lut 182019
 

Ojciec Wicenty zaproponował mi wczoraj, żebym umieścił na blogu tekst Jacka Drobnego z 11 numeru Szkoły nawigatorów. Tekst dotyczy czerwca polskiego, ale tak naprawdę traktuje o definicjach narodu. Postanowiłem przychylić się do prośby Ojca Wincentego, tym bardziej, że mam sporo zajęć dzisiaj. Przypominam, że zostało już tylko 31 egz. książki zatytułowanej „Czerwiec polski” i 70 egz. „Tysiąca lat naszej wspólnoty”. Przypominam także, że do końca marca trwa promocja Baśni socjalistycznej. Obydwa tomy kosztują teraz 60 zł. Z dniem pierwszego marca wracamy do starej ceny, obydwa tomy będą kosztować 104 zł.

A teraz już Jacek Drobny

czyli historia czerwia polskiego

Polacy, Lachy, Polaczki, Polacken, tutejsi? Kim jesteśmy, kim ja jestem?

Naród wydaje się dziś być czymś bardzo zbliżonym, o ile nie tożsamym z religią. A z całą pewnością wzbudza współcześnie więcej emocji niż wszystkie dogmaty Kościoła Powszechnego. (do deifikacji narodu jeszcze wrócę). Ciekawe, że wszystkie możliwe definicje narodu oparte na kryteriach etnicznych, historycznych i kulturalnych dadzą się bez trudu sfalsyfikować. Stąd przyjmuję, że naród jako pojęcie jest czymś pięknie niedookreślonym – taki jest stan dzisiejszy. Ale kiedyś, za czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów termin naród polski oznaczał policzalny zbiór obywateli, ogół szlachty, czy też mówiąc tamtejszym językiem – wszystkich indygenatów. Dziś naród to pojęcie samoistne, pojęcie zamknięte samo w sobie. To ogół ludzi uznających się za konkretny naród. Nic ponadto. Żywy pleonazm. Definicja ta dopuszcza nawet taką sytuację, w której wszyscy Hutu – jak to napisał z okazji Dnia Flagi jeden z moich przyjaciół – mogą skutecznie uznać się za Polaków.

Naród bliski religii to księgi kanoniczne i Tradycja. Tradycja, która księgi te uformowała, wybrała te właśnie spośród wielu możliwości, inne odrzuciła, określiła ich porządek i hierarchię, narzuciła reguły interpretacji. Cóż możemy teraz zrobić, kiedy stoimy porzuceni przez przeszłość, świadomi, że Tradycja została nam odjęta. Jeżeli przyjąć, że Henryk Sienkiewicz, chłopiec z dworu, pisał swoje powieści dla innych chłopców z dworów, a dzisiaj, tam gdzie stał dwór czy pałac, straszą po wsiach niewielkie pagórki porosłe pokrzywą, zaś sami chłopcy z dworów leżą w Katyniu i innych nieznanych miejscach, to jak my możemy, bez popadania w herezję, odczytać właściwie naszą narodową tożsamość. Przy czym ważny jest kontekst tych dociekań. Jaki musiałby być stan narodu niemieckiego w hipotetycznej sytuacji, w której jedna z największych sieci handlowych Republiki Federalnej nosiłaby nazwę „Artykuły spożywcze” (dosłownie i ostentacyjnie, bez jakiejkolwiek translacji na język lokalny)?

Czasami mam wrażenie, że jesteśmy jak ten praski gliniany gigant, bezkształtny, bezrozumny i bezsilny, dopóki w jego usta rabin nie włoży pergaminu z imieniem Boga. Wtedy ożywamy, zadziwiamy siebie, ale przede wszystkim publiczność dookoła pokazem nadzwyczajnej siły i odporności, ale już nie samodzielności i roztropności, po czym, kiedy pergamin ten zostanie nam odjęty, tracimy wszystko i na powrót zastygamy, wracamy do pierwotnej postaci, do kupy gliny.

Czy możemy tę golemowatość przezwyciężyć? Być może.

Co mówi o nas język polski. Posłuchajmy.

