Nie mogę przestać myśleć o tym poniedziałkowym spektaklu, o tym Łysiaku i Zelniku i zastanawiam się czy ludzie są tak dalece skrzywieni emocjonalnie, żeby takie plewy brać za coś wartościowego. Myślę, że lata całe żenującego ubóstwa treści w jakim żyliśmy wszyscy, plus aspiracje do okoliczności uważanych za właściwe, a będących w rzeczywistości odpadami, stworzyły przedziwny duchowy konglomerat, który bulgoce niczym gnojówka podgrzewana od dołu i czasem eksploduje. Postaram się teraz rzecz całą wyjaśnić praktycznie. Jeśli Polak za komuny wiedział, że z jego życiem jest coś nie tak, to poszukiwał jakichś odniesień do lepszego świata. Jakichś widomych znaków, że gdzieś istnieje inne życie, a jego emanacje podbudują mu samopoczucie i podniosą jego znaczenie w oczach bliźnich. Cóż to były za emanacje? No, sami wiecie – puszki po zagranicznym piwie i pudełka po zagranicznych papierosach. Kiedy komuna się skończyła, wszystkie te skarby poszły w kąt, bo okazało się, że co innego jest ważne. Te nowe emanacje jednak były takimi samymi śmieciami, jak puszki po piwie, ale ludzie wierzyli, że one są autentyczne. Podobnie jak z przedmiotami uważanymi za luksusowe było z treścią i ideami. Cały rynek tak zwanej niezależnej literatury, kolportowanej w podziemiu, nadaje się dziś do śmieci. Ludzie powoli, w enklawach takich jak nasza, przekonują się, że jeśli sami czegoś nie zrobią dobrze, to tego po prostu nie będzie. Charyzmaty zaś i uwierzytelnienia mogą przyjść tylko od tych, którzy naprawdę w nas wierzą i naprawdę nas popierają, nie zaś gdzieś z daleka, z miejsca gdzie produkuje się kolorowe puszki i dłuższe nieco papierosy. Konstatacja ta nachodzi ludzi zwykle zbyt późno i kiedy uświadomią oni sobie, że taka jest niestety prawda, wpadają w panikę i zaczynają szukać czegoś co w istotny sposób wpłynie na ich percepcję i nie będzie w dodatku degradujące. To jest, jeśli człowiek oszukiwał się przez całe życie, w zasadzie niemożliwe, a na pewno bardzo trudne. Stąd taka uporczywa chęć obrony śmieci i fałszywych bożków. Rozmaici spryciarze doskonale zdają sobie sprawę z tego mechanizmu i dlatego produkowane przez siebie znaki i manipulacje opierają o coś, co ma znamiona wartości bezwzględnej i nie podlegającej dyskusji. Po to, by ludzie pogubieni i smutni, mogli łatwo odnaleźć drogę do prawdy. I tak jest z Łysiakiem. Jeśli ktoś chce przeżyć autentyczne wzruszenie, musi odkryć, że jego sztuka pod tytułem „Cena” to tak naprawdę nawiązanie do ostatniej wieczerzy i do stałej obecności Judasza w naszym życiu. Łał! Co za niezwykłe spostrzeżenie i jak wiele ułatwiające….Ja niestety nie mogę się otrząsnąć po obejrzeniu tej nędzy i dochodzę do wniosku, że największym triumfem onych jest wdrukowanie ludziom do głów, że prawda musi być nędzna. A nie dość, że nędzna to jeszcze łatwo rozpoznawalna. Wiara w to jest powszechna, podobnie jak wiara w to, że dyrdymały pisane na kolanie nawiązujące do wątków ewangelicznych muszą poruszać serca, umysły i łączyć jeśli nie pokolenia całe, to przynajmniej sąsiadów z jednej klatki schodowej. To było dobrze widać wczoraj w linku, który umieścił tu kolega onyx. Na profilu twiterowym pani Paczuskiej gromada ludzi z drżeniem serca dzieliła się swoimi emocjami związanymi ze sztuką Waldemara Łysiaka.
