lis 142022
 

Gdybym miał streścić co takiego wyróżnia publikowane tu treści od innych rzekł bym, że przekraczanie barier. To znaczy próbujemy każdy na swój sposób, mniej lub bardziej skutecznie, mniej lub bardziej kulawo, wyjść poza obowiązujące, znane i powielane narracje. Czy to nas prowadzi do prawdy? Nie wiem, czasem na pewno tak, ale w wielu przypadkach nie. Możemy jednak w oparciu o nową interpretację znanych faktów stworzyć ciekawe opowieści, których wcześniej nikt nie słyszał i które nie służą do tego, by dodawać pewności siebie konformistom. Nie służą też do tego by ułatwiać komuś zasypianie. Jesteśmy w tym absolutnym wyjątkiem, albowiem większość zajmujących się publicystyką środowisk chce dodać sobie powagi poprzez powtarzanie znanych od dawna kwestii, albo przywoływanie treści modnych akurat na świecie, lub przejaskrawianie opinii i poglądów stale obecnych w dyskusji. Wszystko to, mimo pozorów ryzyka, nowatorstwa, entuzjazmu, są cholerne nudy. I wszystkie te metody służą temu, by zapewnić publikującemu gwarancje, że zjawi się publiczność, która lubi słuchać tych piosenek, które już zna, a także inną gwarancję – że rozdający granty urzędnik będzie wiedział o co składającemu wniosek chodzi i nie odmówi mu wsparcia. W tak zarysowanym schemacie wszelkie demonstracje odwagi nie są nimi w istocie. Są to demonstracje konformizmu. Wszelkie zaś demaskacje i odkrycia są mieleniem tych samych kotletów po raz dziesiąty. I ja się o tym przekonałem zajrzawszy do książki Janusza Piekałkiewicza, o którym tu ostatnio pisałem, zatytułowanej Dzieje szpiegostwa. Od razu przeszedłem do rozdziału na temat szpiegostwa mongolskiego na terenie Europy i nie znalazłem tam nic ponad to co podaje wikipedia. Nie ma tam ani jednej sugestii odkrywającej jakieś nowe obszary. Wszystko co wiedzieliśmy o najeździe na Europę jest tam powtórzone. Najwyraźniej zaś wybrzmiewa opowieść o tym, jak to sprytni Mongołowie wykorzystali krążącą po Europie legendę o państwie prezbitera Jana. Po prostu podszyli się pod armię tegoż prezbitera i zyskali przewagę na początku najazdu. To jest bardzo nieprawdopodobna wersja wydarzeń. No, ale ona jest do zaakceptowania przez współczesnego odbiorcę, który się nie zastanawia nad sprawami takimi jak kolportaż legend. Jeśli bowiem ktoś pisze – krążyły legendy – musi po pierwsze ustalić gdzie krążyły, a po drugie kto był ich nośnikiem. Na pewno legendy te nie krążyły wśród ludu, bo lud w systemie mongolskim nie miał znaczenia, w europejskim tak samo, a więc to co sobie tam kmiotkowie po wsiach opowiadali było bez znaczenia. Żeby legenda miała moc musiała być kolportowana na dworach i to nie byle jakich dworach. Na przykład na dworze papieskim. Wtedy jej znaczenie było rzeczywiście istotne. I tu dochodzimy do sprawy najważniejszej czyli funkcji różnych legend, uznawanych dziś za średniowieczną rozrywkę dla bogatych snobów. Zakładając cały czas, że tak rzeczywiście było i Mongołowie podszyli się pod armię prezbitera Jana, nie można powiedzieć, że legenda o nim była jakimś pogodnym bajaniem. To była sprawa traktowana serio. A jeśli tak warto przypomnieć kiedy pojawiła się najpierw. Ponoć w latach 1181 – 1190 napisał ją Chretien de Troyes, autor historii Parsifala i legendy o Świętym Graalu. Legenda ta, jak piszą gdzieniegdzie zyskała od razu popularność. Jak to się robi w czasach kiedy nie ma poczty, nie mówiąc już o Internecie, żeby legenda zyskiwała natychmiastową popularność? Chyba trzeba wysłać do miejsc, gdzie gromadzą się ludzie, w dodatku wpływowi i podejmujący decyzje, a także mający czas na słuchanie takich opowieści, jakichś kolporterów. Tak sądzę. Oni zaś muszą tę i inne historie powtórzyć kilkanaście razy, a także zapisać i kolportować zapis, żeby legenda utrwaliła się w pamięci wpływowych osób i została przez nie potraktowana nie jako legenda, ale jako prawda. Za wszystkie te czynności zaś ktoś musiał zapłacić. Tylko człowiek naiwny sądził będzie, że gdzieś tam pojawił się jakiś grajek, który przedstawił „na bramie” jaki ma repertuar i wpuścili go do komnat ojca świętego, żeby mu pośpiewał.

Przypomnę, że papież wysłał poselstwo do Azji, w poszukiwaniu państwa prezbitera Jana, które miało stać się sojusznikiem w walce z Arabami. Zamiast wojsk księdza Jana z Azji przybyli Mongołowie. Jak mogli oni w ogóle zapoznać się z legendą o prezbiterze Janie, który był przecież przyrodnim bratem Parsifala? Nie mieli dostępu do miejsc, gdzie legenda była kolportowana. Nie znano jej na Rusi, ani w krajach Azji Środkowej. Sugestia, że pochwycili jakichś wieśniaków gdzieś na pograniczu i ci im opowiedzieli o aktualnych trendach w ramówce węgierskiej i polskiej telewizji, jest cokolwiek nieuzasadniona. Na dworach Europy musieli znajdować się ludzie, którzy regularnie i systematycznie składali raporty w jurcie wielkiego chana. Nawet jeśli nie jemu samemu, to tym osobom, które były za zbieranie informacji odpowiedzialne. Czy taka sugestia znajduje się w książce Piekałkiewicza? Oczywiście, że nie. Tam jest tylko napisane, że sprytny Czyngis wykorzystał krążącą legendę. Gdzie krążącą? Nad wodami?

