maj 242010
 

Powszechne wyobrażenie o dziennikarstwie nie ma nic wspólnego z realiami, w których dziennikarze pracują. Owo powszechne wyobrażenie maluje obraz dziennikarza, a właściwie reportera, który nie zważając na niebezpieczeństwa zbiera informacje po to, by jego czytelnicy poznali prawdę o matactwach wielkich tego świata lub po to, by dowiedzieli się, jak żyje się w dalekich krajach. Takie wizje zrodziły się w ludzkich głowach, w mojej także, na skutek nieodpowiedniego doboru lektur i filmów, a także wskutek zintensyfikowanej propagandy w czasach Polski ludowej, która to propaganda przedstawiała otaczający nas świat, tak jakby wszystko w nim było normalne, a nie patologiczne. Również dziennikarstwo i dziennikarze byli ukazywani w ten sposób, a najlepszym przykładem jest przypominany wielokrotnie Ryszard Kapuściński. Początki tej sielskiej wizji, tego nimbu otaczającego zawód dziennikarza sięgają końca XIX wieku i pierwszej połowy wieku XX. Wiążą się one z tym, że w tych nieodległych czasach dziennikarstwo prasowe było prawdziwą szkołą wielkich pisarzy. No, ale jak miało nią nie być skoro człowiek wybierający sobie w Europie lub Ameryce drogę życiową w zawodzie dziennikarza, od razu lądował w okopach jakiejś wojny lub na placach rewolucji. Zaufanie do dziennikarzy i gazet zrodziło się właśnie w tamtych czasach. Stało się tak dlatego, że dziennikarze i prasa wzięli czynny udział w rozmontowywaniu monarchistycznego systemu rządów w Europie i razem z innymi bardzo naiwnymi ludźmi oczekiwali, że po ich rozmontowaniu powstanie nowy szczęśliwy świat, w którym dziennikarzom będzie jeszcze lepiej niż a Austrii za Franciszka Józefa.

Zamiast tych przepowiedni i wizji spełniło się jednak coś zgoła innego. Po wojnach i rewolucjach pierwszej połowy wieku zaczęła wychodzić na wielkim obszarze świata gazeta, która stała się symbolem klęski dziennikarzy, ich nieopisanego wprost frajerstwa, ich nieuleczalnego romantyzmu i dziecięcej wiary w to, że to co przyjedzie po zmurszałym i operetkowym systemie, który zwalczali, będzie lepsze i bardziej sprawiedliwe. Gazeta ta nazywała się „Prawda”, a redakcja jej znajdowała się w Moskwie. Tym, którzy nie pamiętają o co chodzi przypominam, że w gazecie o nazwie „Prawda” były same kłamstwa. Nawet nazwiska w stopce były w pewnym okresie przekłamane. To właśnie ów dziennik stał się symbolem nowych czasów. I choć w USA, w Europie i Azji wydawano także inne, normalne gazety to właśnie „Prawda” była zapowiedzią tego z czym musimy zmagać się dzisiaj czyli wprzęgnięcia dziennikarzy w państwową machinę propagandową. Dokonało się to po II wojnie światowej, a gwoździem do trumny romantycznego, reporterskiego dziennikarstwa było wynalezienie i upowszechnienie telewizji. Nie wiem, czy któryś z reporterów żyjących przed I wojną światową wzdychał i tęsknił do austriackiej cenzury, ale według mnie powinni robić to wszyscy, ponieważ to co ją zastąpiło było o stokroć gorsze.

Dziennikarstwo propagandowe, uprawiane w bloku wschodnim po II wojnie światowej miało naprzeciwko siebie inny rodzaj warsztatu – dziennikarstwo frakcyjne, politycznie wierne jednej opcji, które ostało się w USA i Europie, a przed wojną znane było także w Polsce. Reprezentowali je wtedy u nas zapomniani już endeccy polemiści tacy, jak profesor Stanisław Stroński czy Adolf Nowaczyński. Dziennikarstwa przeciwstawiającego się władzy, zwalczającego ją, dziennikarstwa bezkompromisowego już nie było. A nie było go dlatego, że nie istniała już żadna władza, która godziłaby się je tolerować. Świat zrobił się o wiele bardziej ciasny niż był przed rokiem 1914.

