Ja wiem, że Was to śmiertelnie nudzi, ale czasem muszę napisać o tym tekst. Dla utwierdzenia się w słuszności tego co robię i o czym piszę. Zaglądam czasem na profile moich dawnych znajomych, kolegów i koleżanek, którzy – jak to wyraził się kiedyś jeden z nich – namącili w kulturze. To „namącenie” jest, według stosowanych tu przez nas kryteriów, niewyobrażalną nędzą, którą ludzie ci podnoszą do rangi niezwykłości. Patrzę na tę biedę i wszystko rozumiem. Rozumiem dlaczego to oni, a nie kto inny „namącił w kulturze” i rozumiem dlaczego to serwowane przez nich problemy i kwestie są podchwytywane przez czytelników. Zastanawiam się jednak na ile oni sami rozumieją swoją sytuację i dochodzę do wniosku, że nie rozumieją jej wcale. Istotny problem bowiem liderów, a za takich pragną ludzie ci uchodzić, polega na tym, by nie wychowywać następców. Tego jednak ludzie ci nie rozumieją i nawet jeśli podamy mnogie przykłady na słuszność takiego twierdzenia, wzięte z ich własnego środowiska, niczego to nie zmieni. Nie można na przykład powiedzieć – zastanówcie się – czy Antoni Słonimski miał jakiegoś następcę? Takie postawienie sprawy spowoduje tylko, że oni zrobią głupie miny i zamilkną. Potrzebują bowiem jakiejś ciągłości, jakiegoś erzatzu tradycji, która utrzyma ich na powierzchni i nie zdemaskuje przy tym komunikatu podstawowego – że są pozbawionymi talentu uzurpatorami. Rynek treści jest tak skonstruowany, żeby ludziom nachalnym, zaburzonym, bądź wynajętym stworzyć możliwość wyrażenia tak zwanej „prawdy o sobie”. Odbywa się to w kilku ustalonych, żeby nie powiedzieć uświęconych obszarach, które – w myśl założeń – gwarantują dobrą promocję i dobrą sprzedaż, a także – co najważniejsze – gwarantują, że czytelnik uwierzy w autentyczność autora. Ktoś może się w tym miejscu uśmiechnąć, bo przecież takie założenie przeczy jakiejkolwiek autentyczności, a człowiek, jeśli nawet nie działa na rynku treści, może robić rzeczy piękne, prawdziwe, wzniosłe i inspirujące. I nie musi się przy tym oglądać na macherów od segmentacji. Może, to prawda, ale nie może robić tego w relacji z szeroką publicznością, nie może robić sobie legendy innej niż środowiskowa, a te bywają nieraz okropnymi pułapkami. Zanim dam przykład tego rodzaju komunikacji, opowiem o tym co zauważyłem ostatnio w telewizji. Lecą tam powtórki kabaretów i ja je oglądam czekając na mój ulubiony serial o policjantach. Największą gwiazdą kabaretu jest, jeśli nie liczyć obydwu Wójcików, Robert Górski. Patrzyłem ostatnio na Roberta Górskiego jak po raz nie wiem który odstawiał skecz o odrabianiu lekcji z synem i zacząłem mu współczuć. Kiedy on się już poważnie spocił, zmęczył i nagadał, na scenę wyszedł jakiś facet co wyglądał jak aktor grający pana Boczka w serialu o Kiepskich, tylko, że silnie odchudzony. Był to naśladowca Roberta Górskiego. Gość zaczął opowiadać same przyjemne rzeczy o Górskim, a ten stał z boku i widać było, że ledwo to znosi. Potem, żeby już dopełnił się los, odchudzony Boczek, zaczął naśladować Górskiego, a jakby tego było mało, każde takie naśladownictwo poprzedzał „zabawnym komentarzem”. Miałem wrażenie, że Górski za chwilę umrze zmuszony patrzeć na tę żenadę. No, ale jakoś przeżył. To była, w mojej ocenie, być może błędnej, żywa ilustracja tego o czym napisałem wyżej – lider na rynku