Jesteśmy tu, w Polsce, jakakolwiek ona jest. Polską jest na pewno Wielkopolska i Małopolska. Jeździmy z jednej do drugiej. Z Wielkopolski do Małopolski i odwrotnie. Aby dostać się dalej, musimy jechać na: Kujawy, Śląsk, Mazowsze, Pomorze, Polesie, Podlasie. Zagadką są dla mnie Prusy. Jeździmy do Prus. Może dlatego, że Prusy są teraz pogrążone w mrokach historii.

Cóż znajduje się nieco dalej. Dokąd możemy się udać?

Możemy pojechać na Litwę czy Białoruś. Możemy pojechać na Ukrainę czy, inaczej mówiąc, Ruś. Dodajmy też, że możemy pojechać na Krym. Możemy udać się również na Łotwę. Ale już nie na Estonię. Jedziemy do Estonii. Tak jak do Rosji, Finlandii, Szwecji, Danii, Niemiec. Jedziemy też do Czech. Ale wybieramy się na Słowację i na Węgry. Również na Morawy. Z południowo-wschodnim kierunkiem jest o tyle ciekawie, że udajemy się na Wołoszczyznę, choć leży ona we współczesnej Rumunii przy granicy z Bułgarią, ale musimy pojechać do bliższej Mołdawii lub do Siedmiogrodu. Dalej zawsze jedziemy do, nigdy na. Taka nasza, ukryta w polszczyźnie „bliska zagranica”. A może nie bliska zagranica, tylko Polska właśnie? Rzucone na papier nasze polskie „na” rysuje przecież mapę dominiów jagiellońskich z przełomu XV i XVI wieku. Tak przy okazji – jeżeli Polacy ciągną na Moskwę, to język polski mówi wtedy nam, że trwa próba przeniesienia granic najbliższego sąsiedztwa.

Takie poczucie sąsiedztwa i bliskości, wręcz zadomowienia, przechowuje do dzisiaj polszczyzna.

Innym ciekawym, wręcz narzucającym się przykładem jest oszałamiająca kariera pojęcia kresy. Polskie Kresy są zawsze wschodnie i są to kresy ruchome. Do tego wszystkiego są to z reguły Kresy przez duże K. Nawet nie mówi się kresy wschodnie, po prostu Kresy. Nie znalazły żadnego szerszego uznania próby nazwania Dolnego Śląska, Pomorza Zachodniego i Prus Wschodnich terminem kresów zachodnich. W powszechnej świadomości są to ziemie odzyskane, żadne tam kresy. Odzyskanie od Rzeszy Niemieckiej. Za to na wschód od nas nie ma dziś żadnych ziem utraconych. Są za to Kresy. Ich zadziwiającą cechą jest to, że z upływem lat, co pokolenie, Kresy te systematycznie przesuwają się na zachód. Dziś podróżny jadący do Lwowa czy Wilna swobodnie mówi, że udaje się na kresy. Przed II wojną światową mówiący tak nie zostałby zrozumiany. Wydaje się, że Kresy pełnią w naszej polskiej mitologii taką samą rolę, jaką pełni w żeglarskiej nawigacji horyzont, linia pozornego zetknięcia się morza i nieba. Im jesteśmy niżej względem powierzchni wody, tym horyzont jest bliższy. Dlatego obserwuje się morze z latarni lub bocianiego gniazda u szczytu masztu. Jeżeli karłowaciejemy, to Kresy idą ku nam. Ale my nie tylko jesteśmy współczesnymi karłami. Nie stoimy też na ramionach gigantów. Dobrowolnie. A ponieważeśmy bardzo mali, to zmykamy chyłkiem na zachód. Przesuwamy centrum własnego świata i twierdzimy, kłamiąc w żywe oczy, że zawsze tak było. Czasami tylko jakiś stary człowiek przywraca nas do stanu przytomności mówiąc – Panie, ja z centralnej Polski, spod Zamościa. Dla przypomnienia – jeżeli wyrysujemy na mapie linię od Rygi, poprzez Grodno, do Lwowa – to uzyskamy linię dzielącą Rzeczpospolitą na część zachodnią i wschodnią. Patrzymy na świat tak, jakbyśmy byli zachodniopolakami. Czarnyszewicz i Jałowiecki to świadkowie spoza naszego świata.