Telewizja upodliła dziennikarzy ostatecznie. Stali się showmanami i cyrkowcami, zaś ich praca przestała mieć charakter misyjny, stała się przedstawieniem. Tak już jest i tak pewnie zostanie. Zdobycie bowiem w dzisiejszych czasach jakichś naprawdę ważnych informacji jest po prostu niemożliwe, dziennikarze mogą więc co najwyżej żebrać o nie u tajniaków i polityków, lub po prostu pójść na służbę do jednych lub drugich. Jeśli tego nie robią, to znaczy, że chcą być showmanami lub komentatorami. Często mamy do czynienia z przypadkami, kiedy jedna osoba łączy obydwie te funkcje, to znaczy pokazuje się w telewizji i głosem pełnym bólu lub histerycznej, a złośliwej radości opowiada nam o czymś co powinno, acz nie musi, stymulować nasze emocje, lub komentuje jakieś odległe i całkiem sobie nie znane wydarzenia na kolumnach dzienników, opatrując je fotografią en face, całkiem podobną do fotografii więziennych. Takie właśnie jest dzisiejsze dziennikarstwo i im szybciej to zrozumiemy tym większych rozczarowań uda nam się uniknąć.

Coś jednak zostało w tym warsztacie showmana z dawnych, heroicznych czasów Egona Erwina Kischa. Ujawnia się to jednak jedynie w tak dramatycznych momentach, jak ten, w którym przyszło nam żyć. Ujawnia się w tym, że Robert Mazurek przepytując panią Kidawę Błońską obnaża jej miałkość, co wszystkich interesuje, bo opcja polityczna reprezentowana przez tę panią budzi dziś większą niechęć niż cesarz Franciszek Józef za czasów wspomnianego wyżej „szalejącego reportera” Kischa. Ten wywiad to końska dawna emocji, który poruszają nas wszystkich, przyzwyczajając jednocześnie do tego, że żadne mniejsze dawki nie wywołają efektu.

Dobrze to widać na przykładzie dziennikarstwa lokalnego, w którym brałem udział swego czasu, starając się, informować moich czytelników o tym co dzieje się na terenie dwóch powiatów. Dziennikarstwo lokalne jest fikcją jeszcze boleśniejszą niż telewizyjny show. Również dlatego, że jest marnie opłacane, ale nie tylko. Dziennikarze lokalni są w przeważającej masie przypadków po prostu pismakami wynajętymi przez urzędników po to, by wychwalali piórem ich osiągnięcia. Realne lub wyobrażone, czy wręcz fikcyjne. To nie ma znaczenia, bo i tak nikt tych lokalnych gazet nie czyta. Po co więc je wydawać? Po to, by sprzedać powierzchnię reklamową. Nie ma bowiem, póki co, lepszego nośnika lokalnej reklamy niż stara, dobra papierowa prasa. Dziennikarz lokalny jest dodatkiem, często uciążliwym do działu reklamy i gromady sprzedawców modułów reklamowych. Pociechą jedynie jest to, że bez tych tekstów, bardzo różnej klasy, nie udałoby się sprzedać ani jednego modułu.

Dziennikarstwo lokalne mogłoby stać się dziennikarstwem śledczym z prawdziwego zdarzenia, ale musiałby zostać spełniony jeden warunek – samorządy nie mogłyby być fikcyjne i zależne od partii politycznych i rozdań personalnych w centralach wojewódzkich. Do tego jednak nigdy nie dojdzie.