Proszę Państwa, sprawy są o wiele bardziej skomplikowane, a używanie i nadużywanie wątków biblijnych w sztuce, szczególnie tej oddalonej od Kościoła świadczy jedynie o nieczystych intencjach. Im bardziej ponadczasowym i „biblijnym” próbuje autor uczynić swe dzieło, tym jest to bardziej podejrzane i wcale niepiękne. Zdawało mi się, że są to sprawy oczywiste, ale jednak nie. Jesteśmy w emocjonalnym buszu i polujemy w nim na krety workowate za pomocą bumerangu i zaostrzonego patyka. Znaki, których używamy poza sferą sakralną, nie mają żadnego autonomicznego znaczenia, są jedynie próbą podniesienia samooceny w oparciu o koncepcje przypisane z istoty świętości. Im głupiej i bardziej beznadziejnie wygląda nasze życie tym większy pęd do tego, by nadać mu znamiona świętości. Nie niezwykłości nawet, ale świętości. I to jest zauważalna wszędzie. W zasadzie w literaturze nie ma już miejsca na prosty opis czynności nie będących rytuałem, albo kopulacją. Może jeszcze mordobicie wchodzi w grę. Wszelka inna aktywność została wyeliminowana. I tak obserwator i konsument treści miota się od udawanej świętości do zmanipulowanego i nieautentycznego grzechu mieszając jedno z drugim i szukając odpowiedzi na tak zwane pytania egzystencjalne. Dawno, dawno temu, jeszcze w salonie24 doradzałem ludziom przeżywającym takie stany, żeby nauczyli się rysować kotka. To bardzo pomaga i prostuje drogi. Takie zwyczajne, proste narysowanie kotka na kartce. Nie oglądanie moralnych dylematów Łysiaka. Skoro to, co tworzymy poza sferą sakralną nie ma znaczenia, a my sami buntujemy się przeciwko obecności sacrum w naszym życiu, to znaczy, że nie tworzymy żadnej autonomicznej cywilizacji. To jest czytelne i proste jak włos Mongoła. I być może o to właśnie chodzi, żebyśmy próbowali w sposób krępujący i nędzny adaptować na własne potrzeby Ewangelię, defasonując ją jednocześnie jakimiś filozofiami kolportowanymi przez indywidua podejrzane i wrogo nastawione. Konglomerat taki daje bowiem wielu z nas poczucie bezpieczeństwa, a może nawet i spełnienia. Na pewno zaś utwierdza w przekonaniu, że z ich życiem i ich postępkami wszystko jest w porządku. Ja tu nie mam zamiaru poddawać ocenie niczyjej moralności, a jedynie estetyczne fascynacje. Te bowiem są przedmiotem moich zainteresowań istotnych, albowiem z nich czerpię dochody. Nie mogę więc, będąc w takich okolicznościach, zostawiać bez komentarza publikowanej masowo nędzy, której konsekwencją jest deprawacja estetyczna wielkich mas ludzi. To psuje rynek i psuje interes. Jeśli w dodatku za tymi projekcjami stoją pieniądze państwowe, albo pieniądze wielkich koncernów, mam wręcz obowiązek przeciwstawiać się tym trendom. Tak być nie może. To znaczy urzędnik nie może decydować o tym co na rynku treści jest wartościowe, a co nie. Może o tym decydować człowiek, który na tym rynku jest stale i odnosi sukcesy mimo trudności i uporczywego zamilczania. Tak sądzę i zdania nie zmienię. Doszliśmy teraz do bardzo ważnego momentu w tak zwanej polityce kulturalnej państwa – ona jest niemożliwa bez rynku. Niemożliwa, albowiem z istoty jest niewiarygodna. A skoro jest niewiarygodna to jest także degradująca dla twórców i publiczności. Stawia ich na poziomie Aborygenów polujących na te workowate krety. O tym, że polityka kulturalna państwa jest niemożliwa bez rynku wiedzieli politycy III republiki, którzy mieli zamiary i narzędzia poważne. Nasi nie rozumieją