W czerwcu 1989 roku, zdarzyło się, że towarzyszyłem półoficjalnej wizycie polskiej w Bonn. Dni były bardzo gorące, piwo natomiast zachęcająco zimne. Pamiętam jak wtedy pół nocy przedyskutowałem z przedstawicielem gospodarzy o Niemczech Wschodnich. Niemal jednogłośnie narzekaliśmy na utracone szanse rozwojowe, zdewastowaną infrastrukturę, archaiczny przemysł, zdemolowane przez komunizm poczucie szacunku dla własności. Po kilku godzinach zorientowałem się, że do naszego, zgodnego dotychczas utyskiwania, wkradł się jakiś dysonans. Ale my mówimy o Niemczech Wschodnich, o Niemieckiej Republice Demokratycznej – na wpół stwierdziłem, na wpół zapytałem. NRD to przecież Niemcy Środkowe – dobrodusznie wyprostował mnie gospodarz. Przez kolejne 25 lat wiele razy przypominałem sobie tę rozmowę. Początkowo miałem wrażenie, że mój niemiecki rozmówca dał się ponieść jakimś rodzinnym stereotypom. Potem sądziłem, że przypadkowo odkryto przed mną, tak od niechcenia, faktyczny paradygmat geopolityczny elity rządzącej Republiką Federalną Niemiec. Teraz wiem, że poczciwy Niemiec stał na straży niezmienności granic cesarstwa z 1618 roku. Oznacza to, że dzisiaj większość z nas błędnie sądzi, że zmiana granic na zachodzie musi być poprzedzona germanizacją. Nic podobnego. Królestwo Czeskie od początku było częścią Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. I nie musieli królowie Czech mówić po niemiecku. Nikt ich do tego nie przymuszał. Oni chcieli mówić po niemiecku, aby skutecznie uczestniczyć w życiu publicznym cesarstwa. A wznowione po kilku latach przerwy połączenie kolejowe Wrocław-Berlin nosi nazwę Pociąg Do Kultury.

Nie mamy dziś na wschodzie ziem utraconych. Ale kiedyś takie ziemie mieliśmy. Smoleńsk Rzeczpospolita utraciła ostatni raz w 1654 roku. Wojna z Moskwą zakończyła się rozejmem andruszowskim, w wyniku którego, przejściowo – jak się nam wtedy się wydawało – utraciliśmy ziemię smoleńską, siewierską i czernihowską. Nazwano je avulsa – ziemie oderwane. Kresy – wymyślone w 1854 roku przez Wincentego Pola szybko przeniosły się z poezji do geografii politycznej.

Kariera terminu kresy jest w moim przekonaniu bezpośrednio związana z XIX-wieczną rezygnacją z suwerenności w nazywaniu świata po swojemu. W czasie tym zmieniło się wiele w języku polskim – najważniejsza była postępująca rezygnacja z używania terminu Moskwa. Nie był to proces łatwy i jednoznaczny. Jeszcze w XX wieku ksiądz Marian Tokarzewski pisał wyłącznie o rządzie moskiewskim. Zauważmy, że do dzisiaj państwo Magyar nazywamy po swojemu – Węgry (każdy, kto zna XIX-wieczną historię Węgier wie, że Madziar to ktoś inny od Węgra). Będę się upierał, że przy odrobinie wysiłku ze strony cesarstwa niemieckiego możliwe byłoby porzucenie przez Polaków terminu Niemcy na rzecz jakieś nowej formy spolszczonego dla łatwiejszej wymowy Deutschland. Zadziwiająca jest konsekwencja, z jaką narzucano Polakom słowo „Rosja”. Zaczęło się to na dobre w roku 1764, na otoczonym przez pułki moskiewskie i oddziały Familii Czartoryskich sejmie konwokacyjnym. Wtedy to Rzeczpospolita uznała zarówno tytuł imperatorski Katarzyny II, jak i pruski tytuł królewski Fryderyka II. Miało to potem smutne konsekwencje podczas rozbiorów – Moskwa podniosła swoje prawa do połączenia wszystkich ziem ruskich, zawarte w tytule cesarskim, zaś Prusy powołały się na uprawnienia do połączenia pod jednym berłem Prus książęcych i królewskich.

