kw. 192021
 

Co jakiś czas, na targach książki, podchodził do mnie jakiś człowiek i robiąc zatroskaną minę pytał – ale pan przecież zna Krzysztofa Liedla, prawda? Ja za każdym razem odpowiadałem twierdząco, a człowiek ten popadał w teatralne bardzo zamyślenie i odchodził bez słowa. Oczywiście, że znałem Krzysztofa Liedla, albowiem siedziałem z nim przez cztery lata w jednej ławce, w szkole podstawowej nr 3 w Dęblinie. Patronką szkoły była, tak jak i dziś, Maria Curie Skłodowska, a ja i Krzysiek spotkaliśmy się w piątek klasie i kolegowaliśmy się do samego końca szkoły, czyli do momentu, kiedy on poszedł do miejscowego ogólniaka, a ja wyjechałem nie wiadomo po co, hen, hen daleko. Nie widzieliśmy się później przez bardzo wiele lat.

Przez cały wczorajszy wieczór czytałem wpisy kondolencyjne na fejsie, zastanawiając się czy sam powinienem coś napisać o swoim dawnym koledze. Wahałem się, albowiem nie byłem pewien czy Krzysztof by tego chciał i czy w ogóle przyznałbym się dziś do kogoś takiego, jak ja. Być może, gdyby tu zajrzał, uznałby to wszystko za działalność antypaństwową i trolling. Któż to może wiedzieć? W końcu był teraz innym człowiekiem niż w czasach kiedy się znaliśmy.

Pomyślałem jednak, że coś napiszę, albowiem informacja o jego śmierci ledwie przez moment zagościła na głównych serwisach, a komentarze, jakie się po tą informacją pojawiły, były po prostu straszne. Dłużej wiszą tam nekrologi „gwiazd” z programu Sanatorium miłości. Zdecydowałem się też napisać te słowa, albowiem jestem całkowicie pewien, że poza kilkoma zdawkowymi wspomnieniami, nic się w pamięci ludzkiej po naszym koledze nie zachowa. Jestem przekonany, że on, taki, jakim go znałem przed 40 laty, wcale by tego nie chciał. Chciałby, żeby go zapamiętano.

Zacznę może od tych kilku spotkań kiedy byliśmy już dorosłymi ludźmi. Było to jakieś dwanaście, trzynaście lat temu, kiedy jego córki były jeszcze małymi dziewczynkami. Nie rozmawialiśmy oczywiście o polityce, bo i po co. Raz pojawił się niespodziewanie na targach, a raz wyłonił się niczym okręt z chmury deszczu, kiedy siedziałem w kawiarni w Złotych Tarasach i snułem jakieś spiski z jednym z kolegów z redakcji Polonia Christiana. Poznał mnie oczywiście, przywitał się, a ja wręczyłem mu książkę, o naszym dzieciństwie, w której wymieniony jest raz jeden tylko. Nie chciałem się o nim rozpisywać z oczywistych względów. Pozycja, którą zajmował, była zbyt poważna, by ktokolwiek mógł zrozumieć moje intencje. Była tak poważna, jak wszystkie wczorajsze kondolencje ludzi, którzy napisali, że byli jego przyjaciółmi, kolegami, współpracownikami, mentorami, uczniami, czy kim tam jeszcze…Nawet Trzaskowski był jego przyjacielem…Komorowski pewnie też, ale on nic nie napisał.

No więc, Krzysztofie drogi, ja piszę tu o Tobie, w imieniu wszystkich koleżanek i kolegów z naszej dawnej klasy VIII B. Czynię to albowiem nikt poza mną nie może tego zrobić, w taki właśnie sposób. Mam nadzieję, że będzie mi to wybaczone, a nawet jeśli nie, to trudno…

