cze 132014
 

Jako bardzo młody człowiek zostałem zaprowadzony przez pewną koleżankę na zebranie fanów zespołu U2. Było to jedno z najbardziej wstrząsających przeżyć w moim życiu. Jechaliśmy bardzo długo tramwajem z Pragi na Żoliborz, była wczesna wiosna, może nawet przedwiośnie. Pomiędzy blokami na Wawrzyszewie wiało jak w Starachowicach na dworcu, a my szukaliśmy jakiejś klity, w której zebrać się mieli ci fani U2 i tam celebrować swoje, związane z działalnością tego zespołu, emocje. W końcu znaleźliśmy to miejsce. Była to jakaś salka na 30 osób, z telewizorem ustawionym pośrodku, tak jak to zwykle bywa w domach, taki salon wujka Zdziśka, tylko większy. Do telewizora podłączone było wideo z taśmą na której zarejestrowany był jakiś dawny koncert U2. Fani zebrali się nie tak znowu licznie, ale bawili się dobrze, jakieś dziewczęta kiwały się w rytm, a jakich biedaczyna przebrany za tego gościa w kapeluszu śpiewał w języku prawie-angielskim przekrzykując telewizor. Z aparaturą nie było najlepiej bo taśma była stara, rwała się i przeskakiwała, a czasem sprzęt po prostu przestawał pracować. W końcu okazało się, że całkiem się zepsuł, więc słuchaliśmy tylko tego faceta w kapeluszu, jak przymknąwszy oczy śpiewa, że jeszcze nie znalazł tego czego szuka.
Nauczyłem się wtedy jednej ważnej rzeczy, tej mianowicie, że im mocniej dziewczyna jest przekonana o swojej inteligencji i sprycie, a także o tym, że jej zainteresowania są jedyne i wyjątkowe, tym łatwiej ją oszukać. Takiej nędzy i takiego braku autentyzmu nie widziałem już nigdy potem, nawet na wykładach z estetyki prowadzonych przez pewną panią filozof w instytucie historii sztuki. Wyszedłem z tego spotkania fanów jak przetrącony, ale moja koleżanka, była zadowolona, ona uważała, że brała udział w misterium. Taśma się co prawda zerwała, jakiś głupek wył na całą salę, trzy wariatki kiwały się raz w prawo, raz w lewo, jak po mocnych prochach, ale w sumie było fajnie.
Nigdy więcej nie dałem się namówić na coś podobnego i zraziłem się przez to wydarzenie do muzyki na długie lata. Nędza zdemaskowana – taki tytuł powinno mieć to spotkanie, ale nikt poza mną nie odbierał owych wypadków w ten sposób.
Przypomniało mi się to wszystko dziś z rana, kiedy obejrzałem fragment meczu Brazylia-Chorwacja, fragment z oszukanym rzutem karnym i z tą całkiem nie a propos sytuacji radością Brazylijczyków. Ponieważ pamiętam dawniejsze mecze i pamiętam jak mocno ludzie potrafią się cieszyć z wygranego meczu swojej drużyny, patrzyłem na te wygibasy całkiem zniesmaczony. Ja wiem, że futbol już dawno nie jest taki jak go zapamiętaliśmy z dzieciństwa, być może nawet nigdy taki nie był, ale wyrażanie radość w sposób tak teatralny i wyuczony napawa mnie przygnębieniem. Wyglądało to jak zebranie fanów Bono na Wawrzyszewie w roku 1991. Piłki nożnej nie oglądam już od bardzo dawna, może nawet trochę żałuję, ale tylko chwilami, szczerze mówiąc nie chce mi się. Wpływ na to ma oczywiście sytuacja w krajowej piłce. Nie mogę na to patrzeć, tak jak nie mogłem patrzeć na tego gościa co śpiewał fałszywie piosenki Bono. To jest ponad moje nerwy, bo organicznie nie znoszę tandety. Rozgrywki klubowe mnie nie interesują, bo z kim mam się tam niby utożsamiać? Z Lewandowskim? Żarty. Piłka nożna zawsze była dla mnie elementem polityki i propagandy państwowej. Chciałem, żeby nasi wygrywali. No, a nasi wygrywać nie chcą i wszyscy wiemy dlaczego tak jest – ponieważ sport w Polsce jest po to, by żywić i ubierać działaczy, którzy obiecują aspirującym do karier piłkarskich dzieciakom złote góry.
