wrz 192018
 

Kuchnia w dewastacji, za chwilę na plac wjeżdża koparka, więc nasze dzisiejsze rozważania będą miały charakter luźny i pospieszny.

Jadąc samochodem jakiś czas temu, wysłuchałem awantury jaką redaktor Chrabota zrobił Strzyczkowskiemu, poszło o tak zwane Acta 2, czyli o rzekome podatki od linków. Chrabota awanturował się, ponieważ Strzyczkowski zarzucił mu, że chce blokować dostęp do informacji w sieci. On zaś zdenerwował się na Chrabotę, albowiem ten domagał się, by ludzie zarabiający na linkowanych w sieci tekstach Chraboty i jego kolegów z redakcji odpalali im jakąś działkę. To jest moim zdaniem naprawdę niezwykłe. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić człowieka, który wpadłby na taki pomysł, żeby zarabiać na tekstach Chraboty, a nawet jeśli, to ileż on by mógł na tym zarobić? Pomyślałem więc, że chodzi o coś innego. O to mianowicie, że wszyscy zacierając ręce z uciechy, wieszczą tak zwany koniec tak zwanej papierowej prasy. To jest moim zdaniem sprawa mało istotna, czy papierowa prasa się skończy czy nie, albowiem jej koniec jest wstępem do końca znacznie poważniejszego, to znaczy do likwidacji obiegu informacji poza siecią. Mam na myśli informację wiarygodną, a nie plotki, które i tak będą krążyć. Chodzi o to, żeby wiarygodna informacja była tylko w sieci. Tyle, że, o czym wszyscy wiemy, jeśli coś znajdzie się w sieci i tylko w sieci, możliwości manipulowania takim zasobem wzrastają znacznie. Wzrasta też pokusa, by nimi manipulować, a do tego czynić to bezkarnie. I o to chyba najbardziej martwił się redaktor Chrabota – że, nie dość iż ukradną mu jego cenne myśli, to jeszcze je poprzekręcają. Niepotrzebnie jednak martwił się ów tuz myśli politycznej, bo w tej grze nie o jego teksty i nie o jego myśli chodzi. Sprawa idzie o unieważnienie pozasieciowego obiegu informacji, stąd taki pęd ku digitalizacji wszystkiego co się da zdigitalizować. Ponoć w Bibliotece Narodowej jest cała wielka sala, a tam gromada ludzi, przeważnie młodych, którzy stojąc przy skanerach digitalizują na potęgę co im tam w ręce wpadnie. Odbywa się to bez ładu, składu i planu. Najważniejsze, żeby było w zasobach i żeby „każdy mógł mieć do tego dostęp”. To jest oczywiście idiotyzm, albowiem istota obcowania człowieka z książką polega na tym, że ma on ją na własność, a książka jest medium intymnym, podobnie jak radio. I nie mówcie mi, że ktoś ze smartfonem będzie sobie przeszukiwał zasoby i tam znajdzie co mu trzeba. Nie będzie, bo na smartfon dostanie on odpowiednio spreparowaną ofertę, z której będzie dopiero mógł wybrać sobie, co tam chce. Oferta zaś ta nie będzie przewidywać obecności tytułów niezdigitalizowanych, a więc dostępnych w obiegu rzeczywistym. Te zaś będą unieważnione jako wiedza niepoważna. Cały bowiem akademicki kosmos będzie już w sieci i będzie tam całkowicie bezpieczny przed profanami, to znaczy ofertę z zawartością książek ważnych dostawać będą tylko wybrani i wyselekcjonowani ludzie. Ich liczba będzie się z czasem zmniejszać, aż w końcu ktoś z nich poskrobie się w łysy łeb i zapyta – a po co właściwie te śmieci obciążają serwer? Komu to jest potrzebne skoro doktorat można zrobić opisując czynności seksualne Burka i Saby na trawniku przed blokiem? I też będzie dobrze. Po co komuś jakieś bajania o Genueńczykach na Krymie, skoro państwo nasze idzie ku nowym wyzwaniom, a Krym to odległa kraina podporządkowana komu innemu? I w ogóle po jaką cholerę wprowadzać co roku tych studentów w tajniki korzystania ze zbiorów, przecież ich to i tak nic nie obchodzi. Niech lepiej to znika. My zaś włączmy radio i posłuchajmy jak redaktor Chrabota kłóci się z pasierbem Urbana Strzyczkowskim o to, jak ma wyglądać swoboda korzystania z zasobów intelektualnych. O ile teksty Chraboty podpadają w ogóle pod taką kategorię, w co szczerze wątpię, ale pewności nie mam, bo chyba żadnego nie czytałem.