Powyżej wskazane XVIII-wieczne wydarzenia określamy powszechnie jako I rozbiór Polski. Jest to sformułowanie fałszywe, skażone perspektywą konstytucji 3-maja. W 1772 roku miały miejsce rozbiory Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jeżeli chcemy łatwego, prostego określenia – był to I rozbiór Rzeczpospolitej. Zrozumienie całej treści zawartej w słowie „Rosja” nie jest możliwe bez przyglądnięcia się narodowi polskiemu z czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Czy samookreślenie Jeremiego Wiśniowieckiego – rodu ruskiego, narodu polskiego, zrównywało ówczesnych Rusinów z Mazurami?

Co o Polakach mówi nam polska Marsylianka;

Przejdziem Wisłę przejdziem Wartę
będziem Polakami.

Zadziwiająca definicja. Czy dla zostania Polakiem niezbędne jest forsowanie rzek? A może konieczny jest jakiś świecki chrzest w rzekach Wielkopolski i Małopolski?

W „Panu Tadeuszu” Robak tak mówi do Sędziego;

Ważne rzeczy , mój bracie! Wojna tuż nad nami!

Wojna o Polskę! Bracie! Będziem Polakami!

Z tej perspektywy wygląda, na pierwszy rzut oka, że polskość jest stanem uzyskiwanym dzięki udziałowi w wojnie.

Z drugiej strony, tej moskiewskiej, w „Panu Tadeuszu” wygląda to zupełnie inaczej. Rykow mówi:

Co nam do Lachów? Niechaj Moskwa dla Moskala.

Polska dla Lacha, ale cóż? Car nie pozwala!

Polscy bohaterowie epopei to dla moskiewskiego oficera Lachy. W usta Rykowa Adam Mickiewicz wkłada nadto słowo, jakiego żaden Moskwicin nigdy by z własnej woli nie użył – Moskal. W oryginalnej wersji Mazurka Wybickiego również występuje Moskal, obok Niemca:

Niemiec, Moskal nie osiędzie,
gdy jąwszy pałasza,
hasłem wszystkich zgoda będzie
i ojczyzna nasza.

Samuel Linde w swoim Słowniku Języka Polskiego z początku XIX wieku definiuje:

Moskwicin to z pogardą: Moskal, czyli Rosjanin.

Polacy Wybickiego i Mickiewicza to obywatele Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Narodowość Polaków Wybickiego i Mickiewicza jest ściśle związana z państwem Polaków. Bez państwa Polacy tracą swoją polskość i osuwają się w otchłań jakiejś grupy etnicznej – polskiej, ukraińskiej, białoruskiej, litewskiej. Jak to ładnie pisali anglosascy historycy – Polacy i Węgrzy to narody historyczne. Polacy to naród definiowany przez prawa polityczne. Podobnie jak dziś definiowany jest na przykład naród amerykański. Wynikają z tego faktu doniosłe konsekwencje – spróbujcie znaleźć na przykład mapę mniejszości narodowych w USA. Jedyne co uda się odszukać, to mapa grup etnicznych w tym państwie. Każdy mieszkaniec USA, byle tylko z amerykańskim paszportem, jest Amerykaninem.

Definicja narodu Feliksa Konecznego, że miano narodu przysługuje wyłącznie tym wspólnotom, które posiadają cel inny, niż tylko własne przetrwanie, nie jest wyłącznie efektem jego akademickiej analizy. To podsumowanie historii własnego narodu. To jednocześnie świadomość, że ograniczenie narodu do sprawy danej grupy etnicznej jest drogą prowadzącą do samozatracenia. Taka intuicja zawsze była obecna w myśleniu elity Rzeczpospolitej Obojga Narodów, trwała po rozbiorach, coraz rzadziej spotykana. Dlatego Mieczysław Jałowiecki mógł zanotować w swoich wspomnienia następujący passus:

To jest nacjonalizm, admirale, a nie patriotyzm, a nacjonalizm to jest kompleks hołoty.