Futbol zagraniczny zaś ma całkiem inny aspekt, jest jak sztuka nowoczesna, służy do transferowania ogromnych ilości pieniędzy poza kontrolą zainteresowanych transferami finansów urzędów i służb. Dopiero kiedy odejmiemy od futbolu te dwie wartości zostaje nam tak zwana czysta piłka, która daje radość i kształtuje charaktery. Czy taką piłkę widzimy na mistrzostwach? Czasami tak. Ja, tak jak większość moich rówieśników, najsilniej przeżywałem Mundial z roku 1982, ten w Hiszpanii. Miałem wtedy 13 lat i też chciałem być piłkarzem, mimo że nie biegałem szybko, miałem słabą koordynację i bałem się uderzyć piłkę głową. No, ale wszyscy wtedy chcieli być piłkarzami, więc ja też. No i na tamtym mundialu piłkę prawdziwą i szlachetną reprezentowała drużyna Kamerunu, wszyscy ich pamiętamy – Roger Milla, Thomas N’kono i inni…Dziś pewnie też jest taka drużyna, bo od tamtych, zamierzchłych czasów, wzrosło zapotrzebowanie na szlachetnych idealistów, którzy przegrywają, ale czy to jest rzeczywiście to samo? Nie wiem. Lepiej opowiem wam jak się zaczęła dla mnie przygoda z mundialem w roku 1982. Oto zaczęły się mistrzostwa, a ja już miałem cały zeszyt wypełniony zdjęciami drużyn biorących w nich udział. Zdjęcia te drukowano w tygodniku „Panorama Śląska”, który moi rodzice prenumerowali. Wycinałem je i smarowałem klejem, a potem przybijałem pięścią do kartek w zeszycie. W kiosku pojawiło się specjalne wydawnictwo, bardzo luksusowe jak na tamte czasy, taki zeszyt o piłce. Zdjęcia, wywiady, wspomnienia, dziś coś takiego można by było zrobić w domu, ale wtedy było to coś niezwykłego. Nie można było tego zeszytu kupić tak po prostu, bo na jeden kiosk przypadało ich może dwa, a może trzy. Moja mama, która była zaprzyjaźniona z panią kioskarką wyżebrała dla mnie ten zeszyt. Koledzy z ulicy, kiedy zobaczyli, że ja to mam, a oni nie, obrazili się prawie śmiertelnie. Takie to były czasy. Szczególnie Artur mocno ten fakt przeżywał, bo on w przeciwieństwie do mnie dobrze grał w piłkę i wydawało mu się, że jemu także należy się taki bonus z kiosku. No, ale cóż miałem robić? O podzieleniu się tym zeszytem nie było mowy. Jakoś to się w końcu wyprostowało i żyliśmy dalej w zgodzie. Wspominam te czasy także z tego powodu, że Artur zmarł niedawno, 22 maja, miał 44 lata. Był o rok młodszy ode mnie. Już dawno nie grał w piłkę, jadł tylko za dużo i zdecydowanie za dużo palił.
Kiedy zaczęły się mistrzostwa w telewizji, my postanowiliśmy zorganizować własne. Nie mieliśmy boiska, kiedy graliśmy w piłkę, wyglądało to tak, że szliśmy na łąkę, tam ustawiało się coś prowizorycznego, udającego bramki i wszyscy latali jak opętani próbując kopnąć piłkę. No, ale przyszły mistrzostwa i my postanowiliśmy to jakoś uczcić. Pastwiska w naszej okolicy były dość duże, a jeden ich fragment, obok miejsca zwanego Księdzową Górką, wyśmienicie nadawał się do tego, by powstało tam boisko. Potrzebne były bramki. I my te bramki sobie zrobiliśmy. Niech Wam się nie wydaje, że były to jakieś rachityczne konstrukcje z patyków. Myśmy po prostu poszli do lasu całą gromadą i nie mając świadomości, że dokonujemy przestępstwa, wyrąbaliśmy tam 6 sosen w wieku na oko około 40 lat każda. Potem na własnych, trzynastoletnich ramionach przenieśliśmy te pnie wprost na nasze boisko i tam wkopaliśmy w ziemię czyniąc z nich słupki połączone poprzeczkami. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to zrobiliśmy. Z lasu na nasze boisko był kawał drogi, myślę, że dwa, albo dwa i pół kilometra, po drodze mieliśmy do pokonania nasyp kolejowy, kawałek bagna i sporo krzaków. Każdą sztukę niosło dwóch chłopaków, ja szedłem w parze z rudym Maćkiem, który był dużo ode mnie niższy. Nie było mu łatwo. Mnie też nie, zatrzymywaliśmy się po drodze ze trzy razy. No, ale zrobiliśmy to. I wtedy zrozumiałem, że Pan Bóg czuwa nad takimi jak my i być może także czuwa nad całą piłką nożną, na świecie. Ukradliśmy z państwowego lasu sześć dłużyc. Myślę, że wystarczająco dużo, żeby naszych ojców posadzić na dwa lata do więzienia. Kiedy skończyliśmy, na nasze boisko przyjechał sołtys, który był dziadkiem jednego z naszych kolegów. Przyjechał rowerem, a na jego twarzy przerażenie mieszało się ze zdziwieniem. Jego syn był bowiem milicjantem, a on sam jako sołtys, musiał przecież kapować o wszystkim co się działo na jego terenie. No, a tu dzieci, w tym jego wnuk, ukradły państwowe drewno i zrobiły z niego bramki. Jak się okazało potem, zarówno teren jak i bramki były tak świetne, że na nasze boisko przyjeżdżali ludzie z drugiego końca miasta, żeby sobie pograć. Lepsze miał tylko klub „Orlęta”, bo o ile pamiętam „Czarni Dęblin” nie mieli jeszcze wtedy gdzie grać. No i boisko przy technikum mogło się jeszcze równać z naszym, ale poza tym nie było w całym mieście nic lepszego. Sołtys nie wiedział co zrobić. Pojechał w końcu, a my nie ponieśliśmy żadnych konsekwencji. Myślę, że nawet jeśli gdzieś doniósł, to tak zwane czynniki uznały, że nie ma o co się awanturować, bo mamy czas fiesty prawdziwej, nie takiej jak na zebraniu fanów zespołu U2. No, a później, przez całe mistrzostwa i dużo, dużo dłużej graliśmy na tym boisku w piłkę. I trwało to chyba aż do czasów kiedy wyjechałem do szkoły i rzadko już zaglądałem na naszą ulicę. Potem teren tego boiska przejął pewien człowiek, na którego wołano Kasiorz, nie dlatego, że miał coś wspólnego z kasami, ale dlatego, że jego matka miała na imię Katarzyna. Poprosił nas grzecznie o sprzątnięcie bramek, ale my tego nie zrobiliśmy, bo nie wiedzieliśmy gdzie mamy je przenieść. Innego, tak dobrego miejsca na całych naszych łąkach nie było. Później bramki zniknęły w tajemniczy sposób. Okazało się, że starsi chłopcy, tacy, którzy już myśleli o sprawach moczo-płciowych i o alkoholu, zrąbali je i wynieśli w krzaki, nieopodal miejsca, gdzie zbieraliśmy wszyscy latem czerwone kozaki. Tam zbili z nich stół, czy nawet dwa stoły i przychodzili popołudniami, by siedzieć w tych krzakach i pić wódkę. Pewnie wyda Wam się to dziwne, że ludzie zamiast pić wódkę w domu, chodzili z nią pod las, gdzie własnoręcznie zbudowali stolik z boiskowych bramek. No i cóż ja Wam mogę powiedzieć? Są na niebie i ziemi rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Nie takie rzeczy wyrabiały się w owym czasie w sławnym mieście Dęblinie. Stół w osinowym zagajniku, przy którym raczy się alkoholem gromada pryszczatych młodzieńców, należał raczej do widoków powszedniejszych.
Parę lat temu powstało u nas nowe boisko. Bliżej ulicy, założył je nowy sołtys – pan Janek. Co się jednak musiało stać, bo kiedy byłem tam przedwczoraj, ogrodzenie wokół boiska było całkiem rozwalone, wszędzie rosła wysoka trawa, której tam nie było nigdy. Pomyślałem, że nikogo już nie obchodzi ani piłka, ani ten nowy mundial. Nie obchodzi, bo nie ma polskiej drużyny po prostu. Nie ma też na naszej ulicy zbyt wielu dzieci chętnych do uprawiania sportu. Dlatego to tak wygląda.
Na pocieszenie powiem Wam, że w nowym numerze Szkoły Nawigatorów mamy tekst i komiks o najlepszym piłkarzu wszech czasów, czyli o Erneście Wilimowskim.
Zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl, sam jadę dziś do Warszawy spotkać się z Tomkiem Bereźnickim, który dziś przyjeżdża i nagrać kawałek gawędy o komiksach, który umieścimy tu niebawem.