treści, nie może wychowywać następców, ani pozwalać na to, by ci następcy się pojawiali. Zgoda na kokieteryjne naśladownictwo to jest unieważnienie wszystkich skeczów, pozycji takiego lidera, a jeśli ktoś będzie działał wyjątkowo uporczywie i bezczelnie może go doprowadzić do depresji, a potem do śmierci. Nie żartuję wcale. To są poważne sprawy, ludzie pokazujący się na scenie sprzedają tylko siebie i nie ma mowy, by ktoś dokonywał jakichś podróbek, podmian czy czegoś podobnego, nawet jeśli robi to w dobrej wierze. Widzimy jednak wyraźnie na tym przykładzie, że to nie liderzy rządzą na rynku treści, nawet jeśli im samym się tak wydaje. My tutaj jesteśmy w dość komfortowej sytuacji, bo u nas jest inaczej. Płacimy jednak za to straszną cenę i nie wiem co by się stało gdybym na przykład spróbował – nie wiem na razie jak – doprowadzić do konfrontacji z jakimś rynkowym segmentem. W przyszłości na pewno to zrobimy, ale co się wtedy stanie nie mam pojęcia. Na rynku dominują strategie długofalowe. One wszystkie oparte są na całkiem fałszywym przesłaniu i na całkiem fałszywej wierze w dziedziczenie, jeśli nie talentu, to przynajmniej możliwość operowania konwencją. Już za chwileczkę już za momencik doczekamy się młodej pisarki kryminałów, która będzie pisała „jak Bonda”. I nie ma doprawdy znaczenia fakt, że Bonda nie utrzymuje żadnej konwencji, tylko tak pieprzy trzy po trzy para piętnaście. Polski rynek treści jest sumą pewnych obłędów. Najważniejsze składowe to – tępe naśladownictwo rynku amerykańskiego połączone z wyniesiony z czasów PRL przekonaniem, że człowiek piszący i środowiskowo dobrze zorientowany, ma misję wśród maluczkich. Dla nich pisze i ich uświadamia o sprawach, które są poza zasięgiem ich wzroku. Takie przekonanie dominuje i to jest czysty psychiatryk. Efekt tego jest taki, że takiego nagromadzenia chamstwa i roszczeń, jakie mamy wśród polskich pisarzy nie ma chyba nigdzie na świecie. Co ja proponuję w zamian? Nie mogę niestety nic zaproponować, albowiem nie mam siły i środków, żeby sformułować ofertę i kogokolwiek do niej przekonać. Mogę jedynie coś zasugerować. Sugestia zrodziła się w mojej głowie wczoraj, kiedy przeczytałem żart kolegi Shorka. Przypomniał mi się Boris Vian, francuski autor humoresek i opowiadań, które czytałem, bez specjalnego zacięcia, ale z wesołą miną, kiedy byłem młody. Boris Vian nie miałby dzisiaj szansy, na to, by zaistnieć na jakimkolwiek rynku, bo zostałby z miejsca oskarżony o seksizm, albowiem jego sądy i opinie o dziewczynach, były zawsze bardzo bezpośrednie. Mnie to, przyznam ze wstydem, zawsze uwodziło, ale nie skusiłem się nigdy i nie naśladowałem Borisa Viana, ani jako autor, ani inaczej. I pomyślałem sobie wczoraj – jakie to straszne, że lokalne rynki, takie jak francuski, gdzie było miejsce i na Mauriaca i na takie bzdety jak ten Vian, przegrały i zostały unieważnione. To się oczywiście, w przypadku Francji wiąże z polityką. Kogo mają czytać dzieci imigrantów chodzące w burkach i turbanach? Niestety w naszym przypadku także wiąże się z polityką. Wracajmy jednak do mojej sugestii. No więc jeśli bym chciał coś zasugerować, to właśnie to, byśmy stworzyli taki rynek jaki miała Francja przed wojna i tuż po niej. To jest nie do wykonania, jak wiem, ale uważam, że sformułowanie postulatu także jest ważne.