No i jeszcze jedno – dziennikarz lokalny, powiatowy pismak, jest po prostu człowiekiem wynajętym przez wydawcę – podobnie jak jego kolega z wielkiego, ogólnopolskiego dziennika. Jeśli zaś jest wynajęty to musi spełniać oczekiwania wydawcy, inaczej zostanie usunięty. Może oczywiście trochę pofikać, ale szybko pójdzie na boczny tor i nikt go już stamtąd nie ściągnie, bo po co. Dziennikarze lokalni mają więc do wyboru – założyć własną gazetę i iść na udry w władzą, z pozoru tylko lokalną lub opisywać świat takim jakim go widzą, po to by ludzie mogli w gazecie zobaczyć samych siebie. Jeśli to się uda – gazeta ma szansę na zainteresowanie czytelników. Ja, pracując w lokalnej prasie, postępowałem właśnie w ten sposób. Zajmowałem się opisywaniem historii kryminalnych i wyszukiwaniem lokalnych dziwaków i ludzi niestandardowych, którzy mogliby maksymalnie uatrakcyjnić gazetę. Unikałem powiatowej polityki. Miałem także listę tematów, które zawsze bez względu na okoliczności wzbudzają emocje, a do których należy sytuacja w szkołach i przedszkolach oraz w służbie zdrowia.
Nie wierzę w istnienie dziennikarzy śledczych, którzy wchodzą w jakieś bliższe relacje z organami ścigania. To się nigdy dobrze dla dziennikarza nie kończy. Nie wierzę to, że można napisać dobry reportaż zadając się z bandytami z lokalnych podwórek. To nieprawda i fałszywy trop. No, a poza tym cały czas trzeba pamiętać o tym, że mamy nad sobą wydawcę, który realizuje swoje cele. Jeśli dziennikarz stanie w poprzek tym planom to po prostu znajdzie się na bruku. Wydawcom zaś nie zależy na tym, by ich człowiek zadzierał z władzą, czy zadawał się z przestępcami w nadziei na super reportaż z życia półświatka. To ostatnie odpada również z tego powodu, że życie półświatka jest dziś całkiem jawne, możemy oglądać je w prime time we wszystkich telewizjach i na nikim nie robi ono wrażenia. To było ciekawe w czasach Franciszka Józefa i minęło bezpowrotnie.

Dawno już nie napisałem nic dla żadnej gazety, a kiedy to robiłem nie miałem zbyt wielkiego poważania dla własnej pracy. Był kiedyś jednak moment, że o mały włos nie zmieniłem zdania na temat tych swoich przygód na powiatowych szlakach. Spotkałem w redakcji jakiegoś praktykanta z UKSW, studenta dziennikarstwa. Zaczęliśmy gadać i opowiedziałem mu mniej więcej to, co tutaj napisałem. W czasie tej naszej rozmowy do pokoju wszedł naczelny i uważnie się temu przysłuchiwał.

Mówiłem i mówiłem i mówiłem, aż w końcu ten chłopak zapytał mnie czy nie przyszedłbym do nich na ten uksford poopowiadać o tym lokalnym dziennikarstwie. Wydawało mi się to i nadal wydaje tak absurdalne, że aż zapytałem, dlaczego on mi to proponuje. Przecież mają tam wykłady z Kapuścińskim – żył wtedy jeszcze, z księdzem Nowakiem i innymi bardzo znanymi postaciami. Odpowiedział mi, że wszyscy ci sławni ludzie opowiadają im tylko o misji dziennikarza, a tak naprawdę niczego nie uczą. Do spotkania nie doszło, bo nie dałem mu numeru telefonu, było to zbyt dziwaczne, nawet jak na moją wyobraźnię. Dziś myślę, że trochę szkoda.

  5 komentarzy do “O warsztacie dzienniakrskim”

  1. „Do spotkania nie doszło, bo nie dałem mu numeru telefonu, było to zbyt dziwaczne, nawet jak na moją wyobraźnię. Dziś myślę, że trochę szkoda.”
    Byłeś jeszcze wtedy człowiekiem małej wiary, Coryllusie. Myślę, że dzisiaj, kiedy potrafisz przyciągnąć na swój blog tylu czytelników, postąpiłbyś już inaczej. I dałbyś ten numer telefonu. Nieprawdaż?