  24 komentarze do “O piłce nożnej i fałszywych kółkach zainteresowań”

  1. 1. Dzięki temu że piłka nie biła cię po głowie to masz klepki dobrze poukładane 😉

  2. 2. Za to, że byłeś prekursorem budowy Orlików, to medalu nie dostaniesz, bo takie niskokosztowe projekty, to dla władzy są nieopłacalne 😉

  3. A ja pamiętam Mundial w 1974 r.I ten przeklęty mecz w deszczu.Wygralibyśmy go .Wygralibyśmy bo mieliśmy wtedy najlepszą drużynę na świecie.Nikt nie miał takich skrzydłowych jak Gadocha .Nikt nie miał takiego Szarmacha ,Tomaszewskiego, Laty ,Gorgonia.Gdybyśmy mieli jeszcze Lubańskiego to Niemcom żaden deszcz by nie pomógł.Żaden.Niestety Lubański walczył wtedy o zdrowie w szpitalach Austrii (Zobaczcie jak się odwróciło szczęście od Anglików od czasu jak sfaulowali Lubańskiego .Nigdy już nie weszli do finału MŚ).A Niemcy nie odwołali meczu .No i tylko dlatego wygrali z nami .Tamten Mundial powinniśmy byli wygrać i powinniśmy mieć wtedy złoto .Nigdy tego Niemcom nie darowałem i choćby w ich drużynie grało 12 Polaków to będę zawsze kibicował przeciwko nim.Ukradli nam tamten medal.

  4. też pamiętam tamten mecz

    siedziałam długo w zakładzie fryzjerskim na wrocławskim rynku i tam nad głowami był telewizor …..

    wkurzałam się , że tyle siedzę i jeszcze mi fryzjerka cos co miało być przepiękne kompletnie zniszyła …… bo wszyscy gapiliśmy się w ten telewizor …… same kobiety … i nie sądzę że kibicki ….. tylko że Polska