Naród polski Rzeczpospolitej Obojga Narodów był narodem politycznym, obejmował ogół obywateli, niezależnie od ich języka codziennego i wyznania. Naród polityczny to niezbędny warunek patriotyzmu. Naród etniczny pozwala wyłącznie na nacjonalizm. Istnienie narodu politycznego było możliwe tylko wtedy, kiedy istniała – jak to mówią dzisiejsi teoretycy polityki – „soft power”. Bez przyjmowanej bezdyskusyjnie supremacji religijnej, intelektualnej, moralnej i językowej białych anglosaskich protestantów, wychowanków Ivy League, nie ma obecnych Stanów Zjednoczonych. Pojęcie „soft power” określa domyślny ośrodek ciążenia, właściwy nie tylko imperiom. Chociaż najlepszy w tym zakresie jest jakiś porządny kult cargo. W Rzeczpospolitej nośnikiem „soft power” byli wychowankowie kolegiów jezuickich. Kiedy ich zabrakło, to Mickiewicz mógł tylko z żalem wspominać początek upadku:

Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do Ojczyzny

Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny!

Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów

Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów!

Prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę,

Prawa i obyczaje, nawet suknie stare.

Jak mówi stary dowcip:

Z kim graniczy Rosja? Z kim chce. A z kim chce? Z nikim.

Dowcip ten doprowadził mnie do nowej, praktycznej definicji imperium. Imperium to organizm państwowy, w którym nie ma zdrajców. Są dysydenci, są pretendenci, są uzurpatorzy, natomiast brak jest zdrajców. Granice imperium są bowiem tymczasowe, są tylko funkcją obecnej równowagi sił czy innych utylitarnych względów. Bycie zdrajcą zakłada, że istnieje pewne schronienie przed odwetem za zdradę. Zdrajca wymaga swoistej pewności. W imperiach, które są w stanie zmienić swoje granice, pewności takiej nie można pokładać. Mój wskaźnik jest o tyle sprawny, że pozwala zidentyfikować czas, w którym dane państwo pozostaje imperium jedynie pro forma. Dlatego imperia zaludnione są wyłącznie przez narody polityczne. Narody etniczne, które zawsze można podzielić na mniejsze, bo zawsze znajdzie się jakaś różnica wymowy czy losu historycznego, są funkcją zewnętrznych interesów imperiów.

Polacy Rzeczpospolitej Obojga Narodów byli pierwotną formą narodu imperialnego. Nie chcieli jednak stać się treścią nowego imperium. Bywają imperia niefortunnie ufundowane, których misja staje się w chwili sukcesu poważnym ograniczeniem dalszej ekspansji, a w konsekwencji zwykłego trwania. Do tego typu imperiów należało Cesarstwo Rosyjskie. Zbudowane wokół misji zbierania ziem ruskich nie było w stanie w sposób trwały przenieść rosyjskości, czyli narodu politycznego imperium, na nie-Słowian. Na początku tego procesu zdarzały się takie wyjątki, jak bohater wojny 1812 roku, rosyjski generał Bagration, który dzisiaj byłby porządnym gruzińskim oficerem i nikim więcej. Tutaj też ma swoje źródło moja opozycja dla używania przez Polaków terminu Rosja, zwłaszcza dla wydarzeń sprzed owego 1764 roku. Słowo to oznacza dla mnie mentalną akceptację imperialnych ambicji Moskwy. Mówiąc Rosja przyznajemy państwu ze stolicą w Moskwie cechy, których to państwo od dawna nie posiada.

Narodowi politycznemu z reguły towarzyszą tutejsi. Według spisów powszechnych ludności w II Rzeczpospolitej na terenach byłego Wielkiego Księstwa było ich około 1 miliona. Do dzisiaj samookreślenie „tutejszy” traktowane jest jako wyraz braku świadomości narodowej, jakiś stan wstępny poprzedzający właściwą ekspresję samoświadomości. Nic bardziej mylnego. Tutejsi to ludność trwale wyłączona z procesu politycznego, przymusowo lub z własnej woli, pozbawiona obywatelskości – prawa i chęci do stanowienia o własnym państwie. Śmiem twierdzić, że znany powszechnie łatwy i szybki proces asymilacji polskich emigrantów w zachodniej Europie jest konsekwencją faktu, że wśród emigrantów dominują nasi polscy tutejsi – ludzie, którym sprawy publiczne są obojętne. Nie mam o to do nich pretensji. Jestem pewien, że gdyby zwykli Niemcy, Francuzi czy Anglicy mieli w sobie tyle odwagi co Poleszucy, ci od spisu powszechnego w 1921 czy w 1931 roku, gdyż wśród nich „tutejszość” objawiała się najczęściej, to znaleźliby oni w sobie podobną ekspresję i przedstawiliby się nam jako mówiący miejscowym języku nie-Niemcy, nie-Francuzi, nie-Anglicy. Pojmowanie narodu w kategoriach bliskich Rzeczpospolitej Obojga Narodów musi być nadal obecne na terenie byłego Wielkiego Księstwa. Mieliśmy przed II Wojną w Wilnie „krajowców”. Mamy dziś na Białorusi zjawisko litwinizmu, bardziej chyba jako ruch kulturalny niż polityczny. Wreszcie mamy prezydenta Łukaszenkę, który w 2010 roku powiedział tak:

Gdy mi polski minister spraw zagranicznych mówi o polskiej mniejszości – ja mu mówię – stój, zaczekaj drogi, dalej nie trzeba mówić. (…) Zapamiętaj to są nasi Polacy, to są moi Polacy, którzy żyją na Białorusi.

Na początku XVIII wieku wymyślono nie tylko Rosję. Została także wykreowana Wielka Brytania. Znamienne, że angielskie elity w czasach Tudorów odwoływały się do rzymskiej nazwy prowincji, wskazując bezpośrednio tradycje, które chciano ponownie ożywić. Kropkę nad i postawiono, kiedy w 1707 roku okazało się, że jest nie tylko Brytania, ale w dodatku Wielka. Bycie Brytyjczykiem do dzisiaj jest swoistym intelektualnym i duchowym majstersztykiem, bo zawiera w sobie nie tylko bycie Anglikiem, Szkotem, Walijczykiem czy Irlandczykiem, ale znacznie, znacznie więcej.

Czy polskość w nieetnicznym, politycznym kształcie ma jeszcze szanse. Niezależnie co myślimy o postaci Józefa Piłsudskiego, musimy przyznać, że był on w swoim czasie jednym z najbardziej przytomnych polityków. Kiedy mówił on, że albo Polska będzie wielka, albo nie będzie jej wcale, miał on na myśli – jak sądzę – właśnie przywrócenie pierwotnego znaczenia bycia Polakiem. Polacy sprzed kilku wieków byli w pewien sposób świadomi tego, że w swoisty sposób definiują własną świadomość narodową. Kultura sarmacka, obyczaj sarmacki i ten nie do pomylenia strój Sarmaty pojawiły się znienacka podczas rokoszu Zebrzydowskiego i zostały z nami już na stałe. Sarmatyzm, to był ówczesny sposób na połączenie koroniarza z Wielkopolski z bojarem z Rusi czy chorążym orszańskim znad litewsko-moskiewskiej granicy. Sarmaci to obywatele Rzeczpospolitej Obojga Narodów – katolicy, protestanci i prawosławni, wszyscy ze szkół jezuickich, swobodnie posługujący się łaciną, połączeni znakami herbowymi i prawami przekazanymi na wschód przez rycerstwo koronne. Przy okazji – wiele lat temu pisano w Warszawie o potrzebie powołania Muzeum Kresów. Jest to dla mnie znak zamykającej się we własnej etniczności polityki polskiej, której końcem jest zawsze bycie wyłącznie funkcją zależną polityki niemieckiej. W miejsce przyszłego Muzeum Kresów powinniśmy raczej powołać Muzeum Sarmackie z siedzibą w Warszawie, Wilnie Mińsku i Kijowie. Każde inne, ale każde na ten sam temat.