W podstawówce Krzysztof miał ksywę Sido, nie wiem czy ktokolwiek to jeszcze pamięta. Imię to, czy też pseudonim pochodziło z książki o młodym detektywie, który rozwiązywał jakieś szkolne zagadki. Nie pamiętam jej tytułu, ale może Paweł ( nie wiem czy żyje), sobie ją przypomni. Przez całą podstawówkę Krzysiek opowiadał, że będzie pracował w policji, a w zasadzie w milicji, bo wtedy była jeszcze milicja. Nie uznawałem tego za szczególnie głupi pomysł, ale nie potrafiłem też w żaden sensowny sposób się do tego odnieść. On traktował to bardzo serio i rzeczywiście przeprowadził w swoim życiu wszystko w ten sposób, żeby osiągnąć maksymalny sukces. Był sportowcem, nigdy nie chorował i nie mogę go sobie przypomnieć z papierosem w ustach. Wczoraj dowiedziałem się, że zmarł na covid, a także że był prezesem czy też prominentnym członkiem jakiegoś klubu miłośników fajek i cygar, czy innej mocno kompromitującej organizacji. On oczywiście uważał pewnie, że to jest wyznacznikiem prestiżu. Po co ci były te cygara Krzysztof? Może byś się z tego wytłumaczył? Przez cały sezon zimowo-wiosenny, każdego roku właściwie, ciężko chorowałem na anginę. Nie miałem żadnej odporności, a kiedy wracałem do szkoły Krzysiek nadrabiał ze mną matematykę, bo z resztą przedmiotów jakoś sobie radziłem. Był dzieckiem nad wiek poważnym i odpowiedzialnym. Mógłbym pewnie z dużą dozą prawdopodobieństwa, wskazać co było przyczyną tej postawy, ale tego nie zrobię. Nie miał łatwego życia, mieszkał z rodzicami i bratem w wynajętym drewnianym domu, przy ulicy Żeromskiego, na Michalinowie. Zawsze chodził w powyciąganym, jasnoniebieskim dresie. Siedział tak ubrany w ławce, a potem wybiegał na boisko i stawał na bramce. Od podstawówki był bramkarzem, potem grał w klubie Czarni Dęblin. I nie było takiego błota, w które by się nie rzucił nie zważając na nic. To się szalenie nie podobało naszemu panu od WF i miał on do Krzysztofa zawsze wiele uwag. Pamiętam, jak wyciągnął go kiedyś przed szereg – a Krzysiek w tym niebieskim dresie stoi i gapi się na nas – i zaczął taką przemowę – Liedel, mnie nie interesują twoje robinsonady, ani to czy zamierzasz cały umazać się w błocie, czy tylko trochę, masz chwytać piłkę pewnie. Kapujesz? Chwyt ma być pewny.

Krzysztof pokiwał głową, wrócił do szeregu, a potem i tak robił to co zwykle: rzucał się w błoto, udawał Dino Zoffa, przewracał się i tarzał po ziemi z piłką po całym polu karnym, choć wcale nie musiał tego robić. No, ale lubił zwracać na siebie uwagę. No i był skutecznym bramkarzem, bo jedno nie przeszkadzało drugiemu.

Miał bardzo dziwne pismo i zawsze pisał niezwykle jasnym długopisem, kreśląc lekko spłaszczone, szerokie litery. Pamiętam, bo siedziałem obok, pisałem ciemnym długopisem i w przeciwieństwie do niego miałem zawsze całe ręce upaćkane w tuszu. On, jak sądzę, specjalnie szukał długopisów z jasnymi wkładami, żeby nie brudziły mu rąk. Bardzo dbał o takie rzeczy. Nigdy nie mogłem się temu nadziwić, albowiem zawsze je lekceważyłem. Kolegowaliśmy się na zasadzie przyciągania przeciwieństw.

Potrafiliśmy się nieźle nawzajem wkurzać, tak wiecie, prawie do płaczu, jak to dzieci z przesadnymi ambicjami i autorskimi pomysłami na rządzenie. Raz czy dwa o mało mnie nie pobił, tak go rozjuszyłem jakimiś głupimi pytaniami.

Ciekawe co by było gdybyśmy dziś zaczęli rozmawiać o polityce? Już do tego nie dojdzie, może szkoda. Może bym go do czegoś przekonał. Choć raczej należy w to wątpić. Krzysztof Liedel zmarł wczoraj. Nie znam okoliczności, ponad te, które opisane zostały w sieci i te, które zrelacjonował mi przez telefon jeden z kolegów. Składam najszczersze kondolencję Jagodzie, jego żonie, córkom i jego bratu Mariuszowi, którego przecież też dobrze pamiętam. To ważne, żeby ludzie pamiętali o sobie i wspominali się mimo wszystkich różnic, tak przecież nieistotnych w obliczu śmierci, szczególnie tej przedwczesnej.

  4 komentarze do “Odszedł kolega z dawnych lat”

  1. tak jakoś nasuwa sie myśl , że każdy się rodzi po coś , no bo

    kolega co odszedł –   dżentelmen sportu szkolnego, pomagał w matematyce w czasie  Pańskiej rekonwalescencji, także taki zakolegowany osobnik zawsze na targach zakupił książkę od drugiego zakolegowanego ,

    a Pan  –  napisał o koledze bardzo ładne wspomnienie.

    jedynie co przykre, że to właśnie -już tylko wspomnienie-

  2. Wyrazy współczucia. Też straciłem kolegę. W czwartek był pogrzeb. Nie covid, rąk.

  3. no tak między marzeniami a rzeczywistością jest zawsze pewien dysonans,

    no właśnie w nawiązaniu do marzeń,  podróżowałam, kierowca włączył tam i z powrotem e-book -rok 1984-  słuchaliśmy tego ze trzy godziny

    przy tej beletrystyce, dreszcze mi fruwały po plecach na wspomnienie prl –  marzeniem moim jest aby prl nigdy wrócił,  ale nasza rzeczywistość jakoś dziwnie skręca

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.