  5. No właśnie, mi też z wiekiem przychodzi znudzenie futbolem. Także – jak pisze autor – jakoś zwyczajnie mi się nie chce oglądać. Zresztą właśnie być fanem futbolu – jak patrzę na takowych – dzisiaj znaczy mieć ulubiony klub z tych wielkich (Milan, Real, Barca etc.) i kibicować obcym państwom, bo swoi …, i to nieco zastanawia, budzi zniechęcenie. A może po prostu jest coś bardziej ekscytującego, coś zaufanego i nietandetnego, co rozpala bardziej od piłki: pasjonujące książki, starannie wybrany film, który wieczorem spokojnie (bez reklam) można sobie obejrzeć w zaciszu …

  6. Wczoraj po południu, byłam w banku jedyną klientką, potem doszły 3 turystki zianteresowane walutami. Musiała być w TV impreza konkurencyjna, może właśnie meczyk.?
    A o Wilimowskim chętnie poczytamy.

  7. U nas w Puławach (jaki ten świat mały, prawda Panie Gabrielu?) na osiedlu Sienkiewicza (przy torach) było boisko w lesie. Do dzisiaj nie rozumiem dlaczego boisko zrobiono w lesie, a nie na placach, których było wtedy mnóstwo. Teraz zabudowali każdy kątek, ale wtedy była PRLowska pustka.
    Potem (to już PRLbis) powstało boisko przy szkole. Wystarczył skok przez płot i gra szła. Do tego stopnia, że nie wyrosło tam ani źdźbło trawy czy chwastu. Teraz zarasta po szyję, bo teraz gra się na Playstation, a dzieci widać na dworze jak prądu zabraknie.

  8. Obiektywnie to i w piłce i w sztuce niewiele się zmieniło od czasów, kiedy byliśmy młodzi. Obie dyscypliny owszem, ewoluują, ale to tylko zmiany ilościowe, esencja pozostała bez zmian. Po prostu wówczas byliśmy naiwni i ślepi, a dziś jesteśmy cyniczni i podejrzliwi.

    Wystarczy zresztą porównać nasz ówczesny i obecny stosunek do futbolu i spraw, jak je raczyłeś nazwać moczowo-płciowych. Taki dajmy na to pocałunek — wówczas zalewał nam mózgi litrami serotoniny, a mięśnie litrami adrenaliny, wart był godzin wyczekiwania i kilometrów spacerów z panną, dziś zaś jest owszem, miłym i potrzebnym, ale w gruncie rzeczy dość rutynowym elementem relacji małżeńskiej.

    Cóż, seks może i jest przereklamowany, bo przecież taka pierwsza samodzielna jazda samochodem pozostawiała w wielu chłopięcych mózgach nawet trwalsze wspomnienie wniebowzięcia. A dziś? Się wsiada i się jedzie i denerwują człowieka duperele, które wtedy — jeśli w ogóle objęte horyzontem postrzegania — były najwyżej przyczynkiem do cielęcego zachwytu.

    Albo — czy ktoś potrafi wspomnieć, jak mu się endorfiny wylewały uszami, kiedy dostał pierwsze prawdziwe jeansy? Pierwsze prawdziwe adidasy? Teraz, po trzydziestu czy więcej latach, człowiek zwyczajnie nie potrafi tak intensywnie odczuwać szczęścia czy euforii. Nasze dzisiejsze emocje to cień tamtych — jak wrześniowa zieleń jest cieniem majowej.

    I nie jest to tylko kwestia zblazowania, ale po prostu na takie dawki hormonów to może mamy już za wąskie tętnice. Następuje habituacja, to co wówczas było świeże, już dawno stało się rutyną. A skoro tak, to nasze niespokojne mózgi zaczynają szukać ukrytych wzorców pod powierzchnią zdarzeń. No i je znajdują, czasem na wyrost, czasem zaś jakby nie. Zaczynamy podejrzewać, że sędzia MUSIAŁ widzieć, że nie było faulu albo spalonego i że nie ma szans — na pewno mecz został wydrukowany.