  2. Chyba tak.

  3. Do pradziadka – czyli dlaczego mój dentysta pracuje w São Paulo.

    Przyganiać coryllusowi mi nie przystoi, nie ten wiek, nie to doświadczenie. A poza tym chcę go poprzeć; tak w starej sprawie niedoszłego wykładu dla szukającej drogi młodzieży, jak i co do obecnych pomysłów na blog, książkę, i generalnie wyjście do czytelników. Świetny pomysł, coryllusie, dlatego proszę Cię o wrzucenie na ten blożek wszystkich dawniejszych salonowych wpisów; niech nie znikną w czeluściach internetu z ewentualnym zejściem domeny jankesa. Dobrze?

    Pradziadku, poruszyłeś temat naszego włączania się w tworzenie struktur społecznych, może nawet chciałeś zahaczyć o tworzenie struktur państwa, takiego państwa jakie chcielibyśmy mieć dla siebie; a nie dla grup interesu eksploatujących obecną przestrzeń publiczną. Takiego państwa o jakim mówił Janusz Kurtyka tutaj:
    http://www.niezalezna.pl/article/show/id/32506

    „Na scenie publicznej nie toczą się dyskusje o rozumieniu racji stanu i interesu państwa i narodu, dominuje walka o wąsko rozumiany interes partyjny i środowiskowy. A interes ten może łączyć różne podmioty, zwłaszcza jeśli zyskały dominujący wpływ na ośrodki decyzyjne państwa, w mniej lub bardziej trwałe sojusze skierowane przeciwko tym niezależnym instytucjom państwowym, które temu partykularnemu interesowi nie służą. Wówczas istotne dla państwa budowanie silnych instytucji okazuje się mniej ważne od partykularnego interesu. W tych sojuszach ważną rolę odgrywa „mentalna wspólnota” ich uczestników, będąca dziedzictwem komunistycznych eksperymentów na świadomości społecznej, tylko werbalnie (a nie faktycznie) akceptująca oczywistą w demokracji wolność słowa i wolność badań naukowych.”

    Budowanie silnych instytucji – na przykład silnych mediów – może się też nie udać. Włączanie się w istniejące partykularyzmy może skończyć się samozniszczeniem. Opowiem teraz o dobrej robocie, o planach na przyszłość, i o tym, jak wyszło.

    Mój były dentysta (stare dzieje) miał kiedyś zrobić inlay. To taka skomplikowana plomba, której założenie wymaga wielu wizyt, była więc niejedna okazja do pogadania. Mówiliśmy o rozwoju społeczeństw, nieuniknionych przewartościowaniach i rozmaitych imponderabiliach. Chodziłem do niego chętnie, bo był najlepszym w mieście specjalistą. Wiedziałem, że ma on nie tylko doktorat, że choć woli pracować przy pacjencie to także uczy studentów na prośbę swoich kolegów-profesorów, że proponują mu objęcie katedry stomatologii na pełnym etacie, że jest prócz tego społecznikiem pracującym z przedszkolnymi dziećmi (cała jego klinika pełna była rysunków, kolaży i WIELKICH LITER w kolorowej kredce, temperze, pastelu; miłych podziękowań dla niego pisanych małą, niewprawną rączką), oraz wiedziałem i to, że co urlop, to jeździ po świecie, by operować. W pewnym momencie powiedział mi: zrobię ten inlay tak, by przetrzymał 25 lat, bo wyjeżdżam stąd.

    Eksplodowałem pytaniami!

    Portugalski? – Moja żona jest Brazylijką…
    Dzieci? – Wychowaliśmy trójjęzycznie, całą czwórkę.
    Praca? – Zbudowałem tam szpital. Będę pracował u siebie.
    Jaki szpital?! – Mamy 60 lekarzy. Leczymy dzieci. Nieodpłatnie.

    OMFG.

    Jak się buduje szpital w Brazylii?

    Dla niego wszystko zaczęło się od urlopu. Plaża, słoneczko, drinki. Oraz jakiś facet z bólem zęba. Ot – napatoczył się kłopot. Praca w środku wakacji. W innym państwie! A ten nagabywał i nagabywał, żeby mu pomóc, tu i teraz, natychmiast.

