lip 132019
 

Ja wiem, że Was to śmiertelnie nudzi, ale czasem muszę napisać o tym tekst. Dla utwierdzenia się w słuszności tego co robię i o czym piszę. Zaglądam czasem na profile moich dawnych znajomych, kolegów i koleżanek, którzy – jak to wyraził się kiedyś jeden z nich – namącili w kulturze. To „namącenie” jest, według stosowanych tu przez nas kryteriów, niewyobrażalną nędzą, którą ludzie ci podnoszą do rangi niezwykłości. Patrzę na tę biedę i wszystko rozumiem. Rozumiem dlaczego to oni, a nie kto inny „namącił w kulturze” i rozumiem dlaczego to serwowane przez nich problemy i kwestie są podchwytywane przez czytelników. Zastanawiam się jednak na ile oni sami rozumieją swoją sytuację i dochodzę do wniosku, że nie rozumieją jej wcale. Istotny problem bowiem liderów, a za takich pragną ludzie ci uchodzić, polega na tym, by nie wychowywać następców. Tego jednak ludzie ci nie rozumieją i nawet jeśli podamy mnogie przykłady na słuszność takiego twierdzenia, wzięte z ich własnego środowiska, niczego to nie zmieni. Nie można na przykład powiedzieć – zastanówcie się – czy Antoni Słonimski miał jakiegoś następcę? Takie postawienie sprawy spowoduje tylko, że oni zrobią głupie miny i zamilkną. Potrzebują bowiem jakiejś ciągłości, jakiegoś erzatzu tradycji, która utrzyma ich na powierzchni i nie zdemaskuje przy tym komunikatu podstawowego – że są pozbawionymi talentu uzurpatorami. Rynek treści jest tak skonstruowany, żeby ludziom nachalnym, zaburzonym, bądź wynajętym stworzyć możliwość wyrażenia tak zwanej „prawdy o sobie”. Odbywa się to w kilku ustalonych, żeby nie powiedzieć uświęconych obszarach, które – w myśl założeń – gwarantują dobrą promocję i dobrą sprzedaż, a także – co najważniejsze – gwarantują, że czytelnik uwierzy w autentyczność autora. Ktoś może się w tym miejscu uśmiechnąć, bo przecież takie założenie przeczy jakiejkolwiek autentyczności, a człowiek, jeśli nawet nie działa na rynku treści, może robić rzeczy piękne, prawdziwe, wzniosłe i inspirujące. I nie musi się przy tym oglądać na macherów od segmentacji. Może, to prawda, ale nie może robić tego w relacji z szeroką publicznością, nie może robić sobie legendy innej niż środowiskowa, a te bywają nieraz okropnymi pułapkami. Zanim dam przykład tego rodzaju komunikacji, opowiem o tym co zauważyłem ostatnio w telewizji. Lecą tam powtórki kabaretów i ja je oglądam czekając na mój ulubiony serial o policjantach. Największą gwiazdą kabaretu jest, jeśli nie liczyć obydwu Wójcików, Robert Górski. Patrzyłem ostatnio na Roberta Górskiego jak po raz nie wiem który odstawiał skecz o odrabianiu lekcji z synem i zacząłem mu współczuć. Kiedy on się już poważnie spocił, zmęczył i nagadał, na scenę wyszedł jakiś facet co wyglądał jak aktor grający pana Boczka w serialu o Kiepskich, tylko, że silnie odchudzony. Był to naśladowca Roberta Górskiego. Gość zaczął opowiadać same przyjemne rzeczy o Górskim, a ten stał z boku i widać było, że ledwo to znosi. Potem, żeby już dopełnił się los, odchudzony Boczek, zaczął naśladować Górskiego, a jakby tego było mało, każde takie naśladownictwo poprzedzał „zabawnym komentarzem”. Miałem wrażenie, że Górski za chwilę umrze zmuszony patrzeć na tę żenadę. No, ale jakoś przeżył. To była, w mojej ocenie, być może błędnej, żywa ilustracja tego o czym napisałem wyżej – lider na