Nie ma szans, by ktokolwiek zauważył jakieś korzyści w tej mojej sugestii, albowiem dziedziczenie i misja edukacyjna oraz wychowawcza, są pojęciami kluczowymi, które definiują sprzedaż. Onyx wczoraj przesłał mi taki link https://m.facebook.com/watch/?v=292368268380678&_rdr
Ja tego nie obejrzałem do końca, ale może Wam się uda. Widzimy tu Szczepana Twardocha, który przemierza lodową pustynię autem, po to, by dowiedzieć się czegoś o sobie. I to jest właśnie jedna z tych formuł, którymi usiłuje sprzedawać się książki słabych i wtórnych autorów. Nie przystająca do niczego fikcja, która może być co najwyżej próbą połączenia rynku treści z rynkiem usług turystycznych. Być może o to właśnie chodzi i nic innego nie jest ważne. Kreuje się przecież autorów tylko po to, by sprzedawali luksusowe produkty. O co więc mi chodzi? Z grubsza o to, żeby wykorzystać tę tragikomiczną tendencję i coś na tym zarobić. Ponieważ jednak mam do sprzedania tylko siebie, muszę bardzo uważać. Nikogo nie słuchać i nie brać pod uwagę dobrych rad. I pod żadnym pozorem nie zawierać żadnych sojuszy. Szczególnie takich, które proponowane są w imię szczytnych idei. Nie mogę się na to nabierać. Na pytanie – czy książki mogą istnieć i wchodzić do obiegu bez dotacji, bez lansowania propagandy obyczajowej, bez pretekstu, którym są inne produkty, takie jak turystyka, kawa mielona, albo samochody – odpowiadam – mogą. Żeby jednak przekonać kogoś prócz Was, że to jest możliwe, muszę doprowadzić do jakiejś konfrontacji z rynkiem. Zajmie mi to pewnie z rok.
Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl
O żesz w mordę! Ja wiem, że opisałeś tutaj bardzo ważne rzeczy na początku, ale ten „projekt” Onetu to jest coś niesamowitego. Obejrzałem po łebkach 7 odcinek, bo tak mi się włączyło i to jest wspaniała ilustracja wszystkiego, co piszesz o rynku treści, aspiracjach i zdewastowanych emocjach. A jeszcze Twardocha nie włączyłem. Masakra!
Może zamiast jechać w góry wszystkim przydałaby się lektura Ojców Pustyni…
http://ps-po.pl/2018/03/06/objawy-acedii-duchowej-depresji-cz-1/
Niedawno tu omawiany Clint.E. robił z siebie takiego westmena co and poziomy męstwa wylatywał, nieprzystępnego mężczyznę, górującego swym także (w dorozumieniu) intelektem nad otoczeniem z kadru filmowego. Nigdy nie zagrał kogoś kto ma … wąty (wątpliwości). Taki: super men – na koniu – wokół przestrzeń prerii
Szczepan T. wg mnie taki: super man – w aucie dobrej marki – wokół biała przestrzeń.
Widzimy, że intelektualne nie banalne przemyślenia można mieć tylko w aucie dobrej marki. Pozuje na osobę która ma coś do powiedzenia. Tylko co? Zdania podwójnie złożone , jakby odnoszące się do egzystencji ludzkiej zapodane z głowy czyli z niczego.
Taki ideał niedościgniony, jak kiedyś Clint E. na koniu na tle prerii, podobnie Szczepan T. tyle że na śniegu a z nim auto/psi zaprzęg.
To dobra lektura. Mi też się przyda
Rzeczywiście zabieg podobny
Dziedziczenie, aspiracje, misja dla maluczkich, PRL – wypisz wymaluj młody Łysiak 😀
Laksatywy czy lewatywy – dylematy rynku treści
>proponowane są w imię szczytnych idei…
Obecnie celebrytki rozbierają się nie dla szczytnych ale dla słusznych idei, co może być wynikiem ubogiego wykształcenia dziennikarzy, którzy nie znają innych treści niż popkultura. „Merda” w puszce artysty Piero Manzoniego byłaby niezłą kpiną z artystycznego rynku treści, gdyby takim treściom nie poświęcił on swego krótkiego życia: „Sprzedaję ideę, ideę w puszce”. Sprzedawał w cenie złota, ale trzeba przyznać, że wg wagi netto.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.