Musimy zdawać sobie sprawę z jednego – z chwilą kiedy wszystko co ma jakieś znaczenie zostanie zdigitalizowane zacznie się ograniczanie dostępu do tych zasobów. To jest dla mnie jasne jak słońce. I ono się zacznie gwałtownie, a poprzedzone będzie falą agresywnej propagandy, przy której postaci takie jak Chrabota i Strzyczkowski wydadzą nam się dziećmi machającymi przejeżdżającym pociągom. Czekajmy na to ze spokojem. Już wydałem dyspozycje, by nasi nowi współpracownicy przeszukiwali wolne zasoby francuskiego internetu. Po co mają to czynić? Mam nadzieję, że wkrótce się okaże. A nawet jeśli nie, to okaże się coś innego i to także będzie ciekawe, a my sobie tu o tych jakże ważnych sprawach podyskutujemy. Na razie to tyle. Nie liczcie za bardzo na mnie w tym tygodniu.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl wrzucę tam dziś nowe nagrania, ale później…Jak to było w słynnej scenie z którejś komedii, chyba „Brunet wieczorową porą” – jutro kochany, jutro…

  15 komentarzy do “O ochronie treści w sieci i poza nią”

  1. a tam jakaś Chrabota… Uznana i utalentowana artystka Marysia Sadowska będzie w końcu zarabiać na masowo udostępnianych przez właścicieli portali, w celu podniesienia klikalności, jej piosenkach.

  2. Taka jest kolej rzeczy. Najpierw człowiek coś wymyśla np. samochody a potem wprowadzamy certyfikaty normy itp. Z wiedzą jest podobnie. Wiedza istotna, jest przechowywana w głowach i przekazywana z ojca na syna lub w podobny sposób . A jeśli przypadkowo trafi do bibliotek to trzeba ograniczyć dostęp do takiej informacji.

  3. Strzyczkowski pasierbem Urbana?!??? Zielonego pojęcia nie miałem…

  4. Myślę, że pesymistyczne przewidywania Autora co do digitalizacji, to trochę czarnowidztwo. Bo owszem dane cyfrowe łatwiej się przeszukuje, kasuje i filtruje, ale też dużo łatwiej się kopiuje, ukrywa (szyfruje) i przechowuje. O tym już wiemy, gdy z youtuba zapisujemy filmiki bojąc się że za raz znikną.

    Dla utrzymania tzw debaty publicznej groźniejsze będą tzw „deepfake” (https://en.wikipedia.org/wiki/Deepfake) czyli obrazy/nagrania/filmiki automatycznie generowane przez sztuczną inteligencję. Na razie poza większymi i kosztownymi demonstracjami co się da z tym zrobić (https://www.youtube.com/watch?v=AmUC4m6w1wo albo https://www.youtube.com/watch?v=eJt9narRaf4 ) funkcjonuje na większą skalę tylko w miejscach typu 4chan gdzie sfrustrowani dziwacy doklejają głowy koleżanek z pracy/szkoły do ciał aktorek porno.
    Ale państwowi specjaliści od propagandy mają większe budżety, technologia się rozwija, tanieje i powszednieje, więc za 3-5 lat będzie można w domu zrobić nie tylko fałszywe zdjęcie, które trudno odróżnić od oryginału (jak dziś z photoshopem) ale fałszywy filmik gdzie polityk albo działacz mówi jakieś niestworzone androny, najlepiej z kompromitującymi materiałami w tle. Wtedy to dopiero utracimy (my jako społeczneństwo) zdolność odróżnania prawdy od fikcji.

    Samo tzw Acta2 to z jednej strony skok na kasę Google i Facebooka dokonywany przez Unię  i europejskie (niemieckie i francuskie) koncerny medialne, bo USA za pomocą internetu dekomponuje lokalne sitwy i sciąga haracz bezpośrednio do siebie (tak jak Uber robi z mafią taksówkarską). Plus osobiste animozje brukselskiej elity przeciw Google, bo prawo typu Acta2 już obowiązywało w Niemczech i Hiszpanii, tyle że Google zamiast płacić usunął ichinejsze gazety z swojej aplikacji i okazało się że ludzie wolą smartfon niż gazetę. Teraz chyba będzie tak samo, bo większość ludzi czyta mainstreamową prasę (na telefonie) nie dlatego że ona jest taka dobra, tylko bo mu Google/Facebook ją poleca. Jak tamci przestaną polecać El Pais i Bilda i zastąpią jakąś darmochą to z punktu widzenia „konsumenta treści” jest to bez znaczenia – jedno i drugie jest bez sensu.

    Poza tym są tam jakieś drobniejsze zakusy cenzorskie ale to bez istotnego znaczenia. To będzie głupie prawo które jeszcze bardziej osłabi wpływ głównych mediów i sparaliżuje debatę publiczną. Gdyby tu chodziło o samą cenzurę, to by się pewnie Unii udało, bo koncerny z USA umieją liczyć pieniądze. Ale tu chodzi by zabrać im (czyli de facto USA) i zostawić w Europie pieniądze za reklamę. Więc będzie to spór na poważnie, z nożami, maczetami i ciężarówkami ze żwirem.