nawet co to jest rynek. A zrozumienia tych spraw nie ułatwia im akademia, której zdaje się, że wystarczy przejąć budżet i wydać katalog albo napisać recenzję i sprawa jest załatwiona. Otóż nie. Musimy zacząć od zdefiniowania sukcesu, a ten definiuje się prosto – efekty polityki kulturalnej państwa muszą być zauważane za granicą. I teraz doprecyzujmy – nie chodzi nam o uwagę środowisk reprezentowanych przez Andę Rottenberg, bo te mamy w dupie i to one stoją za systemową nędzą i jumą państwowych pieniędzy. Interesuje nas publiczność, a jeśli, jak mówią, takiej nie ma, bo wszyscy są sformatowani, sukces musi być zdefiniowany jako wychowanie dla siebie publiczności w krajach obcych. Zrobili to kiedyś Czesi wychowując sobie w Polsce grono miłośników czeskiej prozy, zaangażowali do tego przedsięwzięcia dziennikarzy gazowni i wskazali tym samym skuteczną metodę. Czy polityka kulturalna państwa zmierza w tym kierunku? Nie. Ona zmierza w całkiem gdzie indziej. Oto zaproszono do Torunia, jakąś amerykańską satanistkę, która za pieniądze ministerstwa robi taki happening, że siedzi przy stole i gapi się w oczy przypadkowym ludziom, a oni coś w tym czasie przeżywają. To jest festiwal indywidualnych deficytów, to jest uliczny striptiz połączony z pokazywanie blizn wojennych i na to zgody być nie może, a jednak jest. Cóż owa zgoda oznacza? No to, że poza złodziejstwem nie ma w Polsce żadnej koncepcji na promowanie zjawisk kulturalnych. Promowanie – mówię wyraźnie, nie politykę, bo o polityce to panowie z ministerstwa nie mogą nawet śnić. Na tym kończę, bo hałas z łazienki dobiega straszliwy, skuwają posadzkę. Po południu wrzucę do sklepu trzy nowe książki.
Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl
„Cena” po hiszpansku to faktycznie jest „kolacja, wieczerza”, ale nie podejrzewam pana Lysiaka o takie wyrafinowanie, chociaz…
Jezeli ktos nie moze pozbyc sie telewizora z domu, to znaczy, ze nie potrafi zrobic pierwszego kroku w walce ze zlem.
Co bylo „nie tak” za narodowej komuny, to znaczy po 1968 roku? To znaczy, co bylo gorsze, niz w obecnych czasach?
duet Łysiak – Zelnik daje gwarancję sponsorom, ze będzie sztuka wysoka. Będą poważne dylematy moralne i nabożne drżenia i westchnienia. Rynek jest właściwie sformatowany i przecież Teatr TVP nie ma za zadanie go od nowa formułować, tylko dawać produkt na zapotrzebowanie rynku. I to robi. I każdy jest usatysfakcjonowany; odbiorcy tzw.kultury wysokiej, urzędnicy, krytycy. A czy te dylematy są prawdziwe, czy wydumane, to przecież jest bez znaczenia, bo to nie życie tylko sztuka. A twórczość rządzi się swoimi prawami. Kształtowanie rynku odbiorców jest procesem, którego efekt tak właśnie teraz wygląda. Walka z tym na nic się nie zda; potrzebne są długotrwałe i wspierane przez zainteresowane instytucje działania. Instytucje już się określiły, co jest dobre, a samodzielne działania bez środków, to niestety donkiszoteria.
No ale kropla drąży skałę. Kształtowanie alternatywnych rynków, to praca śmiała i dająca poczucie sprawczości, co dla wielu jest cenną wartością w życiu.
Ostatnio zastanawiałem się, że minęło prawie 30 lat, a my dalej musimy odnosić się do komuny, itd. W poważnym państwie taki prl powinien już dawno przejść do lamusa, powinniśmy pójść hen do przodu, a dalej w tym tkwimy. Nieźle przetrącono naszemu społeczeństwu, narodowi kark. Dzisiejszy tekst odpowiedział mi na wiele pytań. Genialna analiza.