rynku treści, nie może wychowywać następców, ani pozwalać na to, by ci następcy się pojawiali. Zgoda na kokieteryjne naśladownictwo to jest unieważnienie wszystkich skeczów, pozycji takiego lidera, a jeśli ktoś będzie działał wyjątkowo uporczywie i bezczelnie może go doprowadzić do depresji, a potem do śmierci. Nie żartuję wcale. To są poważne sprawy, ludzie pokazujący się na scenie sprzedają tylko siebie i nie ma mowy, by ktoś dokonywał jakichś podróbek, podmian czy czegoś podobnego, nawet jeśli robi to w dobrej wierze. Widzimy jednak wyraźnie na tym przykładzie, że to nie liderzy rządzą na rynku treści, nawet jeśli im samym się tak wydaje. My tutaj jesteśmy w dość komfortowej sytuacji, bo u nas jest inaczej. Płacimy jednak za to straszną cenę i nie wiem co by się stało gdybym na przykład spróbował – nie wiem na razie jak – doprowadzić do konfrontacji z jakimś rynkowym segmentem. W przyszłości na pewno to zrobimy, ale co się wtedy stanie nie mam pojęcia. Na rynku dominują strategie długofalowe. One wszystkie oparte są na całkiem fałszywym przesłaniu i na całkiem fałszywej wierze w dziedziczenie, jeśli nie talentu, to przynajmniej możliwość operowania konwencją. Już za chwileczkę już za momencik doczekamy się młodej pisarki kryminałów, która będzie pisała „jak Bonda”. I nie ma doprawdy znaczenia fakt, że Bonda nie utrzymuje żadnej konwencji, tylko tak pieprzy trzy po trzy para piętnaście. Polski rynek treści jest sumą pewnych obłędów. Najważniejsze składowe to – tępe naśladownictwo rynku amerykańskiego połączone z wyniesiony z czasów PRL przekonaniem, że człowiek piszący i środowiskowo dobrze zorientowany, ma misję wśród maluczkich. Dla nich pisze i ich uświadamia o sprawach, które są poza zasięgiem ich wzroku. Takie przekonanie dominuje i to jest czysty psychiatryk. Efekt tego jest taki, że takiego nagromadzenia chamstwa i roszczeń, jakie mamy wśród polskich pisarzy nie ma chyba nigdzie na świecie. Co ja proponuję w zamian? Nie mogę niestety nic zaproponować, albowiem nie mam siły i środków, żeby sformułować ofertę i kogokolwiek do niej przekonać. Mogę jedynie coś zasugerować. Sugestia zrodziła się w mojej głowie wczoraj, kiedy przeczytałem żart kolegi Shorka. Przypomniał mi się Boris Vian, francuski autor humoresek i opowiadań, które czytałem, bez specjalnego zacięcia, ale z wesołą miną, kiedy byłem młody. Boris Vian nie miałby dzisiaj szansy, na to, by zaistnieć na jakimkolwiek rynku, bo zostałby z miejsca oskarżony o seksizm, albowiem jego sądy i opinie o dziewczynach, były zawsze bardzo bezpośrednie. Mnie to, przyznam ze wstydem, zawsze uwodziło, ale nie skusiłem się nigdy i nie naśladowałem Borisa Viana, ani jako autor, ani inaczej. I pomyślałem sobie wczoraj – jakie to straszne, że lokalne rynki, takie jak francuski, gdzie było miejsce i na Mauriaca i na takie bzdety jak ten Vian, przegrały i zostały unieważnione. To się oczywiście, w przypadku Francji wiąże z polityką. Kogo mają czytać dzieci imigrantów chodzące w burkach i turbanach? Niestety w naszym przypadku także wiąże się z polityką. Wracajmy jednak do mojej sugestii. No więc jeśli bym chciał coś zasugerować, to właśnie to, byśmy stworzyli taki rynek jaki miała Francja przed wojna i tuż po niej. To jest nie do wykonania, jak wiem, ale uważam, że sformułowanie postulatu także jest ważne.