To jest schemat spreparowany dla idiotów. Podobne schematy rozpoznajemy codziennie przeglądając Internet. Najnowszy to ten mówiący o rzekomej propozycji pokojowej, jaką Zachód przedstawił Moskwie bez angażowania w to Ukrainy. Kolejna to informacja o apostazji piosenkarza Dawida Podsiadło, do której to apostazji, na łamach tygodnika Niedziela, odnosi się arcybiskup Ryś, lamentując, że Kościół ponosi część winy za takie odejścia. To wszystko można nazwać przenoszeniem ciężaru znaczenia opowieści z miejsca istotnego na nieistotne. Moskwa chce skompromitować Zachód i czeka, który dureń tam się pierwszy odezwie odpowiadając na ten ich komunikat. Podsiadło zaś, razem ze swoimi promotorami, wśród których najwyraźniej widoczny jest Wojewódzki, usiłuje podtrzymać swoją popularność, a nie może tego zrobić za pomocą tak zwanej muzyki, bo nie potrafi śpiewać ani grać, ani w ogóle nic nie potrafi, a do tego ma pryszcze na gębie i musi się pudrować, żeby nie było ich widać. Apostazja zaś, przy takiej koniunkturze antykościelnej jaką mamy, zawsze da żywy oddźwięk. Jej działanie zostanie jeszcze wzmocnione przez arcybiskupa i tygodnik Niedziela, który jest najwyraźniej w zmowie z Wojewódzkim. Bo jeśli nie jest daje dowody bezprzykładnego wręcz zgłupienia. Zupełnie jak ci ludzie, którzy na papieskim dworze, w XIII wieku uwierzyli w to, że od wschodu nadciąga armia księdza Jana, a kiedy okazało się, że jednak nie, zaczęli się łudzić, że może obecni w armii mongolskiej nestoriańscy chrześcijanie będą pomocni w zwalczeniu niewiernych. Opisy zachowania i obrzędów nestoriańskich zamieszczone są we wszystkich mongolskich książkach, które niebawem będą w sprzedaży. Głównie chodziło tam o to, by wprawić wiernych w trans za pomogą głosu, melodii i dużych ilości alkoholu wypijanych podczas nabożeństwa.

Złudzenia takie żyły bardzo długo i w zasadzie nigdy nie zostały pogrzebane. Podobnie jest dzisiaj. Można się zastanawiać co by było, gdyby w XIII wieku Europa zatrzymała Mongołów na granicy węgierskiej? To jednak nie mogło się stać, a przekonują nas o tym dosadnie opisy taktyki i strategii, a także wzajemnych lojalności w armii wielkiego chana, które znajdziemy w tych nowych książkach. Dziwić nas może co najwyżej postawa biskupa Rysia, który chce być za wszelką cenę na topie i reagować na wszystkie kolportowane na jego dworze legendy. Nie zastanowi się on nad ich rzeczywistą funkcją, uważa bowiem – tak sądzę – że demonstracyjna poczciwość jest dobrym sposobem na promocję Jezusa Chrystusa i Kościoła. Uważam, że jest to sposób najgorszy z możliwych, który prowadzi wprost do katastrof takich, jak ta omawiana tu wczoraj. To znaczy takich, jak ten konkurs na nową redakcje Miłosierdzia Bożego. Zapomniałem bowiem dodać, że uczestnicy tego konkursu, który zaowocował malowidłami gorszymi niż odpustowe monidła, sugerowali, że sam Bóg inspirował ich w czasie pracy. I mówili o tym z jasną twarzą, otwartymi oczami, które płonęły nieziemskim jakimś blaskiem, podkreślając, że zostali przez Pana Jezusa sprowadzeni tylko do roli narzędzia. Wiele się będzie robić w najbliższym czasie, by ta jakże czytelna i łatwo dająca się zaakceptować przez ludzi sugestia, utrwaliła się i zastygła jak kamień. No bo jak to? Czy taki poczciwy człowiek, taki szczery i oddany sprawie, jak malarz Modzelewski, albo taki jak redaktor Karłowicz może mieć nieczyste intencje? Nie, to niemożliwe. Nieczyste intencje mają wyłącznie ci, którzy patrzą spode łba. To wie każdy, nawet ostatni pismak z tygodnika Niedziela.

  3 komentarze do “O przekraczaniu barier czyli znaczenie kolportażu”

  1. Dzień dobry. Cóż, Panie Gabrielu, czekamy zatem na książki Cahuna licząc, że dowiemy się z nich trochę więcej niż z mainstream’owych powielaczy, jeszcze w XIX wieku bowiem w obiegu były treści wycofane potem skrzętnie przez cenzorów urządzających nam życie do dziś. A swoją drogą te legendy kolportowane po dworach w tamtych czasach zasługują na obszerniejszą analizę. Były one wszak wczesną realizacją zasady, że sfera pop doskonale się nadaje do działań politycznych i propagandowych. Widz czy słuchacz zawsze jest bowiem nieodporny, jeśli ma trochę chleba – pragnie igrzysk, daje mu się je więc, tanio albo wręcz darmo, a on się i tak nie zorientuje, że to tylko atak na jego percepcję albo i zdrowie psychiczne…

  2. chyba Bp. Ryś jest po wylewie , jakoś nie tęgo wygląda… może zawał… nie wiem ale coś było

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.