Jak to się stało, że nowożytny naród polski (jak to piszą dziś mądrze naukowcy) przekształcił się nam w XIX i XX wieku w etniczne narody polski, ukraiński, białoruski i litewski – nowoczesne narody Europy Wschodniej? Niemała była oczywiście w tym rola wywiadów wojskowych, zwłaszcza austriackiego i niemieckiego. Najważniejszą jednak rolę odegrało zwycięstwo myśli oświeceniowej w Warszawie. Oświecenie, jedna z najważniejszych herezji chrześcijańskich, zanegowało dogmat grzechu pierworodnego. W swoim pysznym uroszczeniu pisarze propagandowi oświecenia szerzyli przekonanie, że człowiek z natury jest dobry, ulega tylko zepsuciu przez cywilizację. Najbliżej stanu natury, oprócz dzikich ludzi na antypodach, był oczywiście lud. Został on włączony, bez swojej woli i świadomości w obręb narodu w akcie Konstytucji 3 maja. Czytając tekst tejże często zapominamy, że międzynarodowa recepcja aktu Konstytucji odbywała się przede wszystkim w kontekście przebiegu równoległego procesu rewolucyjnego we Francji. We Francji zaś niebawem uwięziono, po nieudanej ucieczce z Paryża, króla Ludwika XVI-go i wydarzyło się preludium do masowego terroru – masakra na Polu Marsowym. Przede wszystkim jednak we Francji ożywiano wówczas kulty pogańskie (pod pozorem nowych republikańskich obrzędów) – sadzono święte drzewa (Republiki), zamieniono urzędy publiczne w świątynie Wolności i Rozumu, obok których nie można było przejść bez przystanięcia i skłonienia się w kierunku budynku, wprowadzono obowiązek klękania przed barwami republikańskimi. Po tym wszystkim rewolucjoniści zmuszeni byli znaleźć powód, dla którego żołnierze armii republikańskiej mają walczyć i ginąć. W sposób oczywisty rewolucja unieważniła dwa dotychczasowe motywy udziału w wojnie – za Boga i Króla. Boga nie było, król zaś niebawem miał dać gardło, urzędnicy republikańscy nie wyglądali na wartych poświęcenia własnego życia. W tej sytuacji Naród był dla Paryża wybawieniem. Nadanie narodowi cech boskich pozwalało wytworzyć nową rewolucyjną i trwałą ideologię, ułatwiało też identyfikację wroga i jego odczłowieczenie. Stworzenie przez republikańskich ideologów pojęcia Narodu było w tamtym czasie przedsięwzięciem karkołomnym – zaledwie 1/4 ludności ówczesnej republiki mówiła językiem, który można by uznać za język francuski.

Przez wiele lat uważałem, że największą wadą Konstytucji 3 maja było zlikwidowanie federalnego charakteru Rzeczpospolitej i wprowadzenie unitarnej Rzeczpospolitej Polskiej. Widzę teraz, że towarzyszyła temu inna, bardziej zasadnicza, wręcz rewolucyjna zmiana. Polacy, ci szeroko pojmowani, jako naród polityczny, Sarmaci, zostali w niej zastąpieni przez Polaków mniejszych, etnicznych. Dlatego też późniejszy opór zbrojny przeciwko interwencji moskiewskiej miał miejsce wyłącznie na polskich ziemiach etnicznych. A podobnie było z powstaniami. Zawężenie definicji narodu polskiego było warunkiem sine qua non trwałego popadnięcia w niewolę i skutecznego w niej pozostawania. Podobny błąd popełnili Węgrzy. Traktat z Trianon z 1920 roku ma swoje korzenie w decyzji sejmu węgierskiego, który obradując w 1848 roku w Pożoniu zmienił język urzędowy Królestwa Węgier na węgierski. Natychmiast objawiły się separatyzmy – siedmiogrodzki, chorwacki, banacki i słowacki. A językiem elity i biurokracji królestwa do tej decyzji była łacina.

Upadek rządów rewolucyjnych we Francji podobny był w skutkach do upadku Tudorów 200 lat wcześniej. Restauracja ponapoleońska nie przywróciła status quo ante. Przede wszystkim pozostawiła ona zagrabione majątki w rękach nowych właścicieli. Monarchie ponapoleońskie przejęły nie tylko wytworzony przez rewolucjonistów aparat policyjny, ale całe państwo jego nową narodową ideologią (z oczywistym wyłączenie brytyjskiej monarchii). Kontynentalni uczestnicy kongresu wiedeńskiego z 1815 roku byli ukształtowani przez rewolucję. I rewolucji francuskiej pozostali wierni. Do dzisiaj. Lonty zostały zapalone, tliły się one bardzo długo, bo konieczna była długa i wytężona praca państwowego systemu edukacji produkującego etnicznych Francuzów, etnicznych Niemców czy etnicznych Rosjan. A także powszechny pobór do wojska. W tej smutnej XIX-wiecznej ewolucji pojęcia narodu najmniejszą winą obciążyć możemy naszych przodków. Pozbawieni własnego państwa, czekający na jego szczęśliwe wskrzeszenie bezwolnie osuwali się w otchłanie etnicznego narodu polskiego. Znane są opisy całych obszarów na wschodzie, które pamiętnikarze pamiętali jako polskie, później zaś, po kilkudziesięciu latach przyznawali, że jakiekolwiek żywe oznaki polskości na tym terenie zaginęły.