    W efekcie nasze zainteresowanie znika, bo człowiek ambitny, a przynajmniej szczery, nie lubi jak go robią w trąbę i jeszcze każą klaskać. Tłumaczymy więc sobie, że te tłumy, ta propaganda, te erupcje zbiorowych emocji uzasadniają przekręty, złodziejstwa i pospolitą gangsterkę uprawianą a propos piłki kopanej na całym świecie. Bo dawniej emocje uchodziły z tłumu razem z krwią, a teraz wystarczy telewizor i sześciopak — i uchodzą z moczem.

    Wymyślili to Anglicy jak im imperium zaczęło się chwiać, bo co w końcu mieli począć z tymi drugimi i trzecimi synami? Marynarka i piechota morska już nie potrzebowały tylu ludzi,a ich zużycie w służbie systematycznie jednak spadało — wszystko przez pana Kocha i pana Fleminga, nie wspominając o panu Kruppie. Więc jest owo opium dla mas, którym dawniej miała być rzekomo religia i można powiedzieć, że im kto jest większym fanem futbolu, tym większy ma obwód w pasie i wyższy poziom cholesterolu, bo choroby układu krążenia i nowotwory pozostały jedynym sprzymierzeńcem polityki demograficznej państwa, odkąd porządne wojny stały się de mode.

    A co z samą ideą? Ano, za oknem mam Orlika z chińską sztuczną trawą, po której to panowie w wieku „drugiego zawstydzenia”* biegają do późnej nocy za piłką, pohukując „tutaj, kurwaaaa!”. I to jest właśnie prawdziwa piłka nożna.

    A co do Twoich przeżyć muzycznych, mam podobne odczucia. Najlepiej zaś ilustruje je nowożytny szmonces:
    – Słuchaj Icek, kocham Beatlesów, mówię ci, są genialni!
    – Bo ja wiem, Mosiek, ja tam nie za bardzo ich lubię.
    – Tak? A byłeś chociaż raz na ich koncercie?
    – Nie, ale Aaron był i mi potem zaśpiewał…

    * mężczyzna wstydzi się pierwszy raz, kiedy nie może drugi raz, a drugi raz — kiedy nie może pierwszy raz.

  9. To skąd ci kibice w wieku różnym, umalowani, poprzebierani jak pajace, wyjący jak Indianie, rozkrzyczani na stadionach czy ogródkach piwnych lub ślęczący nad terminarzami w zakładach bukmacherskich? Jak to wytłumaczyć? /Na marginesie: popatrzmy na zdjęcia przedwojennych meczów w Polsce: kibice z godnością kibicują, spokojni, brawka, rozmowy, czasem z papieroskiem./

  10. Panie kto teraz piłkę patrzy ? żużel Panie !

  11. To prawda, pamietam ten mecz I nasza druzyne. Beckenbauer powiedzial po meczu: „gdyby nie deszcz nie mielibysmy z Polakami szans.” Takiego zespolu jak mial Kazimierz Gorski to Polska jeszcze dlugo nie bedzie miala. Albo I nigdy.

  12. Jak to jak? No właśnie tak! System ich wkręca w hobby nie wymagające wysiłku intelektualnego, za to dające szerokie możliwości towarzyskiego wyżycia się i podniosłe, choć raczej tanie emocje. Rozrywka, rozrywka i jeszcze raz rozrywka, z domieszką mniej czy bardziej lokalnego patriotyzmu — nic poza tym.

    Nie powiem, że sam czasem nie ulegam tym emocjom — np. mecz otwarcia obejrzałem z zainteresowaniem, ale dość szybko na pysk wypełzł mi szyderczy uśmieszek. Poza tym, obiektywnie, mecz ten był dość słaby — obie drużyny mocno spięte, masa błędów, sporo nieładnych fauli. Zachowanie sędziego trochę mi przypomina nasze wybory — jest OK, jak wszystko idzie jak należy. Ale jak przeciwnik nie potrafi polec z honorem, to się zaczynają dziać dziwne rzeczy i żelazne reguły idą w odstawkę.