    I dalej, krok po kroku opowiadał mi o tym, jak to założył temu komuś plombę, a gość położył na fotelu grubą kopertę i powiedział: bilet i rachunek w Nowym Jorku kosztuje więcej. Niech pan weźmie!

    Dwie godziny później przyszli znajomi pana od koperty. Wieczorem miał torbę pełną dolarów. A następnego dnia kupił gabinet, i zatrudnił trzech dentystów. Warunek na otrzymanie pracy był taki, że jeden dzień w tygodniu kasują, a resztę leczą za darmo dzieci z faweli, staruszków, oraz tych ludzi, którzy nie mają przy sobie nic prócz swego życia, i tej odrobiny, co na grzbiecie.

    Okazało się, że gabinet nie upadł, ba, pączkował rok w rok przyciągając najlepszych (!) z każdego rocznika studentów, najpierw stomatologii, potem medycyny. Zdawałoby się że to jednorazowe, urlopowe szaleństwo profesora z dalekiej Europy uskutecznione w slumsach Trzeciego Świata nie ma żadnych szans – a tu masz, okazało się ono instytucją.

    Tylko założyciel nie chciał dołączyć; nadzorował z daleka, pilnując by nie wydawano tam zysków inaczej, niż na pomoc najsłabszym. Mój dentysta wierzył, że tu jest jego miejsce. Przetrzymał wszystkie zmiany przepisów, „reformy zdrowia”, kontrole czynników i ingerencje organów. Bardzo cierpliwy człowiek; nie zrezygnował z pracy tutaj nawet jak jego koledzy zaczęli gremialnie wyjeżdżać: Anglia, Skandynawia, USA. Dopiero gdy system uderzył w dzieci, zmuszając go do uzyskiwania absurdalnie trudną drogą „zezwoleń na przeprowadzanie nieprzewidzianych prawnie zajęć”, czyli szkoleń i pogadanek w przedszkolach, postanowił zaprzestać walki z molochem i wyjechać stąd na stałe.

    Nie pozwolono mu – tutaj! – na skuteczną, bo prewencyjną, opiekę nad dziećmi. Taką opiekę, która zapobiega chorobom, aby te dzieci nie musiały się stać, gdy podrosną, klientami jakiegoś gabinetu dentystycznego. Nie pozwolono mu na opiekę wpisaną podobno do Konstytucji, a już na pewno do ślubowań branżowych. Hippokrates of Cos, here is looking at you.

    System wygrał. Ten nasz system, który faworyzuje przemysłowe produkty spożywcze wywołujące choroby, który nie pozwala na samoorganizację społeczeństwa wokół najlepszych i najzdolniejszych, który pcha ich na emigrację wewnętrzną lub, jeśli to nie wystarczy, innymi metodami likwiduje bezpośredni wpływ najbardziej odpowiedzialnych ludzi – tych, którzy działają w interesie społecznym a nie partyjnym.

    Pradziadku!

    Nigdy nie wiadomo, jakie warsztaty literackie, lub dziennikarskie, nasz coryllus kiedyś poprowadzi. Sukces to nie jest przecież kwestia osobistej wiary kogokolwiek, małej czy dużej, lecz sporego zespołu czynników, który jest całkowicie poza jego wpływem: liczy się czas, miejsce, a przede wszystkim ludzie. To jest zadanie dla czytelników jego bloga, jego książki, jego artykułów polemicznych, jego diagnoz i wskazań terapii wynikających z wrażliwości coryllusa na ból (jak u tego mojego lekarza), doświadczenia, i intelektu.

    Trzymam za Ciebie, coryllusie.

    (…)

    Na koniec, info dla ciekawskich: standardowa gwarancja na inlay to 6 mcy, rozszerzona to 2 lata.

  4. Ya gotta B. is my brother. No kidding. I’m telling you the truth.

  5. Jejciu! Jak ja Panu zazdroszczę! Dotknąć żywego wydawcę lokalnego i zobaczyć jak primadonny redakcyjne całują mu raciczki; to temat dla Orwella.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.