Nie ma szans, by ktokolwiek zauważył jakieś korzyści w tej mojej sugestii, albowiem dziedziczenie i misja edukacyjna oraz wychowawcza, są pojęciami kluczowymi, które definiują sprzedaż. Onyx wczoraj przesłał mi taki link https://m.facebook.com/watch/?v=292368268380678&_rdr

Ja tego nie obejrzałem do końca, ale może Wam się uda. Widzimy tu Szczepana Twardocha, który przemierza lodową pustynię autem, po to, by dowiedzieć się czegoś o sobie. I to jest właśnie jedna z tych formuł, którymi usiłuje sprzedawać się książki słabych i wtórnych autorów. Nie przystająca do niczego fikcja, która może być co najwyżej próbą połączenia rynku treści z rynkiem usług turystycznych. Być może o to właśnie chodzi i nic innego nie jest ważne. Kreuje się przecież autorów tylko po to, by sprzedawali luksusowe produkty. O co więc mi chodzi? Z grubsza o to, żeby wykorzystać tę tragikomiczną tendencję i coś na tym zarobić. Ponieważ jednak mam do sprzedania tylko siebie, muszę bardzo uważać. Nikogo nie słuchać i nie brać pod uwagę dobrych rad. I pod żadnym pozorem nie zawierać żadnych sojuszy. Szczególnie takich, które proponowane są w imię szczytnych idei. Nie mogę się na to nabierać. Na pytanie – czy książki mogą istnieć i wchodzić do obiegu bez dotacji, bez lansowania propagandy obyczajowej, bez pretekstu, którym są inne produkty, takie jak turystyka, kawa mielona, albo samochody – odpowiadam – mogą. Żeby jednak przekonać kogoś prócz Was, że to jest możliwe, muszę doprowadzić do jakiejś konfrontacji z rynkiem. Zajmie mi to pewnie z rok.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl

  8 komentarzy do “O strukturze rynku treści”

  1. O żesz w mordę! Ja wiem, że opisałeś tutaj bardzo ważne rzeczy na początku, ale ten „projekt” Onetu to jest coś niesamowitego. Obejrzałem po łebkach 7 odcinek, bo tak mi się włączyło i to jest wspaniała ilustracja wszystkiego, co piszesz o rynku treści, aspiracjach i zdewastowanych emocjach. A jeszcze Twardocha nie włączyłem. Masakra!

  2. Może zamiast jechać w góry wszystkim przydałaby się lektura Ojców Pustyni…

    Pierwszą i najpewniejszą oznaką acedii jest pewien wewnętrzny niepokój, który może się objawiać w wieloraki sposób. Na przykład nie można wytrzymać w rodzinnym miejscu, w wyuczonym zawodzie, w towarzystwie przyjaciół i znajomych… Rzeczą niemożliwą staje się dokończenie rozpoczętej pracy, przeczytanie do końca książki… Bierze się coś do ręki po to, by szybko odłożyć na bok… Bardzo często człowiek nie jest przy tym świadomy tego, co się z nim dzieje. Pojawiają się przekonywające powody, które nas pozornie zmuszają do zmian.

    http://ps-po.pl/2018/03/06/objawy-acedii-duchowej-depresji-cz-1/

  3. Niedawno tu omawiany Clint.E. robił z siebie takiego westmena co and poziomy męstwa wylatywał,  nieprzystępnego mężczyznę, górującego swym także (w dorozumieniu) intelektem nad otoczeniem z kadru filmowego. Nigdy nie zagrał kogoś kto ma … wąty (wątpliwości). Taki:  super men – na koniu – wokół przestrzeń prerii

    Szczepan T. wg mnie taki: super man – w aucie dobrej marki – wokół biała przestrzeń.

    Widzimy, że  intelektualne nie banalne przemyślenia można mieć tylko w aucie dobrej marki. Pozuje na osobę która ma coś do powiedzenia. Tylko co?  Zdania podwójnie złożone , jakby odnoszące się do egzystencji ludzkiej zapodane z głowy czyli z niczego.

    Taki ideał niedościgniony,  jak kiedyś Clint E. na koniu na tle prerii, podobnie Szczepan T.  tyle że na śniegu a z nim auto/psi zaprzęg.

  4. To dobra lektura. Mi też się przyda

  5. Dziedziczenie, aspiracje, misja dla maluczkich, PRL – wypisz wymaluj młody Łysiak 😀

  6. Laksatywy czy lewatywy – dylematy rynku treści

  7. >proponowane są w imię szczytnych idei…

    Obecnie celebrytki rozbierają się nie dla szczytnych ale dla słusznych idei, co może być wynikiem ubogiego wykształcenia dziennikarzy, którzy nie znają innych treści niż popkultura. „Merda” w puszce artysty Piero Manzoniego byłaby niezłą kpiną z artystycznego rynku treści, gdyby takim treściom nie poświęcił on swego krótkiego życia: „Sprzedaję ideę, ideę w puszce”. Sprzedawał w cenie złota, ale trzeba przyznać, że wg wagi netto.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.