Krzysztof Karon, ktory sam siebie okresla jako dyletanta, jest milosnikiem historii sztuki, amatorem – i na tej plaszczyznie widze mozliwosc ciekawej dyskusji o sztuce i estetyce, w konwencji pol zartem, pol serio i na poziomie zblizonym do tandemow Raczek-Kaluzynski albo Mann-Materna. Przy tym zalozeniu daloby sie omawiac, szanujac wrazliwosc i inteligencje odbiorcow, nawet takie knoty, jak sztuka Lysiaka, czy tez bardziej ambitny, najnowszy teledysk Tomasza Niecika, w ktorym wystepuje pani Justyna Zyla albo filmy pani Holland. Do dziel ponizej pewnego poziomu nie da sie podejsc na powaznie bez wywolania dyskomfortu, natomiast nie mozna ich zostawiac tak calkowicie bez komentarza.
Fani Kliniki powinni obejrzeć jeszcze sztukę teatru TV ,,Marszałek” Wojciecha Tomczyka
https://vod.tvp.pl/video/marszalek,marszalek,35072745
Przeciez pani prezydentka Dulkiewicz az cala sie trzesie, zeby 4 czerwca br. uroczyscie potwierdzic zwyciestwo marksizmu typu zachodniego nad marksizmem typu wschodniego, a za zwrocenie uwagi, ze tu i tu mamy marksizm i istnieje pewna ciaglosc koncepcji, zona pana Frasyniuka z automatu wytacza procesy sadowe, zas nad miejscem planowanych uroczystosci centralnych krazy latajacy pomnik kapelana Solidarnosci.
Słuszna uwaga. Wciąż łapię się na tym, że żyję jakimiś nadziejami, marzeniami, że świat jest normalny, a rzeczywistość jest taka jaka jest.
Wszedłem na s24 i okazało się, że blogerzy mają jeszcze kilka miesięcy na skopiowanie swoich notek, czy komentarzy, bo po tym okresie wszystko bedzie wykasowane.
Widać z tego, że akcje Księgarni, czy SN mogą pójść w górę o ile nie wprowadzą jakiegoś zapisu ochraniającego „profesjonalnych” dziennikarzy. Link do źróda:
https://www.rp.pl/Plus-Minus/302289916-Michal-Szuldrzynski-Epitafium-dla-blogerow.html&cid=44&template=restricted
Emanacja gigantów
>Cóż to były za emanacje? No, sami wiecie – puszki po zagranicznym piwie i pudełka po zagranicznych papierosach.
Tak było i tak zostało, z tym, że w mediach dominują zagraniczne pampersy dla dorosłych. Wiele lat temu, gdy wieszczom skończył się rynek (czytaj forsa) na tematy biblijne i antyczne, odkryli emanacje fantasmagoryczne. Moja pierwsza ilustracja to miedzioryty Williama Blake (1757-1827), angielskiego poety, rytownika i drukarza, „który nie tworzył dla ludzi prostych”, z jego dzieła „Jerusalem, The Emanation of the Giant Albion” (Jerozolima, Emanacja Giganta Albionu), gdzie miesza wszystkie wątki nie licząc się z żadnymi ograniczeniami. Jako wieszcz-prorok zapowiadał wszystko, co do dziś jest pożywieniem intelektualnych tuzów.
Druga ilustracja jest prostym nawiązaniem do emanacji Zachodu w pudełkach po papierosach i Hollywood. Do błagających rąk pozwoliłem sobie dodać popielniczkę z reklamy z Garrym Cooperem.
John Wayne
Kiedys w towarzystwie starszy facet odezwal sie, ze nasze marzenia i ambicje zostaly uksztaltowane przez amerykanskie filmy, na co odparlem, ze Krzysztof Kolumb nie mial marzen, bo a) nie mial telewizora, b) nie bylo wtedy amerykanskich filmow, poniewaz Ameryke musial dopiero odkryc. Jest oczywiste, ze ludzie, ktorzy nie maja telewizora w domu, nie moga miec marzen.
Wayne jak najbardziej.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.