    Podobny mechanizm naciągania emocji i wyzyskiwania instynktu stadnego widzimy np. w świętej wojnie miłośników pecetów i wyznawców Apple, wielbicieli Ferrari i fanów Lamborghini etc., jak świat długi i szeroki. Dawniej ludziska uczciwie i ochoczo walili sztachetami po łbie każdego, kto był z zewnątrz. Teraz ten sam instynkt służy politykom, korporacjom i różnym miłośnikom pieczeni (p. Dorn, Ludwik) do realizacji ich celów. Ale ma to określone skutki, niestety.

  13. no właśnie , Dorn … od rana widzę na portalach … ciekawe co on wie , albo co wykombinował …..

    szkoła coryllusa :)))) co jest pod podszewką ?

  14. A ja też pamiętam ten mecz i te MŚ. Początek ogladałem w domu, a resztę w Raciborzu.
    Byłem wtedy na praktyce w Raciborzu w ZEW i nasz opiekun ze strony zakładu opowiedział nam taką historyjkę.
    Był na działce i uwijał się jak w ukropie, bo tuż po południu był mecz Polaków.
    Zagadnął:
    – Sąsiedzie nie idziecie, bo nasi zaraz grają.
    – Nii – odparł sąsiad – nasze grajom wjeczorym.

  15. Właśnie przeglądałem jakąś gazetkę biedronki czy innej stokrotki i kątem oka, rzuciłem na róg ostatniej strony. I tam taka książka pod takim tytułem „Deyna Geniusz Futbolu i Książę Nocy”. Na Początku myślałem, że to mi się zdaje i po prostu to są 2 osobne tytuły. Niestety to nie był omam. Straszne to wszystko.

  16. tiaaaaa …. wjeczorym ….. wiadomo , Racibórz

  17. Fajny ten pomysł na lato z książką, bardzo fajny.
    Ale wracając do piłki nożnej to 2 lata temu między Kościołem SS Wizytek a pomnikiem B. Prusa, przez całe wakacje, a pewnie i dłużej, były rozstawione fotogramy z fotografiami drużyn piłkarskich wg miast, wg zawodów, wg narodowości, fantastyczne zdjęcia, pokazane środowisko mężczyzn, walczących między soba wg zasad footbolowych, tam była podana przepiękna definicja kibica, który wtedy w latach międzywojnia nazywany był „fanatykiem footbolowym” , jak ją odszukam , to przy okazji zacytuje bo warta tego. Było tych fotogramów ok 100, można powiedzieć, że to nie dużo jak na ilośc klubów z całej przedwojennej Polski , no ale trochę się zachowało….. żeby przypomnieć.

  18. Tak się skupiłam na tym, że nie mogęe znaleźć przedwojennej definicji „fanatyka footbolowego”, że zapomniałam poinformować, że opisana przeze mnie wystawa dotyczyła footbolu w II RP.

  19. Muszę to przypomnieć.
    W czsach kiedy nie było USG( rok 1974), ojciec-kibic zapytany jak da dziecku na imię, odpowiedział:
    -Jeśli będzie chłopiec to Robert, a jeśli dziewczynka to Gadocha

  20. przejrzałam wczorajszą dyskusję na salonie pod Twoim tekstem i jeden komentarz literacki :

    ,,Piknik na skraju drogi ” braci Strugackich …… tam to w postaci s-f opisano jeszcze w ZSRR

  21. Mniemam, że towarzystwo tu inteligentne i z poczuciem humoru, więc walę, że tipsiego należy przegonić z bloga, bo jak tak dalej pójdzie to wpadać tu będę nie z powodu coryllusa. :)))))

  22. są chwile że podobnie. Co wpis to rozrywka i to wysokich lotów.

  23. He, he! Co ty, ja to tylko przyczynkarz jestem, nie mam tej wiedzy i zdolności syntezy, co gospodarz. Ale dzięki za dobre słowo 🙂

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.