelski Koło w Rykach zwraca się z prośbą o wsparcie finansowe na rzecz Koła.

 

Polski Związek Niewidomych w Rykach zrzesza osoby niepełnosprawne z dysfunkcją narządu wzroku, które z racji swojego inwalidztwa często żyją w izolacji. Organizujemy szkolenia, wycieczki, spotkania, które integrują osoby niewidome i słabowidzące w celu ich społecznej integracji, wyrównywania szans w dostępie do informacji, edukacji, zatrudnienia i szeroko pojętej aktywności społecznej a także w celu ochrony ich praw obywatelskich.

Efektem spotkań są min. oddziaływania psychologiczne, przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu, akceptacja niepełnosprawności, które mają ogromne znaczenie w przypadku osób niewidomych.

Dzięki przyjaznej dłoni ludzi dobrej woli możliwa jest realizacja naszych celów i zamierzeń. W imieniu naszego stowarzyszenia oraz jego członków wyrażamy głęboką wdzięczność za ofiarowaną pomoc i życzliwość.

 

Jeśli nie masz innej możliwości – można nam pomóc w działaniu przeznaczając 1,5 % podatku na PZN w naszym powiecie.

 

Krajowy Rejestr Sądowy – nr KRS: 0000007330

z dopiskiem na cel: Koło w Rykach

 

 

  5 komentarzy do “O metodzie”

  1. Dzień dobry. Ano właśnie. Niemcy tak właśnie postępują. My – niestety – tak nie możemy. Oni mogą – bo przegrali wojnę. Ba, nawet dwie, jak któremuś mało. I pozamiatane. To w narodzie tak chętnie współpracującym z organami ścigania, co do dziś mają we krwi, wytworzyło natychmiast intelektualno-emocjonalne podziemie. I nic nie zmienia cała lewacka frazeologia, ekolodzy, uchodźcy, itp, itd. Camorra obejmująca prawdziwych Niemców obowiązuje i widać ją na każdym kroku. Kto bywa w Niemczech i trochę rozumie język – wie o czym mówię. My jesteśmy w o wiele gorszej sytuacji. My bowiem wojnę wygraliśmy. Nie możemy zatem na masową skalę zejść do podziemia. To jeszcze za komuny się udawało, choć już nie tak jak w czasach rozbiorów. Zaliczenie nas do narodów zwycięskich odebrało nam tę możliwość zawieszania głosu wpół zdania, którego kończyć wszak nie trzeba, bo wszyscy rozumieją. Swoi znaczy. U nas nawet nie wiadomo którzy to są ci swoi i jak bardzo oni są swoi. Zostaje nam tylko dalszy beznadziejny trud, czyli naprawianie rzeczypospolitej, której jak wiadomo naprawić się nie da, nikt się tym zatem nie będzie martwił. Co innego Niemcy. Oni muszą czekać aż obecny system upadnie i wtedy będą mogli odbudować swoją rzeszę z kolejnym numerkiem. A żeby się nie nudzili, to im zafundowano te uniwersytety, na których nie takie teorie rozwijają. Póki co na półkę, ale nie szkodzi. To znaczy – oni tak myślą. Mogą się jednak rozczarować, bo – wbrew temu co myślą – wcale nie są tacy trudni do spenetrowania ani tacy samodzielni w tej swojej konspiracji. Niemcy to jest za poważna sprawa, żeby ją ktoś zostawił Niemcom. Nas nie zostawią a cóż dopiero ich…

  2. Oni tę metodę stosują od czasów wymordowania 10 tys. mieszkańców Gdańska, których mieli bronić… a potem swoje zbrodnie przypisywali nam, najmując paszkwilantów. Ale wtedy papież jeszcze coś znaczył. Ja tę metodę zrozumiałam, kiedy poczytałam sobie o pierwszym powstaniu wielkopolskim. Oczywiście nie tak precyzyjnie i fachowo jak Pan  Coryllus to objaśnia.

  3. „Tego z kolei nikt nie rozumie, bo lubi słuchać tylko tych piosenek, które już zna.” inaczej się chyba nie da 🙂

  4. były ambasador Niemiec w PL Rolf Nikel coś tam mówi (bredzi) o napaści rosyjskiej, że jest ona „autodestrukcyjna dla Rosji”, ho ho ho! Destrukcyjna tylko dla Rosji, nie dla Ukrainy, a zatem to Moskwa jest bombardowana. Ahh, to wyrachowanie niemieckie, buta i pouczanie, nieomylny Niemiec… Myślę, że dla wielu Polaków ta wypowiedź będzie inspirująca, szczególnie dla Wolińskiej Riedi.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.