Czy możemy stać się na powrót narodem politycznym? De iure jesteśmy nim od 1997 roku, kiedy to nowa konstytucja zdefiniowała naród jako ogół obywateli. Jeżeli Polska ma być wielka, to gdzie są nasze kolegia jezuickie? Co ofiarujemy nowym Polakom w nowej Krewie? Kiedy prezydent Rzeczpospolitej powie na przykład tak:

Zapamiętaj to są nasi Rusini, to są moi Rusini, którzy żyją w Rzeczpospolitej.

Odrzucenie przez nas dziedzictwa Konstytucji 3 Maja wydaje się dziś równie mało prawdopodobne, jak odrzucenie postaci Lajosa Kossutha przez Węgrów. Ale nie ma innej drogi do Wielkiej Polski.

Na koniec – jedna uwaga. Niezależnie w jaki sposób pojmujemy naszą narodowość, musimy pamiętać, że dla innych jesteśmy ludźmi występującymi pod imperialną biało-czerwoną flagą. Biało -czerwona nie jest flagą etnicznych Polaków. Nasze barwy narodowe zostały po raz pierwszy uregulowane uchwałą Sejmu Królestwa Polskiego podczas powstania listopadowego w 1831 roku:

Kokardę Narodową stanowić będą kolory herbu Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego, to jest kolor biały z czerwonym.

Było to istotne novum, pominąwszy bowiem epizod konstytucyjny w 1791 roku, mundury wojska polskiego w XVIII wieku czy w czasach napoleońskich używały barwy czerwonej i granatowej, białej tylko pomocniczo. Dodatkowo pamiętajmy o tym, że w XIX wieku nie używano systemu barw CMYK czy RGB i kolor czerwony w 1831 roku nie wyglądał prawdopodobnie tak jak dzisiaj. Ówczesny kolor czerwony dziś my nazywamy karmazynem. W Rzeczpospolitej kolor czerwony otrzymywano z wysuszonego czerwia polskiego (zwanego też czerwcem). Zbiór i handel czerwiem polskim miał bardzo duże znaczenie gospodarcze. Zbiór czerwia był powszechny – w Poznaniu, będącym centrum handlu sprzedawano rocznie około 30 ton barwnika z czerwia, koszenili, a na 1 kg należało zebrać od 155 do 260 tysięcy tych owadów. Koszenila była przez stulecia jednym z dwóch, obok pszenicy, głównych towarów eksportowych Rzeczypospolitej – do czasu kiedy na początku XIX wieku Francuzi otrzymali syntetyczny barwnik czerwony.

Jeżeli uznać, że narody i państwa powstawały wokół rynków, to nasze państwo i naród powstały dzięki temu niepozornemu owadowi. Jeżeli ktoś nie wierzy, niech rzuci wzrokiem na mapę zasięgu występowania tego owada.

  8 komentarzy do “O narodzie politycznym raz jeszcze”

  1. Bardzo ładny tekst, porządkuje pewne rzeczy.

  2. Na i do. Jakiś dupek, chyba z Gazówy, pewien czas temu tłumaczył swoim czytelnikom, że np. mówienie na Ukrainę to wyraz pogardy Polaków dla tej nacji, bo mówimy do Niemiec, do Włoch, do Francji, a nawet do Anglii.

    Widać wyraźnie, że odcięcie się od naszej historii i nierozumienie zjawisk w niej występujących prowadzi do głupich narracji, niewykluczone że celowo błędnych.

  3. autor tekstu może i Drobny, ale Jego tekst znakomity i wielki przez uporządkowanie spraw.

    tyle że tak na marginesie chyba Sas uznał króla pruskiego wcześniej bo w 1701 roku, ale to oczywiście nie zmienia jakości znakomitego tekstu

  4. Jean-Jacques Rousseau i konstytucja Polski

    https://www.constitution.org/jjr/poland.htm

  5. Wspaniałe materiały i kompilacje zdjęć Pan tu zamieszcza. Teraz jakby mój manifest. Dziękuję.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.