  5. >dane cyfrowe łatwiej się […] przechowuje…

    Łatwiej jest je utracić. Mam pudło starych dysków i wiele pudeł dyskietek. Mam kilkaset płytek CD. Mam dane w chmurze. A dokładnie to mam te dane, które jeszcze przetrwały. Byłem gotów zapłacić najlepszej światowej firmie każdą sumę za odzyskanie kilku tysięcy zdjęć, ale skończyło się na tym, że użyłem ciężkiego młota do rozwalenia bezużytecznego dysku, aby nie tłumaczyć się celnikom na lotnisku.

  6. Współczuje, ale w branży mówi się że ludzie dzielą się na tych co robią backupy i na tych co będą robili backupy.

  7. Kuba Strzyczkowski, ten co jego mama była pediatrą na Stegnach?

  8. Doskonale wiedziałem, że tak napiszesz, jeśli odpiszesz Ja też to mówię wszystkim od kilkudziesięciu lat. Te moje pudła to właśnie backupy. A zdjęcia straciłem, gdy przesunąłem dwuletni dysk, by zrobić miejsce na nowy do backupu.

    Nie wspomniałem o e-mailach, które znikają bez śladu, bo znika lub zostaje wykupiona firma, gdzie się zarejestrowałem. Wtedy nawet zdjęcia o zmniejszonej rozdzielczości, które wysyłałem przyjaciołom i rodzinie są nie do odzyskania. Nieliczni mają jeszcze niektóre zdjęcia, ale do mojej galerii na klatce schodowej udaje mi się je powiększyć tylko z dużą stratą jakości.

    No i wspomnę jeszcze o nabieraniu się na nowe nośniki. IBM wprowadził w laptopie ThinkPad na początku lat 90-tych dyskietki o podwyższonej o pojemności 2 MB (Zamiast 1,4 MB). Od lat szukam takiego napędu. Udało mi się kupić działające napędy 5 1/4″ (moje się zestarzały),  ale dane z dyskietek nagranych ówczesnym ThinkPadem są dla mnie stracone. O innych innowacyjnych backupach nawet nie wspominam, ale na specjalne życzenie pleno titulo Publiczności, gotów jestem udać się na poddasze i zrobić zdjęcia z kolejnego pudła.

  9. To skoro mamy taki niezwiązany z tematem a techniczny wątek, to jeszcze napiszę że z mojego doświadczenia tylko rolowanie danych ma sens (każdy kolejny backup ma w sobie wszystkie poprzednie) – co z resztą przy taniejących nośnikach nie jest drogie. Wtedy problemem jest co najwyżej niekompatybilność nowego oprogramowania i starych formatów. Stąd siła .txt i .jpg  więc nas, użytkowników  indywidualnych to tak nie boli.

    Natomiast w korporacjach dużym problemem jest kompatyblność na linii sprzęt – oprogramowanie. Bo jak po 5 latach update serwera (fizyczne zużycie) sprawia że owszem jest szybciej ale nowy sprzęt wymusza nowe sterowniki, nowe sterowniki nowy system a na nowym systemie nasz program nie działa. I nie ma się komu poskarżyć,

  10. >przy taniejących nośnikach nie jest drogie. Wtedy problemem jest co najwyżej niekompatybilność nowego oprogramowania i starych formatów…

    Miło rozmawiać z Tobą, ale taniejące nośniki nie są tanie, jeśli weźmiemy pod uwagę ich zawodność. Mam przy biurku trzy dość nowe dyski po 4 TB, z których jeden już czyta tylko wybrane wg własnego uznania pliki. Niekompatybilność oprogramowania (za które zapłaciłem) i nowych systemów operacyjnych, to temat, który pominę. Natomiast jeśli chodzi o dane cyfrowe, to jeśli dobrze pamiętam, sam Tim Berners-Lee ostrzegał rok czy dwa lata temu, żeby nie mieć złudzeń, co ich trwałości.

  11. Czyli trzeba przechowywać i sprzęt z danej epoki do odczytywania danych.

  12. Hmmm…

    Będę właśnie taki dysk kupował, mam kilkaset płyt do zgrania na nośnik…

    A jak robię backup, to zgrywam dane raz na dany dysk i co jakiś czas sprawdzam, jak hula.

    Za dużo tego, no, ale 😉

  13. Także przy mineralnych CD chwalonych za 1000-letnią trwałość fizyczną zapisu?

  14. Nie przeprowadzałem studiów nad mineralnymi płytkami CD. Do backupów kupowałem płytki z półki polegając na ówczesnym marketingowym micie o ich wiecznej trwałości. Kierowałem się pojemnością i prędkością nagrywania. Potem dokupywałem różnorodne zestawy do „naprawiania” płytek.  Niewiele pomogło. A rodzinne zdjęcia na kartonie sprzed 100+ lat, z dumnym nadrukiem firmy fotografa na odwrocie, które udało się przechować przez różne zawieruchy, mogę dziś skanować i automatycznie koloryzować.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.